– Wiktor Amorous i jego… na Wielki Ocean, cóż za niedorzeczny prezent! Dynia. Dla dziewczyny. Panicz ukrył tu jakiś rebus, szaradę? Może to metafora? Szanowny pan szuka dziewczyny pustej w środku, z papką w głowie, utrzymywaną tylko dla nasion?
Chłopak ucieszył się, słysząc swoje nazwisko. Co prawda przedstawiono ich sobie, bywali w tych samych domach. On zwykle sam, z daleka przypatrujący się współbiesiadnikom. Ona wśród wieńca adoratorów. Zawsze nieprzystępna, zawsze smagająca ich słowami jak biczem, ku wielkiej radości jej ojca. Był pewien, że go nawet nie rozpozna.
– Szukałem dziewczyny tak mądrej, że poślubiłbym ją nawet, gdyby była brzydka. A jednocześnie tak pięknej, że nie przeszkadzałoby mi, gdyby była… Mówili mi, że gonię za snem, a przecież stoi przede mną. – Młodzieniec poprawił nerwowo fontaź. Zarumienił się, gdy ich spojrzenia się spotkały. – Mój prezent… chwilę temu wydawał się idealny. Teraz marzę, by go porzucić i uciec. Jeśli waćpanna pozwoli, wytłumaczę się z konceptu.
– To zbyteczne. – Nie zostawiła sobie ani chwili do namysłu, jakby zagadka była dla niej za łatwa. – Dynie należą do różopodobnych, reszta jest prosta. Prawie widzę te nabrzmiałe na skroniach żyły i spocone czoło, kiedy dumał panicz nad prezentem. „Może klejnoty? Obrazi się, powie, że nie jest pierwszą lepszą sroczką, którą można złapać na błyskotki. Kwiat? Przy różach inne wyglądają pospolicie, a przecież i róża to banał, dostała ich wiele. Jak się wyróżnić? Jak błysnąć dowcipem? Spójrzmy na krewnych róży: ciotka kapusta. Żart trochę ciężki, szukajmy dalej. Kuzynka pokrzywa. Zabawne, ale takiego daru nikt nie przyjmie”. Dynia miała mnie zaskoczyć, to się paniczowi udało. Młodzieniec z dynią… czy na pewno tak mam pana zapamiętać? A jeśli właściwy prezent dopiero czeka na odkrycie? Brak sakwy, obie ręce zajęte. Płaszcz opięty pasem. Za taki pas można włożyć gałązkę, a przecież kwitnie teraz jabłoń, bliższy krewny róży, przedstawiciel różowatych. Z ponurą miną przyjmę dynię, zaś pan schowa rękę za plecami i z cichym “tadam!” „wyczaruje” kwiat jabłoni.
Młody magnat oddał wielki owoc odźwiernemu. Ten przyjął dar niewzruszony, jakby odbierał kapelusz lub szpadę; podreptał z dynią w głąb pałacu. Za pasem chłopaka faktycznie tkwiła gałązka jabłoni, wręczał ją teraz, nagle oniemiały. Z trudem przełamał stupor, przypomniał sobie układany godzinami frazes:
– Gdyby te kwiaty mogły śpiewać…
– To każdy z nich śpiewałby „wody mi daj”. Z paniczem w chórze, pobladł pan, jakby miał zemdleć. Proszę się nie obawiać, prezent zdobył moją przychylność. Zaprowadzę panicza do warsztatu, zapewne teraz zechce pan spotkać się z ojcem.
Mijali korytarze i komnaty, jedne świetniejsze od drugich. Gość z gminu czułby się coraz bardziej onieśmielony, Wiktor ledwie je zauważał. Dotarli wreszcie do pracowni gospodarza, markiza Adama Guile. Pełna była – jakżeby inaczej – kółek zębatych, sprężyn, przekładni, wychwytów, balansów, wahadeł. Trwająca na całym kontynencie od ponad stu lat moda na zegarmistrzostwo przyczyniła się do gwałtownego postępu i niezliczonych wynalazków. Ich świat zapełniał się maszynami. Początkowo tylko odmierzającymi czas. Zegary, zegarki i zegarzyska – na kominek, na rękę, na grzywę konia i na wieżę. Wisiały nad ich głowami przyczepione do balonów i latawców, leżały pod ich stopami, wbudowane w podłogi i trotuary. Zegarowe szaleństwo nie zatrzymało się – wkrótce nastąpił wysyp automatów ułatwiających pracę. Koła zębate ciągnęły, wiozły, sortowały. Dwadzieścia lat temu okazało się też, że potrafią liczyć. W kąt odeszły liczydła, suwaki logarytmiczne, astrolabia. Maszyny liczące i logiczne, początkowo proste, dziś opanowały kontynent, od wozów wędrownych kupców, po królewskie i imperialne urzędy. Coraz więcej dzieci bawiło się prostymi mechanizmami grającymi z nimi w zagadki. Coraz więcej morderstw popełniano używając automatów.
