
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
1
Pojawiła się w ciemnym zaułku miasta, do którego niewielu, poza straceńcami i rzezimieszkami, miało odwagę się zapuszczać. Przytuliła się do gotyckiej kamienicy, niegdyś porzuconej, okaleczonej przez czas i rabusiów, z której pustych oczodołów wylatywały nad miasto setki gawronów, kracząc i przejmując mieszkańców grozą. Zwłaszcza o świcie lub przed zmierzchem, kiedy zmory z przeszłości podgryzają wątłą jeszcze rzeczywistość.
Trudno ją było dostrzec, bo jakby wyrastała z cienia. Miała przydymione wystawowe szyby. Nic więcej. Żadnej nazwy, żadnej informacji, wskazówki. Jedynie nad wejściem latarnię w kształcie czarnego tulipana, kutą z grubego kunsztownego metalu, pełną wzorów, tajemnych symboli, które choć mogły budzić wiele skojarzeń, to nie rzucały światła na jej wątpliwą reputację.
Sterczała jak popsuty ząb nad kocimi łbami.
We framugach wszystkich okien pojawiły się przydymione szyby. Problem gawronów zniknął. Ludzie mówili, że wyleciały z miasta, na zgubę jego i że wrócą sprowadzając plagę albo gorsze jakieś nieszczęścia. Byli też tacy, którzy twierdzili, że podstępnie i znienacka zamknięto je wewnątrz nocą, gdzie tłuką skrzydłami o siebie i o drewno poddaszy. Nie bez celu zresztą, bo służą właścicielowi, którego można podejrzewać o wszystko, ale nie o to, że idzie jasną drogą.
Miasto zamilkło i przestało krakać. Gawronami jedynie, bo zaczęło żonami i kochankami, matkami i córkami, z każdym dniem coraz częściej i głośniej. Kobiety przebrały się w biel tak intensywną jak welon na śniegu. Wyszły z kościołów i z ulic, z biznesu i z kół gospodyń, ze związków homoseksualnych i zawodowych. Wszystkie na jednego wroga. Ramię w ramię, z dłońmi zaciśniętymi w pięści i okrzykami: „dość czarnej zarazy", „zgasić Czarną Latarnię".
2
Nigdy nie zapuszczałem się w mroczne zaułki miasta, toteż gdyby nie jedna z tych manifestacji, nieprędko bym zwrócił baczniejszą uwagę na Czarną Latarnię. Siedziałem, pykając fajkę, nad „Pieśniami smutnego światła" mojego przyjaciela poety. Moje plecy przylegały do fasady Katedry Świętych Janów. Czułem chłód murów, smutek pieśni, tymczasowość tego co mnie otacza. Potrzebowałem fundamentu. Ten, o który opierałem się plecami może i był solidny, niezłomny od siedmiuset lat. Ten, o który chciałbym oprzeć prawdziwy kręgosłup nie pojawił się jeszcze. Pieśni ciągnęły w dół, z góry zaczął deszcz kropić.
Wtedy za metrowym murem z cegły pojawiły się one. Jak zjawy, jak tiulowe dziewice, jak obłoki, które przyjęły kobiece kształty, sunęły protestując przeciw temu, co brzydkie, co czarne, co po drugiej stronie niewinności. Chciałem je poprzeć, pomóc im, ale żeby to zrobić, musiałem wiedzieć z kim lub z czym walczą.
W jednym z gapiów dostrzegłem znajomego. Podszedłem, podałem mu rękę.
– Słuchaj, Adrian – powiedziałem – ty pewnie wiesz, co jest w Czarnej Latarni?
Spojrzał na mnie oczami boksera, który stoczył przegraną walkę i jeszcze nie wie dlaczego.
– Lepiej nie, nie pytaj.
– Powiedz, proszę.
– Lepiej nie.
– Stary – nalegałem, wczepiając się palcami w jego ramię.
– Ostrzegam, będziesz żałował.
Coś ukrywał. Ale dla mnie nie było odwrotu. Wzmocniłem uścisk.
– Sam chciałeś – wciągnął głęboko powietrze i spytał – Byłeś kiedyś w agencji?
Zastanowiłem się. Byłem człowiekiem osobnym, odrębnym. Niezdolnym do wchodzenia w trwałe związki, obecnie nawet nie podejmowałem prób, nie miałem na to cierpliwości, chęci, odwagi. Całymi dniami chodziłem po krawędziach języka, zarówno literatury, jak i malarstwa. Toteż nieobcy był mi język kolejny, pożądania. Pod warunkiem, że kobiet niezbyt zobowiązujących.
Kiwnąłem głową.
– A któraś tak się sprawiła, że łkałeś przez kwadrans?
Musiałem odchrząknąć, bo zaschło mi w gardle.
– Nie, nie przypominam sobie.
– Sam widzisz.
