Pani Kandelabrina
Sally otworzyła oczy i ostrożnie powiodła wzrokiem po komnacie, niejako spodziewając się ujrzeć wszystko w innym świetle. Światło było jednak to samo. „Światło”. Rilgerdzkie słowo zabrzmiało w jej umyśle. Jeszcze raz rozejrzała się po pokoju. „Krzesło, fotel, stół, tomograf, obraz, żyrandol”. Umiała nazwać tu prawie każdy przedmiot, poza niektórymi specjalistycznymi urządzeniami. „Znać, nazwać, określić, powiedzieć, uświadomić sobie”. Czasowniki też były na miejscu. Mogła określić nawet proces myślowy, który zachodził w jej głowie!
Przeciągnęła się. Namacała przytrzymujący ją pas i odpięła sprzączkę. Jej brzęknięcie i chrzęst skórzanego materaca zasygnalizowały Marie, że pacjentka się obudziła. Lekarka weszła do pokoju.
– Witaj z powrotem, śpiąca królewno! – powiedziała wesoło.
Mimo wyraźnego bajkowego kontekstu, nazwanie jej królewną wywołało u niech odruchowe poczucie naruszenia porządku. To zadziałała sprężona ze słownikiem wiedza o społeczeństwie, w którym jej własny status plasował się gdzieś obok śmietnikowego kota dokarmianego przez uczynnych ludzi z sąsiedztwa. Tenże refleks kazał jej natychmiast stanąć przed damą. Poderwała się gwałtownie i runęła z powrotem, gdyż dostała oczopląsu i zawrotu głowy.
– Powoli, dziewczyno – uspokoiła ją Marie – nie wolno ci teraz tak wskakiwać. Powiedz mi, jak masz na imię?
– Klara Thrace, proszę pani.
– Gdzie się urodziłaś?
– W Andover, stan Kansas, hrabstwo Butler – Sally słuchała swego własnego głosu, wypowiadającego nazwy jej rodzimych miejsc z rilgerdzkim wibrującym „r”. Wyrazy rysowały się w powietrzu jako rzędy fikuśnych gotyckich liter, których jeszcze rano nie potrafiłaby rozpoznać. Hrabstwo nazywało się teraz Grafschaft i Sally przeszkadzało, że to nazewnictwo nie odpowiada rzeczywistości. Butler ciągnęło najwyżej na baronię, a hrabstwem mógłby być cały Kansas. Jak to było po angielsku? Nie pamiętała!
Potrzasnęła głową, powodując tym kolejnego kręciołka. Spróbowała nazwać po angielsku otaczające przedmioty, części własnego ciała. I znowu rzędy gotyckich liter odgradzały ją od słów, które znała z dzieciństwa, niczym misternie wykuta krata z twardego żelaza. Pamiętała, że niektóre wyrazy były podobne, ale i one gdzieś się zapodziały. Poczuła się w pułapce, w niewoli dokąd ją zwabiono pięknymi obietnicami. Wszystkie te myśli brzmiały w jej mózgu muzyką długich i krótkich samogłosek, wibrujących spółgłosek oraz obcych a zarazem oczywistych intonacji. Rozpłakała się.
– Klaro, co ci jest? – zmartwiona Marie usiadła obok i objęła ją ramieniem. „Żeby tylko biedna dziewczyna nie postradała zmysły!”
– Nie pamiętam! – wyjąkała Klara między szlochami – zapomniałam rodzimej mowy! Przecież… przecież tak nie miało być?
– Nie – odpowiedziała od razu lekarka – nie słyszałam o takich efektach. Jeżeli już, to ludzie tracili od razu rozum lub zdolność mówienia.
Otworzyła szufladkę szafy maszyny cyberlingwistycznej i wyjęła instrukcję w postaci oprawionej w cielęcą skórę książeczki.
– Ty natomiast zdajesz się zachowywać jedno i drugie – kontynuowała Marie, szukając odpowiedniej strony – Uhm, tutaj jest. Masz, sama przeczytaj.
– Zabieg wgrania nowego języka wypiera dotychczas znane pacjentowi do głębi pamięci, ale nie usuwa w sposób trwały – Sally sprawnie czytała drobną gotycką czcionkę, robiąc niezamierzone przerwy, kiedy płuca spazmatycznie zasysały powietrze – choć w ciągu najbliższych dni pacjent będzie mógł swobodnie posługiwać się wyłącznie nowo wyuczonym językiem, powinien zachować zdolność rozumienia wcześniej opanowanych języków w mowie i piśmie. W ciągu tygodnia swoboda posługiwania innymi językami powinna wrócić do pierwotnego poziomu.
Uroniła książkę na kolana i głowę na ramię Marie. Lekarka przytuliła dziewczynę jak dziecko, energicznie pogłaskała, a właściwie potarmosiła jej bok. To był sygnał, że nie czas na roztkliwianie.
– A więc naprzód, ku nowemu życiu!
Sally zdążyła się umyć i poprawić suknie, kiedy przyszła po nią Dolores.
– No, ruszaj! – z udawaną szorstkością burknęła klucznica – całe naczalstwo się zebrało i na ciebie czeka!
Popchnęła Sally do drzwi. Dolores mówiła po rilgerdzku z wyraźnym akcentem, który dziewczyna później rozpozna u wielu członków załogi. Marie Lantenac też mówiła z akcentem, inaczej wypowiadała rezonujące „r”, a niektóre samogłoski brzmiały u niej lekko w nos. Sally zauważyła, że lekarka umie wyłączać ten akcent w obecności Fredegara, ale nie krępuje się, rozmawiając z Dolores.
Rustam i Fredegar czekali na Klarę w gabinecie kapitana położonym zaraz za mostkiem. Kapitan siedział przy biurku, mając na podorędziu przybory do pisania i wielką, otwartą księgę. Von Stetten stał, przyglądając się portretu jednego ze swych przodków – słynnego pogromcy piratów don Ulricha. Bohater został przedstawiony stojącym w skafandrze tak, jakby miał na sobie zbroję. Jedną rękę opierał o biodro, drugą trzymał na stojącym na stole morionie. Obok hełmu stał krucyfiks. Sally już przestała reagować na wszechobecne w tym świecie anachronizmy, może dlatego, że stopniowo przestawała w ten sposób postrzegać podobne zjawiska. Niemniej widok był osobliwy i dziewczyna zatrzymała na nim wzrok.
– Witaj, Klaro – powiedział kapitan nie wstając.
– Panie, kapitanie – Klara pokłoniła się jednemu i drugiemu po kolei, nie ryzykując dygania, by znowu nie stracić równowagi. „Trzeba poprosić Marie o kilka lekcji” – powiedziała sobie.
– Wreszcie możemy rozmawiać normalnie. – Fredegar uśmiechnął się zachęcająco.
Sally poczuła nagle przypływ pewności siebie.