Wiktor błąkał się dłuższą chwilę w labiryncie szaf i regałów. Ukochana doprowadziła go tylko do drzwi warsztatu i tam opuściła, niezainteresowana rozmową, która miała odmienić jej los. Chłopak przejął się tym, ale postanowił nie tracić ducha. Gdy znalazł w końcu pana domu, skrócił do minimum wymagane uprzejmości i przeszedł do rzeczy. Podobnie jak gospodarz:
– Ona nie jest dla ciebie.
– Moja rodzina w niczym nie ustępuje…
– Głupiec! – Przerwał mu markiz. – Zamilcz i posłuchaj.
Nachylił się ku młodzieńcowi i tłumaczył mu coś szeptem. Chłopak wyglądał na zaszokowanego, ale nie ustępował:
– Nie dbam o jej pochodzenie. Kocham ją i pragnę poślubić!
– Urocze. Czasy się zmieniają, może kiedyś mężczyźni i kobiety będą po prostu biec ku sobie, jak, za przeproszeniem, zwierzęta w rui. Ale tu i teraz wciąż potrzebujesz mojej zgody, a ja się nie zgadzam. Co więcej, ona sama się nie zgadza, pragnie zostać ze mną.
– Tak ją pan… tak ją pan wychował. Ale jest specyfik, wystarczy odrobina…
– … i zamiast myśleć o ojcu, będzie myśleć tylko o młodym, pięknym zalotniku?
Markiz pociągnął niewielką wajchę. Mechanizm, który uruchamiała, był ukryty, ale jego funkcja była jasna: po krótkiej chwili przy gospodarzu stanął milczący lokaj.
– Nasz gość wychodzi. Odprowadź go do bramy.
– Zapłacę!
– Pogrążasz się, młokosie. Jeszcze słowo, a zażądam satysfakcji.
Roztrzęsiony chłopak spojrzał dziko na Adama, jakby zabłysła mu nowa nadzieja.
– Doskonale. Jeśli to pomoże wyrwać ją z rąk tyrana, niech tak będzie.
– Krewki głupiec. I czymże chcesz ją uwalniać? Mieczem? Widelcem?
– Na Wielki Ocean! To nie Piąta Era! Mamy drugi wiek, takiego barbarzyństwa nie praktykuje się nigdzie na obu kontynentach! Oczywiście, że pojedynek będzie na mechanizmy. Publiczny, w Wielkiej Auli, jak nakazuje honor.
– Chłystek i głupiec nauczy mnie, co to honor. Honor to całe moje życie! Idź już, sekundanci ustalą szczegóły.
* * *
Okoliczni mieszkańcy wszystkich stanów jednakowo chętnie przybywali do Wielkiej Auli niezależnie od okoliczności; nie czyniło im różnicy, czy plakaty obwieszczały przedstawienie, debatę, egzekucję albo pojedynek. I dziś w półkolistej widowni wszystkie loże, ławki i miejsca stojące były wypełnione.
Sędzia pojedynku, Lucius Blackthorne, rutynowo zapytał walczących o możliwość pojednania. W kolejne rubryki kwestionariusza wpisywał ich dane. W końcu spytał o powód sporu. Zniecierpliwił się, gdy usłyszał jedno słowo: „Honor”.
– Tak, wszyscy tu bronią urażonej dumy. Podajcie panowie konkretną przyczynę.
Markiz przywołał ku sobie córkę.
– Poznał już pan konkretny powód. Oto Honor Barbara Guile, walczymy o nią. A skoro o Honor mowa: zostanie z nami na placu boju.
