Najbardziej brakowało mi pomników w środku lasu. Zabarwionych na zielono promieni słońca odbitych w rosie. Porannej i nocnej ciszy.
Od kiedy to wszystko się stało, ani razu nie było cicho.
– Ciągnijcie tę linę mocniej!
Posłuchali Juna, jak zawsze, a on nie był na to przygotowany. Nagły ruch łodzi pod stopami sprawił, że prawie się przewrócił.
Jak zawsze.
Wyskoczyłam na ląd, gdy tylko mogłam to zrobić suchą stopą. Dali mi przejść, pamiętając tym razem, że wolałam oddalać się od zamieszania jak najszybciej i tylko słyszałam za sobą okrzyki, które miały być szeptami.
– Ale połów!
– Cała masa ryb. Dacie wiarę?!
– A wczoraj nie brały.
– Ona naprawdę przynosi szczęście!
Tak, szczęście. Zmieniliby zdanie, gdyby wiedzieli przez czyje błędy tkwią tu bez sensu, bez zmian i bez nadziei przez tyle lat. Ale nie miałam serca im powiedzieć.
Zresztą, i tak by mi nie uwierzyli. Dawali wiarę tylko w Jej znaki. Ja byłam co najwyżej amuletem – wierzyli, że przy każdym wypłynięciu między fale wracałam z jedzeniem czy perłami, bo ukochała mnie sobie jak najlepszą przyjaciółkę.
Och nie, Umi mnie nie kochała. Nieważne, jak wieloma darami we mnie sypała i nieważne, co mówiła.
Kiedy jeszcze rozmawiałyśmy, oczywiście.
W końcu zostawiłam za sobą przystań, choć było to duże słowo na te rozpadające się chaty, łatane deskami czy nawet rybimi pęcherzami. Nie narzekaliśmy na nadmiar drewna – to, które woda wyrzucała na brzeg było spróchniałe, a jedyne ocalałe drzewa skrzętnie pielęgnowaliśmy, żeby dawały jak najwięcej owoców. W sprawie budulca oznaki miłości i rzekomego szczęścia, które przynosiłam jakoś się nie objawiały.
Poczułam moc, zanim jeszcze światło księżyca ukazało moim oczom pukle białych włosów nad dachami. Nikt z mieszkańców nie widział ich koloru ani drgania – niecierpliwego, kotłującego się jak morska piana. Cóż, mnie chciało się rzygać na samą myśl, ale nieważne jak się starałam, nie mogłam nie minąć jej posągu w drodze do domu. Taka rola przegranego na terenie wroga – nie mamy władzy nad ścieżkami, którymi niosą nas nogi.
I tak też stanęłam przed obliczem Umi, mojej siostry – jakbym mogła się oszukiwać, że kiedyś sprzed niego odeszłam, że nie trwała w każdej kropli na skórze, każdym okruchu soli na brzegu łodzi.
Rozejrzałam się, ale nikogo nie było w pobliżu. Ci, którzy mogli spali. Pozostali rozpływali się nad tym, co podarowała nam Umi. Splunęłam pod nogi jej pomnikowi.
Nie mogłam sobie wybaczyć, ale miałam nadzieję, że się poruszy. Fazę bezsilnego uderzania w taflę wody miałam już co prawda za sobą, ale chętnie skorzystałabym z twarzy Umi.
Odwróciłam się na pięcie, czując że moc wypuszcza mnie ze swoich objęć niemal z łaską pozwalając mi na dobranie kierunku samodzielnie i już miałam odejść…
– Yokuchi!
Od strony przystani biegł jeden z rybaków, niemłody, ale dalej silny Akira. Łódź się uszkodziła? A może któraś z przebrzydłych ryb wypluła cholerną perłę wielkości mojej pięści, tak nam potrzebną na tym zadupiu, jak zeszłoroczny śnieg? Albo w ogóle jakikolwiek śnieg, żeby być precyzyjnym.
– Co się stało? – spytałam, całą swoją wolę wkładając w to, żeby nie zabrzmieć jakbym chciała, żeby ziemia rozstąpiła się pod jego stopami, tymi cholernymi cholernymi chatami i całym naszym światem.
Niektórzy sądzą, że brak mi cierpliwości czy woli. Ci sami zapominają jednak o jednym. Ta nieszczęsna wioska dalej stoi, a mogłabym to zmienić jednym tupnięciem. Nie, właściwie nie potrzebowałabym nawet tego. Pozostało mi jeszcze dość mocy, aby rozpęknąć to miejsce, którego przecież nienawidziłam, aż do samych czeluści piekielnych.