– Panie, dlaczego ten człowiek w skafandrze trzyma rękę na takim nie kosmicznym hełmie? – zapytała po amerykańsku bezpośrednio.
Dolores dźgnęła dziewczynę palcem w bok. Sally słyszała jej gniewne sapanie. Kapitan przykrył usta dłonią, by ukryć śmiech wywołany widokiem oburzenia i grozy na obliczu klucznicy. Fredegar lekko uniósł brwi, nadal się uśmiechając. Śmiałość dziewczyny mu imponowała.
– Widzisz, Klaro to jest mój przodek, kapitan Ulrich von Stetten. Ten portret namalowano po jego śmierci około trzystu pięćdziesięciu lat temu. Zginął w walce z piratami wraz ze statkiem i całą załogą. Świadczy o tym krucyfiks. Zginął w kosmosie dlatego jest w skafandrze. Padł w walce – stąd ten hełm. Mamy bowiem zwyczaj, żeby kapitan podczas boju zakładał hełm, jakby dowodził galerą, a nie gwiazdolotem.
– Dziękuję, panie – Sally znowu się pokłoniła, po czym znowu podniosła oczy na Stettena. Był bardzo przystojny i taki niepodobny do wszystkich mężczyzn, których znała do tej pory.
– Ten zwyczaj nie wydaje ci się dziwny?
– Pasuje do marmurowych posadzek i drewnianych boazerii na statku kosmicznym.– Sally powiodła oczyma dookoła.
– Rezolutna dziewczyna, nieprawdaż? – powiedział Fredegar po gilliomarsku, zwracając się do kapitana i Dolores, która stała nieco z tyłu za Sally, czerwona ze złości. Ona tylko popatrywała na swego pana, nie ośmielając się gapić na niego jak ta nowa bezczelna dziewucha. Stetten miał ochotę pociągnąć konwersację z protegowaną „siostrzyczką” Krallego, ale postanowił nie irytować dodatkowo wpływowej klucznicy. Ta bowiem mogła zataić urazę i później odegrać się na dziewczynie.
– No dobrze, przejdźmy do rzeczy – powiedział i gestem przekazał słowo Rustamowi.
– A więc, trzeba uregulować twój status, Klaro – rzekł kapitan – don Fredegar zabrał cię ze stacji wydobywczej, gdzie przebywałaś na zesłaniu. Do jakiego władztwa należałaś przedtem?
Sally pośpiesznie przekopała świeżo zainstalowaną wiedzę o społeczeństwie i nie znalazła zadowalającej odpowiedzi.
– Mieszkałam w Kansas-city, a jakie tam było, a tym bardziej jest, władztwo nie dam rady powiedzieć, panie kapitanie. Była straszna kotłowanina.
– Trwały wojny podziału – wyjaśnił Fredegar.
– Jakiego stanu są twoje rodzice? Jak się nazywają? – zapytał Pehlewi szykując się do pisania.
Sally westchnęła. Spuściła oczy.
– Najpewniej mieszczanie, panie kapitanie. Matka nazywa się Kimberly McGillan. Ojca nie znam.
– To po kim nosisz nazwisko? Czyżbyś była za mężem?
Cała pewność siebie Sally gdzieś wyparowała.
– To nie jest moje prawdziwe nazwisko – powiedziała cicho – imię też.
Głos jej zadrżał. Nie musiała się do tego przyznawać. W ogóle mogła powiedzieć cokolwiek, nikt by nie sprawdził, ale czuła, że nie powinna rozpoczynać nowego życia od kłamstwa, które legnie cieniem między nią, a tymi ludźmi.
– To imię bohaterki z filmu. Kara Thrace. Nazwałam je, będąc pijana, kiedy Hans…
– Pamiętam – wtrącił von Stetten, uwalniając dziewczynę do konieczności opisywania upokarzających szczegółów zdarzenia.
– Hans, znaczy się Meister Kralle, wtedy nie dosłyszał i nazwał mnie Klarą… W tym miejscu Sally pękła i rozbeczała. Dolores wsunęła jej w dłoń papierową chusteczkę. Kapitan gestem wskazał klucznicy krzesła i kazał kobietom usiąść. Dolores posadziła łkającą dziewczynę na krześle naprzeciwko biurka, a sama usiadła w kącie. Fredegar nalał szklankę wody z kryształowej karafki, podał Sally, po czym usiadł na fotel.
– Nie sprostowałam tego później – powiedziała dziewczyna między szlochami – pomyślałam: nowe imię dla nowego życia.
– To pod jakim imieniem mam ją zapisać? – zapytał kapitan, zwracając się do pana zamku.
– To proste. Pod świętym – odpowiedział ten – jakie imię nadano ci przy chrzcie?
– Nie zostałam ochrzczona, panie. Ale chcę przyjąć chrzest.
– Z jakim imieniem?
– Klara, panie. Klara McGillan. – Sally powiedziała to bez chwili zastanowienia.
– Niechże tak będzie – rzekł Fredegar – przynajmniej w tej kwestii mamy jasność.
Zazgrzytało pióro. Kapitan zapisał ustalone dane do rubryk swojej księgi.
– Następna kwestia, to twój status tutaj – kontynuował von Stetten – nie chodzi o stanowisko, tylko o przynależność do władztwa. Nie byłoby rzeczą słuszną zmuszać cię do złożenia przysięgi. Jesteś wolna i podejmiesz decyzję wtedy, kiedy nie będą cię determinować okoliczności. Lecimy na wyprawę, która potrwa z rok albo i dłużej. W tym czasie będziesz tymczasowo przynależeć do władztwa lenna kosmicznego „Undine”.
Sally skinęła głową.
– To znaczy, że odtąd podlegasz jurysdykcji sądowej naszego seniora – don Fredegara. – Rustam powstał i dwornie ukłonił się Fredegarowi. – Gdybyś, na przykład, chciała sądzić się z Dolores, za to, że sprzedała ci dziurawe pończochy…
– Albo z kapitanem, bo nie chce ci zapłacić nadgodziny… – nie pozostała dłużna klucznica.
– Czym się zajmowałaś na stacji wydobywczej? – zapytał kapitan, po wymienieniu kilku zdań z Dolores.
– Obsługiwałam kuter widłowy do transportowania urobku.
– O, to przydatna umiejętność, zapamiętam. Jako czeladniczka na początek dostaniesz dziesięć talarów miesięcznie. Ten miesiąc już się kończy, za niego dostaniesz połowę.
– Dziękuję, panie kapitanie.
– Podziękuj hojności naszego pana. Dolores ci wypłaci. Nie zapomnij przeliczyć, bo wiesz…
Klucznica prychnęła jak kot, szykując ciętą ripostę.
