
Za science-fiction łapię się rzadko, czy słusznie - oceńcie sami :-) Tekst napisany na nabór do jednej z antologii, niestety bez pozytywnego rezultatu. Teraz odkurzony z szuflady i z całkowicie przemodelowaną częścią drugą.
Za science-fiction łapię się rzadko, czy słusznie - oceńcie sami :-) Tekst napisany na nabór do jednej z antologii, niestety bez pozytywnego rezultatu. Teraz odkurzony z szuflady i z całkowicie przemodelowaną częścią drugą.
Kilka dyskretnych impulsów silników manewrowych umieściło kapsułę na stabilnej orbicie wokół okrytej lodowym płaszczem Europy. Żyłdyz Azatkyzy odpięła utrzymujące ją w fotelu pasy i z gracją przepłynęła do szerokiego iluminatora.
Jeszcze kilkanaście lat wcześniej doświadczenie czegoś podobnego leżało jedynie w sferze ludzkich marzeń, lub w wyobraźni artystów. Od tego czasu układ Jowisza odwiedziły już co prawda setki inżynierów, naukowców i kosmicznych pionierów, jednakże w tym momencie Żyłdyz miała go tylko dla siebie.
Widok był oszałamiający. Niewielka świetlna kula, niemal pięć razy mniejsza niż widziana z Ziemi, nieśmiało wyłaniała się z cienia Jupitera i rozświetlała jego wielobarwną atmosferę. Niczym aktorzy wchodzący zza kulis w światła reflektorów, w polu widzenia dziewczyny pojawiały się kolejne księżyce i mniejsze obiekty, podróżujące przez kosmos na grawitacyjnej smyczy największej planety Układu Słonecznego.
Chwyciła swój dryfujący w powietrzu długi warkocz kruczoczarnych włosów i przygryzła w zamyśleniu końcówki. Mogłaby spoglądać tak w przestrzeń całymi godzinami. Podziw dla niewysłowionego piękna i majestatu wszechświata był dla niej główną motywacją wstąpienia do Akademii Korpusu Kosmicznego. Żyłdyz, jak większość Kazachów i przedstawicieli innych stepowych narodów Azji, nie czuła lęku przed pustką i nieskończoną przestrzenią kosmosu. Od tysiącleci jej lud wędrował po trawiastych równinach, nie napotykając na swej drodze nikogo, jakby żyli sami pośród wielkiej nicości. Nauczyli się więc patrzeć w niebo i kierować jego wskazówkami. To tam wszak rezydował Tengri, a cały wszechświat był jego świątynią. Nawet jej popularne wśród Kazaszek imię, Żyłdyz, oznaczało gwiazdę. Sama nie była religijna, ani szczególnie uduchowiona, ale jeśli gdzieś miałaby poszukiwać Boga, to właśnie tu.
Nie dane było jej jednak dłużej roztrząsać filozoficznych zagadnień. Krótkie szczęknięcie, zwiastujące nawiązanie komunikacji, wyrwało bowiem dziewczynę z zamyślenia.
– Systemy w normie. Kurs prawidłowy – oznajmił męski głos z interkomu. – Gratulacje, chorąży, piękny start. Czas do kontaktu z satelitą… osiemnaście minut i dwadzieścia sekund. Macie chwilę dla siebie. Mogę zezwolić nawet na opuszczenie stanowiska i krótkie podziwianie widoków. No chyba, że już to zrobiliście. Wbrew regulaminowi…
– Przepraszam, kapitanie – odparła czerwona jak burak Żyłdyz, odpychając się od ściany, by ponownie zająć miejsce w fotelu pilota. – Nie mogłam się powstrzymać.
– Spokojnie – zachichotał. – Wszyscy tak robią. Poużywaj sobie i do usłyszenia za kwadrans. Europa II bez odbioru.
Głośnik zapiszczał i zamilkł. Żyłdyz postanowiła wykorzystać pozostały czas na wyciszenie i zebranie myśli. Potrzebowała maksymalnego skupienia. Stuknęła w tarczę swojego zegarka, co rozświetliło dotykowy ekran. Sparowała gadżet z głośnikiem kapsuły i włączyła muzykę. Po chwili z urządzenia popłynęły pierwsze akordy “Zvezdy po imieni sołnce” grupy Kino i rozległ się głęboki głos Wiktora Coja. W rodzinnych Ałmatach mieszkała tuż obok pomnika kultowego artysty i zakochała się w nim już jako dziecko. Teraz, ponad sześćset milionów kilometrów od Ziemi, nie wyobrażała sobie, by jej nie towarzyszył.
Uśmiechnęła się do swych myśli, gdy do wnętrza kapsuły wpadł nikły blask tytułowej bohaterki piosenki. Opadła na siedzenie, zapięła uprząż i zamknęła oczy, dając się pochłonąć muzyce.
***
Upłynął kwadrans, a do zrównania z wadliwym satelitą pozostały mniej więcej trzy minuty. Wszystkie systemy kapsuły, łącznie z jej ludzkim operatorem, były w pełnej gotowości. Zadanie nie należało do skomplikowanych, dlatego powierzono je właśnie nieopierzonej chorąży Azatkyzy z Korpusu Kosmicznego ONZ.
Choć Korpus formalnie miał strukturę wojskową, stanowił przede wszystkim pokojową organizację zrzeszającą inżynierów, logistyków i administratorów. Konstrukcja baz, punktów zaopatrzeniowych czy stacji paliwowych, z których korzystać mogły misje wszystkich państw i prywatnych korporacji Ziemi, stanowiły podstawowe zadania Korpusu. Oczywiście istniały również niewielkie oddziały Sekcji Bezpieczeństwa, które dbały o porządek w administrowanych obiektach, ale trudno było nazwać je wojskiem.
To, że Korpus Kosmiczny z założenia służyć miał wszystkim krajom zrzeszonym w ONZ, nie znaczyło rzecz jasna, że ziemskie siły polityczne były w ten projekt jednakowo zaangażowane. Państwa-regiony Bloku Centralnego, zajmującego tereny dawnej Rosji i środkowej Azji, nie uczestniczyły aktywnie w działaniach korpusu, jednak nie zakazywały obywatelom podejmowania pracy w ramach organizacji.
W tym celu Żyłdyz musiała opuścić rodzinne strony, by odbyć dwuletni kurs przygotowawczy w Pekinie. Szkolenie nie było łatwe, ale dziewczyna posiadała bystry umysł i chęci do nauki. Przed wyjazdem ukończyła z wyróżnieniem studia mechatroniczne. Co więcej, jak się okazało, wykazywała smykałkę do pilotażu. Wszystko to spowodowało, że jako jeden z pierwszych absolwentów swojego rocznika w Akademii dostała kosmiczny przydział.
Jej pierwsza samodzielna misja polegała na odczepieniu uszkodzonej przez mikrometeor czaszy anteny przy pomocy specjalnych manipulatorów i wymianie na nową. Nie wymagało to nawet odbycia kosmicznego spaceru. Mimo to, nie sposób było podejść z pełnym spokojem i rutyną do zadania, w którym nie było żadnego marginesu błędu. Trzy miesiące dodatkowych szkoleń i treningów w bazie na powierzchni Europy przygotowało ją na wiele awaryjnych scenariuszy, ale bardziej doświadczeni koledzy jak mantrę powtarzali, że “kosmos zawsze potrafi zaskoczyć”.
