STRACHY NA WRÓBLE
Mrok o krok
od domu drzwi
I stuka, puka,
zimno drwi
Ze trwogi dziecka
płaczu matki
Mrok zabierze matce dziatki
W proch obróci,
kości rzuci
Pieśń o śmierci cicho nuci
Mrok o krok
od domu drzwi
Śpi.
***
Tego dnia niebo było czerwone jak krew.
Yvaine wpatrywała się w nie przez okno wagonu, patrząc jak słońce wpierw się zniża, a potem powoli znika za czarną linią zalesionych wzgórz. Krajobraz bardzo się zmienił odkąd pociąg ruszył ze stacji przy miasteczku Willowen; wpierw mijali rozległe pola, na których przy luźno rozrzuconych gospodarstwach pasła się trzoda. Jako że sierpień stał w zenicie, rolnicy w pocie czoła pracowali pod prażącym słońcem, aby zebrać żniwa przed nadejściem jesieni. Zwiastowano, że przyjdzie tego roku wcześnie; w powietrzu wisiał ledwo wyczuwalny, wilgotny zapach ziemi, a poranki bywały rześkie i mgliste. Widok pracujących rolników nie wydał się Yvaine krzepiący; było w ich ruchach coś naglącego, jakiś pośpiech, niezwiązany z pogodą. Chcieli jak najszybciej zakończyć żniwa. Czy tylko jej się wydawało, czy też wiele mijanych domostw wyglądało na opuszczone? Zatrzaśnięte okiennice, brak dymu z komina czy jakiejkolwiek innej oznaki tego, że ktoś tam żyje. Raz uchwyciła widok grupki ludzi, zmierzających gościńcem – dzieci, zwierzęta i dorośli, wśród nich starcy podpierający się na kosturach, bądź siedzący na tyłach wozów wraz z maluchami, zmęczonymi wędrówką. Konie i osły objuczono bagażami; dorośli nieśli mniejsze toboły na plecach. Yvaine przyglądała się ludziom, aż zniknęli z widoku. Na pewno doszły już do nich wieści o napadach na północne wioski. Czy w trosce o życie postanowili porzucić dobytek i szukać schronienia w głębi kraju? To musiała być trudna decyzja; opuścić dom i ziemię w obawie przed wrogiem, który może nigdy nie nadejść. Ilu pójdzie ich śladem?
Kolejne godziny jazdy Yvaine spędziła zbyt przytłoczona ciężkimi, zimnymi myślami, aby zwracać uwagę na piękno krajobrazu. Pola z czasem ustąpiły jeziorom, w których tafli odbijało się bezchmurne, niebieskie niebo. Po kolejnych dwóch godzinach jeziora zostawili za sobą, a pociąg pruł teraz przez rozległe zielone doliny, poprzecinane lśniącymi wstęgami rzek i pokryte płatami lasów. W oddali zaś wznosiły się góry, tak rozległe i szerokie, że zdawały się wcale nie poruszać, pomimo, że pociąg nie zwalniał. To zwiastowało, że zbliżają się do Mirumy. Po minięciu pasma gór, zobaczą coraz gęściej położone wsie na obrzeżach miasta.
Yvaine pamiętała te widoki, chociaż ostatni raz jechała koleją, gdy miała sześć lat. A jednak wspomnienie przetrwało; niewyraźne, rozmyte pod jej powiekami, zabarwione zachwytem dziecka, które jeszcze nigdy nie odbyło tak dalekiej podróży i pierwszy raz siedziało w wagonie pociągu. Była wtedy z rodzicami; mama siedziała obok niej i obierała pomarańczę. Yvaine pamiętała jej słodycz, pamiętała, jak lepiły jej się palce i pamiętała cudowny powiew wiatru na twarzy, gdy tata uchylił okienko i pozwolił jej na chwilę wystawić twarz. Teraz przedział nie pachniał pomarańczami; śmierdział stęchłym tytoniem i potem. Nie siedzieli z nią mama i tata; jedynym towarzyszem jej podróży był młody mężczyzna, który zajął miejsce naprzeciwko niej i bezwiednie bawił się zapalniczką.
Klik. Klik. Klik.
Za każdym razem, kiedy nieznajomy zapalał zapalniczkę, a mechanizm wydawał mechaniczne kliknięcie, Yvaine cierpła skóra. Bała się, że lada chwila iskra przeskoczy na aksamitne obicie ławy, na obdarty płaszcz mężczyzny bądź na jego włosy, przypominające słomę. Pewnie równie łatwo by się paliły. Wyobrażała sobie, jak cały pociąg staje w płomieniach, jak przerażeni pasażerowie wypadają z przedziałów, krzycząc w panice i tratując tych, którzy upadli, a w końcu wszyscy padają, udusiwszy się dymem, jeszcze zanim zdążą ich dosięgnąć płomienie. Yvaine zrobiło się duszno. Zamknęła oczy.
Klik. Klik. Klik.
W końcu nie wytrzymała i spojrzała na mężczyznę wnikliwie. Ten zastygł w pół ruchu.
– Przepraszam – mruknął. – Stary nawyk.
Zagapił się na nią, jakby zadumany. Był trochę od niej starszy, wyglądał na studenta. Biednie ubrany, nieuczesany i chudy, przypominał stracha na wróble. Yvaine czuła na sobie jego wzrok, badający jej twarz, ubranie, dłonie. Nie było to jednak pożądliwe spojrzenie mężczyzny; raczej zwykła ciekawość.
– Zastanawiam się, ile możesz mieć lat – powiedział raptem. – Wyglądasz młodo, na pewno jesteś młodsza ode mnie. Ale to, jak patrzysz… Nigdy nie widziałem tak smutnych oczu u tak młodej dziewczyny.
Yvaine zamrugała i spuściła wzrok. Nie wiedziała, co odpowiedzieć. On nie przejął się jej milczeniem – znów zapatrzył się w okno, tym razem stukając palcami o blat stolika, który ich dzielił.
Po dłuższej chwili Yvaine odezwała się: – Mam siedemnaście lat.
Jej głos był lekko zachrypnięty; ostatni raz odezwała się kilka godzin temu, żegnając się z panem Creypenem.
– Siedemnaście. Co też takiego ja robiłem, mając siedemnaście lat? – Mężczyzna zamyślił się. – Ganiałem za panienkami. Grałem z parobkami w karty za szopą ojca. Przepuszczałem pieniądze w piwiarni. Chodziłem na ryby z braćmi. Tak, to były dobre czasy.