Fredegar, którego przekomarzania kapitana z klucznicą zaczęły przynudzać, przypomniał, że Klara nie jadła obiadu i na pewno jest bardzo głodna. Na te słowa dziewczyna poczuła jak burczy jej w brzuchu, czego wcześniej nie zauważała z nadmiaru przeżyć. Kapitan kazał jej przyjść następnego dnia po śniadaniu i odpuścił kobiety.
– Nie wolno się tak gapić na pana – zaburczała na Sally Dolores, gdy znalazły się za drzwiami – co ty sobie wyobrażasz?!
– Jest taki przystojny! – powiedziała Sally rozmarzonym głosem – Auć!
Dolores wymierzyła jej siarczystego klapsa.
– Nie jest dla ciebie! Więc się nie gap. Nic dobrego z tego gapienia nie wychodzi, same kłopoty. Nie uczono cię… No tak, nie uczono.
Sally się zagotowała. Zatrzymała się i zwróciła się do klucznicy gniewnie rozdymając nozdrza.
– Dziękuję za naukę ciociu Dolores – wysyczała – to było takie… rodzinne.
– Wybacz – powiedziała starsza kobieta – taki odruch macierzyński. Mam dwie córki starsze od ciebie. Obydwie zamężne. Kiedy były przy mnie, nieraz zdarzało przylać którejś w tyłek, kiedy gadały czy robiły coś głupiego. I na tym się kończyło. Zawsze dobrze rozumiały moje intencje.
Matka (w okresach zaangażowania w wychowanie córki) nigdy nie biła Sally, ale potrafiła strasznie krzyczeć, a potem całymi dniami trzymać dystans i cedzić słowa niczym lekarstwo. Druga faza kłutni była gorsza od pierwszej. Zwykle zaczynało się od uwag matki i pyskowania córki. Mała Sally nie umiała powstrzymać od staczającej się w histeryczny wrzask dyskusji, a potem musiała cierpieć wielogodzinną torturę psychiczną, natykając się na zimny mur obojętności.
– Wiem, że nie jestem twoją krewną, Klaro – ciągnęła Dolores, biorąc dziewczynę pod rękę – a ty jesteś dorosłą kobietą i nie powinnam cię wychowywać, jak smarkulę. Sporo przeżyłaś w tamtym niedobrym miejscu i wcześniej, ale w naszym świecie jesteś nieobyta i możesz napytać sobie biedy.
Kiedy kobiety dotarły do królestwa Dolores, Sally już przestała złościć na klucznicę. W obszernej ładowni, w otoczeniu skrzynek i beczek stała przeszklona od środka klatka z kutego żelaza. Pani Ruiz zazgrzytała w zamku największym ze swoich kluczy. Weszła do środka, zapaliła światło i gestem kazała Sally podejść do okna na fasadzie konstrukcji. Nacisnęła dźwignię i cześć kraty zamykająca okno uniosła niczym przyłbica.
– Ten kiosk przypomina parkową klatkę na pawie – powiedziała Sally, która widziała podobną w jakimś filmie.
– Bo to jest klatka na pawie – odpowiedziała Dolores z widocznym wysiłkiem otwierając okutą żelazem skrzynię i wydobywając mieszek z monetami – swego czasu don Wolfgang miał przewieźć ją na z Betelgezy na Kitież, ale coś się wydarzyło, że nie zdążył jej wyładować. Więcej nie odwiedził tej planety. Zapłacił za klatkę i powiedział: „Posłuchaj Dolores, z tego byłby całkiem dobry kiosk dla twojego gospodarstwa.”
„Tajemnice!” – pomyślała Sally – „w zamku muszą być tajemnice. Co wtedy zaszło? Dlaczego unikał tej planety? Czy to ma coś z kobietą, czyje suknie noszę?”
Dolores wyłożyła na blacie cztery srebrne talary jednakowej wielkości, choć wybite przez mennice różnych kurfirstów planetarnych.
– Masz tu zaliczkę w wysokości pięciu talarów. Jeden rozmienimy, bo potrzebujesz różnych rzeczy. – Klucznica postawiła na stole i otworzyła kartonowe pudło, zapełnione do połowy. – Masz tutaj tak zwany koszyk załoganta w wersji dla kobiet. Pasta do zębów – dwa halerze, szczoteczka – dwa halerze, mydło w mydelniczce – trzy halerze, szampon – cztery halerze, dwa grzebienie – pięć halerzy, podpaski sto sztuk – trzy halerze, chusteczki papierowe – jeden halerz.
Klucznica zaczęła dokładać do pudła kolejne rzeczy, wyjmując je szaf i skrzynek ustawionych wzdłuż tylnej ściany kiosku: – Cztery pary skarpet – dziesięć halerzy, dwie pary pończoch – sprawdź czy nie są dziurawe, żeby nie było pretensji – dwanaście halerzy, zestaw do szycia i cerowania – pięćdziesiąt halerzy, koszul spodnich sześć – jeden szeląg, majtek stuk siedem – osiemdziesiąt halerzy, staników cztery, rozmiar dobry, bo Marie cię zeskanowała – jeden szeląg, halki trzy – jeden szeląg i czterdzieści halerzy, pasy do pończoch dwa – dwanaście halerzy. Coś jeszcze z takich rzeczy?
Sally, która za lata życia na stacji odzwyczaiła się od używania wielu nawet całkiem zwyczajnych przedmiotów i dopiero na statku przypomniała sobie o istnieniu szminki i perfum zamarła w niepewności. Poza tym z głodu zaczęła jej boleć głowa.
Dolores dorzuciła jeszcze kilka gumek i szpilek do włosów na pięć halerzy.
– Trzeba szybciej z tym skończyć. Potaszczyłam cię tutaj, a trzeba było najpierw nakarmić. Odejmujemy cztery szelągi sześćdziesiąt dwa halerze. – Dolores położyła obok talarów półtalar i trzydzieści trzy halerzy.
Sally zgarnęła ciężkie monety do kieszeni.
– Oj nie! – zawołała Dolores, sięgając do szuflady – odciągnie ci kieszeń i będzie brzydko. Potrzebny ci mieszek!
Mieszek był spłaszczony, z lica miał wyszywane paciorkami biało-zielone lilie na czarnym tle. Druga strona była gładka, z koziej skóry.
– Piękny! Ile kosztuje?
– Masz prezent od ciotki.
– Dziękuję.
Klucznica wyszła z klatki i pokazała, jak zawiesić go na pasku sukni. Sally cmoknęła ją w policzek. Starsza kobieta popatrzyła na dziewczynę z ukosa i uśmiechnęła się lekko.
– Noś na zdrowie. Rzezimieszków tu nie ma. Podpisz tutaj – Dolores podsunęła jej księgę wypłat i długopis – i pójdziemy coś zjeść.
Sally miała skrytą nadzieję, że cudowna maszyna nauczyła ją również kaligrafii, ale ręką odwykłą od pisania brzydko nagryzmoliła swoje nowe imię i stare nazwisko. „Dobrze, że nie dała mi gęsiego pióra” – pomyślała – dopiero kurrenta by mi wyszła”.
