
Witam, zapraszam do przeczytania fragmentu dłuższego opowiadania. Wszystkie komentarze mile widziane ; )
Witam, zapraszam do przeczytania fragmentu dłuższego opowiadania. Wszystkie komentarze mile widziane ; )
Omszałe mury Morbitorium górowały nad pozostałymi budynkami w Dzielnicy Portowej. Skrzeczenie mew, które przysiadły na brukowanym gzymsie, niosło się ponad gwar nadbrzeża. Przez otwarte okiennice, z wnętrza przybytku, dochodziły krzyki, zawodzenie i głośny płacz. Odgłosy te sprawiały, że przechodzący nieopodal ludzie omijali to miejsce szerokim łukiem. W dzień, te mrożące krew w żyłach dźwięki, mieszały się i ginęły w otaczającym harmiderze. Jednak, gdy zbliżała się noc a miasto powoli cichło, wołania chorych potrafiły nieść się przez całą metropolię.
Przed niewielkimi drewnianymi drzwiami ustawiła się długa kolejka, wijąca się przez pobliskie uliczki. Na bladych obliczach oczekujących malowały się ból i cierpienie. Ci, którzy byli w stanie ustać o własnych siłach, zwykle zasłaniali usta i nosy chustami lub kawałkami tkanin, zwłaszcza wtedy, gdy atakował ich następny napad szaleńczego kaszlu. Ci najbardziej osłabieni leżeli na kamiennej ulicy i z wysiłkiem przemieszczali się w stronę wejścia, kiedy kolejka powoli posuwała się do przodu. Niekiedy zdarzało się, że z całej zbieraniny w pośpiechu wychodziła jakaś osoba i szybkim krokiem zbliżała się do przedsionka budynku. Tam zamieniała kilka pospiesznych słów z kimś z środka. Już chwilę później z wnętrza wychodziły Siostry, które zabierały chorych, których stan nie pozwalał czekać.
Za drzwiami Morbitorium skryty był mały przedsionek. Od oszlifowanych drewnianych ścian odbijał się blask świec rozstawionych na wielkim stole. Był on ustawiony pośrodku izby i odgradzał chorych od stojącej po drugiej stronie Siostry, która pospiesznie notowała coś w trzymanych w ręce papierach. Jej biała, haftowana suknia szczelnie pokrywała ręce i kończyła się tuż za kolanem. Wiązana za uszami tkanina okrywała usta i nos a włosy były schowane w trójkątnym okryciu głowy, rozszerzającym się ku górze.
Po drugiej stronie stołu stał młody mężczyzna. Jego twarz była blada, usta spierzchnięte a oczy podkrążone. Zaczerwienione ślepia błądziły niespokojnie po małym pokoiku. Opierał się na jednej nodze, odciążając drugą i wysuwając ją lekko do przodu. Goleń tej kończyny była spuchnięta i zaczerwieniona a rozciągnięta skóra lśniła w blasku ognia. Siostra pochyliła się nad pacjentem i uważnie przypatrywała się zmianie na nodze.
– Kiedy pojawiła się choroba? – zapytała. Jej głos był stłumiony przez tkaninę okrywającą usta.
– Eeee – pacjent mówił z wyraźnym wysiłkiem – wczoraj. Wczoraj rano się zrobiła ta noga taka. Boli jak cholera. Proszę, pomóżcie łaskawie – mężczyzna oparł się rękoma o stół i pochylił głowę.
– Czy noga była raniona? – dopytywała Siostra.
– Co? Eeee – pacjent próbował zebrać myśli – Pani łaskawa, w porcie pracuje. Często musimy wchodzić do wody. No i nogi często są pokaleczone. Zawsze tak było. Taka… Eeee… praca.
– A czy ma Pan zimnoty?
– Tak, tak. Eeee… Od wczoraj Pani kochana. Takich co jeszcze w życiu nie miałem. Cały się trząsłem – w tym momencie mężczyzna pokazał jak wielkie drżenia objęły jego ciało.
– Tyle mi wystarczy – Siostra podniosła wzrok na mężczyznę – Zapraszam ze mną. Zobaczy Pana Doktor Mular.