Znów na nią popatrzył. – Nie wypada mi pytać o powód twojego strapienia. Jeśli to jednak chłopak, to wiedz, że jest durniem.
Yvaine z trudem zdobyła się na blady uśmiech.
Chciałabym, aby to był chłopak.
– Tak mówią tylko ci, którzy nigdy nie byli zakochani – Chłopak wyszczerzył zęby. – Jeśli to nie chłopak, to co?
Tym razem Yvaine nie odpowiedziała. Słowa ugrzęzły jej w gardle, czuła, że jeśli je wypowie, stanie się coś strasznego. Coś nieodwracalnego. Ale przecież już się stało. Wiedziała o tym, wiedziała, że słowa nic już nie zmienią. Więc dlaczego nie mogła się odezwać?
– No cóż – powiedział po chwili mężczyzna. – Cokolwiek to jest, w końcu minie.
Nagle nieznajomy wydał się Yvaine bardzo młody i naiwny. Mówił dalej, ale sens jego słów prawie do niej nie docierał.
– Kiedy rzuciła mnie narzeczona, myślałem, że życie się dla mnie skończyło. To koniec, pomyślałem. Nic nie ma sensu. Nie miałem ochoty jeść, uczyć się, nic mi się nie chciało. Ale z czasem okazało się, że życie jakoś idzie do przodu. Po kilku miesiącach myślałem o niej znacznie rzadziej. Po pół roku już tylko czasami. A teraz, to już tylko mi się przypomina, jak zobaczę jakąś krowę na polu.
Czekał, aż Yvaine się zaśmieje. Twarz mu się wydłużyła, gdy dostrzegł, że zamiast tego oczy jej się zaszkliły i odwróciła spojrzenie ku szybie. Nie miała sił ukrywać łez. Pozwoliła im spływać po twarzy i spadać na podołek.
Mężczyzna już się nie odezwał. W końcu pociąg zaczął zwalniać, po czym zatrzymał się przy stacji położonej w wiosce pod Mirumą. Gdy na korytarzu rozległ się okrzyk konduktora, chłopak wstał, wygładził poły płaszcza i zawahał się. Sięgnął do kieszeni i powoli wyciągnął dłoń w stronę Yvaine.
– Masz.
Wzięła od niego mały, srebrny przedmiot. Zapalniczka. Podniosła na niego oczy.
– Na szczęście – powiedział. Wziął walizkę znad siedzenia, uśmiechnął się do niej i zniknął w korytarzu. Yvaine spojrzała na prostokątną zapalniczkę w swoich dłoniach. To był ładny przedmiot, wypolerowany z widoczną starannością i ozdobiony liściastymi ornamentami. Spostrzegła, że wygrawerowano na nim inicjały: K.M.
Zrobiło się jej trochę przykro, że nawet nie zapytała nieznajomego o imię. Wydawał się miły.
Pociąg znów ruszył.
Yvaine zapadła w drzemkę, krótką i niespokojną. Widziała widma, tańczące cienie, ciemne gałęzie strzelistych, poszarzałych drzew zamykające się nad jej głową jak pręty klatki. Wyginały się i wiły niczym węże, jak upiorne palce, sięgające po nią. Szarpała się i wzdrygała. Sen nie przynosił ukojenia. Nie trwał zresztą długo; po chwili, która wydała jej się zaledwie minutą, ocknęła się, słysząc donośny głos konduktora:
– Miruma, stacja Topielisko!
W otępieniu sięgnęła po niewielką walizkę. Pożyczyła ją od państwa Creypenów, choć raczej nie spodziewali się, by kiedykolwiek im ją oddała. Jeden z zatrzasków był zepsuty i wisiał luzem, więc przed wyjazdem ciasno obwiązali bagaż sznurkami. Mimo to Yvaine wzięła walizkę pod pachę, aby jej zawartość nie wysypała się na korytarzu. Ruszyła do wyjścia i zeszła po stopniach na stację, tonącą w kłębach pary.
Zmrużyła oczy. Otaczały ją białe, gęste opary, nie mogła nikogo dostrzec. Zdawało się, że jest sama; większość pasażerów wysiadała dopiero na następnych stacjach.
Kolej ruszyła z przeciągłym gwizdem. Pociąg nabierał prędkości, jego terkot robił się coraz szybszy, aż w końcu ucichł. Teraz słychać było tylko cykanie świerszczy i szum wysokich traw, poruszanych wiatrem. Za mokradłem, jakieś sto jardów dalej, rozpoczynał się las. Strzeliste sosny oraz rozłożyste olsze i dęby stały milczące, niczym prastarzy strażnicy pilnujący mglistej granicy pomiędzy światem ludzi a przyrody. Ostatnie promienie słońca padały na ich szczyty, sprawiając, że wyglądały, jakby stały w ogniu. Po drugiej stronie torów wąska ścieżka prowadziła do miasta; w oddali widać było pierwsze domostwa. Yvaine pamiętała, jak bardzo to miejsce działało na jej wyobraźnię, gdy była dzieckiem. Fascynowało i budziło lęk. Krążyły legendy, że stało tu kiedyś uroczysko, a na skraju lasu widywano szwędające się zjawy; szeptano, że półbogowie upodobali sobie to miejsce, aby mamić zagubione dusze i zbłąkane dzieci i prowadzić je w głąb lasu, skąd nigdy nie powracali. Matka Yvaine, która się tu wychowała, opowiadała jej, że co kilka lat znajdowano w tej okolicy jakiegoś nieszczęśnika, który utopił się, po tym, jak wciągnęła go grząska ziemia. Ci bardziej zabobonni chodzili na stację niechętnie; woleli złapać pociąg na następnej, chociażby mieli przebyć dłuższą drogę. Tak naprawdę nikt nie wiedział, skąd pojawił się pomysł postawienia zbitej z desek platformy i maleńkiego dworca kolejowego na środku mokradeł. Krewni Yvaine mieszkali jednak niedaleko stąd, a wuj nie należał do osób przesądnych, więc w listach, które wymienił z państwem Creypen, ustalili, że Yvaine będzie na nich czekała właśnie tu.
Gdy para się rozwiała, Yvaine wypatrzyła dwóch mężczyzn stojących w cieniu pod zadaszeniem. Podeszła do nich, czując, że ściska ją w gardle.
