
Zapraszam wszystkich do zapoznania się z fragmentem mojej debiutanckiej książki :)
Zapraszam wszystkich do zapoznania się z fragmentem mojej debiutanckiej książki :)
FANGRIA
Autor: Przemysław Chmielewski
Rozdział 1
Dobrze rzucona kula ognia czasami bywa najlepszym środkiem dyplomacji.
Ludius Ravell, Ambasador ShatTar
Ciemne letnie niebo rozświetlił błysk, a chwilę później przez gęste chmury przebił się grzmot.
– Szlag by to! – wycedził, ze złością starzec, po czym przyspieszył kroku. – Kto ośmielił się zaatakować świątynię?! – Kropelka potu spłynęła po jego skroni i zniknęła w siwej brodzie, teraz splecionej w długi warkocz. – Szlag by to… – powtórzył z jeszcze większą złością. Wiedział, że po raz kolejny nie zadał właściwego pytania. Łapiąc oddech, zmusił się do wypowiedzenia go w myślach.
Jak dostali się do środka? To niemożliwe bez rytuału wtajemniczenia.
Odpowiedź pojawiła się natychmiast: zdrada. Stary mag z trudem przełknął zbierającą w nim gorycz. Trudno było mu zaakceptować ten fakt.
Nagle, puszczę, którą maszerował przeciął mocny podmuch wiatru. Drzewa zakołysały się złowieszczo.
Czas… Ile go mam? – Nie zwalniając, wsunął rękę do kieszeni i wyciągnął z niej czarny, nienaturalnie lśniący kamień. Kawałek skały był pierwszym dowodem na to, że coś złego działo się w miejscu, do którego zmierzał mężczyzna.
Kamień był połączony z mocą magów ze świątyni, przez co emanująca z niego energia ogrzewała go, czyniąc ciepłym i miłym w dotyku. Mężczyzna ścisnął go mocno w chudych palcach, po czym ponownie wepchnął do kieszeni. Teraz kamień był zimny.
Drugim dowodem była blokada uniemożliwiająca bezpośrednią teleportację do świątyni. Ktoś stworzył nad puszczą olbrzymią barierę teleportacyjną oraz potężne pole siłowe zagradzające przejście. Mag natrafił na nie jakiś czas temu i stracił sporo energii magicznej, zanim udało mu się przez nią przebić.
Atak został dokładnie przemyślany. Osłabić i opóźnić wsparcie. Tylko kto? – spróbował odgadnąć po raz kolejny. Stworzyli tak rozległe osłony… Na pewno posiadają jakieś magiczne urządzenia. Czyżby elfy? Tylko one…
– Nie, to bez sensu. Niby dlaczego miałyby to zrobić?! – Zaklął soczyście, po czym zerknął na złoty pierścień spoczywający na palcu jego prawej dłoni. Tajemnicze runy zostały misternie wygrawerowane na całej jego powierzchni. Symbole delikatnie lśniły zimnym białym światłem. Magiczne światło dodało mu teraz tak potrzebnej determinacji.
Elfy czy ludzie. To nie ma znaczenia. Jestem Arcymagiem. Pożałują, że ośmielili się wkroczyć do tego świętego miejsca! – Wykorzystał wzbierający w nim gniew, aby jeszcze bardziej przyspieszyć.
Minęły dwa kwadranse od chwili, w której wyruszył z ShatTar, miasta magii i został zmuszony do wędrówki.
W końcu, dysząc, zatrzymując się przed gęstym pasem krzaków, które zagradzały mu dalszą drogę.
Scatra – pomyślał, unosząc rękę, po czym przekierował do niej energię. Powietrze w jego dłoni błyskawicznie zgęstniało, przyjmując kształt kilkudziesięciu małych ostrzy. Mag skinął lekko palcami, a powietrzne ostrza wystrzeliły prosto w chaszcze. Przez wyjący wiatr przebił się odgłos ciętych gałęzi. Chwilę później przed Arcymagiem powstał tunel, za którym ujrzał skąpaną w deszczu polanę.
W tym momencie kolejny błysk rozdarł niebo, ukazując zarysy samotnej budowli.
