Uniosła wzrok w idealnym momencie, by ujrzeć jak jej brat schodzi ze schodów prowadzących między gwiazdy. Za grubymi murami pałacu szalała wichura, wprawiając je w drżenie; gdzieś na zewnątrz świat wyciągał ramiona ku pierwszym kolorom brzasku.
– Co z nią? – spytała, bezskutecznie próbując nadać głosowi ciężar troski.
Młodzieniec wzdrygnął się, jakby dopiero teraz zauważył kobietę. Jego proste, jasne włosy opadały na twarz jako świadectwo nieprzespanej nocy; koszulę miał krzywo zasznurowaną, oczy podkrążone.
Przez chwilę w milczeniu wpatrywał się w siostrę, która w sączącej się zza okiennych kotar szarości świtu wyglądała niczym duch.
– Cierpi – odparł krótko.
Zagryzła wargę niemal do krwi, ale szybko dotarło do niej, co robi i rozchyliła usta, wyprostowała się, odrzuciła złociste włosy na plecy. Ta cała sytuacja nie była warta jej bólu, choćby najmniejszego.
Poczekała, aż chłopak usiądzie obok.
– Braciszku… Czemu Stwórcy pozwalają nam dźwigać to brzemię?
Potarł kark. Nie musiał odpowiadać, by wiedziała, że nie podoba mu się to pytanie. Od zawsze bronił Gapir, nawet gdy, dorastając, zaczęła się od nich oddalać i ranić swoją niewdzięcznością. Wyrozumiałość względem jej wybryków zakorzeniła się w nim tak głęboko, że byłby pewnie gotów bronić dziewczyny choćby i teraz, mimo tego, że tej nocy okradła ich ze spokojnego snu i prawie skaziła wspaniały dom ich rodziców niezmywalnym piętnem haniebnej śmierci.
Ta miłość była niszcząca, nieracjonalna i zupełnie nie podobała się Wedrze.
– Medyk mówi, że to po prostu choroba.
Uniosła brodę, nie próbując nawet stłumić pogardliwego prychnięcia. Może, jak pomyślała, gdy będzie z nim brutalnie szczera, jej brat w końcu przejrzy na oczy.
– Choroba? Czy ja lub ty, gdy chorowaliśmy, będąc dziećmi, stanowiliśmy taki ciężar dla naszych rodziców? Czy choroba może znikać na całe dnie, a potem wracać jak kaprys? Czy słyszałeś kiedykolwiek o kimś, kto chce wyrwać z siebie chorobę, plamiąc nią wszystko dookoła? Gdyby była chora nie krzyczałaby tej nocy, Kunar, lecz umarła po cichu albo pokornie pozwoliła sobie pomóc. – Pokręciła głową. – Choroba osłabia danego człowieka, a nie dotyka wszystkiego, co go otacza.
Spojrzał jej przelotnie w oczy.
– Może ta właśnie dotyka.
Złagodniała. Czasem bywał zaślepiony, to prawda, ale wciąż był jej małym braciszkiem, który uginał się właśnie pod ciężarem trosk. Chciałaby mu ulżyć. Był stanowczo za wrażliwy, gdy chodziło o Gapir.
– W porządku. Medyk mówi, że to po prostu choroba – powtórzyła. – Czemu więc jej nie wyleczy?
Otworzył usta, by odpowiedzieć, ale w tym momencie zadźwięczała balustrada schodów okalających wznoszącą się pośrodku sali kolumnę. Unieśli jednocześnie głowy.
W ich stronę powoli schodził młody mężczyzna. To korale zdobiące jego długie, czarne włosy przed chwilą uderzyły o zdobioną poręcz. Podchwycił ich spojrzenia już z daleka i uśmiechnął się pokrzepiająco. Przez chwilę, patrząc z góry, na tle sufitu malowanego na wzór nieba, w sączących się z wysokich, zasłoniętych częściowo okien pierwszych promieniach słońca, wyglądał jak bóstwo; jak pomoc zesłana przez Stwórców po najtrudniejszej z nocy. Jego złocista skóra skrzyła się niemal jak otaczające go podobizny gwiazd zdobiące ciemne sklepienie.
Gdy stanął na czarnej posadzce, w cieniu, wrażenie natychmiast minęło.
Wedra poderwała się z pufa.
– Leighi. – Pozdrowiła go skinieniem głowy.
On skłonił się znacznie głębiej, świadomy swojej pozycji wobec dziedziczki jednego z Kamieni. Nie powstrzymało go to jednak przed dyskretnym zmierzeniem wzrokiem prostej, białej sukienki, którą kobieta narzuciła w pośpiechu na siebie, gdy w nocy zbudziły ją krzyki.
– Nic aktualnie nie zagraża życiu Gapir, ale nie obiecuję, że nic jej nie będzie – rzekł, gdy w końcu się wyprostował i spojrzał Wedrze w oczy. – Wszystko zależy teraz od jej własnych sił. Jedynym, co możecie zrobić, jest bycie dla niej, gdy będzie tego potrzebować.
Kobieta uniosła brwi z powątpiewaniem.
– Czy Gapir jest według ciebie chora? – spytała wprost.
– Tak. Nie mam co do tego wątpliwości.
Rzuciła spojrzenie bratu. Siedział na pufie, wczepiając dłonie we włosy, i pusto wpatrywał się w posadzkę.
– Czemu więc… – Na powrót zwróciła się do medyka. Nie zauważyła, że zadrżała mu grdyka, gdy odzyskał jej spojrzenie. – Czy da się ją wyleczyć?
Mężczyzna potarł czoło.
– Obawiam się, że nie wiem. Ja nie mogę już niczego dla niej zrobić.
– Tak myślałam.
Usłyszał zrezygnowanie w jej głosie i spróbował ciepło się uśmiechnąć. Współczuł Wedrze całym sercem tej sytuacji, tej nieprzespanej nocy. Znowu, mimowolnie zahaczył wzrokiem o zwiewną sukienkę i złote pukle spoczywające na bladych ramionach.
– Chciałbym dowiedzieć się jeszcze, kiedy dokładnie ją znaleźliście – poprosił cicho. – I jak Gapir zachowywała się wcześniej.
Kunar drgnął i uniósł głowę, zwracając na siebie uwagę Leighiego, przez co ten nie spostrzegł jak kobieta przewraca oczami.
Przez chwilę młodzieniec milczał, jakby zbierał siły.