– Ciociu Dolores, proszę wybaczyć moją ciekawość. – Sally skończyła ogryzać kurze udko. – Dlaczego pan Ruiz, jak mnie zobaczył mnie w sukni, co mi ciocia dała, to się tak wytrzeszczył, jakbym była zjawą?
Klucznica pociągnęła łyk kawy patrząc na dziewczynę ponad krawędzią filiżanki.
– Była taka jedna – powiedziała z westchnieniem – podobna do ciebie wzrostem i posturą, i poruszała się prawie tak samo. Zginęła. Nie dziwota, że mój Xavier zdębiał, jak cię zobaczył w jej ciuchach.
– Są piękne i zapewne drogie. Kim ona była? Damą?
– Gdzie tam! – Dolores prychnęła pogardliwie – Czeladniczką, jak ty. Ale nie radzę przymierzać na siebie jej życia.
– Skąd się wzięła? – Zaintrygowana Sally zapomniała o jedzeniu.
– Ty jedz, jedz. Pojutrze zacznie się post – zachęciła Dolores troskliwie, po czym jej głos znowu stwardniał – Don Wolfgang przygarnął z litości.
„Tak jak mnie” – pomyślała dziewczyna.
– Podobno zbiegła od złego męża. Ja tam nie wiem, czy był taki zły, ale wlazła po kryjomu do naszego lądownika. Kapitan ją przyjął, poniósł konsekwencje, ale przyjął.
– To przez nią jest tu twoja klatka na pawie?
– Między innymi. Don Wolfgang miał na Kitieżu obszerne interesy, kontakty, a przez nią wszystko poszło z dymem. – Dolores machnęła ręką. Na jej twarzy malowały się żal i niechęć. – Potem uwiodła go, zdzira jedna, a wiedziała, że jest żonaty. Została jego utrzymanką. Rozpieszczał ją, kupował drogie rzeczy.
– Rozumiem, że nie skończyło to się dobrze.
– Źle się skończyło. Zginęli oboje. Bez pokuty. Ot co. Rozumiesz teraz, dlaczego przygrzałam ci w tyłek?
– Rozumiem ciociu Dolores.
„Bez pokuty” – ta jedna wzmianka ostro przypomniała Sally jej rozpaczliwe wołanie do Boga i trzymające za gardło poczucie totalnej zależności. Co się zmieniło, żeby tak szybko przestała się Go bać? Przyjęła jak należne hojność, ciepło i życzliwość, a przecież tak niewiele dzieliło ją od tej nieszczęsnej istoty, która zaledwie dwa tygodnie temu szukała ukojenia w lodowatej pustce kosmosu, nie mogąc dłużej znieść samej siebie i świata skurczonego do pudełka stacji wydobywczej uczepionej do samotnej asteroidy. „Jest dopiero drugi dzień mojego życia w świecie księżniczek, rycerzy i smoków, a już tak się rozwydrzyłam! Gapię się na pana i myślę o nim jako o mężczyźnie. Co z tego, że nie jest żonaty? W świecie księżniczek nie jestem jedną z nich, a smoki czają się w mroku, gotowe mnie pożreć. Boże, dziękuję ci za tego klapsa od Dolores. Teraz zostało tylko się ochrzcić, żeby stać się prawdziwą Klarą. A zatem: nie gniewać Boga. Niczego nie zepsuć. Za wszystko dziękować, brać to, co dają, wszystkim pomagać. O czym jeszcze mówił Hans? O, żebym to ja wtedy rozumiała wszystko tak, jak teraz! Znajdę go i poproszę powtórzyć.”
*****
Po pamiętnej rozmowie w mesie oficerskiej Kralle postanowił działać. Następnego dnia zajął się porządkowaniem arsenału. Przede wszystkim odtąd to nie miało być miejsce zapomniane, do którego zagląda się tylko przy inwentaryzacji. Teraz tu będzie wzorcowy, wojskowy porządek! Hans zmiótł i starł zewsząd kurz, zamiótł i umył podłogę. Usiadł za biurkiem, plecami do broni palnej. Miał przeświadczenie, że po nią nie sięgnie. Wyobraźnię pobudzały natomiast rzędy halabard, włóczni i sterty hełmów, półzbroi i kolczug ,przemieniające się w drużyny i hufce.
„Nie ma co marzyć!” – Hans pokręcił głową – „wojsko trzeba tworzyć każdego dnia po trochu.”
Wyjął z szuflady gruby zeszyt, podobny do zawierającego katalog zbrojowni, i starannie wywiódł frakturą na stronie tytułowej: Dziennik zajęć dowódcy grupy desantowo-abordażowej statku-zamku „Undine” Hansa Krallego. Przewrócił kartkę i zatrzymał się, gryząc oprawę stalówki.
Napisał: Zadania:
Wspólnie z Panem zamku.
Utworzyć i przeszkolić grupę desantowo-abordażową
Znaleźć wśród załogi odpowiednich ludzi.
Rozpocząć systematyczny trening.
Opracować plan działań na wypadek znalezienia planety.
Wypytać pana Odo o wszystkie aspekty prawne, bo wydaje się znać się na tych rzeczach najlepiej.
Samemu:
Dokształcić się pod kątem strategii, taktyki i logistyki. Zbadać pod tym względem zasoby biblioteki pokładowej.
Zapoznać się z wyposażeniem i zasobami statku, przydatnymi podczas rozpoczęcia podboju.
Przestudiować temat zastosowania bezzałogowego zwiadu powietrznego.
– Cóż, nie ma co się rozsiadywać! – powiedział sobie na głos, zamknął arsenał i poszedł szukać Fredegara.
Zastał pana zamku w gabinecie kapitana za przeglądaniem starych dzienników pokładowych.
– Panie, nie przeszkadzam?
– Nie, Hansie, ostatnio jakoś rzadko rozmawiamy. Skończyłeś ze zbrojownią?
– Praktycznie. Zresztą to tylko część materialna.
– Więc chodzi ci teraz o część duchową? – Fredegar niechętnie oderwał spojrzenie od zapisanych ręką don Wolfganga stronic, ostatnich stronic wypełnionych jego pewnym, równym i umiarkowanie ozdobnym pismem.
– O ludzi, panie. O grupę desantowo-abordażową.
– A, rozumiem. I co?
Kralle trochę stracił rezon, widząc, że Fredegar myśli wyraźnie o czymś innym.
– Przepraszam, chyba przyszedłem jednak nie w porę.
Von Stetten odłożył dziennik i usiadł na fotelu.
– Usiądź Hans. Wybacz. Przeglądałem ostatnie zapisy mojego ojca. Wciąż za mało o nim wiem. Ale to może poczekać. Mów.