Myśl o piekle, w które tak wierzyli moi ludzie, wszyscy tańczący teraz jako kościotrupy na dnie oceanów, mogłaby wywołać we mnie falę nostalgii, ale przywołała tylko wściekłość. A niech ich wszystkich…
– Woda wyrzuciła na brzeg człowieka!
I nagle w mojej głowie nie było nic, żadnej myśli, tylko widok oddychającego zbyt szybko Akiry i nieruchomego posągu mojej siostry w tle.
– Co? – wydusiłam z elokwencją godną żałosnego bóstwa.
– Człowieka!
– Kości?
To było idiotyczne pytanie. Kości mieliśmy tu co dzień. Dlatego zaczęłam biec, zanim Akira odpowiedział.
Domy, dziury, próchno, rybie pęcherze, ostatnie światła lamp, błoto pod moimi stopami – zawsze mieliśmy tu błoto – ostatni zakręt, bezkres wody, zbiorowisko na brzegu. Przepuścili mnie natychmiast i spojrzałam z niedowierzaniem.
Człowiek.
Z popękaną od słonej wody skórą, zamkniętymi oczami, ale nieobgryziony do ostatniej kostki.
Człowiek.
O rysach, które tak dobrze znałam. Takie mieli moi ludzie. Co to za okrutny żart? Prawie splunęłam do wodys, ale w tej samej chwili dostrzegłam najważniejszy szczegół, zachłysnęłam się i zaczęłam kaszleć.
On… oddychał.
Opadłam na kolana, pierwszy raz od roku dobrowolnie zanurzając choć część swojego ciała w morskiej wodzie. Potrząsnęłam mężczyzną.
Otworzył oczy i był to najpiękniejszy odcień niebieskiego, jaki mogłam sobie wyobrazić, a sądziłam, że odcień nieskończonej wody już nigdy nie wywoła u mnie żadnych pozytywnych emocji. Wyszeptał tylko:
– Lana.
A potem zamknął oczy. Oparłam dłoń o jego klatkę piersiową, sądząc, że to może kolejna okrutna szpila, bo mojej siostrze nie spodobała się ślina na butach jej posągu, ale nie. Czułam pod palcami oddech i bicie serca.
– Zabierzcie go do mojej chaty – powiedziałam łamiącym się głosem, tym razem za nic mając to, że nie brzmię jak powinnam. I tak nie wiedzieli, że za moimi słowami powinna grzmieć lawina. – Zajmę się nim.
*
Nie zmrużyłam oka, czego nie można powiedzieć o Gai, która znalazła sobie miejsce na klatce piersiowej gościa. Na początku chciałam ją przegonić, żeby nie utrudniała mu oddychania, ale jej ciężar nie wydawał się mu przeszkadzać.
Moja chata miała jedną niewielką izbę i była całkowicie szczelna, jako być może jedna z dwóch czy trzech w wiosce. Dlatego nic nie szarpało płomykiem tańczącym po niewielkim kubku, do którego nasypałam odpryski drewna, ususzone glony i inne śmieci, które mogły się palić. Czekaliśmy, a ja liczyłam uniesienia klatki przybysza. Jeden oddech. Drugi. Dwudziesty trzeci. Sto czwarty. Przestałam przy pięćsetnym, gdy pozwoliłam sobie uwierzyć, że może ten ruch będzie trwał.
Zasnęłam nad ranem, a obudziło mnie pianie Dionizosa i choć słyszałam jego wrzask co rano od lat, to pierwszy raz miał nie oznaczać kolejnego dnia stagnacji, a zmianę.
Kolejną rzeczą charakterystyczną dla naszego rodzaju jest to, że obce są nam wątpliwości, czy to co się przydarzyło – nieważne jak nieprawdopodobne – było snem. Ale dziś wieśniacy też nie mogliby ich mieć, bo zaraz po pianiu koguta rozległ się krzyk:
– Co to za paskudne ptaszysko?!
Gaja dziobnęła mężczyznę w kostkę i uciekła, gubiąc dwa pióra, czyli prawie połowę tych, którymi dysponowała. I chodź sąsiedzi nie mogli zrozumieć słów mężczyzny, dla mnie ten język, pełen szelestów i mocnych zgłosek był muzyką. Poderwał się z łóżka i w popłochu rozglądał po pomieszczeniu. Blond włosy opadały mu na twarz, zasłaniając rozbiegane niebieskie oczy, które w końcu zogniskowały się na mnie.