– Obudziłem się w nocy na moment – wychrypiał w końcu. – Prawdopodobnie zaraz zasnąłbym z powrotem i nawet tego nie pamiętał, ale usłyszałem dobiegający zza ściany szloch. – Odgarnął z twarzy włosy. – Gapir już od kilku dni nie czuła się najlepiej, nie wychodziła z komnaty i pomyślałem, że może coś się stało, że może… będę potrzebny. Gdy wszedłem do jej komnaty, na ziemi już… Już…
– Była krew – dokończył łagodnie Leighi. – Rozumiem. Jak Gapir zareagowała, gdy cię zobaczyła?
– Wyglądała jakby się ocknęła ze snu. Była przestraszona.
– Była wściekła, że jej przerwałeś – poprawiła chłodno Wedra.
Medyk rzucił jej krótkie, niepewne spojrzenie.
– Nieprawda – zaprotestował Kunar. – Była zdezorientowana. Krzyczała na mnie, żebym wyszedł, żebym zostawił ją w spokoju, puścił, ale myślę, że nie wiedziała jak inaczej się zachować. Myślę, że nie do końca mogła zapanować nad sobą.
– Czuła wstyd, ale jest ci wdzięczna, że zareagowałeś – zapewnił Leighi.
Chłopak uśmiechnął się z widocznym trudem.
– Musicie teraz pozwolić jej odpoczywać. – Medyk zwrócił się do kobiety. – Może nie narzucajcie się jej, ale bądźcie czujni i, gdyby działo się cokolwiek… – Urwał, bo dostrzegł lodowate spojrzenie Wedry.
– Nie spodziewałam się po tobie takich słów.
Zmieszał się.
– Naprawdę jej bronisz? Chcesz żebyśmy jeszcze specjalnie się dla niej starali? Czy nie widzisz, w jakim on jest stanie? – Kobieta wycelowała palcem w brata. – Nie to powinno cię bardziej zaniepokoić?
Leighi odchrząknął i nerwowym ruchem poprawił włosy. Zastukotały wplecione w nie korale. Kiedy opuszczał komnatę Gapir, spodziewał się, że u podnóża schodów czekać go będzie trudna rozmowa, ale liczył na zgoła co innego; na strach, troskę, może załamanie.
Przez chwilę nie wiedział co powiedzieć, więc tylko utkwił wzrok w malinowych ustach Wedry. Szybko jednak, z pewnym żalem, pojął, że jako medyk wcale nie musi szukać niczyjej aprobaty, tylko dbać o powierzonych mu ludzi. Odetchnął.
– Rozumiem, że to trudne. To nie jest coś, na co działają leki, zioła, czy choćby coś, co umiałbym nazwać, jednak nie znalazłem w tej dziewczynie ani krzty złej woli.
Wedra cofnęła się, mierząc Leighiego wzrokiem tak nieprzychylnym, że poczuł, jak ten wzrok miażdży mu serce. Odwróciła się ku zacienionej głębi sali i zamaszystym ruchem odrzuciła włosy na plecy.
– Dziękuję, że przybyłeś tak szybko. Wybacz, że zmarnowaliśmy twój czas, Leighi.
Mężczyzna zmrużył oczy.
– To przecież moja praca – odparł, gotowy tłumaczyć.
Wedra jednak już na niego nie spojrzała.
Westchnął bezgłośnie i skinął Kunarowi na pożegnanie.
– Gdybyście potrzebowali czegokolwiek, możecie mnie wezwać w każdej chwili – zapewnił najszczerzej jak potrafił.
Potem wyszedł z pałacu. W promieniach porannego słońca jego skóra znów zalśniła niczym złoto. Wiatr targnął włosy i zagrał na wplecionych w nie koralach.
***
Kiedy to wszystko się zaczęło?
Może tamtego dnia, gdy dotarła do Kamarty wieść o statku, który zatonął? A może już później – na żyznej glebie żałoby, gdy głowę otulała srebrzysta tkanina, a córka odmówiła udziału w pielgrzymce, podczas której miała znaleźć rzekę szepczącą imię matki? Bała się, że odnajdzie źródło w głębi lądu, a przecież Hojre tak kochała morze…
A może jeszcze później, gdy chciała wyrosnąć na Hojre, ale jej nie wychodziło? Gdy dotarło do niej, że po abhainnskiej ziemi nie będzie już stąpać kobieta taka, jak ona? Że nie jest w stanie udźwignąć jej dziedzictwa…
A może… A może to zaczęło się znacznie wcześniej, urodziło wraz z nią lub wyrosło z pierwszym zębem, jeszcze gdy Hojre była obok? Wzrastało jak chwast, dusząc kwiaty dobrej woli, starania matki i nie było wcale sensu w szukaniu winy w żałobie?
Gapir zamrugała. Czuła wilgoć pod powiekami i liczyła, że uda jej się zapłakać, lecz nie potrafiła. O ileż lepiej byłoby, gdyby łzy porwały jej myśli i znów nadały im nurt – nieważne czy właściwy, ale wolny, rwący, meandrujący… Jakikolwiek!
Przed oczami dziewczyny zamajaczyło wspomnienie.
Ta sama komnata – tak samo zapełniona przez Hojre księgami, z tym samym łożem, tym samym oknem wychodzącym na zalewany światłem ogród – lecz jeszcze obca. Ona – Gapir, córka, leżąca twarzą w dół na stosie niemożliwie wręcz miękkich poduch; i Hojre – piękna kobieta o wyrazistych oczach, stanowczych rysach, z długimi, czarnymi jak sadza włosami, tak gęstymi, że przypominały grzywę i otulały jej postawną sylwetkę niczym płaszcz. Najsłynniejsza podróżniczka z Abhainn, nieposkromiona poszukiwaczka przygód, teraz zdecydowanie zbyt poważna. Stała w progu, wsparta o framugę i patrzyła, jak dziecko krzyczy w poduszkę.
Całą tę scenę spowijało światło i gniew – uczucie już niestety obce Gapir, zbyt jasne i wyraźne, zbyt oswobadzające.
To był jej pierwszy dzień w Kamarcie, przeddzień kolejnej wyprawy Hojre. Gapir pamiętała, że choć kochała odwiedzać ten pałac, że choć uwielbiała jego sale i wypełniające je malowidła, tamtego dnia nie mogła go znieść. Hojre patrzyła na nią bez wyrazu, ale była tak bliska, że dziewczynka nie potrzebowała min oraz słów, by czuć płynące ku niej miłość i troskę.
Kobieta postąpiła w głąb pokoju i usiadła na skrzyni na ubrania.
– Pamiętasz słowa? – spytała enigmatycznie, a na dźwięk jej głębokiego głosu dziecko natychmiast zamilkło.