W pierwszym z nich rozpoznała wuja. Yaro Storman był dużym, brodatym mężczyzną o przenikliwych, jasnoniebieskich oczach i srogo ściągniętych brwiach. Niewiele się zmienił przez ostatnie lata, tylko trochę posiwiał na skroniach. Drugiego mężczyzny Yvaine z początku nie rozpoznała. Doszła do wniosku, że musiał to być jeden z jej kuzynów. Jarred? Nie, Jarred był od niej o rok młodszy, to raczej nie mógł być on. To musiał być najstarszy syn wuja, Barto.
Yvaine pamiętała go jak przez mgłę – śmiałego chłopca, wspinającego się na najwyższe drzewa i skupiającego wokół siebie wszystkie dzieci z sąsiedztwa. Pamiętała, że imponowało jej to, jak wszyscy lgnęli do niego niczym pszczoły do plastra miodu; nie był najsilniejszy, ani najszybszy, ale doprowadzał wszystkich do śmiechu i nigdy nie brał niczego zbyt poważnie. Chociaż chłopięco szorstki, do dziewczynek zawsze był miły i nie dokuczał im za bardzo. To go odróżniało od innych chłopców.
Teraz wyrósł na mężczyznę o przyjemnej powierzchowności, wysokiego i krzepkiego jak ojciec. Ramiona miał opalone i silne, oczy jasne i skrzące się dowcipem. W jego lewym uchu błyszczało cienkie złote kółko.
– Witaj, Yvaine – odezwał się wuj, wyciągając do niej dłoń. Yvaine uścisnęła ją, odnosząc wrażenie, że wuj jest równie skrępowany tym powitaniem, co ona. Byli rodziną, ale tak naprawdę byli sobie obcy.
– Jak ci minęła podróż? – zagadnął Barto. On wydawał się swobodny, patrzył na nią z mieszaniną ciekawości i współczucia.
– Dobrze, spałam trochę.
– Nie żartuj! To tylko ja mam takie szczęście, że za każdym razem trafiam na wagon ze wrzeszczącym bobasem?
Wziął od niej walizkę, gdy ruszyli piaszczystą dróżką w stronę miasta. Na niebie, teraz fioletowym, rozbłysły pierwsze blade gwiazdy. Yvaine zaschło w ustach, poczuła też w końcu głód. Kanapki, które dała jej na drogę pani Creypen już dawno zjadła. Miała nadzieję, że ciocia może zachowała dla niej resztki z kolacji.
– Jak się mają Rikka i Jarred? – zapytała wuja.
– Jarred jest jeszcze w szkole, został mu ostatni rok nauki. To zmyślny chłopak, cichy, dociekliwy. Potem chce wstąpić na akademię wojskową. Rikka postanowiła pójść w moje ślady. Chce zostać lekarzem.
Yvaine spojrzała na niego zaskoczona. To odważny krok; nie znała żadnej kobiety, która została lekarzem, podążając konwencjonalną ścieżką kształcenia. Uniwersytety medyczne z reguły przyjmowały tylko mężczyzn, a lekarze wykonujący już zawód niechętnie brali pod swoje skrzydło kobiety. Ale ojciec Rikki sam był lekarzem; mogła się kształcić pod jego okiem. Nawet jednak jeśli kuzynce rzeczywiście by się powiodło, będzie zmuszona stale brnąć pod prąd; liczyć się z niechęcią i nieufnością pacjentów, a każde jej potknięcie będzie wytykane palcem. Yvaine tym bardziej uznała decyzję Rikki za godną podziwu.
– To wspaniale – powiedziała szczerze.
– Cieszę się, że ktoś przejmie po mnie gabinet. Jeśli Barto nie chciał, to przynajmniej jedno z moich dzieci przejmie spuściznę po ojcu.
Wuj powiedział to spokojnie, ale Yvaine wyczuła w jego głosie cień rozczarowania.
– A ty, co teraz robisz? – zapytała nieśmiało kuzyna.
– Wstąpiłem w zeszłym roku na akademię handlową. Poza tym dorabiam sobie w kramie starego Runa Talbota. To ojciec mojego dawnego przyjaciela ze szkoły, prowadzi sklepik z różnymi rupieciami. Czasami trafiają się tam jednak prawdziwe skarby, trzeba się tylko na nich poznać.
– I co chcesz robić, jak już ukończysz akademię?
Barto zerknął ukradkiem na ojca, po czym nachylając się do Yvaine powiedział półgębkiem:
– Zarabiać dużo pieniędzy, jeśli tylko Bogowie pozwolą. A ty?
Yvaine nie znalazła na to odpowiedzi. Wszystko, o czym kiedyś marzyła, teraz wydawało jej się zupełnie nieistotne i nieważne. Cały barwny obraz, który przez lata tkała i uzupełniała, wielki i zachwycający, w ciągu krótkiej chwili roztrzaskał się na drobne kawałki. Myśl o tym, co dawniej napawało ją radością i nadzieją, teraz bolała, tak straszliwie, dojmująco bolała gdzieś w głębi jej piersi. Przyszłość jawiła się jałowa i pusta. Przeszłość płonęła żywym ogniem. Było jej właściwie obojętne, pod czyim dachem będzie mieszkała i czy przyjdzie jej sprzątać ulice, zaganiać bydło, czy zdzierać sobie dłonie na tarce do prania.
– Nie wiem – powiedziała chrapliwie.
– Spokojnie. Przyjdzie jeszcze czas na takie rozmyślania. Na razie okrzepnij, poznaj miasto, zapuść korzenie.
Jak łatwo było to mówić. Yvaine w milczeniu pokiwała głową, przełykając stalową gulę w gardle.
Wzdłuż drogi zaczęły pojawiać się pierwsze domostwa, oświetlone ciepłym blaskiem lampionów zapalanych na ganku. Miały obszerne podwórza i zadaszone altany, a za płotem nierzadko kręciły się psy, warczące na przybyłych i błyskające groźnie ślepiami zza ogrodzeń. Niektórzy mieszkańcy obsadzili swoją ziemię drzewami owocowymi, uginającymi się teraz pod ciężarem jabłek, gruszek i śliwek; inni w małych ogródkach hodowali pomidory, dynie, ogórki oraz rozmaite zioła. Im dalej szli, tym gęściej stały domy. W końcu przylgnęły do siebie bokami, tworząc nieprzerwany ciąg kolorowych fasad stłoczonych po obu stronach drogi. Piaszczysta ścieżka ustąpiła brukowanej. Od kamiennej kostki biło ciepło; powietrze przesycał zapach nagrzanej ziemi i ciężka, upajająca woń kwiatów.