– Lana!
Natychmiast padł na kolana, a we mnie toczyła się walka pomiędzy szokiem a odruchami. W końcu to one wygrały, podeszłam bliżej i położyłam mu dłoń na głowie. Moc, której nie czułam od lat, załaskotała mnie w palce. Zapach świeżej ziemi rozszedł się po pomieszczeniu, w którym od dawna czuć było tylko sól.
– Wstań, Adamie – powiedziałam.
Z tym jednym dotykiem wiedziałam o nim wszystko, choć przeszłość zasłaniała falująca plama – strzępy magii mojej siostry, silniejsze od moich własnych. Mężczyzna podniósł się, dalej niepewny. Miałam do niego tyle pytań, ale przeciągałam zadanie któregokolwiek, bojąc się, że któraś z odpowiedzi rozbije tę piękną chwilę. Przecież skoro tu był, Umi musiała o tym wiedzieć. Skąd się wziął? Czy było przeżyło ich więcej? Czy jednak wypuściła któreś z moich ziem ze swojego królestwa…?
Nie, nie mogłam łudzić się aż tak. Moja siostra rozkazywała falom przynosić mi perły w ramach błagania o przebaczenie tymi samymi ustami, którymi pętała mnie magią i zmuszała do stawania codziennie przed swoim pomnikiem, aby przypomnieć mi, że przegrałam. Tymi samymi, którymi kierowała morzem, aby zalało cały mój świat. Adam… wierny spośród mojego ludu mógł być kolejnym sposobem Umi na pokazanie mi, jak łatwo teraz daje i zabiera.
– Zjedz, na pewno jesteś głodny – powiedziałam więc, zamiast pytać o cokolwiek.
Podałam mu jabłko, ostatnie jakie zachowałam po tym sezonie. Było już częściowo brązowe, ale zwlekałam ze zjedzeniem go, bo czekały nas kolejne miesiące żywienia się tylko rybami. W otoczeniu domeny Umi, mocy starczało mi jedynie na podtrzymanie przy życiu kilku drzew, Gai i Dionizosa.
Mimo to Adam i tak wgryzł się w nie natychmiast.
– Wiedziałem, że odnalezienie cię to nasza jedyna szansa – rzucił po pierwszym kęsie i okazało się, że nie muszę pytać, aby poznać odpowiedzi, których się bałam. – Nasz dom, nasza wioska… nie wiemy, co się stało. Pamiętamy wodę, wszyscy. Jak wdzierała się do naszych domów, jak wspinaliśmy się na dachy, a one zarywały się pod nami. Jak było zimno i mokro, a potem nie było nic. Obudziliśmy się we wsi na wyspie. Wszystko było mokre i zniszczone, ale my żywi i we własnych łóżkach. Nie słyszeliśmy twojego głosu, Lano. Nie chcieli, żebym płynął, starsi wioski, moja matka… ale przecież umrzemy, gdy tylko nadejdzie zima. Ryb jest za mało, nie ma drewna. Nie… nie damy rady bez twojego wsparcia.
– Jak… jak daleko? – wychrypiałam.
– Wypłynąłem o poranku na tratwie, którą zbudowaliśmy ze ściany jednej z chat. Gdy słońce zaczęło zachodzić, zerwał się wiatr… porwały mnie fale, choć próbowałem…
Zbladł wyraźnie. Ciężko się dziwić – morska kąpiel na pewno przypomniała mu o zatonięciu wioski. Ale moi ludzie byli silni, to go nie pokona. Cała wioska… może Umi w końcu zrozumiała, że żadna ilość ryb, żadne perły i niesamowite błyskotki nie wystarczą, abym jej wybaczyła. Była tylko jedna rzecz, na której mi zależało.
– Popłyniemy tam. Weźmiemy łódź. Ale najpierw zjesz więcej, a ja wszystko zorganizuję.
Wyciągnęłam dla niego jajka ze skrzyni. Zaświeciły mu się oczy. Miały taki kolor jak moje. Ludzie tutaj mówili, że to Umi podarowała mi odbicie swojego królestwa na twarzy. Nie wiedzieli, że to nie woda, a niebo. Kolor firmamentu, do którego wznoszą się iskry, raz na jakiś czas zasłaniane przez dym. To oni byli ludem Umi, to oni mieli oczy barwy morza, po prostu nie jego tafli, a głębi, do której nie dociera światło. Niemal czerni.