Siostra wzięła chorego pod ramię i wprowadziła go w głąb budynku przez niewielkie drzwi po prawej stronie przedsionka. Chory poruszał się z wyraźnym wysiłkiem a każdemu krokowi towarzyszył ból.
Na korytarzach Morbitorium panował gwar. Siostry, wszystkie w takim samym odzieniu, krążyły od jednej sali chorych do drugiej. Szybkim krokiem pędziły od drzwi do drzwi, jednak w tym dziwnym tańcu istniała harmonia. Niekiedy z pomieszczeń rozmieszczonych prostopadle do głównego holu dochodziło dzwonienie. Wtedy jedna z Sióstr zrywała się z miejsca i wchodziła do izby, z której dochodził dźwięk. Na srebrnych tacach, które trzymały w dłoniach, można było dojrzeć różne medyczne akcesoria: ciemnobrązowe fiolki, pędzelki, strzykawki czy nawet zakrwawione skalpele i nożyczki.
Na tle białych szat sióstr wyróżniały się postaci w czarnych koszulach i spodniach. Ich nosy oraz usta także były okryte tkaniną a głowę przyozdabiał duży kapelusz z szerokim rondem. Ich ruchy były spokojniejsze. Co chwilę zatrzymywali się w przypadkowym miejscu, zza pasa wyciągali notatnik i uważnie coś notowali. Po czym ruszali dalej. Wchodzili do następnych pomieszczeń, grupowali się i żywiołowo o czymś dyskutowali. Było ich znacznie mniej niż Sióstr, jednak to zwykle oni stali nad pacjentami i rozmawiali z nimi lub wykonywali na nich różne procedury.
Siostra szybkim krokiem prowadziła chorego przez tłum ludzi, nie zwracając uwagi na dochodzące z pomieszczeń chorych krzyki. Mężczyzna kuśtykał u boku kobiety, co rusz z ciekawością obracając głowę i przyglądając się chorym w pomieszczeniach. W kolejnych drzwiach migali mu chorzy: stara kobieta spokojnie leżąca w łóżku, cierpiący młody mężczyzna bez nogi czy leciwe dziecko w ramionach matki. Siostra skręciła w jedno z pomieszczeń.
Przez zakratowane okno do pokoju wpadało jasne światło dnia. Nad pustym łóżkiem stał mężczyzna w czarnym odzieniu i zdobionym piórem zapisywał pożółkłe kartki.
– Doktorze Mular, pacjent z zimnotami i opuchniętą nogą – zrelacjonowała mu Siostra. Chory, głośno dysząc, opadł na posłanie.
– Dziękuję Siostro Dhalio – zwrócił się w stronę pacjenta – Nazywam się Doktor Mular. Proszę pokazać mi nogę – Chory wystawił nogę do przodu, podciągając brudne lniane spodnie. Doktor uważnie przyglądał się kończynie i jednocześnie notował.
– Objawy pojawiły się wczoraj. Związek z uszkodzeniem nie został wykluczony – kontynuowała Siostra z założonym za plecy rękoma.
– Yhm. Już widzę – Doktor Mular wyprostował się, nadal pisząc w notatniku – Drogi Panie – spojrzał się na mężczyznę i opuścił zeszyt – Powodem Pańskiej niedomogi jest świńska skóra. Choroba, która, tak jak u Pana, doprowadza do opuchnięcia, w typowym przypadku, goleni. Zwykle początkiem choroby jest skaleczenie, od którego choroba postępuję odśrodkowo. Pojawiające się u Pana zimnoty tylko potwierdzają to rozpoznanie. Będzie musiał Pan z nami zostać przez tydzień. W trakcie pobytu będziemy aplikować leczenie. Siostro – zwrócił się do stojącej w kącie Dhalii – proszę przynieść biały pył grzybny, wodę i pędzel – Siostra skinęła głową i pospiesznym krokiem wyszła z pomieszczenia.
– Boli strasznie, tak że ani oka zmrużyć nie mogłem caluteńką noc – skarżył się pacjent.
– Niech się Pan położy – poradził Doktor – i trzyma nogę wyżej niż reszta ciała – Podłożył choremu kilka poduszek pod opuchniętą kończynę – spróbujemy jeszcze podać lekarstwa, żeby ulżyć Panu.
