DZIEŃ ANATOLIJA SAMATOWA
W laboratorium panowało ożywienie. Wokół stojącego na środku pomieszczenia akceleratora krzątali się naukowcy. Niektórzy ubrani byli w skafandry radiacyjne, inni w białe kitle i gogle antyrefleksyjne. Każdy poruszał się chaotycznie wśród długich blatów ustawionych pod ścianami, spisując sprawozdania z testów lub segregując dokumenty i próbki kontrolne w pojemnikach archiwizacyjnych.
Pomiędzy badaczami stał mężczyzna w brązowym garniturze. Wspierał się na drewnianej, zdobionej lasce i raz po raz przeczesywał dłonią siwiejące włosy. Był najstarszy z grona i przypatrywał się urządzeniu w głębokim zamyśleniu z nieukrywaną fascynacją. Zdawał się nie widzieć trwającego wokół zamieszania. Na wykazie widma migotania cząsteczek, które obserwował w skupieniu, rysował się coraz szerszy wykres układający się w geometryczne, fraktalne wzory.
Ktoś wsunął mu do ręki okulary kontrastowe, ale mężczyzna tylko zacisnął na nich bezwiednie dłoń. Inna osoba przypadkowo potrąciła go ramieniem, jednak i na to nie zareagował.
– Panie profesorze, próba rozpoczyna się za minutę – odezwał się Maksimow, rudowłosy doktorant o kwadratowej twarzy. – Radzę przynajmniej włożyć okulary.
– Ach, tak. Oczywiście, Borysie. – Głos studenta wyrwał profesora z przemyśleń. – Dziękuję, chłopcze.
Założył gogle na nos i cofnął się o krok, robiąc miejsce dla badaczki, która niosła w rękach zapasowe izolatory ołowiowe.
– Drodzy państwo, rozpoczynam pięćdziesiąt sekund odliczania – przemówił Maksimow na tyle głośno, aby usłyszeli go wszyscy w laboratorium. – To na dzisiaj ostatnia próba, zajmijcie swoje stanowiska.
Ledowy zegar powoli odliczał czas, a sekundy zdawały się rozciągać w nieskończoność. W pokoju o białych ścianach zapadła cisza, a wszystkie oczy utkwione były w zajmującą połowę pomieszczenia maszynerię.
Akcelerator cząstek wydawał z siebie miarowy turkot, a turbiny zasilania kręciły się zbyt szybko, by można było dostrzec ich zębatki. Ciśnieniomierze założone u zaworów syczały rytmicznie, buchając parą. Gdy odliczanie dobiegło końca, na ekranie podglądu zamigotał niewielki atom. Mimo swojej czarnej barwy, światło które wytwarzał, jarzyło się oślepiającą bielą. Stabilną, czystą energią. Nienazwanym jeszcze rodzajem promieniowania.
Wśród zebranych rozległy się westchnienia i okrzyki. Ktoś zaczął bić brawo, a rudy doktorant zaklął donośnie i ucałował stojącą tuż obok dziewczynę. Po policzku profesora spłynęła pojedyncza łza, a kącik ust uniósł się w bezwiednym uśmiechu. Trzy lata nieustających eksperymentów, dziesięć lat badań i tysiące nieudanych prób. To wszystko, aby teraz mógł stać przed odkryciem, które zmieni oblicze ludzkości. Ułatwi życia miliardom!
– Promieniowanie stałe, nieprzekraczające trzeciego stopnia! – wykrzyknął jeden z badaczy, a w jego głosie słychać było podniecenie.
– Migotanie stabilne – zameldował drugi.
– Profesorze! Udało się, profesorze! – wykrzyknął Maksimow. – Ten moment przejdzie do historii!
– Nie wierzyłem… Nie wierzyłem, że dożyję tego momentu – wyszeptał mężczyzna. Zdjął okulary i zrobił krok do przodu. Biała łuna całkowicie wypełniła ekran podglądu akceleratora. Oczy profesora mieniły się białym światłem, gdy przyglądał się swojemu dziełu życia. Nie potrafił oderwać wzroku od jego blasku.
– Promieniowanie Samatowa! – rozległ się czyjś głos.
– Gratulacje, profesorze Samatow! – Ktoś uścisnął mu dłoń, mimo że w świetle pierwiastka nie udało mu się nawet dostrzec twarzy tej osoby.
W laboratorium ponownie zapanowało zamieszanie. Ludzie ściskali się, śmiali i płakali. Starszy mężczyzna wyciągnął haftowaną chustkę z zanadrza i otarł oczy oraz czoło. Serce biło mu jak oszalałe, jego studenci czekali jednak na dalsze instrukcje.
– W porządku, wyłączcie to – wyszeptał. Odchrząknął, po czym dodał pewniejszym tonem – Alenow, powoli podkręć chłodzenie komory. Wukow, monitoruj wskaźniki. Pani Taemerowa, proszę o spisanie danych wykazów z każdej dziesiątej sekundy eksperymentu. Nie śpieszcie się, musimy spowolnić reakcję przed jej zatrzymaniem.
Maksimow również zaczął już rozdzielać zadania. Chwilę później podszedł do profesora i uściskali się jak serdeczni przyjaciele, a nie mistrz i uczeń.
– Profesorze, zawsze wierzyłem, że się panu uda.
– Nie bez twojej pomocy, Borysie. Jestem ci ogromnie wdzięczny.
– Rzuciłem tylko okiem na wyniki, ale wytworzonej w trakcie próby energii wystarczyłoby na oświetlenie całej Moskwy przez parę dobrych godzin! To przełom! Jutro rozpoczniemy analizę danych, musimy jak najszybciej wydać artykuł w czasopiśmie uniwersyteckim. Poproszę Marawowa, aby…
– Na spokojnie, Maksimow – przerwał mu profesor. Położył rękę na jego ramieniu i przybrał poważny wyraz twarzy, mimo że w jego oczach nadal dostrzegalna była ekscytacja. – Wolałbym ponowić testy, zanim opublikujemy cokolwiek na temat tego promieniowania.
– Promieniowania Samatowa! – uzupełnił po nim doktorant.
Profesor uśmiechnął się i omiótł wzrokiem pomieszczenie. Spędził w tym laboratorium ostatnich parę lat i wydawało mu się, że znał już na pamięć układ wszystkich nierówno położonych na ścianach kafelków. Na myśl o opuszczeniu zimnych podziemi uniwersytetu i przeniesienie się ze swoim projektem do sal wykładowych i na konferencje, rozpierała go radość. Czekało go teraz potwierdzenie wniosków i obrona teorii. Był jednak gotowy na to już od dawna.
– Wołkow, wszystko w porządku? – zwrócił się do młodego badacza, widząc, że rozświetlony światłem pierwiastka ekran zgasł niespodziewanie.
– Straciliśmy podgląd – wydukał chłopak z zakłopotaniem.
– Promieniowanie jest zbyt wysokie, aby kamery je wytrzymały – zawyrokował, przykładając palec do wskaźnika radioaktywności. – Trudno, damy sobie radę bez nich.
– Tyle energii… – westchnął Maksimow, rozpromieniony.
– Panie profesorze, wykres… – wyjąkał nagle Alenow, sprowadzając obu mężczyzn na ziemię.
Wykaz migotania ze stałego zaczął skakać niespodziewanie po coraz większych wartościach.
– Co zrobiłeś? – zapytał naukowiec, doskakując do monitorów. Borys Maksimow również pochylił się nad stanowiskiem, studiując wzrokiem dane.
– Zwiększałem chłodzenie miarowo o dwadzieścia procent, według procedur. Nie wiem, co się…
– Odsuń się!
Dotknął tabletów, przesunął dwa sterowniki w swoim kierunku. Uważnie obserwując ekrany, ustabilizował poziom chłodzenia, manewrując stykiem osłon ołowiowych. Chwilę później odsunął się od biurka i uśmiechnął się do studenta.
– No, chłodzenie stabilne – zameldował, klepiąc go po plecach w serdecznym geście. – I to bez kamer! Zwiększaj o piętnaście procent. Tak dla ostrożności.
Michaił Alenow strzelił knykciami, aby rozładować stres. Zaśmiał się nerwowo i przysiadł do konsoli. Powoli przyciągnął dźwignię.
Blask.
Fala uderzeniowa szarpnęła bezwładnymi ciałami naukowców, rzucając nimi o ściany, jak szmacianymi lalkami.
Białe kafelki zawirowały w powietrzu, momentalnie zamieniając się w proch pod wpływem temperatury. Stroje ochronne studentów stopiły się wraz ze skórą i kośćmi, pozostawiając na gołych, betonowych ścianach piwnicy jedynie czarne obrysy groteskowych póz, w jakich zostali ciśnięci po laboratorium przez eksplozję. Na moment zapadła martwa cisza, którą rozdarły syreny systemu przeciwpożarowego.
* * *
Armia defilowała Placem Czerwonym w rytm żywego, zwycięskiego marsza. Dookoła powiewały flagi, przemawiał prezydent. Za piechotą powoli sunęły ciężkie czołgi, wozy pancerne i samochody pełne odświętnie umundurowanych oficerów. Gapie tłoczyli się tuż przy strzeżonych przez policję płotkach, nawołując i skandując imię ich bohatera.
Nowo odsłonięty pomnik robił wrażenie. Stojący naprzeciwko Soboru Wasyla Błogosławionego górował nad Mauzoleum Lenina. Na cokole stał wykonany ze spiżu wysoki posąg mężczyzny w garniturze opartego o laskę. Prostował się dumnie, wysuwając jedną stopę naprzód. Prawą rękę wyciągał nad głowę, a spomiędzy palców zaciśniętej pięści wydobywało się jasne światło. Pomysł, aby pierwiastek na statui odwzorować za pomocą świecącej całą dobę latarni, bardzo spodobał się obywatelom Moskwy i został jednomyślnie przegłosowany w hucznie przeprowadzonym referendum miejskim.