Jeśli ktoś chciał poznać moją siostrę lepiej, to tam radziłabym patrzyć.
Zostawiłam Adama i ruszyłam do przystani. Wieść o człowieku wyłowionym z wody już rozeszła się po wiosce, więc razem ze mną dotarł tam tłum ciekawskich.
– Człowiek, który wypłynął… – powiedziałam już na miejscu i dopiero po chwili zorientowałam się, że patrzą na mnie bez zrozumienia. – Co się stało?
– Yokuchi, twój język… – zwróciła uwagę Mariko, starsza kobieta naprawiająca sieci.
Och. Jedno spotkanie i stare przyzwyczajenia wróciły natychmiast. Długo przestawiałam się na mówienie w języku dzieci Umi, ale tacy jak my nie zapominają. Ciężko zmienić formę bogów, a nawet gdy się uda, powrót nie wymaga żadnego wysiłku.
– Człowiek, który wypłynął na brzeg, nazywa się Adam. – Wróciłam do ich języka. –Przybył z innej wioski. Są tam ludzie. Popłyniemy do nich, tylko potrzebuję jednej z łodzi. Nie mają nic, jedzenia, zwierząt, roślin.
– Nie możesz nas zostawić, Yokuchi! – wykrzyknął jeden z rybaków. – Bez ciebie połowy nie będą tak dobre. Nie przeżyjemy! Kto utrzyma przy życiu kury? Minęły lata i byłem wtedy znacznie młodszy, ale i tak pamiętam. Wszystkie umierały, kiedy jeszcze leżałaś w śpiączce. Dopiero po twoim przebudzeniu, w ostatniej chwili, dwie zachowały życie! I drzewa? Nie było owoców, dopóki nie zaczęłaś o nie dbać!
– Nauczyłam was wszystkiego, co wiem. Wygląda na to, że druga wyspa nie jest daleko, będziemy mogli połączyć siły. Oni potrzebują pomocy.
Dałam im czas na szemranie. Przywiązali się do mnie, bo sądzili, że jestem pośredniczką Umi, podczas gdy ich bogini po prostu wysługiwała się mną w dbaniu o nich. Umieściła mnie tu samą pośrodku swojej domeny i obcych ludzi. Ale teraz, skoro może zrozumiała, że jeśli mam jej wybaczyć, muszę odzyskać swoje miejsce, sama o nich zadba. Nie potrzebowali mnie.
– Obiecaj, że wrócisz – powiedziała Mariko, konkludując szepty.
– Wrócę – odparłam po prostu.
Jeśli tam rzeczywiście nie mieli nic, będziemy potrzebowali jaj czy nasion, żeby spróbować wyhodować więcej kur i drzew. Tu się nie udawało, ale z wiernymi moja moc powinna być silniejsza.
– Przygotujemy ci łódź – odparła staruszka. Skinęłam jej głową i pobiegłam do chaty.
Tym razem moc Umi nie przyciągała mnie do jej pomnika. Zrobiło to wołanie, którego nie słyszałam od paru miesięcy. Od kiedy kazałam wszystkim bożkom wypchać się glonami, skoro nie dysponowaliśmy sianem, które mogłabym wepchnąć im do gardła.
– Yokuchi! – wykrzyknął niemal przezroczysty mężczyzna siedzący obok studni. – Nie możesz odpłynąć.
– Mogę i zamierzam – odparłam mu myślą, bez jednego dźwięku i ruchu ust. – A wam nic do tego, bando tchórzy. Poza tym nazywam się Lana.
– Bez ciebie umrą.
– Nie umrą, potrafią już o siebie zadbać. Gdybyście nadal próbowali, może bylibyście w stanie im pomóc.
Zrobił się czerwony, co u niematerialnych form wygląda raczej zabawnie i na pewno nie dodaje ich groźbom żadnej powagi.
– Umi tu panuje. Nie mamy mocy, żeby się jej sprzeciwić…
– Panuje tu, bo pomogliście jej mnie oszukać. Byliście tak głupi, że zaślepiła was niechęć do mnie i nie zauważyliście, kiedy oddaliście jej całą władzę. Ja też nie mam mocy. A jednak próbuję, od zasranych dwudziestu paru lat próbuję. I zamierzam dotrzeć teraz do swoich ludzi, bo ci tutaj mają was i Umi. Moi nie mają nikogo. Może gdy mnie zabraknie, będziecie musieli się ruszyć.