– Panie Doktorze łaskawy. Czy ja umrę? – powiedział łamiącym się głosem pacjent. Doktor Mular chwilę stał nad chorym, uważnie mu się przypatrując.
– Przy obecnym poziomie leczenia zwykle się z tego wychodzi – odparł po chwili ciszy – Dobrze, że zgłosił się Pan tak szybko. Choroba nie miała jeszcze czasu się rozprzestrzenić. Wróży to pomyślne zakończenie leczenia.
– Panie drogi, dzieci mam. Żonę mam. Same, samiuteńkie zostały w naszym domku. Oh… – łza spłynęła po jego policzku – Nie chce nawet myśleć co by się stało z moimi dziewczynkami jakby mnie zabrakło.
– Nie umiera Pan jak na tę chwilę – przerwał mu Doktor – Zrobimy wszystko, żeby tak pozostało – próbował go pocieszyć.
– Ale dlaczego akurat mnie to dotknęło? Dlaczego Panie Doktorze? Pijaków w moim zawodzie co nie miara, rum beczkami żłopią, a ja? Nic takiego. I mnie się coś takiego przytrafiło? Czy to kara od Niebios?
– Drogi Panie, nie jestem kapłanem i nie mogę się wypowiedzieć w tych kwestiach. Co do powodu, dla którego akurat Panu przytrafiła się ta choroba, to nie potrafię jednoznacznie wskazać przyczyny. Nikt nie potrafi. Rzeczywiście obserwujemy, że na świńską skórę chorują zwykle starsi i schorowani. Ale raz na jakiś czas trafia się taki przypadek jak Pański.
– O matulu kochana! Panie drogi, kochany, jak nie wrócę do domu. Jak… umrę… To moje dziewczynki same zostaną. Będą musiały żebrać… Albo… O matusieńko, takie myśli zatruwają mi głowę… Będą musiały się puszczać, żeby przeżyć! Moje dziewczynki, malutkie… Pomóżcie!
– Panie, zrobimy wszystko co w naszej mocy, żeby Pan z tego wyszedł. Czas. Musi minąć odpowiedni czas, żeby wszystko się wyleczyło. Czas i lekarstwa. Musi być Pan cierpliwy.
W tej chwili do pokoju wróciła Siostra Dhalia ze srebrną tacą w dłoniach. Na niej, w małym ceramicznym naczynku, znajdował się biały proszek. Doktor Mular zanurzył niewielki pędzelek w wodzie a następnie w grzybnym pyle. Tak przygotowane lekarstwo skrupulatnie rozprowadził go po całej powierzchni zaczerwienionej kończyny. Skończywszy procedurę, Siostra odłożyła tackę na jedyną w pomieszczeniu półkę i ponownie stanęła w gotowości, z rękoma założonymi za plecy.
– Siostro, jeszcze mleczko papaverowe dla chorego – Dhalia ponownie skinęła głową i wyszła. Chwilę później powróciła z szklaneczką wypełnioną białą substancją. Doktor Mular pochylił się nad chorym i podał substancję wprost do jego ust. Mężczyzna powoli wypił całą zawartość naczynia.
– To powinno pomóc – powiedział mu Doktor. Siostra Dhalia podeszła do chorego i na jego nadgarstku zawiązała mały srebrny dzwoneczek.
– Jeśli będzie Pan potrzebował pomocy lub następnej dawki mleczka papaverowego, proszę zadzwonić, a zjawi się przy Panu jedna z Sióstr – chory skinął głową i położył głowę na łóżku, zamykając oczy.
– Proszę obserwować stan chorego – Doktor zwrócił się do Dhalii – Jeśli chory będzie się pogarszał, proszę dać mi znać – skinął głową do niej po czym wyszedł na zewnątrz pomieszczenia, ponownie wyciągając swój notes.
Doktor Mular stanął pośrodku korytarza. Co chwilę mijała go jedna z Sióstr lub któryś z Doktorów, lecz nie zwracał na nich większej uwagi. Cały czas skrupulatnie notował w zeszycie. Pracownicy Morbitorium płynęli od jednego chorego do następnego. Nie było tutaj mowy o zatrzymaniu się lub przerwie. Chorzy dniem i nocą dobijali się do drzwi przybytku prosząc o pomoc. Choć usługa ta nie należała do najtańszych, z braku lepszych alternatyw, ludzie potrafili zostawić tutaj dorobek całego swojego życia. A i tak okazywało się to za mało.