Yvaine zdawało się, że rozpoznaje ulicę, na której się znaleźli. W jej pamięci przetrwały kolorowe fasady domów i okiennice, które teraz, o zmierzchu, zblakły i straciły swój blask, ale za dnia migotały żywymi barwami: czerwienią, błękitem, żołciami, zieleniami i pomarańczami. Zwykle w tym samym kolorze co okiennice malowano drzwi i framugi budynków. Matka tłumaczyła kiedyś Yvaine, że w Mirumie istniał zwyczaj, według którego rodziny, zwłaszcza te stare i szanowane, i których historia sięgała wieki wstecz, zapisywały na ścianach zwróconych ku ulicy historię swojego rodu – ten element mirumiańskich domów tutejsi zwali “tepui”. Mijając domy, Yvaine wyłapywała urywki tych opowieści, wypisanych farbą na tynku i otoczonych ramką z ceramicznych płytek; wspominano w nich o znanych przodkach, zasługach i ważnych wydarzeniach, takich jak uczestnictwo w wojnie, wyróżnienie przez wana, głowę miasta, czy przyznanie rodzinie ziemi. Wiele tepui czytało się jednak bardziej jak baśń niż jak kronikę; przeplatano je magią i mistycyzmem. Te najbardziej zwracały uwagę Yvaine.
Poza tepui, wiele domów zdobiło malowidło strażnika danej rodziny – o ile sobie takiego zawczasu wybrała. Dla niektórych było to zwierzę, dla innych drzewo, kwiat czy święta postać, namalowane nad framugą drzwi – często w nieoczywisty sposób wplecione we floralny wzór. Ci bardziej pobożni malowali nad drzwiami zamiast strażnika po prostu trzy pionowe kreski – znak bogów.
– To tutaj – powiedział wuj. Pomimo, że upłynęło tyle lat, Yvaine nie zapomniała domu Stormanów. Wyblakła, ciemnożółta fasada, jaskrawo niebieskie drzwi i okiennice. Nad drzwiami wejściowymi namalowano liściasty wzór, którego serce stanowił rodowy strażnik Stormanów: granatowy kruk z różą w dziobie. Yvaine przyglądała się jego rozczapierzonym szponom, szeroko rozpostartym skrzydłom i ciężkiej brwi nad turkusowym okiem, nadającej ptasiemu licu ni to rozgniewany, ni zrozpaczony wyraz.
Wuj zapukał. Z głębi sieni dobiegły przytłumione głosy. Po chwili drzwi otworzyły się i strumień światła padł na ich twarze.
– Wejdźcie, wejdźcie…
Yvaine znalazła się w przedsionku naprzeciw trzem postaciom. W pierwszej rozpoznała ciocię Unę. Jej widok sprawił, że poczuła się, jakby coś ostrego dźgnęło ją w pierś. Miała ciepłe, ciemnobrązowe oczy. Identyczne jak mama; przypominały dwa żarzące się węgielki. Była trochę niższa i tęższa, włosy miała czarne, a nie brązowe, ale tak samo się uśmiechała, miała jednakowe dołeczki w policzkach, podobny kształt ust i podbródka.
Yvaine musiała zebrać w sobie całą siłę, aby zachować spokój. Gdy pierwszy szok minął, zaczęła sobie wmawiać, że podobieństwo wcale nie jest aż tak wielkie; różnic między siostrami było znacznie więcej niż jej się początkowo wydawało.
– Chodź tu – powiedziała ciocia miękko. Przygarnęła ją do siebie i przytuliła do piersi tak, jak tuli się własne dziecko. Yvaine zadrżała. Powoli podniosła dłoń i odwzajemniła uścisk. Dawno nikt jej w ten sposób nie obejmował. Poczuła nie tylko szczere współczucie cioci, ale również głębię jej straty. Nie widziały się ostatnimi laty często, ale mimo wszystko – a może właśnie dlatego – śmierć siostry odbiła się bolesnym piętnem na twarzy cioci.
– Bogowie mieli cię w opiece, dziecko – szepnęła. – Dobrze, że jesteś.
Jarred i Rikka spoglądali zza jej pleców. Rikka, rówieśniczka Yvaine, podobnie jak Barto miała ciemne blond włosy, długie i proste, zaplecione w warkocz na plecach. Była niska i koścista, o wystających kościach policzkowych i prostych brwiach, nadających jej twarzy ostry, przenikliwy wyraz. Wąskie ramiona zaplotła na piersi, jakby do domu wtargnęło zimno, mimo że noc była ciepła.
Jarred, najmłodsze dziecko Stormanów, przywitał Yvaine cichym głosem. Był bladym, szczupłym szesnastolatkiem o dużych, uważnych oczach, szpiczastym podbródku i wąskich wargach. Włosy miał czarne, a w jego twarzy była jeszcze pewna chłopięca miękkość, którą twarz starszego brata już utraciła. Jako mały chłopiec bardzo się jąkał; Yvaine pamiętała, jak inne dzieci przedrzeźniały go i wyszydzały. Zdawało się, że nawyk minął, ale nadal mówił nieśmiało i powoli, jakby lękając się, że język w którymś momencie znów mu się zaplącze i narazi się na pośmiewisko.
Przeszli do jadalni, połączonej z kuchnią. Było to przestronne pomieszczenie, oświetlone teraz żółtym blaskiem lamp naftowych. W rogu stał pobielany kominek; na jego gzymsie, zaraz obok drewnianego posążku boga x, drzemał bury kot. Z jednej strony okna wychodziły na ulicę, którą przyszli; z drugiej na kwadratowe patio leżące w centrum domu. Ciocia Alena przygotowała prawdziwą ucztę na przybycie Yvaine: na długim stole znalazła się ostra potrawka z kurczaka, kukurydza na maśle, tłuczone ziemniaki z koperkiem i miodowy cydr, którym nuryjczycy tak chętnie raczyli się do posiłków. Yvaine starała się nie jeść zbyt łapczywie, ale żołądek skręcał jej się z głodu, a smakowite zapachy tylko go podrażniały.
Przez dłuższą chwilę przy stole panowała cisza, przerywana tylko szczękiem sztućców i odgłosem żucia. Gdy Yvaine podniosła głowę znad talerza, uchwyciła spojrzenie Jarreda, który jak zahipnotyzowany wpatrywał się w jej lewe ucho. Zorientował się, że go przyłapała, więc spłonął rumieńcem i szybko zajął się swoją potrawką. Yvaine zrozumiała, że odruchowo odgarnęła włosy, które do tej pory ukrywały okaleczone resztki ucha. Szybko potrząsnęła głową, pozwalając, aby znów rozsypały się dookoła twarzy.