– Nie zgadzam się. Może zostać ranna, zginąć! To niedopuszczalne.
Adam Guile wyciągnął ku niemu zapisany drobno karteluszek. Sędzia zapoznał się z jego treścią, skłonił nisko i już nie oponował.
Warunki pojedynku były precyzyjne – raz ustawionych automatów nie wolno było ponownie regulować. Działały samodzielnie, póki jeden z nich nie uległ. W przypadkach wątpliwych sędzia oceniał zniszczenia. Kryjący się za urządzeniami ludzie niekiedy odnosili rany, nie pamiętano jednak, by ktoś zginął. Byli wszak cywilizowani – to nie ciemna Piąta Era.
Wiktor nastawiał rodowy automat bitewny. Podłużna, ustawiona pionowo skrzynia zawierała wiele rodzajów broni dystansowej, miotanych sprężynami; umieszczona wśród nich machina licząca gwarantowała, że pociski trafią do celu.
Markiz ustawił się na swojej pozycji z pustymi rękami. Publiczność wpatrywała się w niego i przerzucała się domysłami – podda się? Jego urządzenie jest za wielkie i dopiero je niosą? Czyżby miał coś w kieszeni? Adam Guile miał opinię geniusza, ale nawet od niego nikt nie oczekiwał tak daleko posuniętej miniaturyzacji. Stary arystokrata skinął głową córce. Honor Barbara stanęła przed ojcem. Publiczność zawyła. Jeśli z ogólnego wrzasku można było cokolwiek zrozumieć, najczęściej słyszało się „tchórz”, „przekupny sędzia”, „mordercy”. Markiz jednym ruchem rozpiął suknię dziewczyny, odsłaniając plecy. Publiczność już gotowa była wtargnąć na plac boju, w ich kierunku poleciało nawet kilka butów. Jednak zamiast spodziewanego upokorzenia młodej kobiety, stali się świadkami triumfu nauki. Pod suknią dojrzeli nie bieliznę lub ciało, ale niepojęty mechanizm. Ryk zmienił się nagle w ciszę, a ta przeszła w szepty: „przecież ją znamy”, „jak żywa”, „nigdy bym nie zgadł” „jaki napęd?”, „dlaczego mówi?”, „jak myśli?”. W końcu także pytania ucichły, zastąpione głównie powtarzanym „geniusz, geniusz, geniusz!”.
Niewzruszony arbiter dał znak oponentom, by zaczynali. Wiktor zamarł, niezdolny do uruchomienia swojej broni. Tymczasem Honor wyskoczyła naprzód, błyskawicznie pokonując dystans, bez wysiłku odrzuciła skrzynię i chwyciła chłopca za gardło. Szarpał się jeszcze, gdy podszedł do nich jego rywal. Wiktor z trudem oddychał, jednak na moment przerwał bezcelowe próby uwolnienia, sięgnął do kieszeni i podał jej zawartość markizowi. Na dłoni Adama spoczęła zielona kulka. Chłopak wyjaśniał rzężąc:
– Zdobyłem… duch w maszynie… wystarczy by… lalka stała się dziewczyną…
Markiz przyjrzał się kulce. Chłopaka oszukano, uznał. Skoro był za głupi, by odróżnić wybierane przez automat gotowe odpowiedzi od prawdziwej rozmowy, trudno by on jeden odnalazł legendarny środek ożywiający martwe urządzenia.
A jeśli? Adam tak mocno udoskonalił algorytm sterujący konwersacją, mimiką i gestami Honor, że sam zapominał, z czym rozmawia. Może smarkacz ma więcej rozumu niż się wydawało i pigułka jest prawdziwa? Prawdziwa córka zamiast martwej maszyny. Huczny ślub z Wiktorem czy innym śmierdzielem, długie listy zapewniające o szczęściu rodzinnym. Świąteczne spotkania. Pusty dom, utrata najwierniejszej sługi, najposłuszniejszej niewolnicy.
Zmiażdżył kulkę butem na oczach chłopaka. Wiktor zalał się łzami i wychrypiał:
– Gdzie twój honor?
– Dobrze, że pytasz. Honor zostaje ze mną.
Starzec odwrócił się i odszedł. Maszyna dokończyła program.