– Witam wszystkich pasażerów na pokładzie Świnki-3 – rozległ się znajomy głos w interkomie. – Tu wasz kapitan. Mam nadzieję, że lot był przyjemny, podchodzimy właśnie do lądowania. Proszę wszystkich o zapięcie pasów.
– Nigdy nie zrozumiem, czemu je tak nazywacie.
– Świnki? Mamy ich trzy. Są małe. Trzy małe świnki. Czego nie rozumiesz?
– Nie powinny być w takim razie zrobione ze słomy, drewna i cegieł? Jaki jest związek z bajką?
– Spokojnie, chorąży – zaśmiał się kapitan. – Powiemy ci, jak będziesz starsza. Stopniem rzecz jasna.
Żyłdyz zasłoniła dłonią mikrofon i westchnęła z frustracją. Kapitan Sabatini, dowódca stacji Europa II, był przemiłym człowiekiem i doskonałym administratorem, ale czasem wolałaby, żeby zachowywał się bardziej profesjonalnie.
– Odległość jeden kilometr – ucięła pogaduszki. – Uruchamiam silniki hamujące i rozpoczynam procedurę dokowania.
– Będzie trochę trzęsło. Pamiętaj, żeby ufać komputerowi, ale nie za mocno.
– Tak jest, sir.
Kapsuła zwróciła się tyłem do celu, a dysze silników zadrżały od impetu gazów wylotowych. Siła ciągu powoli zmniejszała prędkość statku. Po kilkudziesięciu sekundach wciskania Żyłdyz w fotel, napęd wyłączył się, a pojazd zrównał tempo z satelitą w orbitalnym tańcu.
Dziewczyna nakazała komputerowi zidentyfikować pierścień dokujący i obliczyć trajektorię. Dwa kosmiczne wehikuły powoli zbliżały się do siebie. Teoretycznie nie musiała już nic robić. Mimo to, jej kłykcie pobielały od zaciskania drążków sterowniczych. Wszystkie wskaźniki świeciły jednak uspokajającą zieloną barwą. Po chwili Żyłdyz poczuła lekkie szarpnięcie, a system przekazał komunikat o pomyślnym dokowaniu.
Wymiana talerza anteny była operacją niezwykle precyzyjną, jednak w ciągu ostatnich tygodni w symulatorze przećwiczyła ją dość, by wykonać zadanie wyrwana z łóżka w środku nocy.
Satelita zajmował się badaniem pływów ukrytych oceanów Europy, które powodowały pęknięcia lodowej skorupy. Poza wartością czysto naukową, były to informacje kluczowe dla bezpieczeństwa zlokalizowanej na powierzchni księżyca bazy.
Żyłdyz musiała pozostać skoncentrowana przez wszystkie fazy naprawy, przez co półgodzinna operacja wyczerpała ją niczym pełna wachta na stacji. Nowiutka, śnieżnobiała czasza anteny prężyła się jednak dumnie na szczycie satelity, a uszkodzony oryginał znalazł się w ładowni kapsuły. Dziewczyna złożyła krótki raport kapitanowi i rozpoczęła procedurę odcumowywania.
Poczuła charakterystyczne, delikatne mrowienie kadłuba, gdy przebudziły się silniki manewrowe. Ciało Żyłdyz zaczęło mocniej naciskać na pasy, jednak po kilku sekundach ponownie opadła na oparcie fotela.
Coś było nie tak. Chwilę później migająca czerwona kontrolka potwierdziła jej przypuszczenia – “Awaryjne odłączenie silnika”. Potem rozjarzyła się kolejna – “Zaczepy cumownicze nie odpowiadają”.
– Mogłeś zacząć od tego… – wymamrotała pod nosem Żyłdyz.
Sprawdziła swoją pozycję. Impuls silników wyciągnął wciąż połączonego ze statkiem satelitę z orbity. Nie było to jednak nic, czego nie mogły naprawić jego własne dysze manewrowe. Pozostawała jednak kwestia zablokowanych zaczepów.
Odpięła pasy, odepchnęła się od konsoli i niczym pająk przeszła po “suficie” do pierścienia dokującego. Otworzyła panel, pod którym kryła się wściekle czerwona dźwignia ręcznego zwolnienia zaczepów. Wyglądając przez iluminator upewniła się, że kapsuła nie podlega rotacji, po czym pociągnęła za rączkę.
Rozległo się niskie burczenie, bardziej wyczuwalne niż słyszalne. Cuma puściła. Zadanie wykonane.
Żyłdyz była w połowie drogi powrotnej na fotel pilota, gdy statkiem wstrząsnęło nagłe uderzenie. Impet sprawił, że poleciała na jedną ze ścian, boleśnie uderzając się w czoło. Spojrzała w kierunku konsoli, która rozświetliła się niczym choinka.
– Chorąży! Chorąży, jesteście tam? – rozległ się zaniepokojony głos płynący z głośnika.
Żyłdyz kręciło się w głowie, a żołądek wywracał się na drugą stronę, ale udało jej się w końcu dotrzeć do fotela pilota.
– Tak, kapitanie – potwierdziła. – Co tam się stało?
– Ten satelita to stary złom. Gdy tylko odcumowałaś, automatycznie włączył własne silniki, by poprawić pozycję na orbicie. Nie zauważył, że stoisz mu na drodze.
– Czy satelita jest cały?
– Nieważne! Teraz najchętniej sam bym go zestrzelił – odparł gniewnie Sabatini, jednak po chwili ciszy dodał: – Chyba tak. Powrócił na właściwe współrzędne i nadaje. Wygląda na to, że misja się powiodła.
– Doskonale to słyszeć, sir, ale moja konsola wciąż wygląda, jakby wybierała się na paradę z okazji chińskiego Święta Latarni.
– Może to problem z elektryką. Po naszej stronie nie widzimy niczego niepokojącego. Na wszelki wypadek włącz diagnostykę.
– Uruchamiam – zaraportowała Żyłdyz i zamilkła na kilka sekund. – System nie wykazuje żadnych istotnych uszkodzeń. Zdarło się jedynie kilka paneli osłony termicznej. Raczej się nie ugotuję.
– W takim razie wracaj. Dobra robota. Przesyłam ci koordynaty podejścia do lądowania.
– Proszę zaczekać, sir… – wtrąciła z wahaniem.
– Tak?
– Proszę o pozwolenie na restart systemu i ponowną diagnostykę. Mogę w ten sposób wychwycić jakieś dodatkowe błędy. Słyszałam, że elektronika tego modelu kapsuły często głupieje przy poważnych uszkodzeniach mechanicznych.
– Nie wydaje mi się to konieczne, ale to ty jesteś pilotem. Zezwalam.
Żyłdyz wcisnęła kombinację pozwalającą na wykonanie resetu systemów pokładowych. Konsola na moment zgasła, by ponownie rozświetlić się, tym razem już w neutralnych barwach. Tylko jedna z kontrolek pozostała czerwona.
– Cholera…
– Co się dzieje? Coś nie tak? – zaniepokoił się kapitan.
– Mam wewnętrzny wyciek paliwa z dyszy numer trzy. Jeśli powstanie tam iskra… tej Śwince dostanie się domek ze słomy.
– Tylko spokojnie, chorąży. Żyłdyz. Zaraz cię z tego wyciągniemy. – Sabatini starał się zachować spokojny ton, jednak głos drżał mu wyraźnie. – Wyłącz wszystko, poza podtrzymywaniem życia. Załóż skafander i…
A potem wszystko zgasło.