Arcymag, zaczerpnął powietrza, po czym wytężając wszystkie zmysły, ruszył przez stworzone przejście.
Zaklęcie kamuflujące budynek zostało zdezaktywowane. Tylko strażnicy świątyni mogli tego dokonać… – pomyślał, czując mieszaninę smutku i żalu. Potwierdziło się, to była zdrada. Ostrożnie wchodząc na polanę rozejrzał się, będąc przygotowanym na atak. – Taki błąd… Jednak nie są tak dobrzy jak myślałem. Nie wystawili straży. To będzie ich sporo kosztować – pomyślał i smagany przez wiatr i deszcz ruszył w stronę uchylonego wejścia.
Ostrożnie podszedł do wrót. Pchnął je delikatnie. Drzwi rozwarły się szerzej. Mag zmarszczył czoło. Hol, który powinien być oświetlony, spowijał mrok. Ostrożnie przestąpił próg i wtedy to poczuł. Okropna woń, zapach spalonego mięsa, wdarła się do jego nozdrzy. Odór był tak silny, że starzec wstrzymał powietrze i z trudem powstrzymał mdłości. Walcząc z nieprzyjemnym uczuciem, wyciągnął przed siebie prawą rękę.
Iskardo.
Na wewnętrznej stronie dłoni pojawiła się kula światła. Uniósł ją, a jego serce zamarło. Na zaplamionej krwią marmurowej posadzce leżały dziesiątki zmasakrowanych i spalonych ciał.
– Nie… – Zrobił kilka kroków, niedowierzając. Spojrzał w dół i dostrzegł twarze zastygnięte w grymasie bólu, strachu i paniki.
Niektóre ciała zostały tak uszkodzone, że nie dało się nawet rozróżnić płci.
Nie, nie w taki sposób! – pomyślał, zaciskając zęby. Ruszył przez hol, starając się omijać poległych towarzyszy.
– Gdzie oni są?! Gdzie… się ukryli?! – wycedził, rozglądając się. Zapragnął, by czekali na niego z zasadzką. Pewni, że i tym razem pojawił się ktoś, kogo zdołają pokonać. Tak bardzo chciał zobaczyć ich zdumienie na twarzy, tak bardzo pragnął usłyszeć ich krzyk przerażenia. – Nie wybaczę…
Czarodziej dotarł do końca holu i stanął w okrągłym pomieszczeniu. Tu także leżeli martwi magowie.
– Udor… – szepnął, spoglądając na ciało starszego mężczyzny, który siedział oparty o ścianę, a w miejscu jego splotu słonecznego ziała głęboka dziura. – Ukochany mój… Miałem nadzieję, że chociaż ty… – Spojrzenie starca było utkwione w miejscu, w którym stał Arcymag. Ten ukucnął i delikatnie opuścił jego powieki. – Ja…
Złość odpłynęła natychmiast, zastąpił ją ból. Rozrywał go od środka. Starzec wstał i wolno pokręcił głową. Spojrzał jeszcze raz na mężczyznę, z którym potajemnie spędził ostatnie kilka lat życia, a w jego głowie pojawił się fragment ich ostatniej rozmowy.
„Demerionie, jesteś Arcymagiem. Ty, jak nikt inny nie powinieneś kierować się emocjami”.
– Masz rację – powiedział cicho. – Jak zwykle masz rację – dodał, starając się zebrać myśli. – Napastnicy zaatakowali świątynię tylko w jednym celu. Muszę ich powstrzymać, pieczęć nie może zostać złamana.
Wybrał drzwi po prawej stronie i ruszył korytarzem wijącym się spiralnie w dół. Minął kolejne ciała, ale nie chciał już na nie patrzeć. Wiedział, że to nie pomoże. Teraz musiał się całkowicie skupić i wyciszyć. Kolejne dwa ciała. Powoli zbliżał się do krypty.
Coś jest nie tak… – pomyślał nagle. Nie ma żadnego oporu. Czy napastnicy są tak zuchwali, że nie wystawili nawet najmniejszej warty? A może myśleli, że zlikwidowali wszystkich lub zostało ich już tak niewielu, że nie mieli kogo wystawić?