Na końcu korytarza ukazał się mężczyzna. Spośród całego czarno-białego tłumu wyróżniał się swoim krwistoczerwonym odzieniem i stożkowatym okryciem głowy. Kiedy szybkim krokiem zmierzał wzdłuż korytarza, pozostali ustępowali z jego drogi i pokornie spuszczali wzrok w dół. Czerwony mężczyzna zmierzał prosto w stronę Doktora Mulara i kiedy był dostatecznie blisko, odezwał się do niego.
– Hal – powiedział, zbliżając się na odległość dłoni.
– Shac – Doktor Mular zwrócił się do mężczyzny po imieniu.
– Mamy kolejny przypadek – Oczy Doktora Mulara podniosły się gwałtownie znad notesu.
– Kiedy został odnaleziony? – dopytał z niecierpliwością w głosie.
– Sam się zgłosił – odpowiedział mu Shac – Chodźmy to zobaczysz na własne oczy – ruszyli korytarzem – twierdzi, że ostatnią rzeczą, którą pamięta to to jak zostaje napadnięty przez jakiś rabusiów zaraz za murami miasta – Shac ściszył głos, tak żeby nikt postronny nie mógł usłyszeć o czym rozmawiają – Podobno Sekta Czystości. Nie podobało im się, że kolejne rasy zatruwają ich piękne miasto. Opryszkowie chwilę mu pogrozili i zwyzywali od odmieńców. Po czym wbili mu sztylet w brzuch.
– I co dalej? Pamięta coś jeszcze? – dopytywał się Hal.
– Ciemność. Długo, długo nic. Aż do wczoraj – Shac stanął przed metalowymi drzwiami na końcu zatłoczonego korytarza Morbitorium i wyciągnął spod szaty pęk kluczy – Obudził się w nocy. W jakiejś małej alejce przy porcie. Nie miał przy sobie nic, oprócz… – Oboje przeszli przez drzwi i upewnili się, że zaryglowali za sobą przejście. Korytarz przed nimi był całkowicie pusty, rozświetlany jedynie blaskiem pochodni wiszących na ścianach. Nie było tutaj przejść do mniejszych pokoi ani żadnych członków personelu. Długi tunel kończył się jasnym światłem na wprost. W powietrzu można było wyczuć mdły i słodkawy zapach rozkładu.
– Oprócz? – zniecierpliwił się Hal.
– Oprócz tego sztyletu. Mężczyzna twierdzi, że był przy nim jak się obudził – dokończył Shac.
– I jak to się stało, że się tutaj znalazł?
– Pochodził tak przez całą noc i trochę dnia. A potem uznał, że coś tutaj mocno się nie zgadza. Genialna dedukcja. Skoro został dźgnięty nożem. A rana nadal była niezasklepiona. Ale nie lała się z niej krew. Jednak widok trzewi, które swobodnie wystawały z tej dziury spowodował, że przyszedł do nas. Na własnych nogach. Bez jakichkolwiek objawów.
– Niesamowite, po prostu niesamowite! – Hal osunął tkaninę z nosa i ust odsłaniając bujną brodę – Jeszcze z czymś takim się nie spotkałem! – powiedział z podnieceniem w głosie.
– Widziałem już jemu podobnych. Ale nigdy tak perfekcyjnych. Nigdy w tak dobrym stanie. Prawdziwy ewenement – zachwycał się Shac.
– Myślisz, że magia odgrywa tutaj rolę? – dopytywał się Hal.
– Miałem taką hipotezę. Ale przeprowadziłem detekcję magicznej aktywności. Nie tylko na nim. Na poprzednich też. Nic. Zero. Nawet normalne osoby mają jakieś niewielkie pokłady magii w sobie. Głównie przez jakieś resztki z otoczenia. Ale tutaj nic. Jakby wszystko zostało pochłonięte. Tak jakby ktoś umyślnie usunął wszystko. Wyczyścił.
– Więc jak to jest możliwe?