***
Żyłdyz obudziła się z potwornym bólem głowy. Do tej pory nie wiedziała, że człowiek może odczuwać taką udrękę i wciąż żyć. Nawet poranek po otrzęsinach w Akademii nie był tak dramatyczny.
Spróbowała otworzyć oczy. Jasne światło natychmiast zalało jej mózg nowymi falami cierpienia, zmuszając do ponownego zaciśnięcia powiek. Leżała tak przez kilka kolejnych minut, zastanawiając się, czy byłaby w stanie siłą woli zmusić się do nieoddychania i zakończenia swojej męki.
W końcu jednak perkusista ćwiczący repertuar na jej potylicy nieco zwolnił tempo. Zaryzykowała kolejne spojrzenie, lecz tym razem obróciła głowę nieco w bok, by uniknąć źródła jaskrawego, pomarańczowego blasku. Z początku widziała jedynie biało-szarą mgłę, która powoli się rozwiewała, ukazując niewyraźne zarysy wnętrza kapsuły.
Ogień! Spod jednej z bocznych konsol iskry sypały się niczym z zimnych ogni w Chiński Nowy Rok. Gdzieniegdzie odsłoniętą termoizolację zaczynały lizać już języki płomieni. Niedobrze. Bardzo niedobrze. Jedną z pierwszych praktycznych rzeczy, jaką przekazywali wykładowcy w Akademii była wiedza, że ogień w kosmosie to zło wcielone. Pożerał cenny tlen szybciej niż studenci zjadali zapas klopsików w Mięsne Wtorki, czyli w ekstremalnym tempie. Jeśli zaś choćby iskierka dotrze do zbiorników z mieszanką powietrza to… Bum! Żegnaj mała świnko!
Nie licząc niepokojących drgań i błyskającej fajerwerkami konsoli, statek nie dawał znaków życia. Być może manualny reset systemów obudziłby choć minimum elektroniki. Z tyłu kapsuły znajdował się panel, który pozwalał na przywrócenie wszystkiego do ustawień domyślnych. Pojawił się jednak kolejny problem.
Magnetyczne pasy utrzymujące Żyłdyz w fotelu nie reagowały. Zarówno przycisk na klamrze, jak i awaryjne zwolnienie blokady miały ją w głębokim poważaniu. Dziewczyna z wolna zdała sobie sprawę, że zasadniczo znalazła się w bardzo luksusowej trumnie, a jej jedyne dostępne opcje to uduszenie, zamarznięcie, spłonięcie żywcem lub rozerwanie na miliony kawałków. I to nie do niej należała ostateczna decyzja.
Musiała podejść do problemów, których rzeczywiście było niemało, metodycznie. Pierwszy krok – uwolnienie się z pasów. Jedynym wyjściem wydawało się ręczne rozmagnesowanie klamry. Tylko jak to zrobić, nie mając praktycznie żadnej możliwości ruchu? Na szczęście, miała w swoim zasięgu całkiem silne źródło pola magnetycznego. Co prawda nie będzie to technicznie “ręczne” rozmagnesowanie, ale liczy się efekt…
Uniosła stopę, aż mogła sięgnąć do niej rękami, i zdjęła sięgający nad kostkę but, ukazując przydziałową, białą skarpetę Korpusu Kosmicznego. Cóż, ex-białą. Żyłdyz naprawdę fascynowało, kto wpadł na pomysł, że dołączanie białych skarpet do codziennego umundurowania było dobrym pomysłem. Zignorowała przykry widok i odstawiła nogę na podłogę, po czym przycisnęła podeszwę obuwia do blokady krzyżujących się na piersi pasów. Wykonała szybką sekwencję trzech uderzeń piętą drugiego buta. Ten namagnesował się i przywarł do podłogi kokpitu. Jego towarzysz skleił się zaś z klamrą uprzęży fotela, która po chwili poddała się i rozpadła na dwie części, uwalniając tym samym uwięzioną.
Dziewczyna wydała triumfalny okrzyk. Wciąż czekała ją niemal pewna śmierć, jednak “niemal” stanowiło w jej aktualnym statusie ekscytującą nowość.
Nadeszła pora na drugi punkt programu. Chwyciła znajdującą się pod główną konsolą gaśnicę i wybiła się z fotela w górę, wykonując w drodze do sufitu półsalto i odpychając się od niego w kierunku miniaturowego pożaru. Urządzenie w jej dłoniach zasyczało cicho i w mgnieniu oka pokryło wszystkie tlące się elementy cienką powłoką węglanu sodu, która odcięła dostęp powietrza.
Żyłdyz powróciła do fotela pilota, założyła z powrotem obuwie i przeszła na tył statku. Wzięła głęboki oddech i przystąpiła do restartu systemu. Udało się! Główna konsola zamigotała nieśmiałą poświatą. Chorąży Azatkyzy przepłynęła do stanowiska i rozpoczęła diagnostykę, która okazała się bardzo ułomna, ze względu na brak połączenia komputera z większością systemów. Ostatecznie zdołała jednak uzyskać garść cennych informacji. Nie żeby były one dobre, po prostu wartościowe dla oceny stopnia beznadziejności sytuacji. A był on poza skalą.
Filtry powietrza nie pracowały, ale w porównaniu z innymi problemami, możliwość uduszenia się musiała poczekać na swoją kolej. Przede wszystkim, jako że nieaktywny był cały podsystem podtrzymywania życia, już zaczynało się robić chłodno. Martwy korpus kapsuły powoli powracał do naturalnej temperatury wszechświata. Jakby tego wszystkiego było mało, statek był całkowicie niezdolny do określenia swojej pozycji. O tym, że główny silnik, sprawca całego zamieszania, nie odpowiadał na żadne komendy, nie warto było nawet wspominać.
Żyłdyz postanowiła skorzystać z nieco bardziej archaicznych, ale też mniej zawodnych metod nawigacji i podpłynęła do jednego z iluminatorów. Jednak ani w nim, ani w dwóch pozostałych nie dostrzegła śladu Europy czy Jowisza. Najprawdopodobniej oddalała się od ich układu i ciała niebieskie znajdowały się gdzieś za rufą Świnki-3. Kolejna zła wiadomość do dorzucenia na rosnącą stertę.
Jej ciało zaczynało drżeć pod wpływem zimna. Jedyną sensowną opcją pozostało wyjście w przestrzeń i manualne sprawdzenie stanu silnika oraz określenie pozycji. Bez względu na rezultat, była to jej jedyna droga ucieczki z metalowego grobowca.
Zgrabiałymi, nie słuchającymi poleceń palcami udało jej się wciągnąć na siebie ciasno przylegający kosmiczny skafander, wykorzystujący mechaniczny nacisk na skórę, zamiast tradycyjnego ciśnienia powietrza. Umożliwiał on znacznie większą swobodę ruchów, ale założenie go w warunkach zerowej grawitacji stanowiłoby doskonały sprawdzian podczas rekrutacji do trupy cyrkowej.
Kiedy Żyłdyz zakładała hełm, obłoki pary wydobywające się z jej ust powoli zaczynały zamarzać. Natychmiast uszczelniła skafander i włączyła regulację temperatury. Już po chwili poczuła przyjemne ciepło.
Wzięła kilka głębszych oddechów. Ale nie za głębokich, wiedząc, że zbiornik tlenu wystarczy jej na raptem dwie godziny. Zbliżyła się do śluzy i zamocowała linę zabezpieczającą. Następnie zdekompresowała kapsułę i otworzyła właz.