Pomnik został odsłonięty podczas parady wojskowej. Miał uczcić wielki triumf Imperium Rosyjskiego w przeciągającej się przez ostatnie lata wojnie. Odkryty przez naukowca materiał przyczynił się do stworzenia samatowki – wygodnej w użyciu, łatwej w produkcji i niezwykle efektywnej broni masowego rażenia, która zapewniła Rosji całą serię zwycięstw i, ostatecznie, panowanie na scenie międzynarodowej. Nieliczne państwa nieskażone jeszcze promieniowaniem Samatowa, w strachu przed podzieleniem losu zrównanych z ziemią krajów, uznały zwierzchnictwo Rosji.
Anatolij Samatow, pośmiertnie nagrodzony Noblem z dziedziny fizyki oraz tyloma innymi nagrodami, ile tylko udało się Rosjanom dla niego zdobyć, stał się osobą, o której uczyły się dzieci już w pierwszych klasach szkoły podstawowej – chociaż tyle naród mógł zrobić w podzięce za rozpalone patriotyzmem działania, które przyczyniły się do wybicia nieprzyjaciołom z głów jakichkolwiek prób podważania nowego, rosyjskiego porządku na świecie.
Tej nocy po raz pierwszy od dekad obywatele Imperium zasypiali w kraju wolnym od konfliktów i zbrodni wojennych, do których popełniania tak długo zmuszani byli przez nieustępliwych wrogów ojczyzny. Bezpieczne ulice Moskwy spowijało blade światło latarni zasilanych energią nowego pierwiastka, pomnik w centrum miasta dumnie stał na baczność.
BALOO
Z pozycji, w której leżała, rozpościerał się widok na gładkie, niknące w czarnym oceanie kry lodowe. Śnieg prószył lekko, kładąc ciężkie płatki na jej rękawiczkach i lornetce, przez którą obserwowała okolicę. Choć mróz szczypał w zaczerwienione policzki, a ostry kawałek lodu wbijał się jej pod żebro, starała się nie zwracać uwagi na nieprzyjazne warunki. Niedźwiedź polarny, za którym podążała, znajdował się niecałe trzysta metrów przed nią, uporczywie grzebiąc łapą w zwłokach młodej foki, którą przed chwilą upolował. Pozostałe zwierzęta zdołały na czas zniknąć w morskiej toni, niezgrabnie przeskakując na beczkowatych brzuchach po lodzie i ześlizgując się z łagodnego zbocza, tym samym pozostawiając najwolniejszego członka stada na pastwę drapieżnika.
Trzymetrowy niedźwiedź o białej, niemal srebrzystej sierści, zabił niewielkiego ssaka jednym kłapnięciem ostrych kłów, a teraz, szarpiąc łbem, wyrwał z brzucha wielki kawał zakrwawionego mięsa i odrzucił za siebie agresywnie. Tanja przypuszczała, że mógł ważyć nawet siedemset kilogramów – nie widziała nigdy wcześniej na żywo tak wielkiego osobnika. Zamiast jednak zjeść swoją zdobycz, zwierzę rozciągnęło wnętrzności foki dookoła miejsca zbrodni i odstąpiło od truchła. Jego pysk mienił się świeżą czerwienią, a futro miał posklejane krwią. Z czarnych warg spływała zabarwiona posoką gęsta ślina.
Niedźwiedź polarny, którego śledziła biolożka, zwrócił uwagę badaczy Międzynarodowej Organizacji Badania Fauny Arktyki już trzy tygodnie temu, do niedawna nie było jednak możliwe ustalenie jego dokładnej lokalizacji. Przypuszczano, choć niepewnie, że choroba, na którą cierpiał, nie była zwyczajną wścieklizną, którą początkowo u niego podejrzewano, a którą już nie raz obserwowano wśród osobników jego gatunku. Obiekt 262, znany wśród zoologów Organizacji pod imieniem Baloo, miesiąc temu zabił innego niedźwiedzia, który zajmował sąsiednie tereny łowieckie. Niecałe dwa tygodnie później powtórzył nietypowe zachowanie, zagryzając samicę wraz z dwoma młodymi wiele kilometrów od granic swojego terytorium. Niedźwiedzie polarne znane były z samotniczego trybu życia i unikania konfliktów między osobnikami tego samego gatunku. Niesprowokowane ataki musiało poprzedzać tropienie ofiar, co również nie było typowym zachowaniem. Tanja obserwowała Baloo od trzech dni i przez ten czas była świadkiem siedmiu ataków na napotkane zwierzęta, przede wszystkim bezbronne foki. Były najmniej zwinne na lądzie, a przez to najłatwiejsze do upolowania. Najdziwniejsze w tym wszystkim było to, że ze swoich ofiar niedźwiedź nie pożarł ani jednej. Wszystkie zabijał, masakrując pazurami i ostrymi jak sztylety zębami, po czym zostawiał na pastwę padlinożerców. Po prostu szedł dalej. Nawet znając zdolność tych zwierząt do zbierania zapasów w sadle schowanym pod grubym futrem, kobieta zastanawiała się, ile jeszcze mięsożerca będzie w stanie przeżyć bez jedzenia.
Tanja wyciągnęła aparat z leżącej pod ramieniem torby i zrobiła parę szybkich zdjęć. Musiała nieustannie dokumentować poczynania niedźwiedzia. Powinna sfotografować także zmasakrowane focze zwłoki, z tym musiała jednak poczekać, aż drapieżnik uda się na dalszy łów. Włączyła dyktafon, by nagrać parę nowych obserwacji, które do wieczora mogłyby jej uciec z pamięci. Starała się oddychać powoli i mówić półszeptem wprost do mikrofonu wszytego w kołnierz grubej kurtki. Znajdowała się w znacznie mniejszej odległości od obiektu, niż było to sugerowane przez zoologów szkolących ją przed wyjazdem. Powtarzała sobie jednak, że przy zachowaniu wszelkich środków ostrożności, nie powinno jej nic grozić. W końcu MOBFA zapewniła jej najlepszy sprzęt do powierzonego zadania.
Z czasem śnieg zaczął padać mocniej, a lodowaty wiatr zmienił kierunek. Tanja zamarła nagle, widząc, jak śnieżynki zmieniają tor lotu. Z bijącym w piersi sercem obserwowała, jak stworzenie unosi łeb, wietrząc jej zapach. Po jego kosmatym karku przeszedł dreszcz, który przerodził się w spazm wstrząsający całym ciałem. Mimo że specjalnie wybrała to miejsce, aby pozostać niezauważoną, znalazła się nagle w pozycji z wiatrem w stosunku do niedźwiedzia. Zaczynała żałować, że podeszła tak blisko.
Gdy zwierzę ruszyło powoli w jej kierunku, węsząc niespokojnie, nie zastanawiała się dłużej i nie zważając na pozostawioną w śniegu pelerynę maskującą, puściła się biegiem do skutera zaparkowanego kilkaset metrów dalej, za wzgórzem. Plecak obijał się o plecy, grzechocząc zawartością. Strach ścisnął jej gardło, a serce tłukło się tak głośno, że w uszach słyszała jego rytmiczne dudnienie. Nie odważyła się odwrócić choćby raz, mimo że głowę rozsadzał jej paniczny krzyk własnych myśli: „Spójrz za siebie! Upewnij się!”. Wystarczająco wiele razy widziała tę bestię w akcji, by wiedzieć, że ściga się właśnie ze swoją bardzo szybką i krwawą śmiercią, jeśli niedźwiedź ruszył za nią.
Pomimo kłującego bólu rozrywającego płuca nie zatrzymała się dopóty, dopóki nie siadła na wyziębionym siedzisku ślizgacza powleczonym białą syntetyczną skórą. Gdy złapała uchwyt gazu, poczuła, jak mimo mrozu jej dłonie pocą się ze stresu. Nie odwróciła się nawet teraz, odpalając już silnik, wzbijając tumany śniegu i pędząc przez lodowe równiny do bazy badawczej.
Odetchnęła z ulgą, dopiero gdy zobaczyła majaczący w oddali niebieski budynek zbudowany z kontenerowych segmentów.
* * *
Gdy już zatrzasnęła za sobą ciężkie, stalowe drzwi, zerwała z głowy gogle oraz czapkę. Przeczesała palcami rozwichrzone włosy i westchnęła ciężko, opierając się plecami o ścianę. Odczekała chwilę, aby pozwolić emocjom opaść, a sercu się uspokoić. Z holu, w którym składowała sprzęt do całodniowych eskapad, prowadziły trzy przejścia do kolejnych pomieszczeń. Śluza otworzyła się z cichym skrzypnięciem, gdy podeszła do drzwi prowadzących do kuchni.
Baza o tej porze roku była pusta. Na czas największych zamieci i rekordowo niskich temperatur naukowcy opuszczali stację, aby powrócić do niej dopiero po trzech miesiącach, gdy tylko pogoda stawała się nieco łaskawsza. Aby przetransportować w to miejsce Tanję, o pomoc musiano prosić miejscowe plemię Inuitów. Milczący mężczyzna imieniem Ikumak przewiózł kobietę przez śnieżne pustkowie psim zaprzęgiem i odjechał bez pożegnania, gdy tylko wyładowała bagaże na próg bazy.
Pięć kontenerowych segmentów połączonych wąskimi korytarzami stało w półkolu, otaczając wybudowaną ponad pięćdziesiąt lat temu przez Norwegów antenę satelitarną. Górowała nad resztą zabudowań, mierzyła co najmniej dziesięć metrów. Przy tych warunkach atmosferycznych, jej szczyt krył się w gęsto padającym śniegu.
Tanja zasiadła do biurka w największym z pomieszczeń – pracowni, komputerowni oraz salonie jednocześnie – i przejrzała ekrany z monitoringu. Na kamerach skanujących teren na zewnątrz w tym momencie nie było widać nic poza śnieżycą. Pozostałe pokazywały nieruchomy obraz kuchni, sypialni i części wspólnej łazienek. Na panelu bocznym, tuż obok monitorów, świeciły się kontrolki informujące o szczelności śluz powietrznych. Wszystkie drzwi, poza wyjściowymi, wyposażone były w czujniki ruchu działające na podczerwień. Wszystkie dziesięć diod jarzyło się teraz zielonym światłem.