Nie musiało odpowiadać.
– Wiatru synowie i córy – wy, którzy szumicie wśród traw, szalone w pędzie wichury, podmuchy sunące przez świat – podnieście ze mną swe głowy. Niech każdy z nas dobędzie głos, wyrzeźbmy razem świat nowy. W naszych rękach leży nasz los… – zanuciła kobieta. Uśmiechnęła się ciepło. – Twój ojciec był doskonałym poetą.
Był.
– Jesteś jak wiatr, Gapir.
Jakby na dźwięk tych słów zadrżały przywieszone przy oknie kotary. Gdzieś z daleka, spod murów Kamarty przypłynął radosny śpiew dziecka idącego po wodę.
– Jak wiatr – powtórzyła bezgłośnie Gapir, odwracając twarz w stronę okna. Hojre nie mogła tego dojrzeć.
– Jesteś łagodna, niczym nadmorska bryza. Wiesz… Patrzyłam jak tańczyłaś w ogrodzie przy naszym domu, a teraz będę patrzeć jak tańczysz w ogrodach Kamarty. Ludzie uśmiechają się na twój widok. Jest w tobie tyle delikatności, córeczko, ale… tak jak i wiatr, bywasz porywista.
Zamilkła na moment. Gapir zastanowiła się wtedy czy u podnóża kręconych schodów czekają Kunar i Wedra, zmartwieni jej wybuchem, i czy ich matka, siostra jej ojca jest tam teraz z nimi.
– To dobrze, Gapir – podjęła Hojre. – To też niesie dużo dobra! Wichura ma moc sprawczą, jest artystką. Może się sprzeciwiać, kształtować ziemię jak zechce, a taka moc w rękach dobrego człowieka jest najcenniejszym darem. Wichura może pokonywać przeszkody, stawiać na swoim, podążać własną drogą. To ona napełnia żagle swym oddechem, by nowe lądy zostały odkryte. – Znów zrobiła pauzę, zerknęła za okno, na oślepiająco jasne niebo, po którym sunęła gwałtownie zmieniająca kształt chmura. – Jak wiesz, wichura jest naturalna, dobra i potrzebna, lecz bywa też niszcząca.
Mała Gapir zacisnęła mocno powieki. To samo zrobiła teraźniejsza Gapir, starsza o dekadę, której po dziecięcej burzy włosów został tylko cienki warkoczyk na karku, której rumiane policzki wraz z wiekiem pobladły i zapadły się, która tylko oczy miała wciąż te same, tak samo umiarkowanie przygasłe i jednocześnie tak samo umiarkowanie bystre.
Czy to, co Hojre powiedziała później, miało z obecnej perspektywy jakiekolwiek znaczenie? Wszak czy Leighi nie mówił tej nocy czegoś podobnego, a Gapir nie potrafiła mu uwierzyć, choć wiedziała, że jest dobrym oraz wykształconym człowiekiem?
– Chcę żebyś zrozumiała, że jesteś jak wiatr, lecz nim wcale nie jesteś. Nie jesteś wichurą, która nie może się zatrzymać. Nie jesteś bryzą, która nie potrafi przyspieszyć. Czasem ulegasz temu, co niszczące, ale jeśli zechcesz, sama nigdy niszcząca nie będziesz. Masz wpływ na swój los, na to, co robisz i choćby kontrola zdawała ci się najtrudniejszym z zadań, choćbyś straciła ją na czas zbyt według ciebie długi, zawsze będziesz mogła ją odzyskać. Prędzej czy później. Nie daj sobie nigdy wmówić, że ster już ci się nie należy.
Te słowa były zbyt duże dla dziecka. Hojre chyba to wiedziała, zaokrągliła je świadomie, naznaczając ten dzień ciężką nauką, mając nadzieję, że słów tych Gapir nigdy nie zapomni. Podniosła się powoli, podeszła, usiadła na skraju łóżka. Jej smukła, lecz szorstka dłoń przeczesała czule ciemną czuprynę. Te słowa były trudne, lecz musiała je wypowiedzieć.
– Nie zawsze będę obok.
Czy ona wiedziała? Czy wiedziała co się stanie zaledwie kilka miesięcy później, że Gapir zostanie sama, a potem umrze także stryjenka i jej mąż, pałac zostanie bez panów i będzie się w nim błąkać trójka młodych ludzi, z których jeden nie będzie sobie wcale radzić?
Do komnaty wpadł podmuch wiatru. Prześliznął się po ogolonej głowie dziewczyny, jakby także chciał przeczesać czuprynę i zapomniał, że już dawno jej nie ma; poruszył luźno zwisające końcówki bandaża szczelnie owiniętego wokół chudych rąk, podniósł karty rozrzuconych po posadzce ksiąg, na których widniały brunatne plamy zasychającej krwi.
Gapir czuła porażającą obojętność, zarówno wobec jego poczynań, jak i minionej nocy, a nawet wspomnienia, które tak wyraźnie unosiło się w pomieszczeniu. Czy była to taka sama obojętność, jakiej doznała jako dziecko, po tych słowach, które powinny były ją przerazić? Nie potrafiła ocenić.
Czy zatem to wszystko zaczęło się już wtedy? Jeśli tak, to czemu od tamtej chwili dzieliło ją wiele dobrych momentów, wiele zabaw i śmiechu; wiele dni, podczas których zapominała jak to jest zamykać się w komnacie i każdą noc przeżywać jako najczarniejszą? Całkiem niedawno były przecież zwykłe poranki i najzwyczajniejsze wieczory, wytańczone z Kunarem melodie, wymalowane z Wedrą obrazy, zjedzone wspólnie posiłki i przeczytane samotnie książki… Jak miała uwierzyć Leighiemu, że to choroba, skoro ciemność wielu dni zdawała się jej decyzją?
Kiedy więc to wszystko się zaczęło?
Ani jedna łza nie chciała pokłonić się tej niewiedzy. Gapir wzięła rozedrgany oddech i wyciągnęła palce w kierunku spoczywającej przed nią drewnianej skrzyneczki. Gdy tylko dotknęła jej pokrytej wklęsłymi wzorami powierzchni, wieczko odskoczyło i po komnacie rozniosła się łagodna melodia kołysanki. Dziewczyna nie potrafiła się już nią zachwycać, lecz jako dziecko słyszała ją tak często, że umiałaby wygrać każdy składający się na nią dźwięk. Ta pozytywka należała do Hojre. Wyryte na ściankach morskie fale oraz przetarte rogi, melodia oraz ułożone do niej jako dowód miłości słowa – to wszystko należało do Hojre.