Powitał ją czysty, niczym nie skażony czarny firmament pełen gwiazd. Gdzieniegdzie pojawiały się cudnie kolorowe mgławice – gwiezdne żłobki karmiące nowe światy. Żadnych planet i księżyców odbijających światło słoneczne, które tłamsiłyby swym blaskiem ten niebiański pokaz. Żadnego Słońca. Żyłdyz płynęła powoli przez międzygwiezdną pustkę. Nagle zrobiło jej się niedobrze. Była sama pośród nicości.
***
Żyłdyz westchnęła cicho, gdy zdołała w końcu opanować napływające łzy i stawić czoła faktom. Jeśli miała tu umrzeć, to nie mogła wyobrazić sobie piękniejszego miejsca. A jeśli istnieje jakieś Niebo, to stąd z pewnością będzie miała bliżej. Mimo wszystko, jakoś głupio było jej po prostu stać i czekać na śmierć. Przyspieszać całego procesu też stanowczo nie zamierzała. Równie dobrze mogła jeszcze zerknąć na ten przeklęty silnik.
Chwyciła poręcz i zrobiła krok w nicość. Obróciła się wokół uchwytu tak, by znaleźć się na ścianie kapsuły, po czym namagnesowała buty. Wstała i zamknęła na moment oczy, by przyzwyczaić się do zmienionej perspektywy. Bez żadnej nadziei użyła jeszcze wewnętrznego nadajnika w hełmie, aby spróbować połączyć się z… Zasadniczo z kimkolwiek. Z wbudowanego głośnika dobiegał jednak wyłącznie szum tła – echo początków wszechświata.
Stawiając powolne kroki w kierunku dysz silnika, Żyłdyz zaobserwowała, że jej pierwotna ocena położenia nie była do końca słuszna. Owszem, wciąż nie miała pojęcia, gdzie się znajduje, poza faktem, że z pewnością nie w Układzie Słonecznym. Technicznie, nie dryfowała jednak w przestrzeni “międzygwiezdnej”. Po przeciwnej stronie kapsuły dostrzegła bowiem w oddali niewielką, czerwoną kulę, nieco większą niż Słońce widziane z systemu Jowisza.
Nieznanym sposobem trafiła więc do jakiegoś obcego układu, który być może posiadał własne planety. Kto wie, może nawet któraś z nich była zdolna do podtrzymania życia? Księżycowy Teleskop Lowella odkrywał przynajmniej kilka takich w miesiącu! Oczywiście pokiereszowane sensory jej kapsuły nie potrafiłyby odpowiedzieć na żadne z tych pytań. Jednak nagle perspektywa naprawy silnika statku nie wydawała się już kompletnie bezsensowną aktywnością.
Nadzieja chorąży Azatkyzy cieszyła się długością życia podobną do cząstki wirtualnej. Jedno spojrzenie na dyszę numer trzy, a w zasadzie miejsce, w którym powinna się znajdować, wystarczyło, by dać jej jasno do zrozumienia, że ta Świnka nigdzie już nie poleci. A przynajmniej nie w innym kierunku, niż aktualnie dryfowała przez kosmos. No chyba, że się z czymś zderzy. Albo znowu coś wybuchnie. Tak czy inaczej, nawet gdyby tuż obok niej krążył właśnie luksusowy wycieczkowiec orbitalny “Harmony of the Space”, miałaby marne szanse na dotarcie do niego o własnych siłach. O awaryjnym lądowaniu na odległej, istniejącej wyłącznie hipotetycznie planecie mogła jedynie pomarzyć.
Kilka tygodni pracy inżynierów z bazy Europa II z pewnością postawiłoby kapsułę na nogi. Jednak sama Żyłdyz, ze swoim awaryjnym zestawem półautomatycznych kluczy, palnikiem laserowym i nieco ponad godzinnym zapasem tlenu, mogła na silnik co najwyżej popatrzeć. Tym samym zmuszona była powrócić do pierwotnego planu, czyli podziwiania piękna kosmosu, póki kończąca się mieszanka gazów w butlach nie sprawi, że powoli zaśnie, by nigdy więcej się już nie zbudzić.
Kucnęła, jako że zewnętrza strona kadłuba statku kosmicznego nie oferowała wiele w kwestii miejsc do siedzenia, i zapatrzyła się w odległą, nieznaną gwiazdę, w której układzie zdarzyło jej się teraz gościć. Nie wyglądała, jakby miała coś przeciwko towarzystwu. Żyłdyz komendą głosową sparowała wbudowany komunikator hełmu ze swoim zegarkiem i włączyła muzykę. Rozpoczął się kolejny utwór z jej prywatnej playlisty hitów Kino. Podobnie jak na początku podróży, i tym razem Wiktor Coj znalazł odpowiednie słowa dla opisania jej sytuacji:
Я сижу и смотрю в чужое небо из чужого окна
И не вижу ни одной знакомой звезды.
Я ходил по всем дорогам и туда, и сюда,
Обернулся – и не смог разглядеть следы.
Но если есть в кармане пачка сигарет,
Значит все не так уж плохо на сегодняшний день…
Ech. Problem w tym, że Żyłdyz papierosów nie posiadała. Z jakiegoś powodu dowództwo Korpusu Kosmicznego krzywo patrzyło zarówno na zatruwanie siebie i całych systemów cyrkulacji powietrza toksycznymi substancjami, jak i na korzystanie ze źródeł otwartego ognia w podlegających jego jurysdykcji placówkach.
Zresztą kariera palacza w wykonaniu chorąży Azatkyzy trwała nie dłużej niż kilka tygodni, jeszcze podczas studiów w Ałmatach. Gdy jej rodzice odkryli, że pali, nie powiedzieli nic, ale matka spojrzała na nią w taki sposób, że już nigdy później nie sięgnęła po tytoń w żadnej formie. Musiała jednak przyznać, że teraz korciło ją jak diabli. Była chyba też wystarczająco daleko, by mama nie zauważyła…
Absolutna, ponadczasowa niezmienność rozciągającego się przed dziewczyną widoku sprawiała, że niemal natychmiast wychwyciła nienaturalny dysonans, który wkradł się w ten obraz. Gdzieś w oddali, choć jak na warunki kosmiczne musiało to być niemal tuż obok, ujrzała niestabilne światło. Nie wyglądało to jak migotanie gwiazdy. Zresztą, przecież między nią a świecącym obiektem nie było żadnej atmosfery, która mogłaby wywołać ten efekt. Nie, źródło blasku było wyraźne, choć zmienne. Bardziej przypominało przelatujący przez rozgwieżdżone niebo samolot. Odległy, jednak wciąż nieskończenie bliższy niż znajdujące się za nim świetlne punkty.
Po około minucie obserwacji Żyłdyz była już przekonana, że “mruganie” miało charakter regularny. Interwały czasami były dłuższe, a czasem krótsze, ale po kilkunastu sekundach schemat niezawodnie się powtarzał. Oczywiście nie musiało to świadczyć o inteligentnym zamyśle twórcy sygnału, czy choćby o tym, że sygnał miał jakiegokolwiek twórcę, ale z pewnością było to coś dziwnego. Co więcej, intensywność blasku zdawała się stopniowo narastać, jakby obiekt systematycznie zbliżał się do niej.
Żyłdyz czekała. Kolejne minuty wypełniały się cenną mieszanką tlenową, trafiały do płuc dziewczyny i były wydychane z dwutlenkiem węgla jako bezużyteczny odpad. Nie żeby miała dla nich jakieś ciekawsze przeznaczenie.