Zajadając się mdłą zupą z proszku, którą dostała jako prowiant, a która miała podobno zapewniać jej odpowiednią ilość dziennych kalorii, przerzuciła na komputer wszystkie pliki z aparatu fotograficznego oraz notatki głosowe. Każdego dnia, podążając za Baloo, nagrywała je półszeptem, leżąc okopana śniegiem, a jakby tego było mało, na koniec dnia musiała jeszcze poprawiać literówki programu transkrybującego i wykreślać z zapisków swoje nader częste niecenzuralne uwagi. Za pomocą impulsu wytwarzanego dwa razy na dobę przez norweską wieżę, jej obserwacje przesyłane były prosto do Organizacji.
Przeklinała w myślach siebie sprzed dwóch tygodni, która cieszyła się możliwością badań na Arktyce i dziwiła się, dlaczego z tak niewielką grupą badaczy konkurowała o przyznanie wakatu. Jeszcze cztery miesiące temu spędzała swój urlop w słonecznej Bułgarii, całe dnie wylegując się na niemal parzącej plaży, a teraz zdawało jej się, że już w ogóle nie pamięta ciepła. Nie wierzyła, że można czuć na twarzy gorące promienie słońca, a nie tylko lodowate porywy wiatru i ostry śnieg uderzający o zmarznięte policzki. Studiowała po to, by zajmować się pandami czy koalami, a nie niedźwiedziami polarnymi kilkaset kilometrów od bieguna północnego! Te pierwsze zdążyły jednak wyginąć, zanim zdołała skończyć uczelnię.
Wieczór nadszedł szybko i w ciągu niespełna pół godziny zapadł całkowity zmrok. Zamieć jedynie przybierała na sile i Tanja wiedziała, że nie osłabnie już aż do świtu. Podążając za regułami protokołu, równo o godzinie dwudziestej przerzuciła dane do wieży. Nie zaskoczył jej komunikat braku zasięgu i zastygły w bezruchu pasek przesyłania danych. Prawdę mówiąc, zdziwiłaby się, gdyby przy tej pogodzie pliki emigrowały bez problemu.
Wstała od biurka i przeciągnęła się, rozciągając zdrętwiały kręgosłup. Na rozświetlających ciemne pomieszczenie ekranach widniały zdjęcia niedźwiedzia, które zrobiła w przeciągu ostatnich trzech dni. Zawiesiła wzrok na fotografiach, zakładając ręce na piersi i zmarszczyła brwi. Nie była pewna, z czym dane jest się jej mierzyć. Od kiedy przyjechała do bazy, nie miała kontaktu z cywilizowanym światem. Nie wiedziała, czy inni badacze podzielają jej zdanie, jednak zgadzała się z teorią, że zwierzę nie choruje na zwyczajną wściekliznę. Coraz bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że opisuje chorobę dotychczas nieznaną nauce. Co prawda, zachowanie Obiektu 262 pod wieloma względami odpowiadało podręcznikowemu opisowi tego schorzenia – prawdopodobne problemy z przełykiem przyczyniające się do ślinotoku i awersji do spożywania pokarmu czy częste drgawki, wstrząsające całym cielskiem drapieżnika – jednak agresja, teoretycznie również będąca typowym objawem, w przypadku Baloo była czynnikiem tak zaostrzonym, że paradoksalnie podawała całą diagnozę w wątpliwość. Potwór – ponieważ tak zaczęła nieświadomie go nazywać w myślach – zachowywał się, jakby musiał zabijać. Po dopadnięciu ofiary, od razu ruszał na poszukiwanie kolejnej, zapominając o swoim dotychczasowym trybie życiowym. Budziło to w Tanji lęk i niepokój pomimo faktu, że została wyuczona podchodzenia do przypadków chorób u zwierząt w sposób chłodny i racjonalny. Nawet nie zauważyła, kiedy zaczęła w głowie nazywać niedźwiedzią dolegliwość „diablizną”. Choć nie była wychowywana w wierzącej rodzinie, jej natychmiastowym skojarzeniem, widząc niedźwiedzia pierwszy raz w akcie krwawego mordu, było religijne wyobrażenie opętania. Jakby w to zwierzę wstąpił sam diabeł. Uważała zatem, że diablizna to zgrabna nazwa, sugerująca podobieństwo do znanej nauce wścieklizny, a być może nawet jej mutacja. Czułaby ogromną satysfakcję, gdyby ten termin się przyjął.
Nagły trzask przerwał jej rozmyślania. Światło w pomieszczeniu zamrugało i zgasło. Wszystkie monitory zamrugały i wyłączyły się niespodziewanie.
Parokrotnie nacisnęła włącznik lampki, ale bezskutecznie. Znalazła się w nieprzeniknionej ciemności, która mroziła krew w żyłach. Mrok, jaki panował w miejscach pozbawionych zanieczyszczenia świetlnego, przerażał ją. Nie widziała nawet własnej dłoni, mimo że machała nią sobie tuż przed oczami. Całe życie mieszkała w Moskwie – mieście, które nigdy nie gasło – i do niedawna właściwie nie była w stanie wyobrazić sobie takiej ciemności.
Nie po raz pierwszy stacja została odcięta od elektryczności. Właściwie, to zdarzało się to dosyć często – w ciągu ostatnich trzech dni już dwukrotnie. Dotychczas jednak w dzień lub gdy już spała. Kable generatora prądu były przestarzałe i źle osłonięte. Wiatr z łatwością odkrywał je spod warstwy śniegu, po czym szarpał nimi bezlitośnie. Teraz dudnił triumfalnie o blaszane ściany kontenerów. Tanja nawet nie myślała o tym, aby naprawiać maszynę o tej porze, w silnej zamieci.
Na moment ciszę przerwał cichy pisk reaktywujących się urządzeń. Czujniki ruchu przy śluzach powietrznych przełączyły się na akumulatorowe zasilanie, a szereg diod rozjarzył się wątłym światłem. Wszystkie czujki i wspomaganie zapór były w stanie wytrzymać dwadzieścia cztery godziny na własnych bateriach. W innym przypadku naukowcy odcięci od prądu byliby skazani na śmierć głodową przy każdej awarii generatora. Czyli średnio raz na dwa dni.
Kobieta przeklęła na głos, spoglądając na diody.
Dziewięć z nich sygnalizowało na zielono sprawność systemu. No właśnie – dziewięć. Dziesiąta, pierwsza w szeregu, żarzyła się czerwonym światłem. Drzwi wejściowe do stacji stały otwarte.
Zanim śluzy powietrzne przełączyły się na akumulatory, mijało zazwyczaj paręnaście sekund. Spięcie musiało rozszczelnić mechanizm, a wiatr wtenczas zdążył zrobić swoje i otworzył drzwi. Tanja teoretyzowała w głowie jeszcze dłuższą chwilę, nim przemogła się i ruszyła po ciemku wzdłuż ściany w stronę korytarza prowadzącego do holu. Gdy śluza otworzyła się przed nią, poczuła na twarzy powiew mroźnego powietrza i zadrżała z zimna.
Ciężkie drzwi otwarte były na oścież. Z hukiem obijały się o ścianę, rzucane przez wiatr. Za nimi były tylko białe pustkowia i śnieg miotany przez wichurę. Tanja musiała użyć dużo siły, by zamknąć je wbrew żywiołowi. Gdy zatrzask złapał nareszcie, w środku zapadła cisza. Pod nogami poczuła kałużę mokrego śniegu, który musiał nawiać do środka. Blaszana podłoga w korytarzu prowadzącym do kuchni trzeszczała rytmicznie. Zamieć nie ustępowała. Mimo świadomości, że baza jest w stanie wytrzymać znacznie mocniejsze załamania pogody, czuła się w pomieszczeniach z cienkiej stali, jak jedna z baśniowych trzech świnek w jej domku ze słomy. Jeden podmuch więcej i cała budowla mogła runąć.
Wróciła do pracowni tą samą drogą, by zebrać ze stołu swoje rzeczy i po omacku przemieścić się do sypialni. Miała zamiar wziąć po ciemku szybki prysznic, póki woda w bojlerze jeszcze nie wystygła. Z generatorem musiała sobie poradzić z samego rana. Konsola stojąca przy monitorze świeciła się dziesięcioma zielonymi światełkami, co uspokoiło ją trochę. Śluza trzymała.
Macając dłońmi po biurku, zebrała dokumenty w jeden stos. Napotkała koniuszkami palców aparat fotograficzny, chwyciła za pasek i zawiesiła go na szyi. Zgarnęła wszystkie swoje rzeczy i obróciła się na pięcie. Ostatni raz jej wzrok powędrował w stronę biurka – z przyzwyczajenia, ponieważ i tak nic nie widziała poza światłem konsoli.
Na jej oczach druga w szeregu dioda, odpowiadająca za drzwi prowadzące z korytarza do kuchni, zapłonęła czerwonym światłem. Po chwili ponownie zaświeciła na zielono. Oznaczało to, że drzwi otworzyły się i zamknęły.
Czujniki ruchu były nowym nabytkiem w bazie i zawsze działały sprawnie. Technicy MOBFA zapewniali ją o niezawodności tego systemu. Nie było więc powodu, by nie wierzyć swoim natychmiastowym podejrzeniom.
Bardzo możliwe, że to, co znajdowało się z nią teraz w środku bazy, to zając śnieżny lub lis polarny – zagubione w śnieżycy zwierzę mogło skorzystać z każdej nadarzającej się ciepłej kryjówki – a jednak po jej plecach przebiegł zimny dreszcz. Drzwi wejściowe otwarte były co najmniej przez minutę.
Stała w bezruchu i patrzyła, jak na czerwono zaświeca się trzecia lampka w szeregu – drzwi prowadzące na korytarz łączący kuchnię z salonem. Jej nadzieja na to, że niepsujący się system czujników jednak się zepsuł, właśnie zgasła. Cokolwiek było w stacji, szło w stronę pracowni. Lampka wróciła do zielonej barwy – drzwi się zamknęły.