Barto poruszył się nieznacznie na krześle.
– Eee… Pamiętasz coś od ostatniego razu, jak tu byłaś, Yvaine?
– Tak. Pamiętam, że na patio były kury. Karmiliśmy je kukurydzą.
– Nadal są. No, na pewno już nie te same co wtedy, ale dziadek nadal trzyma kury i codziennie zbiera jajka. Ale staruszek to straszny sknera, trzeba go prosić, aby się nimi podzielił, inaczej sam wszystkie zjada.
– Wasi dziadkowie mają się dobrze? Babcia jest zdrowa?
Ciotka zacmokała, a Barto i Jarred parsknęli z rozbawieniem.
– Zdrowa to mało powiedziane! Babcia przeżywa właśnie drugą młodość.
Widząc pytające spojrzenie Yvaine, Jarred wyjaśnił: – B-babcia i dziadek się ro-rozstali.
– Och – Yvaine popatrzyła po twarzach Stormanów z zakłopotaniem, niepewna jak na tę nowinę zareagować. Barto i Jarred wyglądali na rozbawionych, wuj jadł w milczeniu, a ciotka wymownie wzniosła oczy ku sufitowi.
– Tak, Yvaine – rzekła pani Storman, z irytacją patrząc po synach. – Tak, wiem, co sobie myślisz. Co też przyszło do głowy ludziom w ich wieku. Ale oboje są tak strasznie uparci! Nie można im przemówić do rozumu, a są Bogowie mi świadkami, że próbowałam, próbowałam ja, próbował mój mąż i jego siostra. Ale rok temu babcia uznała, że nie wytrzyma pod jednym dachem z dziadkiem ani dnia dłużej, spakowała swoje rzeczy i przeniosła się na parter, do mieszkania Uny. Dziadek został na pierwszym piętrze. To czyste wariactwo.
– A ja sądzę, że babcia zrobiła bardzo mądrze – powiedziała spokojnie Rikka. – Na jej miejscu uczyniłabym tak samo.
– Och, ty też na pewno nie byłabyś łatwa w pożyciu – zaśmiał się Barto. – To macie z dziadkiem wspólnego.
– Ach, tak? – Ricce zapłonęły oczy. – No cóż, mylisz się, Barto. Czy widzisz, abym ja zaglądała do butelki i trwoniła pieniądze na kartach jak dziadek?
– Nie, siostrzyczko. Chcę tylko powiedzieć, że nikt z nas nie jest ideałem.
– Och, jak dobrze, że nam o tym przypominasz – zadrwiła Rikka. – A już myślałam, że siedzi wśród nas. Barto, łamacz serc.
– Co chcesz przez to powiedzieć? – Ciotka skierowała spojrzenie na córkę.
– Chcę powiedzieć, że on bawi się uczuciami kobiet, mamo. Skacze z kwiatka na kwiatek, to pokręci się dookoła jednej, to wyśle kartkę drugiej, a kiedy się znudzi, to pójdzie na nocną schadzkę z trzecią.
Yvaine sądziła, że Barto się rozgniewa, ale on tylko spojrzał na Rikkę rozbawiony.
– No, no. Ile w tobie goryczy, siostrzyczko. Tylko dlatego, że nikt nie chce powąchać twojego kwiatka.
Rikka poczerwieniała.
– Odwołaj to – syknęła.
– A przydałby się ktoś, kto wyczarowałby uśmiech na tej surowej twarzyczce…
Rikka poderwała się ze stołu z przekleństwem na ustach, ale wystarczyło, by wuj tylko uniósł spojrzenie znad talerza i oboje – i ona i Barto – zamilkli.
– Barto – powiedziała po chwili pani Storman, patrząc poważnie na syna. – Nie chcę, aby ludzie mówili o tobie, że jesteś bawidamkiem.
– Ludzie nic nie mówią, mamo. To tylko Rikka. Ale ona i w samym x znalazłaby wadę.
Zdawało się, że wszyscy zapomnieli o tym, że Yvaine siedzi przy stole, co jej samej bardzo odpowiadało. Mogła jeść ziemniaki w ciszy, pozostawiona w spokoju i nie nękana pytaniami.
A jednak czuła ukradkowo rzucane jej spojrzenia. Czuła, że jej obecność zakłóciła normalne życie rodzinne; zasiała ziarno niepokoju w przytulnej kuchni państwa Stormanów.
– Yvaine – zwróciła się do niej ciocia. – Będziesz dzieliła sypialnię z Rikką. To niewielki pokoik na piętrze, ale zmieścicie się. Już ci zrobiłam miejsce w szafie.
Rikka wcale nie wyglądała na zachwyconą; rzuciła matce gniewne spojrzenie i dźgnęła swoje ziemniaczki widelcem.
– Ciociu – Yvaine przypomniała sobie o pewnym wstydliwym problemie i policzki jej poróżowiały. – Ja… nie mam się w co ubrać. Wszystkie moje sukienki spłonęły. Mam tylko tą, którą teraz noszę na sobie i koszulę nocną po córce pani Creypen.
– Och, o nic się martw, kochanie. Jutro wybierzemy się na zakupy i kupimy ci kilka porządnych ubrań.
– Nie mam też pieniędzy – powiedziała Yvaine, czując że teraz czerwienieje aż po cebulki włosów.
– To jasne – odparła łagodnie ciocia. – Za wszystko zapłacimy.
Yvaine otworzyła usta, chcąc coś powiedzieć, podziękować, ale ciotka zdecydowanie potrząsnęła głową.
Po kolacji Yvaine pożegnała się ze Stormanami i pozbierawszy swój skromny dobytek, ruszyła na piętro, prowadzona przez ciocię. Rikka szła za nią, utrzymując pewien odstęp. Schody trzeszczały przy każdym kroku; dom brzmiał i pachniał obco. Nie był to żaden zapach, który dałoby się nazwać; była w nim nuta drewna, dymu i słodka woń jakiegoś kwiatu, którego Yvaine nie znała, ale przede wszystkim był to zapach innej rodziny, którego Stormanowie być może nawet nie zauważali, bo przylgnął do nich jak zapach własnej skóry. Yvaine była go jednak aż nazbyt świadoma; pomyślała, że ona pewnie pachnie równie obco dla nich. Nie będzie to jednak trwało długo. Z czasem dom ją wchłonie, a ona przesiąknie tym zapachem, stanie się on jej własnym. Nagle uświadomiła sobie, że już nigdy nie poczuje woni własnego domu; że bezpowrotnie zniknęła ona z powierzchni ziemi. Sukienka Yvaine nosiła jeszcze jej ślad, ale wystarczy jedno, może dwa prania, a i on się zatraci. Zostanie bez własnego zapachu. To jak zostać bez imienia.