– Panie… Po tej rozmowie w mesie oficerskiej, to znaczy o proroctwie… Pomyślałem, że powinniśmy być przygotowani… – Kralle zreflektował się, że przepowiednia jest sprawą Stettenów, nie zaś jego, ale postanowił brnąć dalej – w sensie grupy. Teraz jej nie ma.
– No nie ma – zgodził się Fredegar.
„No to teraz Hans się przejął i nie odpuści. Może trzeba było wymyślić dlań inne stanowisko?” – pomyślał.
Milczeli przez chwilę.
– Masz jakieś idee, jak ją stworzyć? – zapytał Stetten, pomagając Krallemu wypowiedzieć się tak, by to nie wyglądało, że mówi panu co ma robić – Miałbym kazać kapitanowi kogoś wyznaczyć? Nie wiem, czy będziesz zadowolony z tej kadry.
– Myślę, że można naturalnie wyłonić ludzi, którym by się to podobało.
– Ogłosić nabór ochotników? – powiedział Fredegar, powoli wnikając w temat – Niektórzy zdatni do boju zapewne nie zechcą się wychylać, znając sceptyczny stosunek kapitana do tego przedsięwzięcia.
– Mam inny pomysł – zaproponował Hans – urządzić turniej i zaprosić do udziału wszystkich mężczyzn na pokładzie. Zobaczy się, kto co potrafi, a potem złoży się propozycję odpowiednim kandydatom.
– To powinno się udać. Zaproszę wszystkich, łącznie z Rustamem. Tak, to dobry pomysł – Fredegar powstał i klepnął dłonią o blat stołu. – Nie ma co z tym zwlekać. Urządzimy turniej w pierwszą niedzielę adwentu.
– Jaki będzie program, panie? – Kralle również powstał.
– Indywidualne walki piesze różną bronią i oczywiście buhurt. Buhurt na dwie drużyny. On będzie najważniejszy. Zobaczymy jak wygląda praca zespołowa.
– Zawody strzeleckie?
– Za mało miejsca. Może rzucanie oszczepem. Chyba jednak nie. Za dużo na jeden raz.
– Tak jest, panie! – Kralle trzasnął obcasami i skinął głową – idę się dokształcać.
Obrócił się i odmaszerował. Fredegar odprowadził go wzrokiem i uśmiechnął się krzywo.
„Hans wziął byka za rogi. Usłyszał o proroctwie i już szykuje się do kampanii. A co? Ma rację. Znajdziemy planetę teraz, potem, czy wcale, co za różnica? To rzetelny chłopak, ma stanowisko i nie traktuje go jako synekury. Nawet bez proroctwa nie siedziałby z założonymi rękami. Niech więc działa. Przynajmniej na statku będzie weselej. I mi pomoże trzymać formę.”– Mimo że usiłował myśleć o sprawie ze sceptycyzmem, ogarniała go rosnąca ekscytacja, gdyż w głębi duszy czuł, jak niewidzialny nurt przeznaczenia wlecze go naprzód.
„Czy to nastąpi już teraz? Czy tego pragnę? Chcę spełnić proroctwo ku chwale Bożej, czy za tym stoi moja próżność? Po co zadaję te pytania? Jeśli taka jest wola Boża, to trzeba ją wypełnić, a moje własne pragnienia są nieważne.” Fredegar nagle zapragnął usłyszeć rozkazujący głos don Alonsa. „Dobrze jest pochylić kopię i popędzić na wroga, na komendę „naprzód” w słuchawce. Oto ona, wolność! W posłuszeństwie! Biedni ślepcy, którzy sądzą, że błogosławieństwem jest decydować o wszystkim samemu. Jakież to brzemię! Co bym począł, gdybym odkrył planetę bez proroctwa? Oszalałbym chyba, podejmując jakąś decyzję. Tu przynajmniej można zdać się na wolę Bożą, nie oglądając się na nic więcej. Działać, kiedy wiesz, że robisz to, co powinieneś!”
Chcąc uciec od fali niewczesnego entuzjazmu, Fredegar powrócił się do dziennika. Przeciągnął opuszkami palców po linijkach ojcowskiego pisma, jakby szukał w nich przesłania. One zaś traktowały o zakupach, naprawach, tankowaniach, postojach. Stetten westchnął i przewrócił kartkę.
Pierwsze trzy linijki pozostawiła jeszcze ręka kapitana Wolfganga. Dalej widniał zapis czerwonym atramentem wykonany przez Rustama. Pierwszy oficer pisał bardzo starannie i pierwsze wyrazy stanowiły wzorzec nieskazitelnej szwabachy z elementami kaligrafii hamharskiej, lecz później coraz bardziej dawało się we znaki wyraźne wzburzenie. Litery nie trzymały się linii lub zostały wykonane przez niewłaściwą kombinację ruchów, pióro błądziło po papierze, jakby zapominając właściwej drogi. W kilku miejscach tekst rozpłynął się pod wpływem spadających łez.
Dnia 2 września, św. Mamanta z Cezarei. Don Wolfgang von Stetten, kapitan i pan zamku-statku „Undinę” zginał przeszyty czterema meteorami podczas planowego montażu nowego radaru dalekiego rozpoznania na prawym przednim pilonie. Razem z kapitanem zginęła Anastazja Rogożyna, czeladniczka. Do otrzymania stosownych rozkazów od pani zamku doñi Montserrat von Stetten dowodzenie przejął niżej podpisany Rustam Pehlewi, pierwszy oficer.
Teraz wiedział na pewno. Mimo że już wcześniej to wszystko wydedukował, poczuł smutek, gdy dowiedział się na pewno, że ojciec opuścił ten świat zjednoczony w śmierci z obcą kobietą. Opadł na fotel. Dotąd mógł jeszcze mieć nadzieję, że się pomylił. Teraz domniemana Kandelabrina miała już imię i nazwisko. Siedział w zamyśleniu machinalnie mierzwiąc kartki dziennika, kiedy w drzwiach pojawił się kapitan
– Tutaj jesteś, panie! – powiedział – pomyślałem, że tę nową dziewczynę…
– Anastazja Rogożyna, czeladniczka – przerwał mu Fredegar – kim była? Skąd się wzięła?
– Nikim ważnym, panie.
– Kochanką mojego ojca, na ile mi wiadomo. – Stetten nic nie wiedział na pewno, ale postanowił udać, że posiada więcej informacji, niż miał w rzeczywistości. – Czy czasem nie mam gdzieś rodzeństwa?
Rustam pokręcił opuszczoną głową.
– Nie mieli dzieci, panie.
„A więc to prawda” – skonstatował Fredegar.
– Opowiedz mnie o nich… o niej, kapitanie. – Fredegar rozparł się w fotelu, gestem zapraszając Rustama, by też usiadł. Otwarty dziennik pokładowy leżał otwarty na biurku.