– Wiesz, że to nieprawda. Wiesz, że ty zachowałaś choć trochę mocy, bo Umi nie była w stanie odebrać ci wszystkiego. My nie możemy nawet przyjąć materialnych form.
– Trzeba było o tym pomyśleć, zanim mnie zdradziliście. Gdybyście przejrzeli na oczy szybciej, może zrozumielibyście, że jako bliźniaczki jesteśmy do siebie podobne, ale tylko jedna z nas chciała władzy absolutnej. Ta, która lepiej ukrywała charakter.
– Yoku… Lana, posłuchaj siebie. Odpłyniesz i zostawisz tych, o których wiesz, że żyją w imię poszukiwania wyspy, która tylko przypadkiem wymknęła się Umi i może być już znowu pod falami…
– Jeśli sądzisz, że Umi może się coś wymsknąć przypadkiem, to jesteś głupcem. Wzięliście udział w spisku wszechrzeczy, oddaliście władzę nad światem bogu, który go zaplanował, on pozbawił mocy również was… a sądzicie, że komuś takiemu jak ona „wymknęła się” wyspa? Umi przywróciła ją celowo. I mam nadzieję, że to dlatego, że zrozumiała swój błąd.
Nie zważając na dalsze okrzyki, odeszłam z placu. Nie mogli podążyć za mną, przywiązani do tego miejsca musieli zbierać ochłapy mocy Umi, żeby w ogóle istnieć. Przez ostatnie kilka lat wielu już zrezygnowało i rozpłynęło się w nicości. Pierwsi byli Gaja i Dionizos. Oddałam hołd ich zdolności szybkiego godzenia się z losem poprzez imiona kur.
Ale zagłada i stagnacja należała się im wszystkim. Podczas gdy ja popełniłam błąd i dlatego przegrałam, oni wsparli Umi świadomie. W jednym od ludzi się zupełnie nie różnimy – nienawiść odbiera nam rozsądek.
Gdy weszłam do chaty, Adam już zjadł. Umył nawet miskę. Niepotrzebnie – miałam nadzieję, że nie będę już nigdy musiała spędzić tu nocy. Mimo to zamknęłam za nami drzwi – Gaja i Dionizos musiały przeżyć. Moi ludzie też będą potrzebować kur.
Łódka była gotowa, tak jak powiedzieli wieśniacy.
– Jak znajdziecie drogę, Yokuchi? – spytał rybak, który pomagał mi wsiąść do łodzi.
Adam nie zadał tego pytania, bo wierzył.
– Ustaliliśmy kierunek z wykorzystaniem słońca – odparłam zdawkowo.
Pożegnać nas przyszła chyba cała wieś, ale ja żyłam już obrazem tego, że być może również cała nas powita. Odpychałam myśl, że to kolejna drwina Umi i nic nie znajdziemy, a potem przyjdzie mi patrzyć, jak Adam umiera na otwartej wodzie, tylko po to, żeby mnie samą fale znów wyrzuciły na brzeg wyspy, która jest moim więzieniem. Chciałam wierzyć, że w końcu zrozumiała, że perły nic nie zmienią i nie otrzyma mojego wybaczenia bez zwrócenia mi moich ludzi. Choćby garstki.
– Błagamy, wróć, Yokuchi – wyszeptał rybak. Skinęłam głową.
A potem były tylko dźwięki wioseł uderzających o fale, dopóki wyspa nie zniknęła nam z oczu. Dopiero wtedy odwróciłam się do Adama. Jego czoło lśniło od potu, a blond włosy, jakich nie widziałam od ponad dwudziestu lat u nikogo poza własnym odbiciem, przyczepiały się do twarzy.
– Daj rękę. I uwierz, że znajdziemy drogę.
Wierzył. Moc przepłynęła przeze mnie silniejsza niż tego poranka. Nadal czułam przystań, z której odpłynęliśmy, tak jak za każdym razem, gdy ruszaliśmy na połów – kolejna rzecz, którą wieśniacy przypisywali szczęściu, a była strzępem mocy, który mi pozostał. Tym razem próbowałam jednak sięgnąć dalej.