Dopadła do biurka i drżącymi rękoma zaczęła przerzucać rzeczy w poszukiwaniu latarki. Nie pamiętała, gdzie ją zostawiła i czy w ogóle przynosiła ją do tego pokoju, ale liczyła teraz na łut szczęścia i własne zapominalstwo. Kątem oka zobaczyła, jak czwarta dioda zmienia kolor na czerwony. Usłyszała skrzypiący dźwięk rozsuwających się drzwi. Zastygła, nasłuchując.
Usłyszała ciężki, powolny oddech. Serce szarpało jej się w piersi, a ręce oblały się potem.
Odstąpiła od biurka, a jej dłoń instynktownie spoczęła na aparacie, który wisiał u szyi. Znając sprzęt na pamięć, namacała palcem właściwy przycisk. Cisza wypełniła się dźwiękiem naświetlania lampy błyskowej.
Blaszane pomieszczenie na ułamek sekundy wypełniło się jaskrawym, białym światłem. Na wystarczająco długo jednak, by Tanja zobaczyła umazany zaschniętą krwią pysk, spienioną ślinę skapującą z czarnych warg i zaropiałe, pozbawione białek oczy.
A zaraz później znów zapadła całkowita ciemność.
PORA NA KONKWISTADORA
Dwa słońca już dawno schowały się za horyzontem, a blady księżyc przysłoniły czarne chmury. Powoli zapadała noc. Wysokie rośliny, przywodzące na myśl znane z Ziemi drzewa, kołysały się leniwie na lekkim wietrze. Ciemne, przybierające granatową barwę niebo przeszyła nagle rozjarzona smuga światła mknąca ku planecie z ogromną prędkością. Otoczona jaskrawą łuną płomieni kula rozświetliła rozciągające się pod nią wzgórza i równiny niczym wystrzelona w powietrze flara. Była niemalże nieodróżnialna od meteorów często widywanych na tym nieboskłonie.
Sferyczna kapsuła wypluła z siebie biały spadochron na chwilę przed tym, jak z hukiem uderzyła w gąszcz rozłożystych, wysokich na dziesiątki metrów krewnych paproci, wyrywając z ziemi ich pnie wraz z korzeniami, łamiąc gałęzie i spopielając liście. Po upadku przetoczyła się przez las jeszcze długi dystans, nim ostatecznie zatrzymała się na niewielkiej polanie, pozostawiając po sobie rozległy tor zniszczeń. W absolutnej ciszy, która zapanowała po lądowaniu, rozległ się syk zwalnianych uszczelek kokpitu i niewielkie, osmolone drzwiczki odskoczyły od skorupy, upadając w błoto. Z zadymionego wnętrza wygramoliła się pojedyncza sylwetka – człowiek w białym skafandrze ochronnym wraz z aparaturą tlenową na plecach. Kaszląc i próbując przetrzeć grubą rękawicą wizjer hełmu, mężczyzna oparł się o szczątki kapsuły i rozejrzał dokoła. Nie był w stanie zobaczyć nic poza otaczającą go roślinnością i drogą, jaką przebyła maszyna w trakcie twardego lądowania.
Zaraz za nim, brzęcząc niczym rozeźlone szerszenie, z pojazdu wyleciały trzy niewielkie drony. Każdy z nich, wyposażony w kamerę i mikrofon, unosił się w powietrzu, obserwując raz astronautę, a raz okolicę. Co chwila zmieniały pozycję i krążyły po polanie, aby znaleźć najlepsze ujęcie.
Słuchawka wmontowana w kask nagle zatrzeszczała cicho, po czym rozległ się w niej zniekształcony, niski głos:
– Konkwistadorze, czy słyszysz mnie wyraźnie?
– Słyszę – odparł krótko wywoływany.
– Cieszę się – rzekła osoba w słuchawce głosem niewyrażającym żadnych emocji. – Konkwistadorze, jestem twoim operatorem. Będę z tobą w nieprzerwanym kontakcie. Jestem do twojej dyspozycji, ale upominam cię zawczasu, abyś nie blokował linii zbędnymi pytaniami. Może się zdarzyć, że będę wydawać ci polecenia. Dzięki nim zwiększysz swoją szansę na wykonanie misji, więc słuchaj mnie, a za parę godzin wyciągniemy cię stąd i wrócisz do domu. Potwierdź, że zrozumiałeś.
– Rozumiem – padła krótka odpowiedź. Rozbita kapsuła nie przestawała się dymić, a z otwartego kokpitu strzelały teraz kaskady iskier. Mężczyzna odszedł od wraku na bezpieczną odległość, starając się ponownie przetrzeć szybę. Ograniczona widoczność nie była jednak spowodowana dymem wypełniającym polanę, a hełmem, który wydawał się zaparować od środka.
– Najpierw parę informacji – kontynuował operator. – Podczas fazy termicznej lotu straciłeś system kontroli lądowania. A przynajmniej jego część. To było przyczyną twardszego upadku, który na pewno poczułeś. W związku z tym musisz sprawdzić swoje oporządzenie i kombinezon. Raportuj, czy wszystko jest w porządku.
– Zauważyłem jedną usterkę – zameldował astronauta, oklepując strój rękoma i sprawdzając jego szczelność. – Mój hełm zaparował!
Słuchawka trzasnęła i na moment zamilkła. Operator konsultował problem z działem technicznym. Po dłuższej chwili wrócił do niego z instrukcją:
– Sprawdź system wentylacji. Na poziomie biodra po lewej stronie znajdują się dwie diody, które powinny świecić na zielono.
– Świeci się jedna – odrzekł i westchnął ciężko, gdy zgiął się nisko, by dojrzeć cokolwiek przez zaparowaną szybę.
– W panelu kontrolnym znajduje się zawór. Zwiększ przepustowość wentylacji, a później raportuj o zmianach.
Na klatce piersiowej mężczyzny zawieszona była sporych rozmiarów skrzynka, w której znajdował się system manualnej kontroli podzespołów. Był ciężki i ograniczał pole widzenia, ale, jak się okazało, bywał przydatny. Astronauta zdjął plastikową pokrywę panelu i w skupieniu wykonał instrukcję. Grube rękawice sprawiały, że jego ruchy były powolne i nieprecyzyjne. Zmagał się z zadaniem dłuższą chwilę, niecierpliwie szarpiąc zawór.
– Spokojnie, tętno ci skacze – usłyszał w słuchawce. Na jego czole perlił się pot, a skraplający się na szkle rwany oddech jedynie przyśpieszał parowanie szkła.
W końcu kombinezon zasyczał, a plama osiadłej pary wodnej zaczęła stopniowo zanikać.
– Udało się! – W jego głosie można było usłyszeć ulgę. Uniósł głowę, spoglądając na gwiaździste niebo i wziął głęboki oddech. Powoli wypuścił powietrze z płuc, starając się uspokoić rozkołatane serce. Ze swojej pozycji w środku lasu widział tylko nieboskłon i sięgające ku niemu, otaczające go rośliny o powykręcanych kształtach i odpychającym wyglądzie. Czuł się tu obco, starał się jednak nie tracić ducha. – Teraz wszystko działa, zgłaszam gotowość.
– Cieszę się – powtórzył operator, nadal nie podzielając entuzjazmu rozmówcy. Kontynuował: – Konkwistadorze, usterka kapsuły wpłynęła również na miejsce twojego lądowania. Musimy nieco skorygować twoją pozycję, więc na razie kieruj się na południe. Utrzymuj kierunek i czekaj na dalsze instrukcje, czy to jasne?
– Jasne jak dwa słońca tej planety – odparł dziarsko mężczyzna. Obie gwiazdy widział z orbity, choć tylko przez moment, ponieważ zaraz później kapsuła zajęła się ogniem.
– Jest noc, Konkwistadorze – rzekł jedynie operator, ale w jego głosie dało się wyczuć nutkę nieco cieplejszego tonu. – Inicjuję odliczanie do rozpoczęcia transmisji.
Kompas wbudowany był w lewy rękaw kombinezonu w miejscu, gdzie zwykło się nosić zegarek. Astronauta przyjrzał mu się i pewnym krokiem ruszył w kierunku drogi wyrytej w lesie przez lądującą kapsułę. Jego uszu dobiegł dźwięk podążających za nim dronów, posłusznie nieodstępujących go na krok. Ich elektryczne turbiny pracowały na pełnych obrotach, wydając z siebie buczenie, które powoli zaczynało go irytować.
Ruszył przed siebie, przedzierając się przez poprzewracane pnie, w uszach słysząc miarowe odliczanie. Zaraz rozpocznie się program. Zaraz będzie sławny!
Pomachał do kamery i wyszczerzył się w szerokim uśmiechu.
– Sześć… Pięć… Cztery…
* * *
– Trzy… Dwa… Jeden… – odliczał powoli operator, wpatrując się w zegar wbudowany w ścianę. Gdy dotarł do zera, wyłączył swój mikrofon, obrócił się na krześle i odetchnął głęboko. – Rozpoczęliśmy transmisję na żywo.
Obszerna sala, w której się znajdywał, zajmowała całe najwyższe piętro stacji telewizyjnej. Panował tutaj nieustanny zgiełk. Kakofonia rozmów, stukania w klawiatury i krzątających się wokoło dziesiątek ludzi wypełniała pomieszczenie, nadając mu zaiste chaotycznego charakteru. Ustawione długimi rzędami stanowiska komputerowe ciągnęły się przez całą salę, rozdzielone jedynie wąskimi alejkami. Pracownicy wszystkich działów nieprzerwanie obserwowali poczynania Konkwistadora oraz zwiększającą się skalę oglądalności, przychodów i zaangażowania widzów. Specjaliści od mediów nie odrywali spojrzeń od ekranów – starali się podbudować zainteresowanie programem na portalach społecznościowych, udzielając się w zagorzałych dyskusjach i kłótniach fanów. Tuż obok nich siedzieli analitycy, nieustannie porównując dane do archiwalnych materiałów.