Światło pojawiające się w regularnych odstępach już dawno przyćmiło odległe słońce nieznanego układu i powoli stawało się tak intensywne, że chorąży Azatkyzy zmuszona była opuścić przeciwsłoneczną przesłonę hełmu.
Wydawało się, że jest już tuż tuż, na wyciągnięcie ręki, gdy nagle zgasło, a przed dziewczyną rozpościerała się wyłącznie ciemność, jeszcze czarniejsza niż przedtem. Następnych kilkadziesiąt sekund rozciągnęło się poza wszelkie fizyczne granice czasoprzestrzeni. Dla Żyłdyz minęły niemal wieki, nim bezpośrednio przed nią, niemal stykając się z wypukłą powierzchnią jej hełmu, coś zaczęło jarzyć się łagodnym, pomarańczowym blaskiem.
Z początku był to zaledwie świetlny punkt, który stopniowo rozszerzył się do rozmiarów odpowiadających mniej więcej wielkości jej głowy. Wówczas od rozświetlonego obszaru po nieznanej powierzchni zaczęły rozchodzić się koncentryczne pierścienie pomarańczowej łuny. Pojawiały się w regularnych odstępach i podążały od centralnego punktu ku obrzeżom nieznanego obiektu, gdzie gasły, zdławione przez ciemności. Po chwili, blask znowu przygasł, a kolor pomarańczowy zastąpiony został łagodnym błękitem, który objął całą powierzchnię nieznanej struktury, ukazując ją w pełnej okazałości.
W odległości kilkudziesięciu centymetrów od Żyłdyz w przestrzeni lewitowała niemal przezroczysta, falująca membrana, o kolistym kształcie i średnicy około pięciu, może sześciu metrów. Jedynie środkowa część przedziwnej, galaretowatej tarczy, która znajdowała się naprzeciw twarzy dziewczyny, posiadała bardziej zwartą strukturę. Wewnątrz widoczne były formacje, które mogły być czymś w rodzaju organów wewnętrznych.
To było żywe stworzenie! Swobodnie przemieszczające się w przestrzeni kosmicznej!
Nagle, za plecami obcego organizmu błysnęły kolejne światła. Było ich co najmniej kilka, jednak w znacznej odległości. Stworzenie znajdujące się obok Żyłdyz natychmiast zmieniło kształt i odpowiedziało własnym mrugnięciem, po czym zaczęło się oddalać. Cała powierzchnia jego ciała ustawiła się pod kątem do odległej gwiazdy tego systemu, jakby organizm próbował halsować na słonecznym wietrze. Za nim ciągnął się długi “ogon” przypominający coś pomiędzy parzydełkami meduzy, a ptasimi piórami. Nieznajomy przybysz był piękny, niemożliwy do opisania.
Kilkadziesiąt metrów od pozycji Świnki-3 spotkali się dwaj przedstawiciele nieznanego gatunku. Gdyby nie poświata bijąca od ich ciał, Żyłdyz nie byłaby w stanie już ich dostrzec. Na szczęście błękitny blask wciąż był obecny, dzięki czemu dziewczyna nie przegapiła zachwycającego pokazu, który rozgrywał się na jej oczach.
Niedawny towarzysz Żyłdyz skręcał półprzezroczystą strukturę ciała w skomplikowanym tańcu. Części jego kolistego żagla składały się, mieniły różnorodnymi barwami, a cała powierzchnia poruszała się niczym fala, ustawiając się pod kątem względem macierzystej gwiazdy.
Jak pszczoły – zauważyła w myślach Żyłdyz.
Zawsze fascynowały ją te maleńkie, pracowite ziemskie stworzenia, które tak doskonale potrafiły współpracować ze sobą w imię wspólnego celu. Podobnie jak one, nieznany organizm również wyraźnie starał się przekazać coś drugiemu przedstawicielowi swojego gatunku i ewidentnie miało to coś wspólnego z określaniem pozycji. Żyłdyz miała tylko nadzieję, że stworzenie, w przeciwieństwie do zbierających nektar owadów, nie informowało właśnie o lokalizacji źródła pożywienia.
Druga istota, o ile chorąży Azatkyzy była w stanie stwierdzić, obserwowała długi wywód swojego pobratymca ze stoickim spokojem. Mimo jednak, że wykonujący taniec stwór pełen ekscytacji mienił się intensywnymi barwami, jego towarzysz stopniowo z uprzejmego, ciepłego błękitu przechodził w zimny kolor burzowej morskiej toni. W pewnym momencie wykonał półobrót i odleciał, ignorując resztę pokazu.
Bioluminescencja drugiego z organizmów również przygasła, choć ciepły pomarańcz w środku jego ciała wciąż się tlił.
Żyłdyz zrobiło się szkoda stworzenia, którego ciężka praca i niesamowite, przynajmniej w jej ocenie, przedstawienie nie zostały docenione. Trochę zdziwiło ją też, że potrafiła wciąż odnaleźć w sobie takie emocje, mimo perspektywy nieuchronnej i bardzo bliskiej już śmierci.
Spojrzała na umieszczony na rękawie skafandra ekran monitorujący. Uprzejmie poinformował ją, że zostało jej jakieś pół godziny życia. Po tym czasie wyczerpie się zapas tlenu.
Nagły rozbłysk wyrwał ją z ponurej zadumy. Początkowo myślała, że to jej nowy kolega postanowił nie opuszczać jej w ostatnich chwilach. Źródłem światła było jednak coś innego. W kierunku, w którym oddaliło się drugie z napotkanych stworzeń, na czarnym firmamencie nieba ziała teraz ogromna dziura. Wyrwa w czasoprzestrzeni pełna była światła, pochodzącego z nieznanego miejsca. Na obrzeżach obiektu blask załamywał się, a przyciągnięta grawitacją drobna materia zaczynała krążyć wokół środka w szaleńczym tempie.
Tymczasem, jeden z Kosmicznych Żeglarzy – jak w myślach nazwała ich Żyłdyz – bez cienia obawy zbliżał się do otworu, stanowiącego potwierdzenie dekad kosmologicznych hipotez – tunelu czasoprzestrzennego. Stwór zaświecił jeszcze na zielono, być może w niemym pożegnaniu, i został wessany do wyrwy, która niemal natychmiast zapadła się w sobie.
Chorąży Azatkyzy właśnie znalazła swoją drogę do domu.
***
Problemem pozostawała jedna kwestia. Cóż, właściwie to problemów wciąż było znacznie więcej, ale ten wydawał się Żyłdyz najpoważniejszy. Jak przemieścić zasadniczo martwą Świnkę-3 stąd do stosunkowo nieodległego, ale mimo wszystko oddalonego o dziesiątki kilometrów wejścia do tunelu? Dziewczyna czym prędzej powróciła przez śluzę do wnętrza statku i ponowiła diagnostykę. Oczywiście nic się nie zmieniło. Podtrzymywanie życia ani silniki wciąż nie odpowiadały na polecenia. Powietrze w kapsule było jednak jeszcze względnie dobrze nasycone tlenem, mimo iż filtry nie pracowały. Poważną niedogodnością była za to temperatura, która zdążyła się już znacznie obniżyć. Kilka zignorowanych ostrzeżeń systemu bezpieczeństwa skafandra później Żyłdyz udało się jednak zmusić wentylację kombinezonu do korzystania z powietrza z otoczenia, które było teraz ogrzewane, nim trafiało do jej płuc. W ten sposób zyskała dodatkowe dwie, może trzy godziny.