Mag doszedł do kolejnego ciała. Mimowolnie spojrzał na nie i poczuł kolejne ukłucie w sercu. Rozpoznał martwą kobietę. Zaledwie kilka dni temu przyjął ją do straży świątynnej.
Taka piękna i uzdolniona… Mogła wiele osiągnąć w życiu – pomyślał, przypominając sobie jak szczęśliwa była, gdy złożyła śluby i została wtajemniczona.
– Wypełniłaś zadanie – szepnął, spoglądając na jej rozcięte ciało.
W tym momencie to do niego dotarło. Wszyscy polegli, których mijał, byli strażnikami. Nigdzie nie dostrzegł ciał napastników.
O co tu chodzi?! Magowie w świątyni należeli do elity. To niemożliwe, by żaden atakujący nie zginął.
Dobiegł do końca spiralnego korytarza. Dalej droga była prosta, a na jej końcu znajdowały się kamienne drzwi. Demerion ruszył w ich stronę, jednocześnie mrucząc pod nosem:
– Motus Locatio.
Niewidoczna fala wyłoniła się z jego ręki i mknąc przed siebie, zniknęła w marmurowych ścianach. Wyczuł pojedyncze bicie serca.
Co?! To niemożliwe, by ktoś samotnie zdołał przebić się przez świątynię! MAGIORADI! – ponownie wysłał czar przed siebie. Zrozumienie przyszło w momencie, w którym zaklęcie przeniknęło przez drzwi, a on poczuł ilość energii napastnika. Zrozumiał, dlaczego magowie w świątyni tak szybko polegli. Osoba znajdująca się za drzwiami posiadała niewyobrażalne pokłady energii magicznej. Przerastała nawet jego własną, a był jednym z dziewięciu Arcymagów – najpotężniejszych ludzkich czarodziejów w całej Fangrii.
Teraz już wiedział, dlaczego nigdzie nie dostrzegł ciał agresorów. Odpowiedź była prosta. Napastnik był tylko jeden. Starzec przez moment się zawahał. Tego się nie spodziewał. – Mądrzej byłoby poczekać na wsparcie z ShatTar – pomyślał, będąc kilkanaście metrów od drzwi. – Gdy tutaj dotrą… – Wtedy to poczuł. Plugawa, nieczysta energia przebudziła się w pomieszczeniu przed nim. Pieczęć zastała naruszona. Wszelkie wątpliwości zostały rozwiane. Biegnąc dalej, wyciągnął lewą rękę – FURATTO! – Powietrze przed jego dłonią zgęstniało, formując w szybko obracający się sześcian. Powietrzna kostka wystrzeliła i z hukiem rąbnęła w kamienne wrota, rozrywając je na strzępy i posyłając ich resztki do wnętrza komnaty. Nie czekając, aż pył opadnie, wbiegł do środka, jednocześnie rozpraszając zaklęcie światła. – INFA DRAGONIO! – krzyknął, a z ręki, nad którą chwilę temu unosiła się kula światła, wystrzelił wielki słup ognia. Ogromne płomienie rozlały się po całym pomieszczeniu. Arcymag wiedział, że napastnik obroni się przed tym zaklęciem. Tym ruchem chciał go jedynie odciągnąć od pieczęci.
Płomień zniknął, a pomieszczenie wypełniło się dymem. Stary mag skupił się, czekając na kontratak. Mrużąc oczy, dostrzegł włamywacza. Spowita dymem zakapturzona postać stała tuż przed nim. Wyczuł, że się w niego wpatruje.
– Kim jesteś i jakim prawem wtargnąłeś do tego miejsca?!
Zamaskowana postać nie odpowiedziała, Arcymagowi wcale się to nie spodobało.
– ODPOWIADAJ!
– Ech, tak niewiele brakowało. Miałem nadzieję, że jednak nie zdążysz…
Czarodziej zbladł. Poznał ten głos, chociaż teraz wydawał mu się dziwnie obcy.
– Samuel?!
Postać drgnęła na dźwięk swojego imienia.