– Witamy państwa na lesistym księżycu Cerex Alfa! Jakakolwiek pora dnia by u was teraz nie była, u nas jest noc, a u Konkwistadora… również noc. Mam nadzieję, że jesteście gotowi na dzisiejsze niebezpieczne przygody naszego jedynego badacza w terenie! Jak myślicie, co go dzisiaj czeka? – krzyczał do mikrofonu lektor zamknięty w szklanym, dźwiękoszczelnym studiu. Gestykulował przy tym zawzięcie, nie milknąc na dłużej niż parę sekund, których potrzebował na pociągnięcie łyka wody z butelki. Zgarbiony nad skryptem redaktor nerwowo przebiegał wzrokiem po tekście, edytując go na bieżąco, zależnie od potrzeby i działań Konkwistadora na ekranie. Otaczali go akustycy miotający się wokół jego stanowiska, odpowiedzialni za skrupulatne łączenie ścieżek dźwiękowych z dronów i studia lektorskiego.
Na samym środku pomieszczenia, na lekkim podwyższeniu, do którego prowadziły szerokie schody, stało krzesło o wysokim oparciu i niewielkie biurko zawalone dokumentami. Z tego stanowiska rozciągał się znakomity widok na całe piętro i pracę każdego pracownika z osobna. Naprzeciwko fotela, na wysokiej ścianie znajdowały się ekrany i zegar. Osoby odpowiedzialne za wybór ujęcia z jednego z trzech dronów dysponowały trzysekundowym opóźnieniem transmisji, w którym mogły wybrać odpowiedni kadr. Teraz operatorzy gawędzili ze sobą swobodnie, pozwalając dronom na automatyczne filmowanie. Na razie panował spokój, a Konkwistador wędrował niezłomnie przez monotonną dżunglę.
Za fotelem, oparty o niego plecami, stał wysoki mężczyzna w eleganckim garniturze. Jego wzrok wpatrzony był w okna stacji sięgające od podłogi po sam sufit. Widok z nich rozciągał się na całe miasto leżące poniżej. Wysoka na niemal dwieście metrów stacja telewizyjna górowała nad pozostałymi budynkami, dzięki czemu było to najlepsze miejsce na obserwację życia toczącego się w dole. Dwupasmowe ulice rozświetlone teraz latarniami rozdzielały stojące w szeregach setki identycznych domów jednorodzinnych – białe ściany i szare dachy ciągnęły się aż do wysokiego muru. To on oddzielał miasto od nieprzyjaznej planety – zaraz za nim zaczynała się nieprzenikniona gęstwina nieznanej roślinności.
Patria Nova była pierwszą pozaziemską kolonią kosmiczną i nową ojczyzną dla kilkunastu tysięcy ludzi. Niektórzy z nich zdążyli już urodzić się, wychować i dorosnąć tutaj – w tym cyklu mijało dwadzieścia pięć ziemskich lat od założenia miasta. Znajdująca się w ekosferze gwiazdy Barak-2.4 planeta BS2-2 lepiej znana pod nazwą Deuteria okazała się bogata w atmosferę, tlen i niezbędne do przetrwania cywilizacji surowce, dając ludziom szansę na przedłużenie dziedzictwa imperium zbudowanego na Ziemi. Elegancki mężczyzna przyglądał się pogrążonemu w nocy miastu. Zazwyczaj pełne życia o tej porze, dzisiaj było niesamowicie ciche – transmitowany raz w miesiącu program „Pora na Konkwistadora” oglądała większość mieszkańców nie tylko kolonii, ale też Ziemi.
– Panie prezesie! – Jego przemyślenia przerwała sekretarka, która stała u szczytu schodów, przyciskając teczkę dokumentów do piersi. Tuż za nią stał szczupły mężczyzna o wątłej aparycji mola książkowego. Nieśmiało unikał kontaktu wzrokowego. – Gość do pana.
Dyrektor nieśpiesznie odwrócił się i obszedł swój fotel. Konkwistador widoczny na ekranach przedzierał się teraz przez paprocie tak gęste, że drony miały problemy z manewrowaniem między ciężkimi liśćmi, które w świetle małych reflektorów mieniły się barwami przypominającymi rozlaną benzynę.
– Z kim mam przyjemność? – spytał, kierując pytanie do sekretarki, a chuderlawemu mężczyźnie podał rękę. Z zaskoczeniem stwierdził, że jego uścisk był mocniejszy, niż się spodziewał.
– Pan jest przedstawicielem Ziemskiej Agencji Działalności Kosmicznej. Był umówiony.
– Inspektorem – poprawił ją i skinął uprzejmie w jej stronę. Kobieta uśmiechnęła się lekko, odwzajemniła gest i wróciła do swojego stanowiska, stukając obcasami. Mężczyzna nieśpiesznie przeniósł wzrok na prezesa i się przedstawił: – Maksymilian Samatow.
– Ach, oczywiście! Miło mi poznać, witamy na Deuterii. – Dyrektor zlustrował inspektora wzrokiem, a na jego twarzy pojawił się wyuczony uśmiech. – Rodzina?
– Jeśli nawet, to dosyć daleka – odrzekł mężczyzna, wzruszając ramionami. – Poza tym, to popularne nazwisko.
Prezes telewizji minął inspektora i ręką wskazał, aby ten podążał za nim. Założył ręce za plecy, przechadzając się między zabieganymi pracownikami, jakby był na spacerze.
– Czyli jest pan tutaj po to, by kontrolować moją pracę? – zagadnął, nie odwracając się.
– Źle pan rozumie funkcję, która została mi przydzielona. – Inspektor nie dał się zbić z tropu. Dyrektor przyznał w myślach, że jego pierwsze wrażenie o tym człowieku okazało się całkowicie błędne. – Jestem tutaj, aby sprawdzić, czy rozwój kolonii przebiega zgodnie z protokołami przygotowanymi przez Agencję dwadzieścia pięć lat temu. Sprawdzam każdy dział urzędu, a dzisiaj przyszedł czas na stację telewizji publicznej. Zajmę panu jedynie chwilę, a przez następne ćwierć wieku będzie miał pan ode mnie spokój.
– Dawno przyleciał pan na Deuterię? – spytał dyrektor, zmieniając temat. – Jeśli się nie mylę, od miesięcy nie lądował u nas żaden statek.
– Przyleciałem cztery miesiące temu.
– I dopiero teraz nas pan odwiedza, inspektorze? I to o tak późnej porze?
– Tak zostałem umówiony, również byłem zaskoczony.
– I to akurat w trakcie transmisji „Konkwistadora”… – mruknął pod nosem, rzucając gniewne spojrzenie w kierunku odwróconej tyłem, nieświadomej niczego sekretarki.
– To problem? – zapytał Maksymilian, zaintrygowany.
– Skądże! Podczas tego programu po prostu zwykle wiele się dzieje. Trzeba być cały czas czujnym. – Stanęli obydwaj pod ścianą z ekranami, zadzierając głowy. – No właśnie, proszę tylko spojrzeć.
Konkwistador nadal brnął przez las, teraz jednak zdecydowanie zwolnił. Jego nogi zaczęły grzęznąć w coraz głębszych mokradłach. Obładowany sprzętem, w niewygodnym stroju stąpał niepewnie i często się potykał. Kombinezon, jeszcze do niedawna biały, stracił już kolor. Był brudny, oblepiony mokrymi liśćmi i błotem. Choć wszędzie, jak okiem sięgnąć, ziemia pokryta była bujną roślinnością, najprawdopodobniej pod nią krył się zdradliwy zbiornik wodny.
Dyrektor podszedł do stanowiska z interaktywną mapą, na której oznaczona była lokalizacja astronauty. Stanął tak, by zasłonić inspektorowi widok na biurko, ale ten nie dyskutował.
– Niech odbije na zachód – rzucił krótko do operatora, który odpowiedział mu uniesionym kciukiem i nachylił się nad mikrofonem. Potem zwrócił się do nawigatora: – Ale tylko tak długo, jak będzie to konieczne. Gdy ominie bagno, ma iść dalej na południe! Bez dalszego zbaczania z kursu, zrozumiano?
Maksymilian zauważył na ekranie moment, w którym Konkwistador usłyszał w słuchawce nowe rozkazy. Przystanął na chwilę, niemalże niewidocznie pokiwał głową i zmienił kierunek. Powoli wyszedł z wody, która sięgała mu już do kolan – na samym końcu musiał podciągnąć się, chwytając wystający z ziemi pęd, by nareszcie postawić stopę na pewnym gruncie.
– Proszę powiedzieć mi coś więcej o „Porze na Konkwistadora” – poprosił inspektor. W dłoni trzymał teraz niewielkie urządzenie transkrybujące nagraną mowę na gotowe notatki. – Jaką planetę eksploruje ten człowiek?
– W tym odcinku widzimy księżyc Cerex Alfa – odpowiedział dyrektor, dając sobie parę sekund na zastanowienie się nad odpowiedzią. – Satelita niewielkiej planety w galaktyce, która poza numerem nie ma jeszcze nadanej nazwy. Księżyc nazwaliśmy jedynie na potrzeby programu, wcześniej nie był szczególnie badany. Nieco większa grawitacja niż ta, którą zna pan z ziemi, dwa słońca…
– O, to tak samo, jak na Deuterii! – zauważył mężczyzna.
– Tak właśnie – uśmiechnął się prezes i mimowolnie przewrócił oczami, choć tego jego rozmówca nie mógł zauważyć. – Niesamowity widok, nieprawdaż?
– Nie ma pan nawet pojęcia! Byłem zachwycony, gdy pierwszy raz widziałem tutejszy zachód słońc. To nie to samo, co na Ziemi…
– Wie pan co, panie Maksymilianie – przerwał mu dyrektor, wracając do przechadzania się alejkami. Na ekranach za jego plecami Konkwistador ponownie przedzierał się przez las. – Niezależnie od tego, jak piękne nie byłyby dwa słońca Deuterii, trochę tęsknię za Ziemią. – Zdawał się nieco rozmarzyć. – Może nie za tłokiem, ten mamy też tutaj, w Patrii, ale za naturą. Za tym, że w każdym momencie mogłem wyjechać z miasta w góry czy nad jezioro, odpocząć od tego zgiełku cywilizacji… i nic nie próbowało mnie tam zjeść!
– Ponieważ zabiliśmy wszystko, co mogłoby się na taki czyn pokusić. – Inspektor nie podzielał jego entuzjazmu. – Czego nie wybił klimat, wykończyliśmy my za pomocą diablizny.