Schody wiodły na galerię, która otaczała patio na pierwszym piętrze. Nad galerią rozciągało się zadaszenie, które podpierał rząd smukłych kolumn, ustawionych w regularnych odstępach między drewnianą balustradą. Roztaczał się stąd widok na pogrążony w półmroku dziedziniec – widać było kurnik, odgrodzony od reszty trawnika niskim płotkiem oraz okrągły stolik i dwa krzesła stojące pod jedynym drzewem. Na środku patio znajdowała się kamienna sadzawka, a wokół niej stały bujne rośliny w doniczkach.
– Tu śpią Barto i Jarred – rzekła ściszonym głosem ciotka, wskazując pierwsze drzwi na lewo. Trzymała świecę, oświetlającą galerię. – Obok jest łazienka, a zaraz potem wasza sypialnia. Reszta drzwi prowadzi do mieszkania dziadka.
W jednym z okien po przeciwległej stronie patio paliło się nikłe światełko, co oznaczało, że dziadek jeszcze nie spał.
– Dobranoc, dziewczęta. Gdybyś czegoś potrzebowała, Yvaine, mów śmiało. Rikka ci pomoże. My jesteśmy na dole.
Ucałowała je, otworzyła usta, jakby chciała coś jeszcze powiedzieć, ale rozmyśliła się. Jej twarz zasnuł smutek. Odwróciła się i po chwili znów rozległo się skrzypienie schodów.
Yvaine i Rikka udały się do sypialni. W pokoju panował mrok; w ciemności dało się dostrzec zaledwie kształty dwóch łóżek ustawionych w pewnym odstępie od siebie oraz biurko i dużą, prostokątną szafę.
Yvaine po omacku wyciągnęła z walizki te kilka rzeczy, które posiadała i schowała je do szuflady niewielkiej szafki przy głowie łóżka: cienki notes i rysik, szczotkę, wstążkę do włosów, dwie pary pończoch. Przebrała się w koszulę nocną i naciągnęła kołdrę pod samą szyję. W pokoju zapadła cisza.
Po chwili rozległ się głos Rikki:
– Co ci się stało w ucho?
– Kula je drasnęła – szepnęła Yvaine.
– Strzelano do ciebie?
– Tak.
– To jak ci się udało uciec?
– Upadłam. Miałam krew na szyi i na twarzy. Myśleli, że nie żyję.
Nie była to do końca prawda. Znów zapadło długie milczenie. Yvaine słyszała bicie własnego serca, głośne i szybkie. Pociły jej się ręce.
– Czy ty widziałaś… widziałaś, jak zabijali twoich rodziców?
Każde słowo było jak sztylet, wbijający się w pierś Yvaine.
– Tak.
– Och. Jeszcze nigdy nie widziałam czyjejś śmierci. Widziałam już trupy, tata pozwala mi na takich ćwiczyć, ale jeszcze nigdy nie widziałam, aby ktoś umierał.
Powiedziała to żywym tonem, jakby mowa była o czymś godnym zainteresowania. Yvaine poczuła nagle i zdecydowanie, że nie lubi kuzynki.
– Dobranoc – powiedziała chrapliwie, odwracając się od niej.
Rikka coś jeszcze mówiła, więc Yvaine zaczęła udawać, że się modli. Kuzynka w końcu zamilkła. Po chwili usłyszała jej regularny oddech, oznaczający, że zmorzył ją sen.
W ciszy sypialni bicie serca Yvaine stawało się coraz głośniejsze; w końcu przerodziło się w miarowe walenie, tak silne, jakby pragnęło wyrwać się z jej piersi. Czuła, jakby zimne macki powoli wyłaziły spod łóżka i owijały się wokół jej ciała. Zaciskały się coraz mocniej i mocniej. Kołdra nagle wydała się nieznośnie ciężka i ciasna; Yvaine odrzuciła ją, mając wrażenie, że lada chwila się udusi. Rozpaczliwie łapała oddech. Może ona też umierała. Może jutro znajdą ją martwą.
Przez długi czas, zdający się wiecznością, drżała. Jej ciało oblepił zimny pot. Trwała zawieszona między snem a jawą, teraz naprawde modląc się cichym, łamiącym się głosem do Bogów, w których już przestała wierzyć. W końcu, gdy niebo poszarzało, a pierwsze ptaki zaczęły śpiewać, osunęła się w ciemność.
xxx
Yvaine ocknęła się nagle. Przez chwilę nie wiedziała, gdzie się znajduje. Okno sypialni wychodzące na patio było uchylone; wpadała przez nie hałaśliwa muzyka. Uwodzicielski, niski głos kobiety niósł się echem po całym dziedzińcu:
– A kiedy wrócisz, mój miły i porwiesz mnie w swe ramiooona…
Yvaine zamrugała, czując, że gardło ma suche jak wiór i rozglądnęła się za wodą. Nigdzie ani kropli.
Łóżko Rikki było puste i schludnie zaścielone. Yvaine wstała i rozsunęła zasłony okna od strony ulicy – sądząc po położeniu słońca, był późny poranek. Ludzie spieszyli ze sprawunkami, przystawali, by pozdrowić napotkanych znajomych i popędzali osiołki, objuczone towarem.
W świetle dnia pokoik wydał się bardzo skromny. Na ścianach wisiało kilka oprawionych obrazków, przedstawiających ryciny roślin i kości – były tam czaszki, kręgosłupy i żebra, które Rikka musiała przerysować z ojcowskich ksiąg o anatomii. Miała wprawną rękę i dobre oko. Na stoliku piętrzył się stos książek, które Yvaine pobieżnie przejrzała, ale nie znalazła nic, co by ją zaciekawiło.
Ubrała się, uczesała i wyszła na galerię, skąpaną w ciepłym świetle dnia. Spojrzawszy na trawnik, zobaczyła, że przed domem siedzi staruszka, łuskająca wielką głowę słonecznika. Zobaczywszy Yvaine, pomachała do niej i przywołała ją gestem dłoni.
Yvaine posłusznie zeszła na patio i zbliżyła się do kobiety. Miała krótkie, posiwiałe włosy, schludnie zaczesane i przenikliwe, niebieskie oczy. Ubrana była w piękną suknię koloru purpury, a na chude ramiona zarzuciła zwiewną, turkusową chustę, pasującą do dużych kolczyków i korali zwisających z szyi.