Ten cenny czas musiała wykorzystać na znalezienie chętnego, który podwiezie pasażera na gapę. W promieniu milionów kilometrów był zaś tylko jeden kandydat mogący stać się celem potencjalnego autostopowicza. Problem polegał na tym, że Żyłdyz potrzebowała czegoś więcej niż machnięcie ręką, by zwrócić jego uwagę. Wystawienie na zewnątrz kuszącej nóżki raczej też nie pomoże. Zresztą, po miesiącach intensywnych treningów w sztucznej grawitacji jej umięśnione uda i łydki, w jej własnym mniemaniu, nie przedstawiały zbyt ponętnego widoku.
Nie, musiała odezwać się do nieznajomego w jego własnym języku. To oznaczało zaś jedno – światło. Na szczęście obwody elektryczne Świnki-3 były względnie nienaruszone, w tym zewnętrzne lampy używane podczas pracy manipulatora i spacerów kosmicznych. Było ich całkiem sporo, z każdej strony kadłuba. Co prawda nie mogły świecić we wszystkich kolorach tęczy, ale być może nie musiały.
Żyłdyz wytężyła pamięć, aby przypomnieć sobie każdy szczegół początkowego festiwalu świateł, zaprezentowanego przez Kosmicznego Żeglarza. Kształty, pozycje, interwały – wszystko. Wielokrotnie powtórzyła w myślach sekwencję, która wydawała jej się prawidłowa, po czym zaprogramowała procedurę w pokładowym komputerze. Ścisnęła własne kciuki i włączyła pętlę. Pozostało czekać na efekty. Lub ich brak.
Przez kilka przerażających minut nic się nie działo. Żadnych błysków, które mogłyby świadczyć, że stworzenie choćby odebrało jej sygnał. I nagle obcy organizm pojawił się tuż obok. Tak blisko, że nawet niemal ślepe sensory kapsuły były w stanie go dostrzec. Dopiero jednak spojrzenie przez iluminator ujawniło kolejny pokaz różnobarwnych fajerwerków, rozchodzący się koncentrycznie po galaretowatym ciele stworzenia. Chyba spodobało mu się jej zaproszenie.
Teraz przyszła pora na trudniejszą część – przekazanie kompletnie obcej formie życia, dysponującej inteligencją na nieokreślonym poziomie, gdzieś pomiędzy amebą a międzywymiarowym bóstwem, czego, do cholery, od niego chciała. Widziała już w jaki sposób się komunikuje, gdy chce przekazać informacje na temat lokalizacji czegoś. Widziała raz. Z dużej odległości. Bez żadnego kontekstu. Taniec Kosmicznego Żeglarza był na tyle skomplikowany, że Żyłdyz nie miała szans go wiernie odtworzyć, nie wspominając o twórczym rozwinięciu tak, by odzwierciedlał jej zamiary. Ale musiała spróbować.
Chorąży Azatkyzy zbudziła do życia dysze manewrowe Świnki-3 – jedyny działający system, który pozwalał na choćby minimalne poruszenie dryfującej w przestrzeni kapsuły. Gaz zgromadzony w zbiornikach mógł wystarczyć w najlepszym wypadku na kilkadziesiąt krótkich impulsów. Walca wiedeńskiego raczej na tym nie zatańczy. Ale może wystarczy na wolnego „przytulańca”. Żyłdyz spróbowała przypomnieć sobie wszystko, co mogła na temat tańca pszczół. Nie było tego wiele, ale i tak jej wiedza w tej kwestii znacznie wykraczała poza znajomość obyczajów obcych stworzeń z innego systemu planetarnego.
Ziemskie producentki miodu korzystały zdaje się z trzech różnych form tańca, wykorzystywanych zamiennie, w zależności od odległości opisywanego obiektu od ula. Dziewczyna nie miała pojęcia, gdzie w odniesieniu do jej aktualnej pozycji znajdowała się Ziemia czy Układ Słoneczny, ale przekazanie lokalizacji czasoprzestrzennego tunelu było już zadaniem nieco łatwiejszym. Kierunek, w którym znajdował się interesujący obiekt, owady wskazywały za pomocą kąta pomiędzy linią wyznaczającą pozycję Słońce, a osią swojego tańca. Prędkość lotu informowała zaś o odległości od ula.
W przypadku drugiego parametru, Żyłdyz miała punkt odniesienia w postaci tańca Kosmicznego Żeglarza, gdy ten informował swojego towarzysza o odkryciu jej kapsuły. Odległość dzieląca go wówczas od statku była nieco mniejsza, niż ta, która aktualnie dzieliła Świnkę od jej drogi do domu. Musiała więc w trakcie manewrów zachować podobną prędkość. Także kwestia nawigowania kierunku nie była niemożliwa do rozpracowania. Wszystko to jednak musiało połączyć się w jedną całość, zrozumiałą dla kompletnie obcego stworzenia. To już nie było takie oczywiste.
Znaczenie kolorów w tej przedziwnej komunikacji było już zaś kompletną zgadywanką. Jeśli ktoś przystawiłby Żyłdyz laserowy palnik wprost do skroni i kazał zgadywać, powiedziałaby, że sfera wizualna opisywała sam interesujący danego osobnika obiekt. W przypadku pszczół, byłoby to coś w rodzaju informacji “klomb żółtych kwiatów – mnóstwo nektaru”. Być może kolory i wzory świetlne prezentowały też, jak ważna jest dana informacja dla społeczności, albo nawet emocjonalny stosunek do znaleziska.
To wszystko były jednak wyłącznie przypuszczenia. Poza tym, Świnka-3 nie dysponowała ani kolorami, ani możliwością tworzenia skomplikowanych układów świateł. Towarzyszący jej Żeglarz musiał zadowolić się komunikatem na poziomie “ej, tam jest COŚ, zaprowadź mnie tam!”. Nie była to może zbyt elokwentna wypowiedź, ale być może wystarczy.
Na szczęście, pracujący ostatkiem sił pokładowy komputer był w stanie wychwycić coś tak istotnego, jak wyrwa w czasoprzestrzeni, jeśli wskazała mu, gdzie dokładnie ma szukać. Wyznaczenie odpowiednich kątów i trajektorii lotu było dla niego jedynie formalnością. Problem polegał na tym, że miała tylko jeden strzał. Jeśli nie uda się za pierwszym razem, to faktem stanie się, że swoją ostatnią deskę ratunku wykorzysta na kuriozalne podrygi zadem kapsuły i kręcenie się w kółko. Cóż, przynajmniej nikt tego nie zobaczy.
Po wpisaniu całej sekwencji komend, zatwierdziła je przyciskiem. Stworzenie wciąż było w pobliżu. Obserwowało ją. To dobrze, bo całe to przedstawienie było przeznaczone wyłącznie dla jego… czegokolwiek, czym odbierał bodźce wizualne, bowiem do tej pory Żyłdyz nie spostrzegła na jego ciele żadnych struktur choćby w najmniejszym stopniu przypominających oczy.
Poczuła, jak silniki manewrowe budzą się do życia. Po chwili kapsuła zaczęła obracać się, zajmując pozycję wyjściową do pierwszych kroków tańca. Żyłdyz spojrzała na poziom tlenu. Pozostała jej godzina. Godzina, by zachwycać się pięknem wszechświata. Ona i Tengri. Sam na sam, jeśli nie liczyć towarzyszącej jej obcej istoty. Wreszcie oboje mieli czas na rozmowę. Opowie mu o wszystkim. Ciekawe czy odpowie?