– Szybko mnie rozpoznałeś, Demerionie…
– Jak to możliwe? Przecież zaginąłeś lata temu. Myśleliśmy, że nie żyjesz!
– Właśnie tak to miało wyglądać. Wymagał tego mój mistrz… i jego cel.
– Mistrz? Cel? – Demerion zrobił krok naprzód. – Co to wszystko ma znaczyć?!
– Nie bądź śmieszny. Przylazłeś tutaj nieproszony i myślisz, że od tak zdradzę ci cały plan? – zaśmiał się.
Twarz Arcymaga zwęziła się złowieszczo. Samuel westchnął z udawaną rezygnacją
– Doprawdy niefortunnie się złożyło, że się tutaj pojawiłeś. Po wszystkim chciałem zrobić z ciebie wiernego sługę. Taka strata… Chociaż, może niekoniecznie. Nadal możesz się nim stać, wystarczy, że się wycofasz. O nic więcej Cię nie proszę… mój stary mistrzu.
– Bezczelność! Myślisz, chłopcze, że będę stał bezczynnie i ci na to pozwolę!?
Samuel ponownie westchnął.
– W takim razie będziesz musiał dołączyć do tych na górze – odparł, wskazując palcem na sufit.
– Ci na górze, to członkowie rodu Fels, tego samego, do którego należymy! To była twoja rodzina! – wycedził Arcymag, czując, jak ponownie wypełnia go wściekłość. Siłą woli zmusił się do spokoju. Wiedział, że musi wytrzymać jeszcze tylko chwilę, aby dowiedzieć się jak najwięcej i dać czas innym na dotarcie. – Jak mogłeś nas zdradzić?! Byłeś jednym ze strażników, byłeś moim uczniem!
Samuel wzruszył beztrosko ramionami.
– Taaak… Wtedy jakoś nie przywiązywałeś do tego faktu większej uwagi. Zresztą nieważne… stare czasy. Od dawna mam nowego mistrza, o wiele potężniejszego. Dzięki niemu stałem się niezwyciężony. Przerosłem cię starcze, a gdy zdobędę moc znajdującą się w tej kuli… – Demerion spojrzał za Samuela. Nad niewielką fontanną lewitowała, rozświetlając na czerwono całe pomieszczenie, mała kula, z której teraz wydobywała się czarna aura. Była to pierwsza oznaka naruszenia pieczęci, która więziła plugawą moc.
– Zdobędziesz? Artefakt jest strzeżony nie bez powodu! Tej mocy nie da się opanować!
– Mówiłem już, że nie jestem tym samym magiem, co kiedyś. Mój mistrz nauczył mnie nowych zaklęć, nowych umiejętności. Odkrył przede mną wiedzę od dawna pogrzebaną w mrokach historii.
– Kim jest twój mistrz? – Głos Arcymaga stał się lodowaty.
Samuel zaśmiał się z pogardą.
– Dość byś wiedział, że rasa Pradawnych nie wyginęła całkowicie.
– Pradawnych?! A więc to sprawka Raziela…
– Raziela?! – Samuel prychnął. – Ta przeklęta istota nie jest godna tego, by stawiać go na równi z moim mistrzem! Jest jawną obrazą swojego gatunku… Gdy zdobędę kulę, wtedy spotka go to, na co zasłużył.
Wie, gdzie jest Raziel? Drugi Pradawny?! Jest gorzej, niż myślałem. Rada musi się o tym dowiedzieć!
– Bredzisz, chłopcze! Nie wiem o co w tym wszystkim chodzi, ale nie pozwolę ci na nic więcej!
– Ty nie pozwolisz? Tak jakbyś mógł – Mówiąc to, zrobił krok do przodu i zdjął kaptur. Spod kaptura wyłoniła się blada, smukła twarz mężczyzny o czarnych włosach. Miał przekrwione błękitne oczy i wąskie, sine usta. Wyglądał koszmarnie.
– Zmieniłeś się, Samuelu – zakpił mimowolnie Demerion. Zaskoczył go jego własny ton. Złość, którą tak bardzo starał się hamować, wyrwała się z jego objęć. Wiedział, że nie powinien na to pozwolić, ale widok tak koszmarnie wyglądającej twarzy byłego ucznia sprawił mu dziwną satysfakcję. – Widzę, że życie po rzekomej śmierci ci jednak nie służy – zadrwił.