Szukałam ziemi. Śladu lądu, źdźbła trawy. Oddechów, bijących serc. Ale przede wszystkim szukałam nitki wiary, której nie spodziewałam się znaleźć już nigdy, ale w końcu mój umysł natrafił na właściwą strunę. Cienką, słabą… mimo to nigdy bym jej nie przegapiła.
– Tam. – Wskazałam zachód. – Tam jest wyspa.
– Jesteś wielka, Lano.
Morze było spokojne, jakby Umi dawała nam znak, że możemy podążać tą drogą, że po to ją otworzyła. Nić wiary była coraz grubsza, aż w końcu, gdy słońce zdążyło się schować i pojawić ponownie, zobaczyliśmy ląd.
Przywitały nas okrzyki i nie miałam absolutnie nic przeciwko nim. Widok tłumu przypominał mi pola zbóż – były tak samo złociste jak targane wiatrem włosy zebranych.
– Lana! – padli na kolana, gdy tylko moja stopa dotknęła gruntu i natychmiast uderzyła we mnie dawka mocy tak dużej, że niemal się cofnęłam.
Zapomniałam jak to jest.
– Wstańcie – powiedziałam. – Wróciłam do domu.
Rozstępowali się przede mną, a Adama otoczyli zwartym kręgiem łez i radości. Znalazłam środek wioski bez problemu. W centrum placyku stał drewniany posąg. Osunęłam się na kolana i po twarzy popłynęły mi łzy, gdy dotknęłam własnej kaplicy. Wiara wieśniaków wypełniała mnie niczym wodospad wpadający do pustego naczynia, którym przecież od lat byłam.
Łza skapnęła na ziemię i przypomniałam sobie coś jeszcze – że kiedyś tworzenie nie było trudne. Do niszczenia nie trzeba wiele mocy, możemy unicestwiać bez kłopotu, ale żeby tworzyć musimy zebrać siły. Wśród wiernych dawno temu miałam ich aż nadto. Ale nawet wśród tych… całkowicie wystarczająco, żeby nie potrzebować nasion.
Dotknęłam palcem mokrego piasku i podniosłam się, wyciągając z ziemi pień. Gałęzie, liście… owoce. Sięgnęłam po gruszkę i podałam ją Adamowi, stojącemu na czele wieśniaków.
– Wróciłam.
Płakali. Krzyczeli. Przytulali się, unieśli mnie na ramionach. Przeżyjemy. Byłam w domu i miałam moc. Dalej słabą w porównaniu do tego, co było przed oszustwem Umi, ale silniejszą niż przez ostatnie lata. Znowu mogłam tworzyć.
Kiedy wyłuskiwałam z ziemi krzaki truskawek, a za moimi plecami stały już trzy drzewa owocowe, poczułam zawroty głowy. Zbyt dużo na raz po takiej przerwie. Strumień mocy nie był nieskończony. Dalej to tylko wyspa w królestwie Umi.
Ot, przypomnienie o rzeczywistości.
Ostudziło moje szczęście tylko nieznacznie, a zaraz znowu ogrzałam je przy ogniu. Nadszedł wieczór – w tym zamieszaniu nawet nie zauważyłam. Pierwszą noc przetańczyliśmy do taktu piosenek, za którymi tęskniłam. Kolejną przespałam w jednej z chat. Jeszcze jedna minęła mi na tkaniu nasion marchwi, a inna na leżeniu na trawie i patrzeniu na gwiazdy przez korony drzew.
Nie myślałam o Umi, zachłyśnięta własnym szczęściem, co udowadnia, że z ludźmi mamy kolejną wspólną rzecz – potrafimy popełnić dwa razy ten sam błąd, nawet jeśli sądzimy, że w życiu nauczyliśmy się już wszystkiego.
Jej przyjście zapowiedział sztorm. Wieśniacy skulili się w chatach – we wsi na wysepce każdy podmuch wiatru był jak zapowiedź końca świata. Uspokoiłam ich, a ich wiara i zaufanie przepłynęły przez moje serce.
A potem poszłam nad wodę porozmawiać z tą, której nie widziałam osobiście od dziesięciu lat. Stała tam, po kolana w falach z włosami tak białymi jak jej pomnik.