I choć kobieta dzieliła się nimi z córką każdego wieczoru, Gapir czuła się jak złodziejka, wsłuchując się teraz w melodię i głos matki mimowolnie rozbrzmiewający w pamięci.
Wiatru synowie i córy
– wy, którzy szumicie wśród traw,
szalone w pędzie wichury,
podmuchy sunące przez świat
– podnieście ze mną swe głowy.
Niech każdy z nas dobędzie głos,
wyrzeźbmy razem świat nowy.
W naszych rękach leży nasz los.
Nasz śpiew ku niebu poniesie
moc wiatru; ku ludziom nasz dech.
Wy, co samotnie idziecie!
Wy wszyscy! Wzmocnijcie ten śpiew!
Choć są wśród nas i zefiry
i rwące burzy ramiona,
i sztormu zdradzieckie wiry,
któż zechce uciec od grona,
gdy każdy w nim się odnajdzie?
Gdy każdy z nas głos tutaj ma?
Ze mną w wolności śpiewajcie,
nikt nigdy nie będzie już sam.
W harmonii, choć różne tony,
choć smutek tu pobrzmi, tam gniew,
pieśń moc ma, pieśń podniesionych.
Ku słońcu się niesie nasz śpiew!
Odsiejmy prawd ziarno od plew,
na kursie nie bójmy się trwać
– niech dalej się niesie nasz śpiew,
gdziekolwiek poniesie go wiatr.
Przewróciła się na bok, z trudem. Ciało miała ciężkie, jakby zamienione w kamień.
Wiatr zatańczył wśród ksiąg.
***
Błyskające chciwie białka oczu i dłonie nerwowo chowane w kieszeniach były tym, co Gapir najwyraźniej zapamiętała z wizyty wybranka Wedry. Milczała jednak przez cały czas, gdy spacerował z nimi po Kamarcie, gdy pożerał wzrokiem mury pałacu, misterną biżuterię ozdabiającą czoło, szyję i ramiona jej kuzynki oraz ją samą, nie jak przyszłą żonę, lecz niczym wystawione na widok nabywców rękodzieło. Nie odezwała się także, kiedy spożywał z nimi późne śniadanie i wypytywał o Kamień, kiedy ostentacyjnie prezentował swoje rozczarowanie tym, że nie może go zobaczyć, zupełnie jakby ten bezcenny relikt i dziedzictwo były dla niego zaledwie kuglarskim eksponatem.
Cały ten dzień nie rzekła ani słowa, bo widziała, jak Wedra patrzy na obiecanego jej mężczyznę. Odkąd tylko stanął on w progu pałacu, rozkwitała ze szczęścia coraz bardziej i bardziej. Nie widziała przez to niczego, co wywoływało u Gapir dyskomfort, lecz nie można było jej winić – możliwe, że poczuła się naprawdę ważna pierwszy raz od śmierci rodziców, odkąd dyskretnie odsunięto rodzeństwo od władzy, kryjąc się za wyjaśnieniem, że jest ono za młode, by podejmować decyzje wraz z członkami innych Starych Rodów.
Gapir bała się też wypowiadać swoje obawy z innego powodu – Wedra była na nią już wystarczająco zagniewana. Jakoś przeszła do porządku nad nieprzespaną połową nocy, ale jasno dała znać, że reszta doby należy do niej i nie życzy sobie żadnych problemów. Dlatego dopiero gdy pożegnali gościa i zasiedli do wieczerzy, dziewczyna dopuściła do siebie wszystkie zbierające się za dnia obawy oraz podejrzenia.
Było ich zdecydowanie za dużo.
Zerknęła niepewnie na Wedrę. Ta wciąż kwitła przejęciem. Szczebiotała coś do krzątającej się wokół stołu Marwy, służki. Obydwie wydawały się dosyć zadowolone z minionej wizyty i Gapir nagle dopadły wątpliwości, czy ma prawo mieszać się w czyjekolwiek szczęście. Zaczęła niechętnie skubać słodki placek i, maczając go w miodzie, milczała w dalszym ciągu. Gdzieś pod jej sercem, nieprzyjemnie gniotąc, osiadło jednak uczucie niepokoju. W końcu odłożyła placek na talerz, nie potrafiła przełknąć ani kęsa więcej.
Kunar także bawił się jedzeniem. Ogołocił kiść winogron, lecz zjadł ich zaledwie kilka – pozostałe układał na stole w spiralę, którą potem niszczył, by móc ułożyć ją znowu. I znowu.
I znowu.
Gapir obserwowała ten niekończący się proces. Kuzyn nie odstępował jej na krok przez cały dzień, nie spuszczał z oka odkąd tylko wyszła z komnaty. Była przez to zła na siebie, tym bardziej, że teraz wydawał się wykończony. Jakkolwiek podle się nie czuła, musiała jednak przyznać, iż nie jest ona jedynym źródłem zmartwień chłopaka. Kunarowi również nie spodobał się Nivalis.
Czy więc, chociażby dla niego, w ramach wdzięczności, powinna zabrać głos…?
Wedra zajęła się jedzeniem, lecz jeszcze w kącikach jej ust błąkał się uśmiech. Gapir naciągnęła na dłonie rękawy aksamitnej koszuli, którą musiała włożyć, by nie było widać bandaży, i zaczęła szukać odpowiednich słów.
– Wedra…?
Nawet nie spojrzała. Przestała się jednak uśmiechać.
– Tak?
– Zamierzasz go poślubić?
Teraz wydęła policzki i powoli wypuściła powietrze.
– Ależ nie, nasze zaręczyny to tylko forma rozrywki. Wiesz, strasznie mi się ostatnio nudziło i uznałam…
– Wedra – niespodziewanie odezwał się Kunar, nie podnosząc wzroku. – Myślę, że Gapir doskonale zdaje sobie sprawę z twoich planów, tylko chce żebyś je przemyślała. Wysłuchaj jej, proszę.
Kobieta zamilkła i uniosła kielich do ust.
Gapir czuła w powietrzu napięcie. Nienawidziła tego, była bowiem przekonana, że zawsze jest jej winą. O ileż szczęśliwsze byłoby życie w Kamarcie bez niej… Prawda?
Spróbowała się uśmiechnąć, lecz wyglądało to jak wymuszony grymas.