– No, no – powiedziała, obejrzawszy Yvaine od stóp do głów. – To ty jesteś dziewczynką Maeddenów. Pamiętam, jak byłaś takim małym knypciem. Miałaś włosy białe jak baranek i równie kędzierzawe. Niewiele się zmieniłaś.
Poklepała puste krzesło obok siebie, wskazując Yvaine, by zajęła miejsce. Przełamała głowę słonecznika wpół i podała Yvaine większą połowę. – Łuskaj. Masz lepsze oczy i sprawniejsze palce.
Yvaine posłusznie zaczęła łuskać słonecznik i tak jak staruszka wrzucała pestki do małej miseczki na stoliku.
– Potem je uprażymy i zrobimy ciasto z karmelem i słonecznikiem – wyjaśniła kobieta. – Jadłaś takie kiedyś?
– Chyba nie, prosze pani.
– Żadna tam pani. Możesz do mnie mówić babcia, wszyscy w tym domu tak mi mówią.
– Dobrze… babciu.
Yvaine nigdy nie miała babci; rodzice ojca zmarli jeszcze przed jej narodzinami, a babcia od strony mamy odeszła od rodziny, gdy mama była małą dziewczynką.
– To babci muzyka?
– Tak. Podoba ci się? Leci z mojego gramofonu. To płyta Gity Preen. Uwielbiam tę kobietę, od razu chce mi się tańczyć. Miałam przyjemność usłyszeć jej koncert dwa lata temu. Występowała wtedy na placu głównym z okazji Święta Chleba, to była cudowna noc.
Poruszała stopą w rytm muzyki, nucąc pod nosem słowa piosenki. Nagle z trzaskiem otworzyły się okiennice na pierwszym piętrze.
– Do diaska, ścisz to, kobieto!
Rozgniewana, czerwona twarz staruszka pojawiła się w oknie naprzeciwko sypialni Rikki i Yvaine. Kępki siwych włosów nad uszami i krzaczaste brwi nadawały mężczyźnie wygląd ponurego rysia.
Babcia tylko zaśmiała się i pomachała niecierpliwie ręką, dając mu znak, aby zamknął okno. Staruszek ze złością zatrzasnął okiennice.
– To mój były mąż – wyjaśniła babcia Yvaine. – Na papierze wciąż jesteśmy małżeństwem, ale nie mieszkamy ze sobą od przeszło roku. Pewnie cię to dziwi, co? Ludzie w naszym wieku, rozstający się. Ale pożyj tylko tak długo co ja, spędź 45 lat z jednym mężczyzną pod dachem, i wtedy powiedz mi, czy separacja nie jest najwłaściwszą decyzją. Jedyną sensowną alternatywą byłoby morderstwo.
Znów się zaśmiała i otrzepała sukienkę z łupin.
– Napijesz się może kawy czy herbaty?
– Chętnie herbaty, dziękuję.
– Uno! – Babcia odwróciła się w krześle. – Zaparz więcej herbaty!
Po chwili na patio wyszła przysadzista, jasnowłosa kobieta, niosąca tacę z filiżankami i imbrykiem. Na widok Yvaine zrobiła zdziwioną minę.
– To dziewczyna Maeddenów – wyjaśniła babcia.
Oczy krępej kobiety były szybkie i czujne. Pobiegły od patykowatych nóg Yvaine do twarzy i zatrzymały się na strzępach prawego ucha.
– No, nie patrz się tak. To niegrzeczne – zganiła ją babcia.
Kobieta miło uśmiechnęła się do Yvaine i podała jej dłoń.
– Jestem Una. Poznałyśmy się kiedyś, ale pewnie mnie nie pamiętasz.
– Nie za bardzo – przyznała nieśmiało Yvaine.
Z twarzy ciotki Uny wyczytała, że ta jest niezmiernie ciekawa. Babcia też to musiała wyczuć, bo pociągnęła nosem i powiedziała: – Coś się pali w kuchni.
– Nic się nie pali, mamo – obruszyła się Una.
– Ostatnio ciągle coś się przypala – mruknęła babcia, skubiąc słonecznik. – Lepiej zerknij na te placki.
Ciocia Una prychnęła cicho, ale zniknęła w sieni. Yvaine zerknęła na babcię z cieniem uśmiechu.
– No, no, moja droga – powiedziała staruszka szorstko. – Łuskaj szybciej.
Mrugnęła do Yvaine i znów zaczęła nucić.
– Yvaine! – W kuchenny oknie pojawiła się ciocia Alena. – Chodź, zjedz śniadanie! Wybierzemy się na zakupy, trzeba ci kupić trochę rzeczy.
Ciotka Una wychyliła głowę przez inne okno.
– Wybieracie się do miasta?
– Tak! Idziesz z nami?
– Z chęcią, mam do załatwienia kilka sprawunków. Skończę tylko smażyć placki i przyjdę do was.
– Ty też idziesz, babciu?
Babcia zachichotała, jakby ją to rozbawiło. – Och, nie, nie. Wy idźcie, ja muszę jeszcze przesadzić moje kąciciernie.
Wskazała głową przepiękne różowe kwiaty, stojące przy ścianach w dużych donicach. Yvaine zdała sobie sprawę, że to one tak intensywnie pachniały wczorajszego wieczoru. Skończyła skubać słonecznik i dygnęła przed staruszką. – Do zobaczenia, babciu.
W kuchni już czekały na nią jeszcze ciepłe bułeczki i świeża kawa, którą wypiła, parząc sobie usta. Po śniadaniu wyruszyły do miasta. Przyłączył się do nich Barto, który tego dnia nie miał wykładów, a pracę w sklepie zaczynał dopiero po południu.
– Najpierw pójdziemy do krawca – Pani Storman wyliczała na palcach. – Później do szewca. Trzeba ci też kupić…
Yvaine kiwała głową, choć myślami była daleko. Chłonęła widok Mirumy, stopniowo ukazującej się w swoim pełnym blasku. Miasto rozlewało się na całą rozległą dolinę, wspinało po zboczach masywnych wzniesień i opadało w okolicach szerokiej wstęgi rzeki Firn, dzielącej Mirumę na dwie części; Barto wyjaśnił Yvaine, że tą większą, którą zamieszkiwali również Stormanowie, nazywano Starą Mirumą; domy po drugiej stronie rzeki były stosunkowo nowe, stawiane, gdy miasto stopniowo się rozrastało i pełzło w stronę południa. Na tamtą część mówiono Ćwiartka.