***
Sygnał dźwiękowy obwieścił koniec zaplanowanej sekwencji manewrów. Przez iluminator kręcącej się jak zabawkowy bączek kapsuły Żyłdyz dostrzegała, że jej niemy kompan wciąż przyglądał jej się z uprzejmym błękitem. Czy jednak miało to wyrażać zrozumienie i zaciekawienie, czy przeciwnie, współczucie dla dziwnego kuzyna, któremu nie wiadomo o co chodzi, ale nie chcemy go urazić – tego dziewczyna nie mogła wiedzieć. Nie dopóki stworzenie nie wykona jakiegoś ruchu.
I niemal natychmiast po zakończeniu tańca, taki ruch nastąpił. Istota rozłożyła swój żagiel na pełną szerokość i pomknęła dokładnie we wskazanym przez nią kierunku.
Nie, nie, nie – jęknęła w myślach Żyłdyz. A ja?
Kosmiczny Żeglarz wciąż się jednak oddalał, nabierając prędkości i nie zważając na jej niewypowiedziane błagania. Pokonał już około ćwierci drogi do celu, gdy nagle przearanżował kształt żagla i zaczął zwalniać. Ku niewysłowionej uldze Żyłdyz, po chwili ruszył z powrotem w jej kierunku.
Gdy ponownie znalazł się tuż obok, cały jaśniał opiekuńczym, pomarańczowym blaskiem. Jego wypustki, ogon, odnóża, czy czymkolwiek były struktury wyrastające z centralnej części korpusu stworzenia prostopadle do żagla, oplotły ciasno kadłub Świnki-3, tworząc na nim swego rodzaju kokon. Żagiel raz jeszcze zmienił pozycję, a Żyłdyz poczuła jak nagłe przyspieszenie wciska ją głębiej w oparcie fotela. Po chwili stworzenie ustabilizowało prędkość i wspólnie rozpoczęli spokojny lot w kierunku tunelu.
Dotarcie do celu zajęło im około trzydziestu minut. To pozostawiało niewielki margines błędu dla wyczerpującego się zapasu tlenu. Tymczasem podróż przez tunel mogła trwać dowolnie długo, w przedziale od cofnięcia się w czasie po wieczność. Żyłdyz przebyła już jednak zbyt długą drogę, by wycofać się teraz. Zresztą, i tak nie miała dokąd się wycofywać.
W iluminatorze kapsuły pojawił się nagły rozbłysk światła, a sensory statku zaczęły szaleć, po raz pierwszy spotykając się ze zjawiskiem, którego nie były w stanie opisać. Kosmiczny Żeglarz najwyraźniej miał inne plany na resztę dnia, bowiem w tym momencie rozluźnił swój chwyt i usunął się z drogi, pozwalając swojemu pasażerowi swobodnie dryfować w kierunku wejścia do tunelu. Blask stawał się coraz bardziej intensywny i wkrótce wypełnił całe wnętrze statku oślepiającą bielą. Żyłdyz zamknęła oczy.
***
– Chorąży, jesteście tam? – w uszach rozbrzmiewał jej głos kapitana Sabatiniego. – Na moment straciliśmy was z oczu. Wszystko w porządku?
– Tak. Chyba tak – odparła skołowana Żyłdyz. – Ale będę potrzebowała pomocy. I to szybko.
OK, ładna historia. Bardzo zdolna pani chorąży, skoro potrafiła po jednej obserwacji jakoś tam naśladować język. Miło, że przeżyła. Mam nadzieję.
Masz tu serię mało wiarygodnych zbiegów okoliczności, ale niech będzie.
Ostatecznie nie wyjaśniasz, dlaczego świnka, a problem mnie zafrapował.
Babska logika rządzi!
W pewien odległy i nieco przewrotny sposób kojarzy mi się ten tekst z “Testem” Lema. Sam nie wiem, dlaczego. Wspólnych elementów praktycznie brak.
Miałbym jedną krytyczną uwagę, będącą powtórzeniem za Finklą: dużo, za dużo zbiegów okoliczności. Nieszczęśliwych i szczęśliwych dla koleżanki chorążej. Ale “tak we w ogólności” opowiadanie podoba mi się. Bohaterka pomysłowa, obdarzona silną wolą, no i ci tajemniczy Obcy po pierwsze bardzo nietypowi (za co brawa), po drugie w efekcie przyjaźni, za co brawa po raz drugi.
Wiem, jak wszyscy wystarczająco rozsądni, że nie można wykluczyć niczego ze spektrum postaw hipotetycznych kosmitów, ale przyjemniej myśleć, że będą wobec nas w porządku.
Pozdrawiam
Początek bardzo mi się podobał. Bohaterka dostała fajne tło w postaci Kazachów i ich kultury. Później niestety im dalej w las tym dłużej i dłużej. Z każdego akapitu miałem wrażenie, że gdyby wyrzucić po 2 zdania, byłby to słuszny zabieg. Do momentu spotkania obcej formy życia, było nawet zgrabnie. Niestety opisy sekwencji świateł, tańca i pszczół były nużące i zabiły tempo akcji. Kończący się tlen to też niewykorzystany potencjał. Nie szło odczuć, by narastały emocje wraz z kończącym się czasem.
Natomiast bardzo spodobał mi się pomysł przedstawienia tej obcej formy. Oryginalne i kreatywne. Istoty przedstawione jako niezbadane i zagadkowe, a ich reakcje powodowały u bohaterki niepewność. I to było super. Myślę że samo skrócenie tekstu bardzo by pomogło. Wydobyło by jakość z tekstu, który jest koniec końców dobry :)
Cała historia dzieje się w dość krótkim czasie, a zdołałeś pomieścić w niej mnóstwo treści i jeszcze zgrabnie wpleść wspomnienia i przemyślenia Żyłdyz, że o osobliwych istotach z kosmosu nie wspomnę, skutkiem czego mogłam wraz z bohaterką przeżyć niezwykłe widowisko i pozostać pełna podziwu dla jej umiejętności radzenia sobie w, zdawałoby się, beznadziejnej sytuacji. I tylko trochę żal, że opowieść skończyła się tak nagle, ale ufam, że dzielna pani chorąża wyszła cało z opresji.
Krzkocie, mam nadzieję, że poprawisz usterki, bo chciałabym zgłosić opowiadanie do Biblioteki.
Państwa–regiony Bloku Centralnego… -> Państwa-regiony Bloku Centralnego…
W tego typu połączeniach używamy dywizu, nie półpauzy.
…dziewczyna posiadała bystry umysł i chęci do nauki. Przed wyjazdem ukończyła z wyróżnieniem studia mechatroniczne. Co więcej, jak się okazało, posiadała smykałkę… → Czy to celowe powtórzenie?
– Witam wszystkich pasażerów na pokładzie Świnki 3 – rozległ się znajomy głos w interkomie. → – Witam wszystkich pasażerów na pokładzie Świnki trzy – rozległ się znajomy głos w interkomie.
Liczebniki zapisuje słownie, zwłaszcza w dialogach.
Z początku widziała jedynie biało–szarą mgłę… → Z początku widziała jedynie biało-szarą mgłę…
…nie będzie to technicznie RĘCZNE rozmagnesowanie… → Dlaczego wielkie litery?
Uniosła stopę w górę… → Masło maślane.