Mężczyzna skwitował to machnięciem ręki.
– To tylko chwilowe – odpowiedział, wskazując swoją twarz. – Mój mistrz musiał zmienić mój organizm, bym mógł podołać zadaniu.
Mimo lekkiego tonu, jakim przemówił Samuel, Demerion zdołał dostrzec krótki grymas bólu przemykający przez twarz mężczyzny.
– Poza tym…
Nagle Samuel wyprostował się gwałtownie i spojrzał w górę.
– Ci z ShatTar wkrótce tutaj dotrą – powiedział spokojnie. – Kilku z nich próbowało lecieć nad lasem. Właśnie aktywowały się moje pułapki. Dobrze, że miałeś więcej oleju w głowie.
Demerion na początku także zamierzał użyć magii, aby dolecieć do świątyni, lecz tego nie zrobił. Z ostrożności. Wiedział, że na otwartej przestrzeni byłby łatwym celem.
– Nie przypominam sobie chłopcze, bym kiedykolwiek pozwolił ci na takie spoufalenie – odparł, czując ulgę na słowa Samuela. W końcu mógł przestać się powstrzymywać.
– Skończ z tym, zarozumiały starcze. Już od dawna nie jestem chłopcem. To twoja ostatnia szansa. Wybieraj…
– Jak mógłbym dołączyć do tak podłej kreatury, jaką się stałeś?! Jak możesz mi to proponować po tym, co zrobiłeś na górze?! Po tym, co zrobiłeś Udorowi?!
– Ahh, więc tak to będzie – Samuel uśmiechał się delikatnie. – Co do Udora… Nawet nie zwróciłem na niego większej uwagi. Gdzieś mi się tam musiał zaplątać. Jednak, po twojej wypowiedzi wnioskuję, że go odszukałeś. Swoją drogą, chciałbym to widzieć.
Demerion zmarszczył brwi, nie rozumiejąc.
– Wiesz… twoją minę, gdy go zobaczyłeś…– dokończył jadowicie.
– MILCZ! – krzyknął Demerion, sięgając po energię. Samuel był szybszy.
– FURATTO! – krzyknął, wyciągając rękę przed siebie. Tak jak poprzednio przed Demerionem, tak i teraz w dłoni Samuela pojawił się powietrzny sześcian, jednak tym razem o wiele większy. Zaklęcie wystrzeliło z ogromną prędkością w stronę Arcymaga.
– DEFENDO!
W ułamku sekundy wokół starca powstała przezroczysta bańka. Zaklęcie ugodziło w magiczną tarczę, ale tylko się od niej odbiło, po czym z impetem uderzyło w ścianę, rozbijając kilka marmurowych bloków.
– Ty głupcze! Masz czelność używać przeciwko mnie zaklęcia, którego osobiście cię nauczyłem?!
– Potraktuj to jako sentymentalny gest pożegnania, na który kiedyś nie mogłem sobie pozwolić. – Samuel zaśmiał się, po czym krzyknął: – FU TANTO! – W jego ręce pojawił się powietrzny bicz.
Mężczyzna zamachnął się i zaatakował Demeriona. Powietrze świsnęło, gdy bicz lecąc w stronę starca, ciął marmurowe ściany. Zaklęcie ponownie uderzyło w tarczę, nie czyniąc jej żadnych szkód.
– Doprawdy, potężną wiedzę i umiejętności posiadasz, chłopcze – zadrwił Demerion, sięgając po swoją moc.
– Fulacra.
Powietrze wokół maga zgęstniało, tworząc kształty czterech szybko obracających się rycerskich lanc. Spojrzenia mistrza i byłego ucznia się spotkały. Sekunda, w której zamarli, stojąc naprzeciwko siebie. Serdeczny palec Arcymaga drgnął. Powietrzne lance jedna za drugą wystrzeliły w stronę Samuela.