– Dopóki nie dowiemy się co dzieje się wewnątrz, nie będziemy w stanie powiedzieć, jak to działa.
– Nie masz kogoś, kto mógłby nam pomóc? – Hal spojrzał na niego z nadzieją.
– Niestety nie. Nadchodzą trudne czas. W Gildii nie można nikomu ufać. Zwłaszcza w tak przełomowej sprawie. Jesteśmy zdani sami na siebie.
– A niech to szlag trafi. Będziesz musiał poszerzyć badania, nie widzę innej opcji. Badałem poprzednich i z mojego punktu widzenia nie ma tam nic, co wskazywałoby na przyczynę ich stanu. Więc musi tu działać jakaś magia.
– Jeśli rzeczywiście tak jest, to dlaczego Gildia nie wykryła żadnej aktywności? – Z ciemnego korytarza wyszli na mały dziedziniec. Z każdej strony otaczały ich wysokie mury Morbitorium. W ścianach nie było jednak żadnych okien, a korytarz, którym tutaj dotarli, był jedynym dojściem do tego miejsca. Nie zatrzymali się jednak na dziedzińcu. Pośrodku znajdowały wąskie brukowane schody, prowadzące w dół. Na ich końcu można było dojrzeć kolejne żelazne drzwi. Ruszyli dalej.
– Nie wiem. Nie wiem, ale mam przeczucie, że magia musi tutaj odgrywać rolę! – powiedział Hal lekko podniesionym głosem.
– Taka magia powinna zostawić po sobie jakiś znak. A patrząc na jej efekty, musiała być to bardzo potężna magia, którą Gildia na pewno by wykryła. Jestem tego pewien.
– Więc wykluczamy całkowicie tę hipotezę?
– Ujmę to inaczej. Jest to bardzo mało prawdopodobne, żeby dokonać czegoś takiego w tak krótkim czasie. I to jeszcze bez żadnej mierzalnej aktywności magicznej. Więc naturalnym jest, że musimy poszukać innych poszlak. Ale myślę, że nareszcie trafiliśmy na dobry egzemplarz.
– Zobaczymy – oboje zatrzymali się na końcu schodów i stanęli przed żelaznymi drzwiami. Nie było tam żadnego okienka ani dziurki na klucz. Shac zapukał. Najpierw dwa razy szybko. Jeden raz wolniej. A potem ponownie dwa razy szybko. Po chwili drzwi się otworzyły. W prześwicie zobaczyli starszego mężczyznę, lekko zgarbionego i z okrągłymi okularami na czubku nosa. Oczy na pomarszczonej twarzy były jednak nader żywe i przenikliwe, pospiesznie lustrując obydwu mężczyzn.
– Panie Profesorze – odezwał się Hal i jednocześnie lekko skinął głową.
– Yhm, tak, tak. Chodźcie Panowie – rozwarł szerzej drzwi i wpuścił ich do środka – Tak, tak. Pozwoliłem sobie dokonać wstępnej oceny funkcji mentalnych. I… tak, tak. Doprawdy niesamowite! – uniósł ręce do góry tak gwałtownie, że na chwilę stracił równowagę i musiał podeprzeć się o pobliską ścianę – Według mojej oceny, wszystko jest z nim w jak najlepszym porządku. A nawet lepiej, jeśli mogę tak powiedzieć! – powoli wchodzili w głąb kolejnego korytarza – Prawdziwy ewenement!
– Panie Profesorze, jak Pan myśli, z czym tutaj mamy do czynienia? – zapytał Shac.
– No, drogi kolego, no… Ciężko powiedzieć. Rzeczywiście za młodych lat studiowałem tych tak zwanych nieumarłych. Niebiosom dzięki, że zaprzestałem tej praktyki, ponieważ smród był odrażający. Ale tak, tak. Badałem nieumarłych, definiowałem ich i katalogowałem, choć było to trudne zadanie, bo wiecie, oni byli agresywni! Ale tak, w moich badaniach doszedłem do tego, że nie mają oni cech ludzkich, zwłaszcza… Jak to się we współczesnej literaturze określa? Funkcji wyższych. Po prostu nie myśleli. Byli takimi zwierzętami, a nawet gorzej! Bo taki pies to przynajmniej jakieś emocje może prezentować. A oni nic. Ale tutaj… Tutaj! Mamy do czynienia całkowicie z czymś innym. To nie są nieumarli. A przynajmniej nie ci sami – kiedy wypowiedział ostatnie słowo, korytarz przeszedł w dużą otwartą przestrzeń, która nie przypominała poprzednich obskurnych murów.