– Anastazja pojawiła się na pokładzie w trzecim roku po twoim urodzeniu, panie, w czwartym roku przed odkryciem Planety Wcielenia. Don Wolfgang miał wówczas intratny interes na Kitieżu. Dobrze zarabialiśmy na przewozie tamtejszych futer na Tormans i samowarów na Tengrü. Z Tormansa zabieraliśmy cenione na Kitieżu perły, z Tengrü – herbatę.
– Czyżby wożenie tych, choćby i kosztownych, towarów Schlosschiffem może być aż tak bardzo dochodowe?
– Owszem, panie, jeśli wziąć pod uwagę, że statki szlacheckie są traktowane przez służby celne nieco inaczej. Wystarczy przewieźć poza ładownią kilka drobiazgów, a rentowność przedsięwzięcia znacznie wzrasta…
Fredegar uśmiechnął się smutno: „Oto główna przyczyna, która zachęca kapitanów kosmicznych do składania hołdu lennego. Prawdopodobieństwo wezwanie pod broń jest niewielkie i w razie czego można wynająć zastępcę”.
– Wróćmy do tematu – powiedział.
– Jednym z ważniejszych kontrahentów don Wolfganga na Kitieżu był nijaki Iwan Rogożyn z gildii kupców futrzanych. Człek, trzeba powiedzieć, dość osobliwy. Kapitan bardzo mu ufał, gdyż był niezawodny i jak coś obiecał, wypełniał choćby miał własne życie narazić. Pewnego razu podarował naszemu panu bechter znakomitej roboty, z karwaszami i szyszakiem i powiedział przy tym „weź pan ten pancerz i noś na zdrowie, bo jakby mnie cię zarżnąć chcica dopadła, to prędzej z życiem ujdziesz”. Don Wolfgang za głupi żart to wziął, roześmiał się, zwłaszcza, że prezent mu się bardzo spodobał, i trzeba przyznać, człek ten miał gest, jak na kupca, bardzo hojny. Byłem przy tym i jedno powiem: dziwnie mu się z oczu patrzyło. Powiedziałem o tym kapitanowi, lecz on nie się nie przejął. Uważał tego Rogożyna jakby za przyjaciela. I było tak przez lat kilka. Wtem ów Rogożyn się ożenił.
– Z tą Anastazją, ma się rozumieć?
– Tak, panie, właśnie z nią. Wkrótce po godach i my na Kitież przylecieliśmy. Kapitan o ślubie się dowiedział, w prezenty się zaopatrzył i udał się do domu swego dziwnego, jak mniemał, przyjaciela. Ten go przyjął jak godnie, małżonce przedstawił. Don Wolfgang był kawalerem dwornym, z należnymi damie honorami ją traktował, rączkę ucałował. Ona też zachować się umiała, była bowiem nieślubną córką rycerza. Dom ich był mroczny, okna małe, ciemnawo choć i dzień był słoneczny – tak mi potem opowiadał.
Fredegar wyobraził ubranego w odświętny wams ojca w tym ponurym, jakby zasnutym siną mgłą, pomieszczeniu, w towarzystwie młodego kupca, czyje płonące skrytym szaleństwem oczy złowieszczo świeciły w ciemności. Przodkowie z portretów kupca patrzą podejrzliwie, brody łopatą, palce zaciśnięte na kluczach i mieszkach, niewiasty w bogatych strojach, ubiory całe w perłach, ale usta ściągnięte w kreskę. Wypolerowane srebrne koszulki na świętych obrazach, otaczają oblicza tak sczerniałe, że sprawiają wrażenie ziejącej pustki.
Kandelabrina, czyli Anastazja, widziała mu się jako jedyna jasna plama na tym posępnym obrazie: rudawa blondynka z uroczymi piegami na twarzy, ostrym noskiem i żywym spojrzeniem zielonych oczu. Jej promienie tańczą na złotych haftach ojcowskiego wamsu niczym płomienie świec smukłego kandelabra…
– Podarował jej pasek ze srebrnymi blaszkami pięknej tengryjskiej roboty, jemu zaś podróżny laptop w skórzanej oprawie, taki, co można zamocować do przedniego łęku i pracować w siodle jedną ręką – kontynuował Pehlewi – zdawało się, że odwiedziny wypadły dobrze i nasz pan udał się w objazd po kilku miastach. Zajęło to ze trzy tygodnie. Przywiózł na lądowisko wóz futer zrolowanych i zawiniętych w rogożę. Czekałem na niego w lądowniku. Ludzi na kosmodromie było jak na targu. Kilka jednostek szykowało się do odlotu, więc pełno przekupek i handlarzy usiłowało sprzedać coś załogom w ostatniej chwili. Nie brakowało również złodziejaszków, zbierających niezłe plony w tym zamieszaniu. Napchaliśmy lądownik pod sam sufit. Sami, we dwójkę, bo na więcej ludzi nie było miejsca. Ładowaliśmy przez wszystkie trzy włazy – dwa boczne i tylny. My z jednej strony upychamy a z drugiej strony jakiś łotrzyk pakunek wyciągnął i dał dyla. Kapitan szarpnął się łapać, ale gdzie tam! Ten w tłum się wmieszał i przepadł. Don Wolfgang ręką machnął. Niewielka strata przy takich obrotach. Wtem w dzwon uderzyli i straż z pola ludek pogoniła. Wystartowaliśmy.
Fredegar słuchał, nie okazując zniecierpliwienia mnóstwem szczegółów. Wszak były to obrazki z życia don Wolfganga, które w innych okolicznościach on sam mógłby opowiedzieć synowi. Wyobraził sobie ojca, jak siedzi przed nim w fotelu nieco starszy niż podczas ich ostatniego widzenia, z brodą przetykaną siwizną, jak u Rustama, i zmarszczkami wokół oczu. Ojciec uśmiecha się ironicznie, opowiadając Fredegarowi swoje przygody, kiedy w drzwiach pojawia się Kandelabrina z porcelanowym imbrykiem i filiżankami na tacy… „A za nią jeszcze Klara z samowarem” – Fredegar uśmiechnął się do rodzinnej scenki, i pokręcił głową, odpędzając wizję. Nie. To mu nie pasowało. Była przecież kochająca go Fay, taka mała z tej odległości, zasłaniana przez nowe wezwania i wrażenia.