…odstawiła nogę na ziemię… → Rzecz dzieje się na statku, więc: …odstawiła nogę na podłogę…
…poddała się i rozpadła na dwie połowy, uwalniając tym samym swego więźnia. → Czy dookreślenie jest konieczne – czy rzeczonych połów mogło być mniej lub więcej? Zbędny zaimek.
Proponuję: …poddała się i rozpadła na dwie części, uwalniając tym samym uwięzioną.
…wykonując w drodze do sufitu pół-salto… → …wykonując w drodze do sufitu półsalto…
…uzyskać garść cennych informacji. Nie oznaczało to dobrych informacji… → Czy to celowe powtórzenie?
…skorzystać z nieco bardziej archaicznych, ale też bardziej niezawodnych… → Jak wyżej.
…udało jej się wciągnąć na siebie smukły kosmiczny skafander… → Smukła mogła być Żyłdyz, ale zastanawiam się, czy o kombinezonie też można powiedzieć, że był smukły.
Kiedy Żyłdyz zakładała na głowę hełm… → Czy dookreślenie jest konieczne? Czy mogła zakładać hełm nie na głowę?
Zbliżyła się do śluzy i zamocowała swoją linę zabezpieczającą. → Czy zaimek jest konieczny?
Jeśli miała umrzeć, to nie mogła wyobrazić sobie ku temu piękniejszego miejsca. → Raczej: Jeśli miała tu umrzeć, to nie mogła wyobrazić sobie piękniejszego miejsca.
Złapała się poręczy i zrobiła krok w nicość. Obróciła się wokół uchwytu tak, by znaleźć się na ścianie… → Lekka siękoza.
Proponuję: Chwyciła poręcz i zrobiła krok w nicość. Wykonała obrót wokół uchwytu tak, by znaleźć się na ścianie…
…aby spróbować połączyć się z…. → Zbędna kropka – po wielokropku nie stawia się kropki.
…nie była do końca słuszna. Owszem, wciąż nie miała pojęcia, gdzie się znajduje, poza faktem, że z pewnością nie był to Układ Słoneczny. Technicznie, nie była jednak… → Powtórzenia.
…nieznaną jej gwiazdę, w której układzie zdarzyło jej się teraz gościć. Nie wyglądała, jakby miała coś przeciwko jej towarzystwu. → Czy wszystkie zaimki są konieczne?
…i włączyła muzykę. Włączył się kolejny utwór… → Czy to celowe powtórzenie?
…ponadczasowa niezmienność rozciągającego się przed dziewczyną pejzażu sprawiała… → Czy o kosmicznej przestrzeni można powiedzieć, że to pejzaż?
Proponuję: …ponadczasowa niezmienność rozciągającego się przed dziewczyną widoku sprawiała…
…rozgrywał się na jej oczach.
Jej niedawny towarzysz skręcał swoją półprzezroczystą strukturę w skomplikowanym tańcu. Części jego kolistego żagla… → Czy wszystkie zaimki są konieczne?
…w przeciwieństwie do zbierających nektar insektów… → Piszesz o pszczołach, a one nie są insektami.
…wyrwał ją z ponurej zadumy. Początkowo myślała, że to jej nowy kolega postanowił nie opuszczać jej w ostatnich chwilach… → Czy wszystkie zaimki są konieczne?
…jej umięśnione uda i łydki, w jej własnym mniemaniu… → Czy oba zaimki są konieczne?
…że jej niemy kompan wciąż przyglądał jej się… → Jak wyżej.
…rozluźnił swój chwyt i usunął się z drogi, pozwalając swojemu pasażerowi… → Czy zaimki są potrzebne?
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Dzięki serdeczne wszystkim Czytelnikom i Czytelniczkom!
Dyżurni Finklo i AdamKB, cieszę się, że historia Wam się spodobała, mimo iście hollywoodzkiej wszechstronności i zaskakującego szczęścia pani Chorąży :-)
lenti, być może masz rację, że momentami nieco przegadałem sprawę. Postaram się wrócić do tekstu w wolnej chwili i “odchudzić” go z nie wnoszących nic opisów.
regulatorzy, dzięki jak zwykle za uważną lekturę i poprawki, które z radością wprowadziłem.
Pozdrawiam z odmętów kosmosu!
Krzkocie, bardzo się cieszę, że sprawiłam Ci radość i mogę udać się do klikarni. :)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Całkiem przyjemna historia. W sumie nie ma się do czego przyczepić. Ciekawe, że mimo dramatycznej jednak sytuacji, narratora nie opuszczało poczucie humoru. Ucierpiał na tym dramatyzm, ale za to miejscami było zabawnie.
Z biegiem lektury liczyłem na jakieś zaskakujące zakończenie, a tymczasem obcy po prostu przyszli i pomogli. No i spoko :)
Świetne opowiadanie!
Bardzo spodobała mi się kreacja głównego bohatera. W płynny i nienarzucający się czytelnikowi sposób została przedstawiona zarówno jej historia jak i przemyślenia. Przyjemny jest również wstęp opowiadania – bogaty w liczne opisy oparte na faktach, a z pozornie “codziennej” czynności (naprawy wadliwej satelity) zrodziła się podróż do odległego zakątku wszechświata może nawet innego wymiaru … W dodatku pojawia się jeszcze wątek kosmitów i tuneli kosmicznych .
Jedyne co, to trochę mi zabrakło pogłębionej analizy, albo tuneli, albo właśnie tych kosmicznych stworzeń.
Krzkocie, sprawiłeś mi przyjemność tym tekstem. Bardzo misię. Dobry na początek dnia i nie tylko. Mam nadzieję, że Żyłdyz przeżyła. Jej kłopoty pokazałeś z dystansu, bez szantażu emocjonalnego. Kontakt z obcą istotą przedstawiony został, przynajmniej dla mnie, w sposób nieszablonowy. Myślę, że Obcy-obserwatorzy przebywający wśród nas akceptują tę koncepcję. Klikam z przekonaniem, że warto. :)
Marwood, Infiniti i Koalo, cieszę sie, że spodobało wam się pozytywne podejście do pierwszego kontaktu i kosmicznych tarapatów. Mam wrażenie, że potrzeba nam takich historii w natłoku dystopii i mrocznego sci-fi opierającego się na najgorszych ludzkich instynktach ;-)
Nic, tylko podpisać się wszystkimi kończynami pod powyższym. Jak nie Obcy nas, to my Ich fruuu! do umownego nieba lub piekła. Obsesja, po prostu obsesja, uważam od dawna.
Bardzo miła, pogodna, staroświecka fantastyka. Bez obrzydliwości, sztucznych udziwnień, wciskanej ideologii i międzygatunkowych eksterminacji. Człowiek i kosmos, nieznana forma życia przychodząca z pomocą i wszystko w estetycznej oprawie. Przeczytałem z przyjemnością. No i Coj! Nawet z cytatem po rosyjsku! Aż się wzruszyłem. Wspomnienia z woja. Nie byłem jego fanem, ale trudno nie zauważyć taki symbol epoki.
Jeszcze spodobały mi się opisy działań w nieważkości. Sam popełniłem coś na ten temat w Świniobiciu. Nie jest to wprawdzie takie sympatyczne opowiadanie.
Dobry pomysł o koczownikach w kosmosie. Też na to wpadłem. W Przypadkach rycerza Fredegara pojawia się oficer floty imperialnej z planety Tengrü, który wyruszył do kosmosu z tęsknoty za trójwymiarem, a zmuszony mieszkać w ciasnym okręcie tęskni za wiatrem i biegiem konia.
Klikam do biblioteki.