– To lepsze niż perły – powiedziałam, zatrzymując się jeszcze na trawie, gdzie przypadkowe krople nie mogły mnie dosięgnąć. – Jeśli chcesz mojego przebaczenia, to tędy droga. Nie przez pętanie mnie mocą z nadzieją, że będę tak zdesperowana, że ci wybaczę, byleby nie być samą. Nie przez dawanie mi pięknych podarków z twojego królestwa. Oddaj to, co mi odebrałaś, a będziemy mogły znów być rodziną. Nie jesteśmy pierwszymi bogami, którzy rozpoczęli wojnę, na pewno znajdziemy nić porozumienia.
Coś w jej twarzy mi się nie podobało. Zaciśnięte zęby, może oczy, którymi patrzyła ponad moim ramieniem. Wiedziałam, że dalej mogła mnie zgnieść… ale chciałam uwierzyć, że tym razem błagała o moje wybaczenie naprawdę. Że była zdecydowana, aby mi cokolwiek oddać, a nie bawić się mną jak śmiertelnikiem, który miałby ją czcić, jak ci idioci umierający z głodu, a cieszący się z perły.
– Myślisz, że to moje „przepraszam”? – powiedziała w końcu Umi, a jej głos zabrzmiał jak przewalające się fale. Często słyszałyśmy, że to dźwięk podobny do lawiny.
– A nie jest nim? Chyba należą mi się przeprosiny.
– Dostałaś je. Dziesięć lat temu wraz z informacją, że musisz pogodzić się z nowym światem.
Dalej nie patrzyła mi w oczy, ale jej moc zaczęła mnie kąsać. Jeszcze delikatnie, wyrywając odrobinę energii to tu, to tam.
– I powiedziałam, że nie wybaczę ci, dopóki nie zwrócisz mi tego, co moje.
– I odeszłaś. Udałaś, że nie słyszysz ciągu dalszego. Że dostaniesz wszystko, kiedy przyznasz mi rację i nauczysz się pokory.
Pamiętałam tamtą noc. Potem ludzie byli głodni przez tydzień, bo nie dała im żadnych ryb, dopóki znów nie wsiadłam z nimi na łódź. Nienawidziłam jej za to, a oni nadal ją kochali.
– Czym to wszystko jest, jeśli nie błaganiem o wybaczenie? – spytałam.
Umi ruszyła w moją stronę i nie mogłam sobie wybaczyć, że cofnęłam się o krok.
– Wyrazem mojej nadziei, że zrozumiesz. Dziesięć lat temu przeprosiłam cię za środki jakie wybrałam, aby pokazać ci problem. Ale wiedziałam, że inaczej nie zrozumiesz… Tylko że nadal nie rozumiesz.
Kąsanie zamieniło się w szarpnięcia. Z trudem trzymałam się na nogach. Gdyby to była jej wyspa, już bym klęczała tam, gdzie chciała. Tu miałam jeszcze siły walczyć, ale skończyły się z chwilą, gdy w końcu przeniosła na mnie wzrok.
– Że zostawiłaś mnie samą! – krzyknęła, a ja padłam na kolana i zatykałam uszy. – Tak jak teraz ich!
Zmusiła mnie, żebym spojrzała na wschód, ku przystani, z której tu przypłynęliśmy.
– Nie radziłam sobie! Przez tyle lat ty rządziłaś spokojnym królestwem, a ja walczyłam z potworami spośród wód, z innymi bogami! Wszystkimi, którzy rościli sobie prawa do strumyczka, jeziora, zatoki i próbowali mnie osłabiać! Z wiernymi, którzy się mnie bali. Wiesz, jak inaczej smakuje wiara strachu od wiary miłości? Jak jest… gorzka? Wiedziałabyś, gdybyś kiedykolwiek raczyła mnie wysłuchać!
Pchnęła mnie, uderzyłam plecami w drzewo, a ono złamało się w pół. Zebrałam całą wiarę, jaką miałam. Wieśniacy modlili się, to pomagało. Kapliczka wytrzymywała podmuchy, zbierałam z niej ochłapy. Wstałam.
– Miałam swoje problemy, Umi. Miałam ludzi, żeby o nich dbać. A ty zawsze żądałaś pomocy, nie prosiłaś – starałam się mówić spokojnie. – Nie byłyśmy blisko, mogłaś pójść do kogokolwiek innego. Pozostali w panteonie cię kochali. Nigdy nie byłaś sama. Dowodem jest to, że wygrałaś. A ja, kiedy to się naprawdę liczyło, przyszłam ci pomóc. Przecież to tak mnie oszukałaś. Powiedzieli mi, że zostałaś zaatakowana i przegrywasz, a ja rzuciłam wszystko i pobiegłam do ciebie na środek oceanu. Pamiętasz? – Poczułam, że jej moc się cofnęła, więc ciągnęłam. – A wtedy okazało się, że nie potrzebowałaś żadnej pomocy. Na środku swojej domeny po prostu mnie pokonałaś, osłaniana przez resztę. I ty mi mówisz, że byłaś sama?!