– Gdy lądownik znalazł się w brzuchu „Undine” zostawiliśmy rozładunek niższym rangom, którzy już czekali w pogotowiu i poszliśmy na obiad – ciągnął Rustam – Po przeciążeniach zawsze budzi się apetyt. Już opuszczaliśmy ładownię, jak Kryspus za na nami woła: „Kapitanie, tu jest jakieś ciało!” Myślę: „Jakim cudem nam trupa załadowano?” Podchodzimy. Spomiędzy juków stopy wystają w ciżemkach żeńskich. Przeżegnałem się i dotknąłem. Ciepłe! Kapitan złapał pakunek, ja drugi, raz – dwa kobietę odgrzebaliśmy. Wyglądała faktycznie jak nieżywa. Usta sine, nie oddycha. Futra niby lekkie są, ale przeciążenia ją mocno ścisnęły. Położyliśmy ją na podłodze, kapitan zaczął sztuczne oddychanie robić, a tu zaraz i Marie przybiegła. Suknię jej przy szyi rozchyliła, a na szyi ślad od paska z blaszkami, co jej był kapitan podarował. Ocknęła się. Powiodła oczyma, zrozumiała gdzie jest i jak się zerwie! Do nóg don Wolfganga przypadła, „panie, ratuj!” krzyczy. Widzę: jedną dłoń ma zabandażowaną, byle jak, widać, że w pośpiechu. Kapitan ją podniósł, jak mógł uspokoił, zapewnił, że nic jej nie grozi. Marie ją do siebie zabrała, do gabinetu. Gdy skończyliśmy z rozładunkiem i zjedliśmy obiad, don Wolfgang mówi: „idź zobacz, co tam u nich”. Poszedłem. Widzę Marie koło drzwi: stoi, płacze. Młodziutka była wtedy, niedawno za mąż wyszła, wrażliwa. Potem napatrzyła się na różne w czasie inwazji na Wcielenie, stwardniała. A dopiero jak Jean umierał na jej rękach na chorobę popromienną…
– Jej mąż? – zapytał Stetten.
– Jej mąż, jej wielka miłość. – Rustam przygładził brodę i szybko starł nieproszoną łzę. – Tytułu się dla niego wyrzekła. Ród swój pogrzebała.
Przed Stettenem nie ukryło się przejęcie, z jakim kapitan mówił o życiowym dramacie lekarki. „Jakie namiętności buszują wokoło! Tylko mnie to nie dotyka. Gdybym był postacią literacką, kobiety zapewne znienawidziłyby mnie za nudziarstwo” – Fredegar poczuł coś w rodzaju wyrzutów sumienia. Fay zapewne wiele poświęciłaby dla niego, a on obojętnie zostawił ją na później. Na szczęście panna kontynuuje studia, więc może nie będzie miała mu za złe tego, że poleciał, by objąć swoje dziedzictwo, zamiast pędzić do niej na złamanie karku. – „Dlaczego tłumaczę się przed sobą, skoro niczego jej nie obiecałem?”
Rustam zboczył z tematu i zamilkł, pogrążony w swoich myślach.
– Mówiłeś, że zastałeś Marie płaczącą – przypomniał Fredegar.
– Przepraszam, panie, zamyśliłem się. Pytam: „Marie, co się stało?” Ona na to: „Ach, Rustamie, ona jest cała skatowana! Żywego miejsca! Tłukł ją nawet pogrzebaczem, a dłoń, która don Wolfgang ucałował, to żelazkiem przypalił! To prawdziwy wariat! Powiada, że po wizycie kapitana, całkiem mąż całkiem oszalał z zazdrości: na przemian katował i na kolanach błagał o wybaczenie. Po tygodniu niby się uspokoił, ale po kilku dniach pewien kupiec z Wołkosytinska w rozmowie o kapitanie wspomniał i od nowa się zaczęło. Wtedy pojęła, że ją w końcu zamorduje i zbiegła przy pierwszej sposobności, wziąwszy, ile mogła, kosztowności.
– Dlaczego nie szukała pomocy u władz miasta, u seniora, czy u biskupa? – zapytał Stetten
– Też się nad tym zastanawiam. Wątpię, żeby była wówczas w stanie logicznie myśleć. Działała raczej instynktownie. Z drugiej strony pomoc władz mogła być zbyt opieszałą i mało skuteczną. Co mogli mu zarzucić? Okrucieństwo wobec żony? Dostałby chłostę. Posiedziałby trochę w więzieniu. Potem by wyszedł, wziął noża i poszedł jej szukać. Co mu tam zakazy? Taki się stryczka nie ulęknie. Przecież to wariat i do tego bogaty. A co z nią? Była sierotą bez rodu, bez liczącego się majątku. Ukryć się u krewnych? W klasztorze? Z jego determinacją i pieniędzmi znalazłby ją niechybnie i to szybko. Więc szukała protektora, a don Wolfgang był wyborem dość oczywistym. Znał ją i mógł czuć się w jakimś stopniu odpowiedzialny za tę sytuację.
– Nie zwróciła się do niego otwarcie – zauważył Fredegar – zresztą to mogę zrozumieć. Przecież i krwotoczna niewiasta nie zwróciła do Pana Jezusa, tylko dotknęła go po kryjomu.
– Anastazja powiedziała potem, że zapłaciła złodziejaszkowi, który ukradł nam pakunek, żeby odwrócił naszą uwagę, kiedy ona sama niepostrzeżenie wciśnie się do lądownika.
– Pomysłowo. Tylko to mało nie kosztowało ją życie. I co było dalej?
– Było w niej, panie, coś, co nie pozwalało po prostu wysłać ją do garów, czy sprzątania ładowni, jak zwykłą czeladniczkę. Nie bardzo wiedzieliśmy, jak ją traktować. Była też jakby gościem kapitana. Z jednej strony prosiła o przydział pracy, z drugiej trzymała się jak pani. Nie dbała o nawiązanie zażyłości z nikim, oprócz kapitana, miała cięty język, więc życzliwość wobec niej wśród załogi szybko zmalała. Anastazja miała trudny charakter, kapryśny i zmienny. No a kiedy wszyscy zobaczyli, że ich z panem stosunki zmieniają swój charakter, zaczęła się otwarta niechęć. Przede wszystkim ze strony kobiet. Najbardziej znielubiła ją Dolores. Żadna zresztą nie akceptowała uwodzenia cudzego małżonka. Za żonami do bojkotu przyłączyli się mężowie. Zwłaszcza Gilliomarczycy byli oburzeni, kiedy Anastazja wprowadziła się do pańskich pokoi. Niektórzy byli z władztwa Malfandów, tak ci w ogóle zeszli na ląd, nie mogąc znieść takiej zniewagi dla doňi Montserrat. Anastazję posądzano o pragnienie przewrotnie zająć miejsce małżonki don Wolfganga.
– Które faktycznie pozostawało puste – wtrącił Fredegar – nie dziw się kapitanie, słysząc ode mnie te słowa. Faktem jest, że mama nie towarzyszyła ojcu w jego podróżach, czyli tak naprawdę w jego życiu. A tutaj na statek trafia młoda kobieta z ogromnym długiem wdzięczności wobec jego właściciela. Widzi, że jest samotny, mimo, że żonaty. Pragnie go, że tak powiem, pocieszyć… On z kolei widzi, młodą, atrakcyjną kobietę po przejściach, do których sam niechcący się przyczynił. Nie mógł się oprzeć. To rozumiem. Nikogo nie potępiam, ani nie usprawiedliwiam.