Ogromna sala była rozświetlana przez blask dnia wpadający przez ogromny świetlik w suficie. Ściany były obite grubym, eleganckim drewnem, które gdzieniegdzie przechodziło w biblioteczki wypełnione starymi księgami i manuskryptami. Dookoła całego pomieszczenia biegła niewysoka antresola, odgradzająca, jak się wydawało, część mieszkalną od laboratoryjnej, która znajdowała się pośrodku. W centrum położony był kamienny stół sekcyjny oraz parę mniejszych mebli, na których walało się mnóstwo narzędzi.
O stół opierał się mężczyzna. Długie, spiczaste uszy wystawały spomiędzy krótkich, złotych włosów. W tęgiej postawie i potężnej budowie torsu była widoczna elegancja, nie pasująca do noszonych przez niego brudnych, podartych ubrań. Jego twarz była blada, oczy i skóra powiek zaczerwieniona a usta wyschnięte i sine. W oczy rzucała się bladość jego skóry, wydająca się emanować światłem.
– Doktor Mular – podszedł do niego Hal i wyciągnął do przodu dłoń. Elf uścisnął jego rękę i lekko skinął głową – Niech Pan nam jeszcze raz opowie co się stało.
– Widzę, że mój przypadek jest na tyle skomplikowany, że musiało się zebrać całe gremium. Dobrze. Zacznę od początku – mówił powoli, bardzo wyraźnie akcentując każde słowo – Mieszkam w małej wsi niedaleko Folgardu. W tym roku mieliśmy obfite plony, więc postanowiłem sprzedać część na tutejszym targu. Niedaleko wjazdu do miasta zostałem zatrzymany przez dosyć dużą grupę. Byli cali uzbrojeni, wyglądali prawdę mówiąc na strażników z miasta. Nie wzbudziło to mojego zaniepokojenia. Popytali o kilka rzeczy. Dokąd jadę. Co tu robię. Odpowiedziałem im krótko na pytania. Kiedy chciałem odjechać, zrzucili mnie z wozu. Próbowałem się bronić, ale nie miałem nic przy sobie. Pobili mnie, kopali, tłukli pałkami, wyzywali od odmieńców, trucicieli ich pięknego miasta. Kiedy myślałem już, że dali mi spokój, poczułem przeszywający ból – elf podniósł koszulkę i pokazał ranę. Rana była szeroko otwarta, na jej brzegach widoczny był tłuszcz oraz mięśnie, a w dnie prześwitywały jelita – wbili w to miejsce sztylet. I zostawili mnie tak. Próbowałem dostać się do miasta, ale szybko straciłem przytomność.
Hal podszedł bliżej, dokładnie przyglądając się ranie. Opuszkami dotknął jej brzegów. Nie było widać śladu krwi, a sama wyrwa była zimna niczym lód. Wnioskując z wielkości rany, sztylet musiał wejść dosyć głęboko, jednak nie udało mu się znaleźć żadnego śladu krwotoku.
– Boli, gdy dotykam? – zapytał się elfa.
– Nic a nic nie czuję. Próbowałem nawet wkładać palce do środka, żeby zobaczyć, czy coś poczuję. Nie wywołało to żadnego bólu.
– Yhm, tak, tak – Hal starał się nie dać rozpoznać po sobie swojego zdziwienia – I co było dalej?
– Ciemność. Aż do czasu, gdy obudziłem się w ciemnej alejce. Ze sztyletem w dłoni – wskazał na leżącą na jednym z stolików broń – Nie wiedziałem, gdzie jestem. Ani co się ze mną działo. Ale czułem się dobrze. Pełen sił. Przez noc pobłądziłem przez miasto. Rano, w świetle słońca oglądnąłem ranę i doszedłem do wniosku, że nie można tego tak zostawić. Więc przyszedłem tutaj.