Wyrosły przede mną kolczaste krzewy, sięgnęły aż do jej stóp.
– Przez wieki – wyszeptała. – Byłam sama przez wieki, aż nauczyłam się jak oszukiwać. Jak ich do siebie przekonać. Mnie też nienawidzili, nie łudź się. Po prostu ciebie bardziej. Gdybyś mnie nie odtrącała, żadna z nas nie byłaby sama.
– Dlatego na dobry koniec zrzuciłaś mnie na wyspę pośród swoich ludzi?
Zaśmiała się. Potężne szarpnięcie wyrwało ze mnie zwał mocy, jakbym mogła się łudzić, że jakkolwiek się obronię, podczas gdy ona czerpała z każdej fali, każdej ryby czy meduzy.
– Nie moich, Lana. Naszych. Gdybyś to zrozumiała… czciliby nas obie. Oddaliby ci twoją moc, tak po prostu, samą wiarą. To ty się od nich odwracałaś. Tak jak ode mnie.
Zamarłam. Przypomniałam sobie przebudzenie w wiosce. Mówili, że spałam przez miesiące. Gdy otworzyłam oczy… sądzili, że to cud. Że żaden śmiertelnik by tego nie przeżył.
– A teraz znudziłam się czekaniem – mówiła dalej Umi, znowu podchodząc bliżej. Świadomie weszła w kolczaste krzewy i nic sobie nie robiła z krwi na stopach. – Więc dałam ci szansę zrozumienia jeszcze raz. Odzyskania swoich ludzi, a wraz z nimi nadziei. Ale ty… nie zamierzałaś wracać. Pozostawiłaś ich na śmierć, mimo że wypływając z przystani obiecywałaś, że wrócisz. Wiesz, że to twoja moc trzymała drzewa i kury przy życiu.
Chciałam zaprotestować, powiedzieć, że powinna się nimi zająć. Ale wtedy przypomniałam sobie własne słowa sprzed wieków.
Przyszła wtedy do mnie, widziałam ją poza kręgiem światła ognia. Powiedziała, że ktoś… nie pamiętam, kto… zabiera jej tereny przy moich lądach i krzywdzi tych, którzy wypływają na morze.
– To twoja odpowiedzialność, nawet jeśli wydaje ci się, że nie masz tam mocy. Wierzą w niego, bo im pozwalasz. Każda łódź z tobą na pokładzie przepłynęłaby bezpiecznie, na to masz dość mocy. I w końcu zaczęliby znowu oddawać cześć tobie.
Patrzyłam na Umi. Wyrecytowała to słowo w słowo, w takt wspomnienia moich własnych słów.
– Ty miałaś wtedy wszystkie wody, swoje królestwo i moc. To był tylko spłachetek – powiedziałam. – Mnie zostawiłaś bez niczego. To nie jest to samo.
– Oddawałam ci co najważniejsze. Tylko wiecznie tym gardziłaś. Myślałaś, że błagam o przebaczenie… a jedyne, o co błagałam, to żebyś w końcu na mnie spojrzała. Tak naprawdę na mnie.
Rzuciła czymś, nie zdążyłam złapać, upadło u moich stóp. Sięgnęłam po delikatny przedmiot, wytarłam go z ziemi. Perła. Pierwszy raz którejś dotknęłam i wtedy to poczułam. Moc wpłynęła przez moje palce. Uniosłam wzrok na Umi, chciałam spytać, czy tym były cały czas, ale ona znowu stała na brzegu, tyłem do mnie.
– Nie zniosę wieczności bycia samą – powiedziała i zanim zdążyłam choć drgnąć, zniknęła. Tak po prostu, bez huku czy błysków. Sztorm ustał.
Było cicho, całkowicie cicho, jak kiedyś, w leśnych kapliczkach. To zrozumiałe – ziemia nie wydaje tylu dźwięków, co woda, a ta zniknęła. I wiedziałam, że nie tylko tutaj.