– No ale kto mógł przewidzieć, że pozbycie się wszystkich zwierząt na terytorium przeciwników odbije się także na naszym ekosystemie – zażartował dyrektor, choć pod warstwą cynizmu dało się wyczuć nutę żalu. Zaraz jednak ponownie się rozpromienił. – No ale jak to! Słyszałem, że przywróciliście do życia mamuty, smilodony, wilki tasmańskie…
– A pracujemy nad T-reksem. Tak, panie dyrektorze, ale to wszystko dzieje się w parkach zoologicznych. Na wolności nie ma już zwierząt. I to od wielu lat.
– Tak się najwidoczniej musiało stać – zawyrokował mężczyzna. – Wygrał silniejszy gatunek.
* * *
Konkwistador oddychał ciężko, brnąc przez las. Warunki na tej planecie naprawdę dawały mu w kość – był zmęczony, obolały i potłuczony. Brejowate i kleiste błoto, które oblepiło mu nogawki aż do kolan, zaschło i teraz ciążyło, spowalniając ruchy. Droga dłużyła mu się, a roślinność tutaj była tak gęsta, że gdyby nie operator krzyczący co chwila w słuchawkę nowe rozkazy, zgubiłby się nawet pomimo posiadania kompasu.
– Konkwistadorze, zbaczasz z kursu – odezwał się znajomy głos. O ile wcześniej brzmiał nieuprzejmie, teraz stał się niemal agresywny.
– Wiem, muszę ominąć te liany – odpowiedział mężczyzna, poirytowany i machnął teatralnie ręką, nie wskazując niczego konkretnego.
– Dobrze się składa, ponieważ widz wykupił dla ciebie nóż! Dobrze sobie radzisz, ponieważ cały czas przybywa ci sponsorów.
Jak na zawołanie, jeden z dronów wypluł zapakowany w wodoodporny materiał nóż o grubej głowni i ząbkowanym tylcu.
– Pomachaj nim do kamery – poinstruował go operator. – I uśmiechnij się, bo robimy zbliżenie.
Konkwistador wykonał polecenie, jednak uśmiech na jego twarzy wyglądał na wymuszony, co podobno nie spodobało się PR-owcom. Otrzymane narzędzie rzeczywiście pomogło mu przedostać się przez gęstszy niż dotychczas fragment lasu – grube ostrze świetnie radziło sobie w roli maczety.
– Gdy tylko ominiesz przeszkodę, kieruj się na południe – usłyszał w słuchawce komunikat, który dźwięczał mu już w uszach.
– Dobrze, dobrze – wymamrotał niechętnie, ale po chwili dodał: – Co jest takiego na tej północy?!
– Konkwistadorze, przypominam ci, na co się umówiliśmy. Nie blokujesz linii zbędnym gadaniem.
– I co mi zrobicie, jeśli teraz zawrócę? – zadał kolejne pytanie, coraz bardziej zdenerwowany. Stanął w miejscu, wyprostował się i założył ręce na piersi na tyle, na ile pozwolił mu na to panel kontrolny.
– Użyjemy czipa, który zainstalowaliśmy w twoim kręgosłupie. Szybko, lecz bardzo boleśnie przerwie twój rdzeń. – Po tonie operatora nie dało się wysłyszeć, czy blefuje.
– Nie wszczepialiście mi nic takiego! – zaoponował astronauta.
– Pewności nie masz. I wolisz nie sprawdzać.
Zrezygnowany mężczyzna ruszył dalej, opierając się rękoma o grube pnie. Z rurki, którą znalazł ustami w hełmie, pociągnął łyk przetworzonego jedzenia, które miało utrzymywać jego ciało w pełni sił i odpowiednio nawadniać. Odczekał chwilę, niechętnie przełknął mdłą papkę i gdy chciał już kontynuować podróż, jego uszu doleciał nowy dźwięk. Ciche, miarowe sapanie dochodziło z naprzeciwka.
Astronauta przykucnął i zaczął wpatrywać się w ciemność przed sobą.
– Konkwistadorze, idź dalej.
– Ale… Jak… Nie słyszycie tego?!
– Słyszymy, idź dalej. Powoli. – Operator był nieugięty.
Ociągając się, ruszył przed siebie. Delikatnie odgarniając paprocie sprzed oczu, obserwował uważnie okolicę i nasłuchiwał.
Parę metrów przed nim, pośród wydeptanej roślinności, stało zwierzę, którego mężczyzna nigdy wcześniej nie widział na oczy. Ten fakt akurat nie był dla niego zaskakujący, ale i tak zdziwiło go to, na co spoglądał.
Zwierzę krążyło leniwie po udeptanej polance, przeżuwając kolorowe liście rosnące na wysokości jego krótkiego pyska. Wydawało przy tym krótkie, przypominające chrumkanie, odgłosy. Jego skóra o migotliwej, niebieskawej barwie dobrze kamuflowała się wśród tutejszej przyrody. Istota była znacznie wyższa od człowieka, ale też niebywale szeroka, przypominająca nieco swoim kształtem najedzonego do syta kleszcza. Nie wyglądała niebezpiecznie, a skupiona była na liściach, które pożerała łapczywie.
– Możesz to obejść, nie jest groźne – rzekł operator. – Nie wykonuj nagłych ruchów, ale możesz poruszać się swobodnie.
– Jak to się nazywa? – spytał z czystej ciekawości. Liczył, że chociaż na to pytanie jego rozmówca odpowie bez wypominania mu blokowania linii.
– Widzowie właśnie głosują. Wygra propozycja z największą liczbą głosów… Jedna z wygrywających propozycji to „kosmiczna krowa”.
– Oby się nie przyjęło.
– Zgadzam się, choć po łacinie brzmi nieco lepiej.
Konkwistador nieśpiesznie wyprostował się i wykonał pierwszy krok w kierunku zwierzęcia. Niespodziewanie usłyszał nad sobą donośny trzask łamanych gałęzi. Roślinożerca natychmiast uniósł łeb, rozglądając się na boki.
Stworzenie, które z koron wysokich paproci spadło nagle na kosmiczną krowę, było całkowicie czarne. Smukłe, wężowe i wyposażone w sześć zakończonych szponami łap zaatakowało zdobycz z mrożącą krew w żyłach brutalnością. Choć było od niej mniejsze, przygniotło je z impetem do ziemi i zatopiło zęby w krępym karku. Pazury maniakalnie zatapiały się raz za razem w niebieskawej skórze, wyrywając z ciała grube kawały mięsa. Las rozbrzmiał kwikiem zarzynanego roślinożercy.
Astronauta ledwo zdążył zareagować na to, co się dzieje. Jednym susem wpadł w wysokie krzewy i przycisnął się do podłoża. Z przerażeniem obserwował całą scenę, starając się nie wydać z siebie żadnego dźwięku i nie ruszyć choćby mięśniem.
– Lepiej go obejdź, póki jest zajęty – usłyszał w uchu.
Czuł, jakby serce miało mu za chwilę wyskoczyć z piersi. Starając się nie poruszyć żadnej gałązki, wstał i tyłem wycofał się w gęstwinę. Gdy tylko stwór zniknął mu z oczu, przyśpieszył kroku, ale nadal zważał na hałas.
– Odbij na południe – powtórzył operator jak mantrę.
– Muszę to ominąć.
– Nie wolno ci iść na północ!
– Pierdol się! Nie mam zamiaru tu zginąć!
Wbrew protestom operatora, ruszył w przeciwnym do wskazanego kierunku. Dopiero gdy po długim marszu uznał, że wystarczająco już oddalił się od zagrożenia, skręcił. Do latającej nad nim kamery wystawił środkowy palec.
* * *
– Więc, tak właściwie, jaki jest cel „Pory na Konkwistadora”? – spytał inspektor, przyglądając się kadrom rozbebeszonych zwłok zwierzęcia, na które latająca kamera zrobiła dodatkowe zbliżenie. Sam atak został puszczony w transmisji trzykrotnie, za każdym razem z innego ujęcia. Dyrektor opowiadał z ekscytacją, jak niesamowicie taki zabieg podnosi oglądalność, a poza tym uniknięto w ten sposób pokazywania na wizji buntowniczych gestów astronauty.
– Wymyśliliśmy ten program z wielu powodów – zaczął dyrektor. – Po pierwsze, Deuteria nie zaspokoiła naszej ciekawości. Chcieliśmy dalej eksplorować kosmos! Szukać kolejnych ciał niebieskich, które w razie potrzeby nadawałyby się na dom dla ludzi. Stworzenie transmisji, w którą widzowie z obu naszych planet mogą się angażować i współfinansować, pozwoliło nam w ogóle zorganizować takie eksploracje. To są zbyt duże pieniądze, abyśmy robili to co miesiąc za te marne podatki. Również ten czip w karku Konkwistadora to blef, bo kto by miał pieniądze na takie udoskonalenia. – Machnął ręką, dając znać, że żartuje. – Ludzie mogą subskrybować program, wykupywać Konkwistadorom dodatkowy sprzęt, płacić za pozdrowienie na ekranie… Możliwości jest wiele, a za wszystkimi kryje się przychód, dzięki któremu program istnieje. Samonakręcające się koło, z którego korzystamy my, prowadząc aktywne badania w terenie. Jeśli Konkwistador wraca, przywozi ze sobą próbki gleby…
– Chyba nieczęsto się to zdarza – zauważył mężczyzna z przekąsem, ale dyrektor chętnie podłapał temat.
– Poruszył pan ciekawą kwestię. Oczywiście, strata astronauty to ogromny cios dla całego zespołu i stacji, ale również dla widzów. To się niesamowicie dobrze sprzedaje! Oglądalność sięga najwyższych wartości właśnie wtedy, kiedy Konkwistador jest kąsany, truty, rozszarpywany, rozgryzany, pożerany od środka… – Zawiesił głos, gdy skończyły mu się przykłady na brutalne sposoby, w jakich ginęli badacze na wizji. – Śmierć Konkwistadorów utrzymuje nasz program i pozwala badać nowe planety. Jest to niezbędny element widowiska, panie Samatow.