– Yhm, dobrze. Teraz jakby Pan pozwolił przeprowadziłbym kilka badań, żeby zorientować się w Pańskim stanie zdrowia – Hal wskazał na blat stołu sekcyjnego – proszę tutaj usiąść.
Elf uniósł się na rękach i usiadł na stole. Hal pomógł mu zdjąć lnianą koszulę a następnie przystawił do jego klatki piersiowej ucho. Słuchając przez dłuższą chwilę, próbował rozpoznać bicie serca. Jednak im dłużej słuchał tym bardziej był pewnym tego, że we wnętrzu piersi nie ma bijącego organu. Żeby się upewnić przyłożył dłoń do przestrzeni między żebrami. Nadal nic. Tętno na naczyniach szyjnych? Także nic. Oddech? Klatka piersiowa nie unosiła się, pomimo, że chory potrafił wykonać na rozkaz wdech i wydech.
Wszystko co Hal do tej pory wiedział o medycynie wskazywało na to, że stojący przed nim osobnik był martwy.
– Ma Pan dzieci? – zapytał go Shac.
– Nie, tak jak już mówiłem – odpowiedział elf – żyję z ojcem w Berglaf.
– Yhm – przytaknął mu.
Hal poprosił elfa o położenie się na stole, celem dokładniejszego zbadania kończyn. Kiedy mężczyzna przyjął pozycję leżącą, Shac zrobił krok do przodu, wyciągając obie ręce przed siebie i mówiąc: „INTELLIGE APLECTI OPPRIME”.
Fioletowe, iskrzące promienie objęły głowę, ręce oraz nogi elfa. Czar przyskrzynił go do stołu, nie pozwalając mu się poruszyć. Mężczyzna próbował początkowo walczyć z pętającymi go siłami, jednak im usilniej próbował się z nich wyrwać, tym bardziej czar zaciskał się wokół jego ciała.
– Co wy robicie?! Oszaleliście? Pomocy! – krzyczał.
– Pani śmierci – odezwał się Profesor – wybrała dla ciebie inny los. A jednak jakimś cudem wyrwałeś się z jej objęć. Przepraszamy i dziękujemy. Tak, tak. Przepraszamy, że tak musi się to skończyć a dziękujemy za to, że dasz nam możliwość poznania tajemnicy twojego ciała. Shac? – zwrócił się do maga.
Shac uniósł gwałtownie dłoń do góry. Z pobliskiego stojaka uniósł się topór wielkości człowieka. Lewitując powoli zmierzał w stronę elfa.
– Nie! Nie róbcie nic, proszę was! – błagał płaczliwym głosem.
Shac uniósł drugą dłoń, a iskrzące promienie objęły usta elfa, uniemożliwiając mu mówienie. Jego oczy z przerażeniem obserwowały jak topór powoli zbliża się do niego i ustawia się wprost nad jego głową. Kiedy broń zrównała się z jego szyją, Shac opuścił dłoń, a topór wykonał taki sam ruch, zatrzymując swoje ostrze na kamiennym blacie. Głowa odpadła i spadła na brukowaną posadzkę z plaskiem.
Hal podszedł do leżącej na ziemi części ciała i uniósł ją do góry, z widocznym na twarzy obrzydzeniem. Chwilę poobserwował, a następnie palcami spróbował podnieść powieki. Oczy były nieruchomo wywrócone do góry. Shac w tym samym czasie machnął obiema rękami a fioletowe promienie zanikły wokół bezgłowego ciała. Cała trójka chwilę stała w bezruchu. Zwłoki nie poruszyły się.
– A więc dekapitacja prowadzi do śmierci. Ponownej śmierci – skomentował Profesor – Doprawdy niesamowite!
,,Realizm magiczny”? Jak uważasz…
No dobra, zapis dialogów – do poprawy (wstawiłbym link do poradnika, ale strona tak ostatnio zamula, że nie będę się w to teraz bawić). Sporo błędów stylistycznych (powtórzenia, przekombinowane sformułowania) i ortograficznych (,,pan” z wielkiej litery tylko w listach!). I ten kwiatek, który zrobił mi wieczór:
leciwe dziecko w ramionach matki
Sprawdź, co oznacza ,,leciwy” i nie używaj więcej słów, których nie rozumiesz. (:
Historia ogólnie nie porywa – na początku jest scena jak ze średniowiecznej ,,telenoweli o lekarzach”, potem pojawia się jakaś tajemnica, ale w tej chwili fragment się kończy.
fragmentu dłuższego opowiadania
Opowiadania czy powieści? Bo jak całość ma, powiedzmy, mniej niż 60k znaków, to możesz spróbować ją wrzucić. Mało kto zagląda do fragmentów.