– Bardziej rozrywkowa, głośniejsza i obrotna – rzekł Barto. – To tam robi się najlepsze interesy. Trzeba tylko dobrze pilnować kieszeni, bo to, co się zarobiło, równie szybko można stracić.
Dostrzegł nagle kogoś znajomego w tłumie.
– Hej! Nyogi!
Młody, brodaty mężczyzna, stojący na ulicy z pulchną kobietą, obrócił się i uśmiechnął szeroko na widok Barto. Podszedł i uścisnął mu dłoń.
– Witaj Barto, jak się trzymasz? Pani Storman, pani Levandar – Ukłonił się im. Kobieta, wyglądająca na jego matkę, skinęła im głową. – A ta młoda panienka to…?
– To moja kuzynka, Yvaine. Mieszka z nami.
– Pewnie przyjechałaś do Mirumy na studia – powiedział Nyogi, uśmiechając się do Yvaine.
Yvaine nie wiedziała, co odpowiedzieć. Z kłopotu wybawił ją Barto, chrząkając. – Zostaw pytania na inny dzień. Powiedz mi raczej, kiedy oddasz mi tę drabinkę, którą żeś ode mnie pożyczył pół roku temu.
Nyogi zaśmiał się i rozbawiony powiedział coś do towarzyszącej mu kobiety w języku, który nie był nuryjskim, ale Yvaine i tak go zrozumiała.
Poczuła, jak włos jeży jej się na karku. Popatrzyła na Nyogiego z trwogą; on dostrzegł jej spojrzenie i na jego twarzy pojawiło się nieme pytanie.
– Do zobaczenia – powiedział, już po nuryjsku. – Przyniosę ci drabinę we wtorek.
– We wtorek za rok – mruknął Barto, gdy odeszli. – Zawsze tak mówi.
– To skarmandyjczyk – powiedziała Yvaine, zanim zdążyła ugryźć się w język. Była wzburzona, z trudem panowała nad głosem.
– Eee… tak, to skarmandyjczyk – Barto zerknął na nią z ukosa. – I w Mirumie żyje ich kilku. Ale Nyogi Habura jest w porządku. Sprowadził się tu z rodziną, gdy był jeszcze dzieckiem. Spędził w Mirumie praktycznie całe życie.
Yvaine milczała. Wiedziała, że to nie Nyogi ponosi odpowiedzialność za to, co stało się na północy. Ciężko jej było jednak myśleć racjonalnie.
Gdy trochę się już uspokoiła, powiedziała:
– Pożyczył twoją drabinę szwagrowi.
– Skąd wiesz?
– To powiedział tamtej kobiecie.
Zarówno Barto, jak i obie ciotki spojrzały na Yvaine ze zdziwieniem.
– Rozumiesz ten ich okropny język? – jęknęła z dezaprobatą ciotka Una.
– Tak. Moja niania była skarmandyjką. Dużo ich żyło w naszej wsi, bo leżała blisko granicy ze Skarmandią. Rodzice chcieli, abym znała język.
– Cenna umiejętność – przyznał Barto. – Nie wiadomo, czy w czasach, które nastały, wkrótce się nie przyda.
– Nie zamierzam nigdy go używać.
W głosie Yvaine zabrzmiała stalowa nuta. Barto spojrzał na nią, potem na matkę i cicho zagwizdał.
– Proszę, proszę. Same charakterne kobiety w naszym domu.
– Zamilcz – fuknęła ciotka Alena. – Na jej miejscu też nie chciałbyś już nigdy więcej usłyszeć tej mowy.
– Mnie też wcale to nie dziwi – rzekła zjadliwie Una. – Zdaje się, że oni warczą, a nie mówią.
– Była to przesada, ale Yvaine nic nie powiedziała. Słońce prażyło coraz mocniej. Na ulicach otwierano różne kramy, których właściciele głośno zachęcali do spróbowania różnych smakołyków. Zewsząd napływały smakowite zapachy.
– Placki w miodzie, ciastka! Placki w miodzie!
– Ryż z wołowiną na ostro!
– Kawa, tylko pół kroma! Świeża lemoniada!
Ciocia wysupłała z sakiewki przy pasku dwie złote, prostokątne blaszki i kupiła wszystkim po butelce lemoniady. Yvaine popijała ją; była przyjemnie chłodna.
Doszli do zakładu krawca; burkliwy, łysiejący mężczyzna, zmierzył każdy centymetr jej ciała i pobrał miarę obwodu jej klatki piersiowej, talii, bioder. Yvaine była świadoma tego, że jej i tak już skromne kobiece krągłości w ciągu ostatniego miesiąca zupełnie zanikły. Ciotki patrzyły na nią ze zmartwieniem.
– Aj, dziecinko – pani Storman pokręciła głową. – Trzeba cię będzie porządnie odkarmić. Chudziutka jesteś, zupełnie jak moja Rikka. Ale nic się nie martw – dobre, domowe posiłki trzy razy dziennie, słońce i świeże powietrze zrobią swoje. I kolor ci wróci na buzi. A teraz obejrzyj te materiały i powiedz, jakie ci się podobają.
Yvaine wybrała kilka deseni i kroi sukienek, koszul i spódnic, które przypadły jej do gustu. Uwielbiała kolory; zachwycały ją mocne barwy, ale podejrzewała, że wypadałaby w nich jeszcze bardziej nijako i mizernie. Los obdarzył ją dziwną urodą. Miała bladą cerę, a włosy, brwi i końcówki jej rzęs były tak jasne, że wydawały się białe. Zdecydowała się na stonowane kolory, które nie zgaszą jej doszczętnie: błękit, szarość, bladą zieleń i róż. Zdumiało ją, że po wszystkim, co przeszła, jeszcze pozostała w niej jakaś próżność; że jeszcze przejmowała się czymś tak błahym jak kolor sukienki. Zawstydziło ją tą, a jednak jednocześnie drgnęła w niej nadzieja. Może nie wszystko zostało pogrzebane w popiołach.
U szewca zakupili dla Yvaine dwie pary nowych butów, zaopatrzyli ją również w świeżą bieliznę i nowe wstążki do włosów. Za każdym razem, gdy ciocia wyciągała sakiewkę, aby zapłacić, Yvaine czuła ukłucie winy. Powzięła stanowcze postanowienie, że jak najszybciej znajdzie pracę. Gdy tylko dostanie pierwszą wypłatę, odda wujostwu każdego kroma, którego na nią wydali.