– Ani ja ośmielam się kogokolwiek osądzać, panie. – Na twarzy Rustama widać było ulgę.
– Rozumiem, że te relacje nie ograniczyły się do przelotnego romansu – powiedział Fredegar ponuro. Bolało go, że ojciec znalazł ciepło i zrozumienie u obcej kobiety. Najwyraźniej było tu coś więcej niż cielesne pożądanie. Musiały być rozmowy wieczorami, żarty i śmiech. Było wspólne podziwianie niesamowitych widoków kosmosu. Montserrat von Stetten wzgardziła tym wszystkim, budując własną domową klauzurę. „Tak po ludzku może i dobrze, że znalazł się ktoś, kto zagrzał łoże i życie samotnego w swym dziwnym małżeństwie kapitana – pomyślał Stetten – przecież Opatrzność po coś to dopuściła.”
– Co na to kapelan? – zapytał – pewnie nie był zachwycony.
– Oględnie mówiąc, panie – potwierdził Rustam – Ojciec Ernesto zagroził, że opuści zamek, jeśli jego pan nie odprawi kochanicy. Służył na „Undine” jeszcze za don Romualda, a don Wolfgangowi udzielał ślubu z doňą Montserrat. Bardzo przeżywał tę sytuację.
– Rozumiem, że też zszedł na ląd.
– Tak, panie.
„A tego już nie pojmuję”. Fredegar poczuł jak ulatnia się jego wyrozumiałość w stosunku do ojca. „Jak można wybierając między Chrystusem a człowiekiem, wybrać człowieka?! Na dodatek pozostawić swoich poddanych, swoją załogę bez kapelana! W imię szczęścia?! Pożal się, Boże! Ojciec pragnął zrozumienia i ciepła rodzinnego? To dlaczego nie spróbował stopić lodu w sercu własnej żony? Może mama nawet czekała na pewien napór z jego strony. Przecież już mieli dziecko, które potrzebowało obojga rodziców. Wycofał się, napotkawszy jej pierwszy opór. Przystał na jej warunki tak łatwo… Z wyrozumiałości? Delikatności? A może jej po prostu nie kochał? Tak. Nie kochał jej! Nie zależało mu. Własny ojciec wybrał mu żonę, on nie oponował. Zawarli układ. Boże, wybacz! A tu masz – miłość!”
Kipiąc gniewem i żalem, Fredegar powstał i zamknął dziennik pokładowy, wkładając w ten ruch więcej energii, niż należało. Rustam powstał również.
– Jak długo to wszystko trwało? – zapytał Stetten przyciskając księgę do stołu, jakby się obawiał się, że wyskoczy z niej jakiś szkodliwy duch przeszłości.
– Stało się to dwa lata przed odnalezieniem Planety Wcielenia. Don Wolfgang musiał porzucić swoje interesy na Kitieżu. Straty były wielkie. Rogożyn nie wniósł do sądu skargi, że rycerz porwał mu żonę, ale czaił się gdzieś tam, szalony i spragniony zemsty. Niektórzy z naszych, na przykład Kryspus, uważali, że trzeba sprowokować go, dając możliwość dokonać zamachu, a wtedy zabić.
„Pewnie Hans też byłby za takim rozwiązaniem” – pomyślał Fredegar.
– Pan Wolfgang jednak z miejsca odrzucił podobne rady. Był łagodnym człowiekiem, nie chciał splamić rąk krwią. Wolał ponieść straty i przenieść się na inny obszar. Interesy trzeba było rozkręcać od zera, ale zanim to się udało, odebraliśmy sygnał „333”, jako jedni z pierwszych. Przybyliśmy na miejsce jako czwarci.
– Miałem wtedy sześć lat.
– Dwa lata przygotowań, a potem…
– Ojciec zdobył nowego kapelana. Wśród innych trofeów – powiedział Fredegar z przekąsem.
– Owszem, panie – potwierdził Rustam, pochylając głowę.
Stetten poczuł się zmęczony tematem. Usiadł na fotelu, wyciągając swoje długie nogi.
– Zdaje się, że chciałeś coś powiedzieć w sprawie nowej czeladniczki, gdy ci przerwałem, kapitanie – powiedział ze znużeniem.
– Tak, panie. Trzeba by ją jakoś dokształcić.
– Z pewnością. Choć maszyna coś tam jej wgrała, o naszej historii ona nie ma zielonego pojęcia. No i zawodowo trzeba ją przysposabiać, żeby od niej pożytek na statku, choć nie wiadomo jak długo tutaj zabawi. Kto uczy twoją córkę, kapitanie?
– Matematyki i informatyki – Winkler z komputerowców, biologii – Iseult, ta dziewczyna z hydroponiki, rilgerdzkiego – frau Heise, wdowa po naszym towarzyszu poległym na Wcieleniu, jest po filologii, gilliomarskiego, muzyki i historii królestwa i rodu Stettenów – minstrel Carrasco, hamharskiego i naszej historii ja sam, betelgejskiego, dobrych manier i tańca – Marie, prowadzenia domu – Dolores, religii, wiadomo, kapelan. Co do historii Rzeszy, panie, poprosiłem twojego przyjaciela. Nasz dotychczasowy nauczyciel, stary Mentzel z inżynierów elektryków, przynudza tak, że dziewczyna przy nim często drzemie, a i sam on nieraz przysypia.
– Twoja córka będzie miała gruntowne wykształcenie. – Stetten z uznaniem pokiwał głową. – Samych historii ma cztery! Zresztą z Odo panienka się nie znudzi. Jest świetnym gawędziarzem, a historię ma w małym paluszku. Niech więc Klara też chodzi na te zajęcia. Pozostałe historie na razie można darować.
– Hmm – kapitan opuścił głowę, trzymając brodę w garści.
– Masz jakieś wątpliwości, kapitanie?
– Jak to lepiej ująć, panie… – Rustam puścił brodę i spojrzał na Stettna. – Pan von Drachenberg jest przystojnym kawalerem, a Klara z kolei atrakcyjną dziewczyną, na dodatek niezbyt starannie wychowaną…
– Za to wychowania Odo wystarczy na chyba na tuzin kawalerów i panien – Fredegar machnął ręka. – Zapewniam cię, kapitanie, że w obecności twojej córki nie dopuści żadnej niestosowności.
– Nie o to mi chodzi, panie – odrzekł Pehlewi – obawiam się, że co dwoje będą konwersować ze sobą, że zapomną o Szirin i ona znowu będzie zasypiać na lekcjach.
– Powiem mu o twoich obawach. Jestem nadzieję, że nie zaniedba twojej córki.
– Dziękuję, panie. Tak czy inaczej prosić go o odrębne lekcje dla czeladniczki byłoby przesadą.
– Może ona sama umówi się z nim na jakieś zajęcia wyrównawcze.
Pan i kapitan rozstali się śmiejąc.