– Aż tak – zawahałem się – Aż tak dobrze?
– Słów brakuje.
3
Musiałem tam pójść niezwłocznie. I byłbym to zrobił, gdyby nie pub Togun. Stanął tak jakoś władczo i nie do wyminięcia na drodze, że musiałem usiąść przy barze, wciągnąć zapach piwnicy, kwaśnego piwa i zamówić setkę zmrożonej Finlandii. Pierwsza rozjaśniła serce, druga cieplejszych barw dodała światu, trzecia przypomniała, że posiadam język.
– Słyszał pan o Czarnej Latarni? – spytałem barmana, który wyglądem i ruchami przypominał kamiennego golema.
– O czym?
– O Czarnej Latarni, o białych marszach i o całej tej zadymie.
– Nie kojarzę.
Golem musiał mieć również słuch i mózg z kamienia. Jak można żyć w tym mieście i nie być na bieżąco. A tyle się czyta o bystrych barmanach, którzy słyszą szmer po drugiej stronie Wisły.
4
Wewnątrz Czarnej Latarni panował mrok. Gdy zamknąłem za sobą ulicę zabrzmiała trąbka. Znałem ten utwór. To była „Cisza", przy której nie mogłem powstrzymać łez, na pogrzebie mamy, niecały miesiąc temu. Znowu poczułem szpilki mrozu wzdłuż kręgosłupa, jakbym śmierć przewodził. Co ja tu robię? – myślałem. Po co mnie przyniosło? Pora uciekać, póki można, póki nie jest za późno. Miejsce mrozu zajęły strużki wody, raz lodowatej , raz gorącej, które ściekały pod koszulą wzdłuż pleców. Zwłaszcza, gdy wzrok się przyzwyczaił do ciemności i zobaczyłem najpierw sylwetki, a później całe postaci w kapturach po obu stronach holu. Były demoniczne. Miały skórę całą w zmarszczkach, nakrapianą brązowymi plamami, zapewne efekt słońca i starości.
– To lalki – odezwał się kobiecy głos – dmuchane, najlepszej jakości.
– Słucham? – wyjąłem chusteczkę, by zetrzeć z czoła lepki strach.
– Pan pierwszy raz, u nas, prawda?
Skinąłem głową. Znów miałem czoło wilgotne.
– Proszę ze mną.
Zawahałem się. Nie! To wygląda jak… jak… bałem się tego słowa, jak nekroburdel. Muszę stąd zwiewać, ruszyć się, dotknąć klamki, działać.
Nie wiem czemu, nie mogłem.
– Proszę mnie złapać za rękę.
Za delikatnym głosem kobiety stało jej atrakcyjne ciało. Atrakcyjne, bo młode, atrakcyjne, bo gdy się spojrzało na jej linię bioder i talii, to tak jakby się podziwiało chińską wazę. Obfitą a kruchą. Jej dłoń pachniała wanilią. Poddałem się.
Zaprowadziła mnie w dyskretne światło baru. Siedliśmy obok siebie na wysokich stołkach. Ona chińska waza, ona dzieło sztuki i ja przy niej, barbarzyńca w burdelu. Podała czerwone wino w kieliszku na długiej nóżce. Uśmiechnęła się.
– Su jestem.
Ach, Su – pomyślałem – piękne francuskie imię, a raczej zdrobnienie. Stad to twardsze „er" w twoim głosie. Twardsze, ale nadal subtelne, twardsze ale jeszcze bardziej zniewalające, żeby nie powiedzieć, podniecające. A niby dlaczego nie? Przecież po to tu przyszedłem, Su. Właśnie wiem, że dla ciebie.
– Mów mi Maras – powiedziałem.
Pochyliła się, a jej piersi, niczym nie skrepowane pod sukienką o głęboki dekolcie, poruszyły się jak planety. Spytała o dzieciństwo, o rodziców, o obecny związek, a raczej o to, czemu pozostała jedynie pustka i krater. Nie po to tu przyszedłem – przeszło mi przez głowę – by mi robiła z mózgu konfesjonał. Choć, z drugiej strony zachowuje się tak naturalnie, jest mną żywo zainteresowana, mną pochłonięta, na moim życiu skoncentrowana, że przestałem się wahać i zacząłem mówić, mówić i nie mogłem, nie chciałem przestać. A ona tylko głową potakiwała, a jej planety poruszały się po orbitach moich oczu, a ona, nie zwracając uwagi na moje oczy i na wszechświat cały, ona mnie, tylko mnie słuchała i rozumiała. We wszystkim.
Wreszcie wstała. Czułem się jakbym wracał z egzotycznej podróży. Miałem wrażenie, że nic innego nie istnieje – tylko ona i ja, tylko Su i Maras – para szczęśliwców z dwóch różnych światów, którym zaraz przyjdzie się rozstać. Na zawsze. Nie mogłem na to pozwolić. Nie chciałem.