– Chcę tylko powiedzieć, że… W samym Sliabah jest mnóstwo mężczyzn, którzy tylko marzą, byś na nich spojrzała. Nie mówię już o innych częściach Abhainn. Może nie są oni takimi pyszałkami jak Nivalis, ale z pewnością znajdzie się wśród nich wielu wspaniałych kandydatów. Zarówno władców, jak i pieśniarzy, artystów, odkrywców…
– …medyków… – mruknął pod nosem Kunar, przetaczając po blacie winogrono.
– …wojowników, uczonych…! Wedra, naprawdę mogłabyś mieć, kogo zechcesz!
– Uważasz, że źle wybrałam? Uważasz, że szanowany w całym Abhainn kupiec to zbyt mało?
Skulone pod sercem uczucie niepokoju rosło. Już trudno było oddychać. Kunar porzucił swoją zabawę i skrył głowę w położonych na blacie przedramionach.
– N-nie. Nie powiedziałam tego. Masz jednak wiele innych opcji i na tyle duży majątek, że możesz wybrać przyszłego męża ze względu na własne uczucia, a nie jego renomę.
Wedra w końcu obdarzyła kuzynkę spojrzeniem. Było lodowate.
– Nie waż się mówić o moich uczuciach. Nie masz pojęcia o życiu dorosłej, odpowiedzialnej osoby, a co dopiero o małżeństwie.
Gapir zgadzała się z nią, ale spróbowała znowu:
– Musiałaś przecież zauważyć, że ten mężczyzna nie będzie najlepszym mężem. Patrzył na Kamartę w taki sposób, jakby to właśnie pałac chciał poślubić, nie ciebie.
– Kim jesteś, by mówić mi takie rzeczy? Kim jesteś, by zwracać mi uwagę i wydawać osądy o ludziach wiele od ciebie ważniejszych? Czyż to nie ty każdy dzień spędzasz na niczym, płacząc w poduszkę i zwyczajne powstanie z posłania traktujesz jak największy wyczyn? Kimże cię to czyni, jeśli nie osobą, która powinna słuchać, nie przemawiać?
Na te słowa Gapir jakby skarlała. Krew odpłynęła jej z twarzy, a z oczu uszły migoczące tam jeszcze niekiedy resztki blasku. Nie mogła jednak tak po prostu zamilknąć. Nie chodziło o nią, lecz o Wedrę i Kunara. Zebrała się w sobie, z trudem wydobyła głos:
– Mam umilknąć, tak? Nie zrobię tego. Wiesz dlaczego? Bo mi na nas zależy. – Tu Wedra prychnęła, ale Gapir jeszcze nie dała się uciszyć. – Nie jestem tobą, nie będę ignorować tego, co widzę. To ty wypierasz, jak zachowywał się twój Nivalis, tak samo zresztą jak wyparłaś wszystko, co stało się w nocy.
Wedra poderwała się z krzesła. Przez jej piękną twarz, teraz pociemniałą z gniewu, przemknął płaczliwy grymas.
– „Nocy”? Mam odpowiedzieć jakoś na twoje chore pragnienie uwagi? – Głos miała podwyższony, jakby brakowało jej tchu. – Chcesz, żebym się nad tobą użalała? Proszę bardzo! – Nachyliła się w stronę dziewczyny i każde słowo wyrzuciła jej prosto w twarz, niczym wymierzony w nią cios: – Biedna, skrzywdzona Gapir! Straciła matkę, a teraz traci też rozum i w dodatku nikt nie ma zamiaru dla niej niszczyć sobie życia! Cóż to za nieszczęsna, żałosna sierota!
Po tym jak wykrzyknęła ostatnie słowa, w ogromnej jadalnej sali zapadła cisza. Nawet wiatr, którego szum stale dobiegał zza grubych murów, umilkł na moment. Kunar schował głowę głębiej między ramionami.
Gapir zadrżała broda.
– Uważasz, że jak dalej będziesz ignorować mój ból, to przestanie on istnieć?
Wedra nie odpowiedziała.
Opadła na krzesło, zaczęła bawić się leżącym na talerzu jedzeniem, jakby nic się nie stało. Tylko jej przyspieszony oddech świadczył o rozegranej przed chwilą scenie.
Do jadalni weszła Marwa, by zebrać opróżnione misy. Gapir wstała od stołu i bez słowa pobiegła do swojej komnaty.
***
W całym Abhainn Kamieni było dwanaście, a przynajmniej o istnieniu tylu powszechnie wiedziano. Wszystkie z nich znajdowały się w Sliabah, Mieście Pałaców, które wyrastało pośrodku pustyni, i od niepamiętnych czasów należały do dwunastu Starych Rodów jako najcenniejszy, przekazywany z pokolenia na pokolenie skarb.
Jeśli wierzyć legendom, Kamienie były darami Stwórców dla ludu Abhainn, symbolem błogosławieństwa i miłości. Stare Rody, z racji opieki nad nimi, cieszyły się poważaniem w całym kraju oraz panowały w Sliabah, a świątynia, górująca nad tymże miastem, stanowiła jedno z ważniejszych miejsc kultu. Tam właśnie przechowywano Kamienie, w dwunastu z trzynastu sal, i tam pałały one czerwonym blaskiem, ułożone na piedestałach, a przez większość czasu tylko nieliczni mogli je oglądać.
Dwa razy w roku, kiedy lśniły najmocniej, w najkrótszą oraz najdłuższą noc, świątynia stawała otworem. Święta te nazywano Gairmami i w tym czasie do Sliabah zmierzali pielgrzymi z całego Abhainn, a mieszkańcy przyozdabiali miasto latarniami oraz karminowymi proporcami, by także lśniło niczym jeden z Kamieni. W te noce śpiewano pieśni we wnętrzu świątyni, a nad ranem, w uroczystym pochodzie kierowano się do należących do Starych Rodów pałaców, które, otwarte wówczas dla wszystkich, stawały się miejscem ucztowania i świętowania aż do zmierzchu.
Na czele pochodów zawsze stawali wszyscy posiadacze Kamieni i tym razem, tak samo jak już od kilku lat, jednej z kolumn miała przewodzić porażająco mała grupa. Co złośliwsi plotkowali, że jest to ród na wymarciu – Kunarowi, jako chłopakowi, który nie czuł potrzeby wzięcia na siebie całkowitej odpowiedzialności za rodzinę i który nie obracał się w towarzystwie, chyba że u boku siostry, nie wróżono dobrej przyszłości; Wedra za to już od przeszło miesiąca odwlekała swoje zaślubiny, co mówiło samo za siebie.