EDIT: Uwaga, mamy połączenie, więc zapodaję wspomniany link. Może skorzystasz.
https://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/2112
Show us what you've got when the motherf...cking beat drops...
Doprawdy dobry fragment :)
Czułem klimat gry Neverwinter Nights i wszechobecnej zarazy.
Czytało się tak dobrze, że na siłę przyczepił bym się jedynie do tego:
– mało prawdopodobne, że lekarz by się tak przedstawiał pacjentowi.
– dzwoneczek na ręce dzwonił by przy każdym najmniejszym ruchu.
– oszlifowane drewniane ściany – jakieś to takie dziwne.
A w samej końcówce dopatruje się pewnego niedopowiedzenia.
Czyżby zwłoki miały chwilę później się ożywić? :)
@SNDWLKR
1. tag realizm magiczny może rzeczywiście nie nadawać się do przytoczonego fragmentu, odniosłem go raczej do całego świata, który mam gdzieś z tyłu głowy
2. dzięki wielkie za komentarz dotyczący stylu! Cały czas poszukuję równowagi między dokładnymi opisami a przejrzystością tekstu
3. leciwy! Oczywiście, błąd który już jakiś czas temu odkryłem, ale wygląda na to, że nie zmieniłem go w ostatecznej wersji, wynika głównie z chęci skrócenia wyrażenia „lejący się przez ręce”
4. na pytanie odnośnie długości ciężko mi odpowiedzieć – całość jeszcze nie została stworzona. Powodem, dla którego chciałem wrzucić tutaj fragment przed całością, było właśnie pytanie o stylistykę i opisy – aby poprawić ewentualne błędy i wprowadzić sugestię do dalszych części
5. dzięki za link!
Dzięki za poświęcony czas na przeczytanie i komentarz : )
@lenti
1. Po zastanowieniu rzeczywiście, średniowiecze kojarzy się bardziej z paternalistycznym typem relacji lekarz-pacjenci, sami siebie uważali bardziej za Bogów niż partnerów w procesie leczniczym ; )
2. Dzięki za spostrzeżenie odnośnie dzwoneczków, przy takim tłumie pacjentów, jaki starałem się opisać, mogłoby to sprawiać problem
3. Ah, rzeczywiście oszlifowane nie pasuje – chciałem podkreślić, że nie są to zwykłe drzewa prosto wyrębu, tylko coś bardziej eleganckiego, żeby podkreślić bogactwo
Jeszcze raz dzięki za poświęcony czas!
„lejący się przez ręce”
A nie może być po prostu ,,bezwładne”? Dziecko to nie ciecz. ;)
Powodem, dla którego chciałem wrzucić tutaj fragment przed całością, było właśnie pytanie o stylistykę i opisy – aby poprawić ewentualne błędy i wprowadzić sugestię do dalszych części
Jak wrzucasz opowiadanie, to jest taka opcja ,,zapisz na betalistę” czy jakoś tak. Jak będziesz mieć mniej więcej całość, możesz z niej skorzystać. Wtedy jakieś dobre duszyczki powinny się zgłosić i przejrzeć tekst pod kątem błędów etc., żeby ostatecznie na portal trafiła względnie urodziwa wersja.
Od siebie dodam jeszcze – jeśli celujesz w typowe, niezbyt długie opowiadanko, to na twoim miejscu maksymalnie ograniczyłbym liczbę i długość scen pozbawionych związku z głównym wątkiem, jak ta z rybakiem na początku (bo główny wątek, jak rozumiem, dotyczy sztyletu, który nie zabija). One sprawdzają się lepiej w powieściach.
Dzięki za poświęcony czas na przeczytanie i komentarz : )
Spoko, cieszę się, że mogłem pomóc. :)
Show us what you've got when the motherf...cking beat drops...