– Niesamowite, na jak wielu planetach znaleźliśmy życie. Jeszcze nie tak dawno nikt chyba nawet nie przypuszczał, że nie jesteśmy sami we wszechświecie.
– W rzeczy samej, niesamowite – zawtórował mu dyrektor. – Pan może tego nie pamiętać, ale ja wychowałem się jeszcze w czasach sprzed kolonii. Wyjechałem tutaj pierwszym transportem, chwilę po skończeniu studiów. Ludzie nie wyobrażali sobie nawet, że to wszystko może tu na nas czekać!
Mówił z pasją, a inspektor był oddanym słuchaczem. Z uwagą notował wszystko, co powiedział mu rozmówca, a w jego oczach można było zauważyć nieudawane zainteresowanie. Nie uszło to uwadze dyrektora.
– A pan jak dostał to stanowisko? – spytał nagle. – Jest pan dość młody.
– Podobnie, jak pan, przylatując tutaj – odrzekł z uśmiechem Maksymilian. – Wybrałem uniwersytet specjalnie pod to, aby zobaczyć kolonię na własne oczy. Marzyłem o tym od dziecka, do Agencji dostałem się jeszcze przed małżeństwem, ale teraz w domu czeka na mnie rodzina. Długie lata przede mną, zanim będę mógł się z nimi znów zobaczyć… Moja córka, Tanja, będzie wtedy szła już na studia!
– Tanja? Ładne imię.
– Prawda? Krąży w rodzinie od pokoleń, też je lubię.
– Och, proszę się odwrócić! – Dyrektor obejrzał się, by spojrzeć na ekrany. – Zaczyna się robić ciekawie! Jak oglądalność?
– Utrzymujemy stały poziom od ataku na roślinożercę – odpowiedział jeden z analityków danych.
– Na kosmiczną krowę – rzuciła kobieta odpowiedzialna za płatne głosowanie. – Ta propozycja na nazwę właśnie zwyciężyła.
– Pamiętaj, że ci za to płacą – wyszeptał do siebie mężczyzna, wznosząc oczy ku niebu. Maksymilian uśmiechnął się, słysząc te słowa. Zerknął na wyświetlacze.
Konkwistador rozdeptał coś, co rozpłynęło się naokoło jak nieścięta jajecznica. Próbując strzepać maź z buta, ubrudził jeszcze obie ręce.
– Oglądalność wzrasta!
– Co to takiego? – zapytał inspektor.
– To gniazdo tartarionyksa – rzekł mężczyzna, skupiony na transmisji. – I widzowie o tym wiedzą.
– Co to jest ten… Panie dyrektorze, proszę mówić jaśniej!
– Tartarionyks to zwierzę, które już dzisiaj spotkaliśmy – wyjaśnił zwięźle dyrektor. Oczy zaświeciły mu się z ekscytacji. – To drapieżne, oczywiście. Wspaniałe zwierzęta, żyjące w rojach. Całe tysiące takich potworów w jednym miejscu, wyobraża pan to sobie?
Inspektor z podziwem słuchał jego opowieści, czuł jednak pewną trwogę, przyswajając wiedzę o tych stworzeniach. Nie chciał nawet zastanawiać się nad tym, jak szybko taki stwór rozprawiłby się z człowiekiem. Tymczasem dyrektor kontynuował:
– A apetyt mają taki, że co jakiś czas muszą migrować, bo są w stanie wybić do zera okoliczną faunę. Nie wiedzieliśmy, że teraz osiedliły się tutaj, musiały się przenieść niedawno. Ach, tartarionyksy… Podoba się panu nazwa? Tę akurat sam zgłosiłem i postarałem się, by wygrała głosowanie! „Tartar” zapożyczyłem z mitologii, a „onyks” nawiązuje do jego koloru – tłumaczył z dumą w głosie.
– Co to jest Tartar?
– Och, panie inspektorze. – Dyrektor teatralnie załamał ręce. – Widać, że wychowywaliśmy się w innych czasach. Tartar to piekło w mitologii starożytnych Greków. Czy nie jest to niezwykle trafne nawiązanie? Czarny potwór z Tartaru! Przyznam nieskromnie, że brzmi świetnie!
– Wyjątkowo melodyjnie, przyznaję – odparł inspektor, ale jego wzrok utkwiony był w ekranie. – Ale co to znaczy dla astronauty?
– Dla kogo? Ach, dla niego? Niestety, z nim najprawdopodobniej musimy się już pożegnać – wzruszył ramionami mężczyzna. – Tartarionyksy nie posiadają zmysłu wzroku, ale są niesamowicie wyczulone na dźwięki. A nasz dzisiejszy Konkwistador jest wyjątkowo nieporęczny. Nie mogę wyjść z podziwu, że z tamtego spotkania uszedł cało.
– Chyba nie pozwoli mu pan tak po prostu zginąć!
– Oczywiście, że nie! – zaperzył się prezes stacji. – W końcu mamy dobrą oglądalność, nie możemy teraz skończyć! Tę jedną rzecz niech pan zapamięta: Ludzie przed telewizorami są jak hieny. Czekają tylko na rozrywanie Konkwistadora na kawałki. Oglądalność sięga najlepszych wyników, gdy my już wiemy, że stracimy za chwilę dobrego badacza w terenie. Dlatego nie możemy tego zmarnować.
Tak, jak przewidział dyrektor, w zasięgu kamer pojawił się stwór taki sam jak ten, którego Maksymilian widział już wcześniej. Ten był nieco mniejszy, ale po sposobie, w jaki się poruszał, zdawał się jeszcze zwinniejszy od poprzedniego.
– Wycofaj się powoli… – powiedział wprost do mikrofonu operator. W jego głosie po raz pierwszy można było usłyszeć napięcie.
– Nie ruszaj się! – Do mikrofonu dopadł dyrektor. – Nawet nie drgnij, on reaguje na dźwięki! Odczekaj, aż tartarionyks obwącha gniazdo i odejdzie. Nie możesz ruszyć się nawet…
Konkwistador nie doczekał do końca zdania. Gdy tylko wyższy od niego, czarny jak smoła, drapieżnik zbliżył się jeszcze o krok, astronauta rzucił się biegiem do ucieczki. Pędził na oślep, przedzierając się przez pnącza i nie zważając na kierunek, w którym zmierza.
Na twarzy dyrektora pojawiła się irytacja, która przerodziła się we wściekłość, gdy tylko spojrzał na mapę.
– On ma iść na południe! – wykrzyknął w stronę nawigatorów.
– Zawróć. Zawróć! – powtarzał w kółko operator. – Musisz skręcić o przynajmniej dziewięćdziesiąt stopni.
Człowiek na ekranie biegł przed siebie, nie zważając na nawoływanie w słuchawce. Po jego zachowaniu widać było, że całkowicie stracił panowanie nad emocjami. Ciałem zawładnął instynkt przetrwania. W odsłuchu mikrofonu słychać było szybki, urywany oddech. Wskaźniki tętna szalały na monitorach analityków.
Tartarionyks zaskowyczał, przyprawiając inspektora o gęsią skórkę. Nie potrafił porównać tego dźwięku do niczego, co kiedykolwiek wcześniej słyszał.
Obraz z kamery, która leciała tyłem, utrzymując kadr na potwora, nagle zatrząsł się, po czym zgasł. Maksymilian patrzył na swoje blade odbicie w czarnym wyświetlaczu, podczas gdy jedno ze zwierząt pożerało pochwycone przez siebie urządzenie, co uchwycił w rogu kadru inny dron.
Stworów przybywało. Zeskakiwały z pni i wynurzały się z zarośli. Słysząc ciężkie kroki, natychmiast rzucały się w pogoń za człowiekiem w skafandrze.
– Konkwistador wbiegł w rój tartarionyksów – zaraportował posłusznie analityk.
– Przecież widzę! – wrzasnął dyrektor. Oparł się o biurko i odepchnął operatora. Uniósł jego mikrofon, przyłożył go niemal do warg i wycedził przez zaciśnięte zęby: – Słuchaj, skończony kretynie. Jeśli nie chcesz zabić nas wszystkich, skręć w tym momencie lub daj się im pożreć. Rozszarpią cię szybko, nie poczujesz bólu.
– Co miał pan na myśli, mówiąc… – zaczął inspektor, ale nagle zamilkł. Jedna z kamer lecąca wysoko, poza zasięgiem ścigających ją zwierząt, uchwyciła majaczący w tle, rozświetlony lekką łuną wysoki obiekt.
– Czy to jest…? – wydukał Maksymilian.
– Odwróć kamerę! – krzyknął dyrektor.
– Czy… Czy to jest wieża telewizyjna? – Inspektor osunął się na pobliskie krzesło. – Czy Konkwistador jest na Deuterii?
– Panie inspektorze, z łaski swojej, proszę teraz nie przeszkadzać!
– Dyrektorze! – Mężczyzna oprzytomniał i poderwał się do pionu. – Na czas mojej wizytacji podlega pan moim poleceniom. Proszę natychmiast powiedzieć mi, co się tutaj dzieje!
Dyrektor zatrzymał się, spojrzał na niego badawczo i zbliżył się powolnym krokiem.
– Gdyby ten półmózg – tu wskazał palcem działające ekrany – trzymał się wyznaczonego szlaku, nic by się nie stało.
– Co ma pan na myśli?
– Tak, kręcimy program na Deuterii! – krzyknął dyrektor. W stacji zapanowała na moment całkowita cisza. Wszystkie oczy zwrócone były w ich stronę. Niektórzy pracownicy wydawali się przerażeni tak samo, jak inspektor, po reakcji większości można było jednak zrozumieć, że znaczna część osób zaangażowanych w produkcję programu zdawała sobie sprawę z ukrywanej przez telewizję prawdy. Mężczyzna schował na moment twarz w dłoniach, nim z powrotem podniósł wzrok. – To chciał pan usłyszeć? Nie wierzę, że wysłano pana z Ziemi w siedmioletnią podróż w jedną stronę, a nie zdradzono panu podstawowych informacji. Co za komedia! Ten kraj to cyrk!
Inspektor milczał, wzrok miał utkwiony w dyrektorze.