Gapir jako dziecko bardzo lubiła Gairmy, zwłaszcza letnie, gdy pieśni śpiewano krótko, a uczty dłużyły się w nieskończoność, ale teraz czuła jedynie ssącą pustkę, tę samą zresztą, która nie opuszczała jej od tamtej pamiętnej nocy. To było tak, jakby spodziewała się czegoś bardzo ważnego, lecz to coś nigdy nie nastąpiło – nie potrafiła tylko ocenić czy spodziewała się śmierci, odmiennej reakcji otoczenia, które przecież zdało się niezbyt poruszone, czy może swojej własnej przemiany, wyzwolenia. Wcześniej zdarzało jej się odczuwać zbyt wiele naraz i wybuchać, a teraz nawet tę zdolność zdała się utracić; utknęła w tej swojej duszącej obojętności, gęstej jak miód, lecz gorzkiej.
Gdy słońce zapowiedziało swe przybycie, zmazując z nieba gwiazdy, i wybrzmiały słowa ostatniej z pieśni, dziewczyna została w świątyni. Przyciskając do piersi klucz, którym obiecała zamknąć drzwi, miała modlić się wytrwale o choć cień uczucia. Targały nią wątpliwości, bo wraz z czuciem mogły wrócić wybuchy i najczarniejsze z myśli, lecz była gotowa zaryzykować, czy raczej – nie potrafiła bać się ryzyka. Nieporadne słowa modlitwy ulatywały z jej ust ku odległemu sklepieniu sali, przeobrażając się z oziębłych próśb o uczucia w gorące błaganie o litość, o choć cień spokoju dla niej i wszystkich, którzy musieli przy niej wytrzymywać; a Kamień lśnił w ciemnościach, niczym wpatrujące się w Gapir oko. Z oddali, zza półprzymkniętych wrót, dobiegały stłumione odgłosy zabaw.
Dołączył do nich dźwięk kroków.
Dziewczyna spojrzała przez ramię, lecz nie ruszyła się z miejsca. W przedsionku ktoś był. Po chwili do kroków dołączyły przyciszone głosy i, gdy Gapir je usłyszała, zrozumiała, że dobrze zrobiła, nie wstając.
– Nie sądziłem, że to będzie takie proste.
– Czemu zostawili otwarte drzwi?
– Nie wiem, ale wcale mnie to nie dziwi. Mówiłem, ze wszystkich Rodów to właśnie oni najmniej troszczą się o Kamień. Nie pomyślą nawet o tym, aby zadać sobie ten trud i spróbować go odszukać.
Gapir poczuła jak serce podchodzi jej do gardła. Znała jeden z tych głosów.
Zaśmiali się. W niemal pustej sali świątyni ich śmiech zabrzmiał złowrogo. Dziewczyna przesunęła się w stronę ściany, mocniej ścisnęła klucz. W ciemności ujrzała sylwetki dwóch mężczyzn. Podeszli pod piedestał. Podziwiali Kamień.
– I tak poślubisz dziewczynę? – spytał jeden z intruzów.
– Ładna jest. Czemu miałbym z tego zrezygnować? Nie będzie przecież niczego podejrzewać… Pomyśl, uwierzyła, że w Gairmy mogę mieć interesy poza stolicą, to i uwierzy, że nagle podwoiłem swój majątek!
– Zwolnij. Nikt nam nie zapłaci, dopóki Kamień jest w Sliabah, a i dziewczyna nie wie jeszcze, czy na pewno cię chce…
– W końcu minie jej wahanie. Nie jestem byle kim, nie odrzuci mnie bez powodu.
Gapir poczuła, że pierwszy raz od dawna rodzi się w niej coś na podobieństwo gniewu. Nikt nie miał prawa oszukiwać Wedry.
Kiedy zobaczyła dłoń sięgającą po Kamień, coś w niej pękło.
– Nie miałeś wyjechać? – spytała zaskakująco gromkim głosem i podniosła się z kolan.
Mężczyźni odwrócili się gwałtownie. Kamień za ich plecami przez mgnienie oka zajaśniał mocniej niż zwykle.
– Kto tu jest? – zapytał Nivalis. Jego oczy jeszcze nie przyzwyczaiły się do mroku, dlatego wypatrzył drobną sylwetkę dopiero po dłuższej chwili. Zaklął.
– Co zamierzasz zrobić z Kamieniem? – Gapir stanęła między mężczyznami a wejściem. Gdyby zdecydowali się teraz uciec, pewnie nie dałaby im rady, ale obchodziło ją tylko to, by nie okradli miejsca, do którego Wedra przychodziła modlić się niemal codziennie, także w jej intencji. – Chyba nie zamierzasz udawać, że uda ci się go sprzedać?
Nivalis w końcu się otrząsnął i zaśmiał się, zaskoczony.
– Nie bez powodu handluję w całym Abhainn. Znam ludzi, którzy kupią Kamień i będą się z nim obnosić, a mimo to nikt ich o nic nie posądzi. Naiwna z ciebie dziewczyna, jeśli myślisz, że to niemożliwe.
– Niemożliwe, bo nie pozwolę ci niczego ukraść.
– Nie kradnę, biorę tylko coś, co prędzej czy później i tak będzie należeć do mnie – Nivalis zawiesił na moment głos. – Jak myślisz… Jak bardzo poruszone okaże się Sliabah, gdy okaże się, że szczęście dziedziców Kamienia okaże się niszczyć ich podła kuzynka? – zasyczał jak wąż. Podszedł bliżej, a dziewczyna cofnęła się o krok. – Tak, widziałem, że Wedra nie darzy cię ciepłymi uczuciami. Uwierzy mi, prawda? Uwierzy, gdy powiem, że nie wiem, gdzie jest Kamień, a tylko mała Gapir chce zniszczyć nadchodzące zaślubiny, łżąc na temat jej wybranka, którego nawet tu nie było?
Gapir wstrzymała oddech. Miał rację. Czemu Wedra miałaby jej jeszcze kiedykolwiek wysłuchać?
Mężczyzna ruszył w stronę piedestału, by zgarnąć z niego bezcenny relikt. Gapir natychmiast zareagowała i rzuciła się w jego stronę. Nivalis syknął, odepchnął ją, cofnął się.
– Nie zmuszaj mnie do zrobienia czegoś, czego wcale nie chcę robić.
Nie słuchała. Złapała równowagę, skręciła ku niemu. Już miała Kamień w zasięgu ręki, już wyciągała palce, by go przechwycić, gdy nagle coś szarpnęło ją w tył i poczuła rozlewające się w okolicy brzucha ciepło.
– Co ty robisz?! – wrzasnął Nivalis.