– Nie, nie, to mi wystarcz a– wdychałem słodki zapach i przeczyłem sobie, swoim pragnieniom.
Prosiła, bym poczekał. Chciałem posmakować wanilii, poczuć skórę Su na języku, dotknąć i powąchać włosów tak intensywnych jak kaczeńce o świcie, które tylko rosa potrafi nabłyszczać.
– Naprawdę ta rozmowa wystarczy – powiedziałem obcym głosem.
– Zaufaj mi, proszę.
Zostałem. Choć nie wiem po co? Nie chciałem popsuć chwili, nastroju, wspomnień. A jak się, nie daj Boże, nie sprawdzę? Różnie to przecież bywa. Zapaliłem fajkę. Dymem o zapachu czarnej wiśni nakryłem pokój. Niepokoju nie mogłem.
Su wróciła po kwadransie. Wzięła mnie za rękę i poprowadziła w głąb korytarzy. Przez ściany słychać było łkania mężczyzn.
Zaparłem się jak władca osłów.
– Ale ja nie chcę. Nie!
Natarła na mnie kruchością chińskiej wazy.
– Chodźmy do kabiny numer 5 – powiedziała – Proszę.
Uległem. Kazała mi usiąść na ratanowym fotelu. Nalała zbożowej kawy i podała talerz z ciastem drożdżowym, przekładanym truskawkami. Taki jak u mamy. Taki jak zawsze miałem u mamy. Przede mną były bordowe kotary. Odsłoniła je. Kryły okno, z drewnianą ramą, jak w wiejskim domku. Za oknem, w bladym świetle, jakby księżyca, stała postać ubrana na czarno.
– To jest weneckie lustro – powiedziała Su – Tylko ty widzisz, Maras. Tu regulujesz siłę i barwę głosu.
Stanęła za mną i zaczęła masować kark i ramiona. Rozluźniałem się. Postać za oknem pochyliła się do okna, do mnie i przemówiła:
– Witaj mój kochany syneczku. Cieszę się, że przyszedłeś. Kochany chłopiec, mój malutki. Zawsze byłeś dla mnie najważniejszy. Zawsze byłeś dla mnie taki dobry, taki wyrozumiały, taki kochany, szanowałeś mnie, jak nikt inny, a ja… a ja cię kochałam ponad wszystko….
Nie zauważyłem, kiedy Su wyszła. A postać mówiła, mówiła i mówiła. Zawsze to, co chciałem, zawsze to, o czym marzyłem, by usłyszeć.
Po kwadransie szlochałem. Do bólu. Do białych kości. Wreszcie wyszedłem.
Przy wyjściu czekała Su.
– I jak się czujesz?
– U! – powiedziałem – U! Cu… downie.
– Chcesz mówiącą mamkę – pokazała na dmuchaną lale z pomarszczoną skórą.
Zawahałem się.
– A będzie tak samo? – spytałem.
– Gwarantuję.
Kiwnąłem głową.
– Dzięki, Su.
– Nie żartuj, Maras.
Chciałem wyjść, ale mi nie dała. Złapała za rękę, pocałowała w policzek i powiedziała:
– Wróć kiedyś jeszcze. Twoi wciąż czekają: brat, ojciec, babka.
Wysunęła ciepłą dłoń, a ja poczułem, że pozostawiła mi coś jeszcze poza zapachem wanilii. Chyba liścik.
5
Kamienny golem lał kolejną zmrożoną Finlandię do szkła. Śledziłem go, by odwrócić uwagę od zaciśniętej wciąż dłoni i tego, co tam na mnie czekało. Przeciągałem. „Trwaj chwilo trwaj, jesteś taka piękna" leciało z głośników. A ja wiedziałem, że ta piosenka powstała specjalnie dla mnie.
Otworzyłem dłoń. Tak, to był naperfumowany wanilią liścik, starannie złożony na czworo. Rozwijałem go, czując pod opuszkami palców delikatne wibracje, jakby litery chciały zdradzić mi przez skórę, przez linie papilarne ważny sekret. Czyżby zapisane uczucie?
Podniosłem liścik do oczu i łkałem. Przez dobry kwadrans i kolejne dwie zmrożone Finlandie. Papier rozprostowałem na blacie. Rogi obciążyłem pustymi kieliszkami. Rozwodnione oczy próbowały zrozumieć co się stało. Dlaczego moje półroczne zarobki przestały być moje? I co oznacza czarna pieczęć u dołu rachunku, z literami które jak kraczące gawrony rozsypały się w złowieszczą treść: „Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością Su Mienie"?
OK, do konkursu.
Bardzo sprawnie napisane. Wciągające i klimatyczne - choć nie jest to, moim zdaniem, klimat grozy czy niepokoju.
Podobało mi się.
Pozdrawiam.