– Nie stać nas na podróże na inne planety, ledwo stać nas na transfery między Ziemią a Deuterią. Jest pan pierwszym od dziesięciu lat Ziemianinem, który postawił tutaj stopę, a my beztrosko miesiąc w miesiąc wysyłamy ekspedycję na nową planetę? – zaśmiał się sucho. – Plan „B” zawiódł, a planu „C” nie ma! Nie ma innych planet w ekosferze, które moglibyśmy terraformować. Jesteśmy uwięzieni tutaj, gdzie wszystko, co żyje poza murami tego miasta, chce nas zeżreć, przetrawić i wysrać! Wysyłamy Konkwistadorów w różne zakątki Deuterii. Dzięki temu jesteśmy w stanie przynajmniej trochę lepiej poznać nasz przeklęty nowy dom. Mieliśmy to szczęście, że planeta jest na tyle zróżnicowana, że nikt się nie zorientował, że pokazujemy im w kółko to samo. Aż do dzisiaj. Czy teraz jest pan zadowolony?
– Dyrektorze… – przerwał mu jeden z analityków. Powolnym ruchem wskazał ekrany. – Bardzo prosimy o instrukcje, nie wiemy, co mamy robić.
Konkwistadora ścigała niemożliwa do zliczenia chmara tartarionyksów – czarna fala kłów i pazurów przeciskała się przez las z ogromną prędkością. Pędziły za nim, przepychając się nawzajem lub wspinały się na wysokie pnie, próbując zeskoczyć na swoją ofiarę. Jakimś cudem Konkwistador nadal żył. I ściągał stwory coraz bliżej kolonii.
Miasto było widoczne już na obu kamerach i teraz już zbyt blisko, by dało się ten fakt ukryć. Komputery wyświetlające komentarze pod transmisją przestały nadążać nad przetwarzaniem nowych wiadomości i automatycznie zaczęły się resetować. Oglądalność pobiła wszelkie dotychczasowe rekordy. Inspektor mógłby też przysiąc, że miasto rozpościerające się pod stacją nagle obudziło się i zawrzało.
– Ewakuujcie się – powiedział cicho dyrektor. Zrezygnowany, lecz z uniesioną głową, zasiadł w swoim fotelu, na środku sali. – Pożegnajcie się ze swoimi rodzinami.
Pracownikom nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Zerwali się ze swoich miejsc i tłumnie rzucili w kierunku wind. Gdy dotarło do nich, że nie zmieszczą się tam wszyscy, zaczęli przepychać się w drodze do schodów, których na co dzień nikt nie używał.
– Co teraz z nami będzie? – Inspektor jako jedyny nie ruszył się ze swojego miejsca. Na Deuterii nie miał się z kim żegnać.
– A jak pan sądzi?
– Przecież mury…
– Niestety nie – przerwał mu dyrektor. – Nie przeciwko tartarionyksom. Budowaliśmy je, zanim opisaliśmy ten gatunek. Nikt też nie mógł przewidzieć, że osiedlą się niemalże na skraju lasu. Awaria kapsuły, która sprowadziła Konkwistadora zbyt blisko miasta to jedno, ale najprawdopodobniej prędzej czy później te zwierzęta i tak by nas usłyszały… Zresztą, proszę samemu oglądać.
Stworzenia dopadły Konkwistadora w miejscu, gdzie dżungla zaczynała się już przerzedzać. Obie kamery obserwowały, jak astronauta znika pod cielskami stworzeń, które szerokimi paszczami pozbawiają go kończyn i zaciekle walczą o ochłapy. Zamilkł nareszcie, gdy zakrzywiony pazur rozłupał jego czaszkę na pół, jak soczysty owoc. Jego zachrypnięty od krzyku głos nadal dudnił jednak w uszach inspektora.
Gdy tylko tartarionyksy rozprawiły się z astronautą, ich uwagę przyciągnął gwar ewakuującego się miasta. Niespokojne, nasłuchiwały uważnie, zadzierając łby. Wtedy ogień otworzyli strażnicy stacjonujący na wieżyczkach obronnych. Ostrzeliwane stworzenia bez najmniejszego wysiłku doskoczyły do umocnień i zaczęły wspinać się po murze. Choć pociski raniły i zabijały niektóre z nich, nowe osobniki nadal wynurzały się spomiędzy zarośli. Dostając się na wieże z niesamowitą zręcznością, ostrymi kłami rozrywały żołnierzy na strzępy. Ich karbonowe kamizelki obronne nie stanowiły dla nich najmniejszego wyzwania.
– Co za zrządzenie losu – westchnął dyrektor z podziwem w głosie. – Tak licznego roju jeszcze nie widziałem.
Drapieżniki zeskakiwały po drugiej stronie zapory, na starannie przystrzyżone trawniki domków jednorodzinnych i równo wylany asfalt dwupasmowych ulic. Ludzie uciekali przed nimi w popłochu, zamykali się w swoich domach, ale drzwi białych budynków nie były dla tych zwierząt żadną przeszkodą. Miasto wypełniło się zawodzeniem, piskami i agonalnymi wrzaskami, które słychać było w stacji nawet bez mikrofonów zamontowanych na dronach. Te natomiast nieprzerwanie filmowały krwawą masakrę. Dzięki wgranemu algorytmowi obracały się wokół muru i robiły dodatkowe zbliżenia, aby żaden szczegół jatki im nie umknął. W pewnym momencie czerwona posoka trysnęła na jedną z kamer, która zbyt blisko podleciała do rozrywanej przez stwora dziewczynki, i przesłoniła połowę obrazu. Automatycznie uruchomiła się mała wycieraczka, która dodatkowo rozmazała krew po obiektywie.
– Pan nie ucieka, dyrektorze? – zapytał nagle inspektor, odrywając wzrok od rzezi.
– Gdzie miałbym uciec? Nie mam zamiaru wbiec prosto w rój.
– A pańska rodzina?
– Jak bardzo nie chciałbym się z nimi pożegnać, nie zdążyłbym nawet do nich dotrzeć. Mogę jedynie życzyć im szybkiej śmierci, bo nie będzie bezbolesna… Musieliśmy oszczędzać na zbrojeniach, takie rozkazy z Moskwy. Nie ma co się łudzić, że ktoś nas uratuje. Wie pan, panie Samatow, sam opisywałem te zwierzęta, gdy po raz pierwszy się na nie natknęliśmy. Choć w rodzinie miałem samych chemików, ja jestem z wykształcenia biologiem. Broniłem tutaj doktorat na temat „tartarionyksa z księżyca Cerex Alfa”. Nawet moja praca naukowa była tylko trzystoma stronami pełnymi propagandy i kłamstw. To wszystko już dawno straciło dla mnie znaczenie.
– To dlatego zmienił pan profesję?
– Wybrałem lepiej płatne stanowisko zamiast pracy, której sens mi odebrano, gdy zmuszono mnie do łgania. W dodatku dzięki temu nie musiałem żyć w tej samej przekłamanej rzeczywistości, co ludzie pod nami. – Wskazał palcem za okno.
Zamyślił się na dłuższą chwilę, spoglądając na rozciągnięty za murem bezkresny las. Pierwsze ze słońc nieśpiesznie wyłaniało się już zza horyzontu, oświetlając połacie bujnej roślinności żółtawym blaskiem. Kolorowe liście mieniły się w jego promieniach wszystkimi barwami tęczy. Jutrzenka na Deuterii zaiste była widokiem zapierającym dech w piersiach.
– Mogę o coś pana zapytać, panie inspektorze?
– Oczywiście, dyrektorze.
– Rzeczywiście jest pan spokrewniony z Samatowem?
Maksymilian dał sobie moment, nim odpowiedział.
– Tak, choć zawsze wierzyłem, że osiągnę wystarczająco wiele, by być kojarzonym z własnym, a nie jego imieniem. Wmawiałem sobie nawet, że mi się to udało, gdy dostałem się na misję. Jednakże w głębi duszy cały czas wiedziałem, dlaczego to ja zostałem tutaj wysłany. Oraz dlaczego to było tak nagłaśniane te siedem lat temu.
– Potomek Anatolija Samatowa wyrusza nadzorować rozwój kolonii, którą zawdzięczamy wynalazkowi naszego bohatera narodowego – wyrecytował dyrektor teatralnym głosem. – Przyznaję, że brzmi to jak dobrze sprzedający się nagłówek.
Obydwaj uśmiechnęli się do siebie niemrawo.
Panujący poniżej stacji telewizyjnej chaos wciąż wrzał, ucichły jedynie odgłosy karabinów. Czarna fala tartarionyksów nadal wlewała się przez mur do miasta. Jeśli założyłyby tu gniazdo, miałyby zapewnione pożywienie na wiele kolejnych tygodni.
– Proszę mi wybaczyć, ale chyba nie miałem okazji poznać pańskiego nazwiska – odezwał się inspektor, spuszczając wzrok z ekranów. Ostatni z monitorów właśnie zgasł, co oznaczało, że stworzenia doskoczyły do trzeciej z kamer. Transmisja nareszcie została przerwana.
– Rzeczywiście… Aleksandr Maksimow, do usług.
Samatow skinął głową ze zrozumieniem, nie odezwał się.
– Lepiej niech pan pisze – rzekł ponownie dyrektor. Wskazał ręką wolne stanowisko komputerowe. – A raport proszę wysłać transmiterem, bo nie będzie miał pan już okazji przekazać go władzom własnoręcznie. Choć to jedynie formalność, ponieważ Moskwa nie dowie się w ten sposób niczego, czego już wcześniej nie wiedziała… Bardzo mi przykro, panie Maksymilianie, że tak szybko kończy się pana wizyta w kolonii.
Na ciągnącej się od najniższego piętra klatce schodowej rozległ się donośny, przeciągły skowyt.
Mężczyźni podeszli do siebie i uściskali się jak serdeczni przyjaciele.
– Tak się najwidoczniej musiało stać – rzekł cicho inspektor, odsuwając się od dyrektora na długość ramion. Uśmiechnął się, choć jego oczy pozostały smutne. – Wygrał silniejszy gatunek.