Spojrzała w dół. Z jej boku wysuwało się ostrze noża. Drugi z mężczyzn spojrzał na kompana trwożnie i rzucił się w kierunku wrót.
Gapir oparła się o piedestał. Na posadzkę skapywała krew. Nivalis nie wiedział co robić.
Kamień zadrżał i zalał salę rubinowym światłem.
Mężczyzna krzyknął i wypuścił go z rąk. Spojrzał z niedowierzeniem na dłoń, na której sparzona skóra miejscami przybrała kolor węgla, a potem na błyszczącą coraz mocniej i mocniej bryłę. A potem rzucił się w stronę wyjścia, z zamiarem ujścia ze Sliabah już na zawsze.
Gapir nie ruszyłaby za nim, nawet gdyby właśnie nie upływała z niej krew. Nie mogła oderwać wzroku od leżącego na posadzce Kamienia, który coraz wyraźniej pulsował blaskiem.
Nagle zajaśniał mocniej niż słońce i eksplodował.
***
Jesteś jak wiatr, Gapir.
Świat stracił barwy i kształt. Czuła jak coś porywa ją ku górze, jednocześnie brutalnie i z łagodnością; niczym wichura, która smaga twarz, lecz przecież po to, by wyłonić jej piękno, zostawić gładką i rumianą.
Gdzieś z oddali słyszała krzyk Nivalisa, będący wyrazem albo bólu, albo wściekłości; nie potrafiła ocenić. Sama chyba też krzyczała, jednak jej krzyk uleciał ku niebu i rozlał się na nim niczym róż brzasku.
Poczuła spokój.
W chmarze wirujących odłamków rzeczywistości pojawiały się znajome obrazy i dźwięki. Pieśń Hojre niczym wiatr krążyła po ulicach Sliabah, barwnych salach Kamarty, tańczyła wśród ksiąg w komnacie, sunęła nad niespokojnym morzem… Słowa zlewały się ze sobą, lecz ich sens wybrzmiewał wyraźniej niż kiedykolwiek wcześniej – wyrzeźbmy razem świat nowy. W naszych rękach leży nasz los.
I nagle, wśród tego, co było jej najbliższe, Gapir ujrzała siebie.
Zapadłe policzki przez moment zdały się znowu rumiane i pucołowate, cienki warkocz i zgoloną głowę zastąpiła ciemna czupryna, a poranione ramiona nabrały kształtów i mocy, lecz to wszystko nie było istotne. Istotne były oczy, od zawsze te same, tak samo umiarkowanie przygasłe i jednocześnie tak samo umiarkowanie bystre. Wpatrywały się teraz we własne odbicie, a na ich dnie pałała walcząca z ciemnością miłość.
Podobizna dziewczyny rozmyła się, w jej miejscu pojawiła się dłoń. Wyglądała, jakby była z kryształu. Półprzeźroczyste, rubinowe palce wyciągnęły się ku Gapir w geście niewypowiedzianego pytania.
Jak skierowane do niej zaproszenie. Tylko do niej.
Zrozumiała.
Nie musiała być matką. Była sobą i to wystarczało.
Była sobą ze wszystkimi wadami, z całym niedoskonałym pięknem, każdą łzą i uśmiechem. I to wystarczało! Mogła być łagodna i porywista, przyjemna i sroga, mogła być wichurą, zefirem i bryzą. Niosła na barkach ciężar każdego dnia, który dotąd zdawał się bez wartości, każdej nieprzespanej nocy i każdej straconej szansy, i ten ciężar – on, nic innego! – podkreślał jej piękno, tak samo jak misterna, wykonana przez zdolnego rzemieślnika oprawa podkreśla urodę szlachetnego kamienia. Obyłaby się bez niego, ale skoro już zaistniał, stawał się jej mocą. Jakże piękna była na tle ciemności, gdy sama niosła w sobie blask!
Miała kontrolę.
Choć często traciła ją z oczu, choć często gubiła krok i szukała go miesiącami, naprawdę ją miała. Inną niż można się spodziewać, trudniejszą. Miała ją, a ciemności nigdy nie były jej winą; walczyła przecież z nimi, każdego dnia, przysługą, słowem, troską, milczeniem.
Jak mówiła Hojre? „Wichura jest naturalna, dobra i potrzebna”. Dobra i potrzebna. Dobra, zawsze dobra. Dająca ludziom wytchnienie, czyniąca spieczoną ziemię miejscem znośniejszym… Świadomość własnej siły wypełniła Gapir. Dziewczyna przypomniała sobie, że już wcześniej czuła jej smak, lecz był ulotny i wymagał od niej znacznie więcej skupienia. Trudno jest pamiętać na co dzień, dlaczego warto walczyć, teraz jednak świadomość tego miała już nigdy nie zniknąć. Było jej tak wiele, że Gapir mogłaby obdarować nią cały świat.
Podnieście ze mną swe głowy.
Nie chodziło teraz tylko o walkę z Nivalisem, o ten nagły akt odwagi. Gdyby nic się w te Gairmy nie wydarzyło, świadomość własnej mocy mogłaby być tak samo wyraźna, a może nawet wyraźniejsza; tym wyraźniejsza, że przecież codzienność jest nieraz trudniejsza od sytuacji, która wymaga szybkich decyzji.
Gdyby Gapir tylko mogła teraz pomagać innym odnajdywać w sobie tę moc…
Niech dalej się niesie nasz śpiew, gdziekolwiek poniesie go wiatr.
Ujęła wyciągniętą ku niej dłoń. Jej modlitwa została wysłuchana.
***
Kunar wpatrywał się w łopoczące na wietrze proporce zdobiące mury Kamarty, gdy w oddali rozległ się huk, a niebo zalśniło na czerwono. W pierwszym odruchu chciał rzucić się ku ogrodom pałacu, do siostry, jednak szybko ujrzał, że jest bezpieczna i razem z licznymi gośćmi zawraca, by zobaczyć co się wydarzyło. Potem, tak jak i oni, spojrzał w stronę górującej nad miastem świątyni.
Barwne mury stożkowatej budowli, jej ścięty szczyt i liczne wrota u podstawy – to wszystko było ledwo widoczne przez szaleńczo wirującą chmurę pyłu, która z każdą chwilą rosła i coraz bardziej odcinała budynek od świata.
– Gapir… – wydusił młodzieniec i spojrzał w oczy siostry, która właśnie stanęła obok i chwyciła go za rękę. – Gapir została w świątyni!
Kobieta nic nie odpowiedziała, ale młodzieniec aż nadto wyraźnie dostrzegł w jej oczach wahanie, a następnie… rezygnację. Zdawały się mówić „Nie ratuj jej teraz. Nie warto”.
Zamrugał intensywnie, jakby pył już smagnął jego twarz. Odwrócił się, próbował dostrzec choćby zarys świątyni.
– To nie twoje brzemię, Wedra. – Głos mu się łamał. – To nigdy nie było twoje brzemię.
Szarpnął się, lecz kobieta nie dała za wygraną i mocniej zacisnęła palce wokół jego nadgarstka. Wiatr wzmagał się, obydwoje mieli wrażenie, że zaraz pęd ich dosięgnie i porwie ku niebu. Chłopak jednak ani myślał się cofnąć.
– Kunar! – zdenerwowała się Wedra. – To nieracjonalne… – wyszeptała.
Obrócił się w jej stronę tylko na moment, ale zdążyła zobaczyć w szarych oczach odbicie gorączki palącej jego wnętrze.
– Kto powiedział, że miłość musi być racjonalna? – Huk wichury przebił miękki głos Gapir, tak głośno i wyraźnie, jakby stała tuż obok.
Wedrze na dźwięk tych słów zamarło serce. Poczuła, jak brat wyrywa z uścisku swą dłoń. Zobaczyła jeszcze jego jasne włosy targane przez wiatr, a potem chłopak zniknął za nieprzebytą ścianą żywiołu. Nie wiedziała co począć. Czy Kunar także słyszał te słowa…? Co się właśnie działo…?
Przez moment zdawało jej się, że widzi w oddali jakąś postać otoczoną rubinową poświatą, lecz trwało to zaledwie jedno uderzenie serca. Potem była już tylko sama naprzeciw zbliżającej się coraz szybciej, zatrważającej ściany. Płuca zatkał strach.
Tam był jej brat. I Gapir. Biedna, bezbronna Gapir.
Poczuła się podle, że choć przez chwilę poddała się w miłości do kuzynki. Wizję rozmazał jej żal i choć nie czuła się wcale na siłach, zrobiła krok w stronę wiru.
– Wedra, to niebezpieczne! – Ktoś chwycił ją za nadgarstek. Odwróciła się gwałtownie i spojrzała w ciemne, pełne autentycznej troski oczy Leighiego. Nim zdążyła na niego krzyknąć, ujrzał na rzęsach kobiety łzy i przyciągnął ją do siebie, byle dalej od szalejącego żywiołu. Nie opierała się.
Nad Sliabah wirowała masa rozgrzanego powietrza. Schowana w ramionach Leighiego Wedra nie była w stanie ocenić, co się dzieje. Gdzieś z oddali przypływał znajomy dźwięk pozytywki, dookoła szalał pył i strzępy rubinowego blasku, pęd rwał falbany jej sukni. Świat jaki znała, został pochłonięty przez wiatr.
I trwał tak, pochłonięty, nim nie wybrzmiały ostatnie dźwięki ledwo słyszalnej kołysanki.
Pył opadł równie nagle, jak wzbił się w powietrze, Leighi puścił Wedrę. Ta wyprostowała się i podniosła mokrą od łez twarz, spojrzała z niedowierzaniem na świątynię, przy której nie widniał nawet najmniejszy ślad wywołanych przez wichurę zniszczeń. A potem, nie zważając na próbującego ją zatrzymać Leighiego, rzuciła się wzdłuż przystrojonej ulicy. Proporce wisiały bez ruchu, nieporuszone choćby najmniejszym tchnieniem wiatru.
– Kunar – wydyszała, gdy dopadła wrót sali przeznaczonej na ich Kamień.
Młodzieniec stał oparty o ścianę budynku, łapczywie łykał powietrze. Uniósł głowę. Nic mu się nie stało.
– Gdzie… – Już chciała dopytać o Gapir, gdy ta nagle wyłoniła się z ciemności i stanęła w progu świątyni.
Wyglądała inaczej.
Wyprostowana, zarumieniona i przejęta, nie przypominała wcale codziennej siebie. Dłonie, w których ściskała teraz jakąś niekształtną, czarną bryłę, były całkowicie czerwone. Wedra najpierw pomyślała, że to przez krew, potem dostrzegła, jak spomiędzy palców wycieka rubinowy blask, lecz nie miała czasu się nad tym zastanawiać. Dziewczyna spojrzała jej prosto w oczy, rozchyliła usta i… upadła.
Może to jednak była krew?
Wedra szybko uklękła przy niej.
– Gapir, siostro…
Ujęła mocno dłoń dziewczyny, jak przez mgłę dojrzała, że Kunar pojawia się obok i robi to samo. Gapir wciąż patrzyła jej w oczy.
„Będę obok” – mówiło spojrzenie.
Oto była wiadomość, dla której zadała sobie trud opuszczenia świątyni. Śliska od czerwonego blasku dłoń wysunęła się z uścisków i opadła w kierunku pylistej ziemi, lecz nigdy o nią nie uderzyła. Ciało Gapir rozmyło się nagle, jakby utkane z dymu. Wiatr powrócił i rozbił jej postać.
Zniknęła.
– Nie, błagam – wyszeptała Wedra.
Łzy zalały jej twarz. Wtuliła się w Kunara, a on odwzajemnił ten gest. Płakali oboje, tak, jak mogą płakać tylko ludzie, którzy po raz kolejny stracili coś niezwykle bliskiego.
Po długim czasie, kiedy zdawało się, że już nie ma w nich więcej łez, a wokół zaroiło się od ludzi, spojrzeli w dół, na czarną bryłę, którą Gapir pozostawiła w ich dłoniach. Jej kształt był dziwnie znajomy…
Pojęli, czym jest i zamarli w zadziwieniu.
Pierwszy z dwunastu Kamieni oddał swój blask.
Wedra spojrzała w stronę wschodu i zdało jej się, że na tle słońca widzi odlatującą ku niemu Gapir. Uśmiechnęła się.
Wiatr delikatnie pogłaskał ją po twarzy.
Mieszkańcy Sliabah i pielgrzymi, którzy wszystkiemu przyglądali się z daleka, szeptali między sobą. Wieść o tym, co stało się w te Gairmy, miała wkrótce roznieść się po całym Abhainn, a przekazywana z ust do ust historia o odważnej Gapir, która pokonała ciemności, krążyć przez dekady, aż w końcu stać się legendą.
***
W harmonii, choć różne tony,
choć smutek tu pobrzmi, tam gniew,
pieśń moc ma, pieśń podniesionych.
Ku słońcu się niesie nasz śpiew