Pierwsza z głośnym hukiem roztrzaskała się o przezroczystą tarczę, delikatnie odsłaniając jej kulisty kształt. Następna trafiła trochę niżej, a tarcza zawibrowała. Trzecia roztrzaskała się na wysokości twarzy, przezroczysta kula zdeformowała się na ułamek sekundy. Ostatnia uderzyła w środek i sprawiła, że Samuel cofnął się o krok. – To pokazuje różnicę w naszej WIEDZY – powiedział Demerion, dostrzegając zdumienie na twarzy byłego ucznia.
– Urio Meteoria – wyszeptał Samuel, wyciągając rękę przed siebie. Jego dłoń zalśniła żółtym światłem, a potężny promień rozdarł powietrze. Zaklęcie uderzyło w tarczę Arcymaga. Siła uderzenia odepchnęła Demeriona. Starając się utrzymać równowagę, przykucnął, koncentrując się na zaklęciu ochronnym.
– Taaak, to pokazuje różnicę w naszej… MOCY – odpowiedział zimno Samuel, gdy jasny promień zniknął.
Demerion spojrzał na swoją tarczę. W miejscu uderzenia powstała gęsta siatka rys. Starzec przesłał więcej energii do czaru, a pęknięcia zniknęły.
Pierwszy raz od wielu lat ktoś zdołał ją uszkodzić – pomyślał, przykładając dłoń do zimnej posadzki.
– FROZRADAL!
Z podłogi wystrzeliły lodowe kolce, które popędziły w stronę Samuela.
– INFA DRAGONIO!
Lód zderzył się z wielkim płomieniem. Zaklęcia się zneutralizowały, a pomieszczenie wypełniło się parą wodną. Demerion zmarszczył oczy, próbując dostrzec przeciwnika. Nagle przez parę przeleciały dwa sople. Z głośnym trzaskiem uderzyły o tarczę, po czym roztrzaskały się na drobne kawałeczki. Para się przerzedziła i starzec znowu dostrzegł napastnika. Ten nie tracił czasu i stworzył kolejne lodowe pociski wielkości dłoni.
– Naprawdę chcesz wygrać, używając zaklęć dla nowicju… – Zamarł, dostrzegając kulę znajdującą się za plecami Samuela. Lśniła mocniej, a jej blask sprawiał, że resztki pary przybrały szkarłatny odcień. Demerion zrozumiał, że Samuel wykorzystał moment, w którym go nie widział, by przyspieszyć zdejmowanie pieczęci.
Wie, że ma coraz mniej czasu, ale jeśli nadal będzie tak wykorzystywał luki w walce, wtedy posiłki nie zdążą dotrzeć – uświadomił sobie. Wziął głęboki wdech i wstał. Pora to zakończyć!
Lodowe zaklęcie pomknęło w jego stronę. Arcymag wyciągnął ręce przed siebie, przesyłając do nich olbrzymią część swojej energii. Czas zdawał się delikatnie zwolnić. Czar dotarł do tarczy.
– AR TAR HEA… – Pociski z łoskotem roztrzaskały się o przezroczystą bańkę i wtedy stało się coś, czego czarodziej nie przewidział. Z lodowych brył wyłoniły się kule światła, które oświetliły kawałki lodu. Ten rozbłysnął, oślepiając starca. Straszliwy ból przeszył jego oczy i wniknął w głąb głowy, raniąc mózg. To była tylko sekunda, na tak drobną chwilę mag się zdekoncentrował, a jego tarcza zamigotała.
– EQUEIKO! – krzyknął Samuel, kierując obie dłonie na Demeriona. Z podłogi wystrzeliły fragmenty uszkodzonych kamiennych bloków. Tarcza pękła dźwiękiem tłuczonego szkła.
***
Demerion odzyskał przytomność. Poczuł, że jest przygnieciony przez marmurowe bloki. Ból praktycznie go oślepiał. Resztką sił spojrzał w górę. Stał nad nim Samuel.
– W końcu odzyskałeś przytomność – przemówił, lecz tym razem bez drwiny i lekceważenia. Jego głos stał się zimny i poważny. – Ostrzegałem cię.
Demerion wypluł krew i spróbował złapać oddech.
– N-nigdy tego ci nie powiedziałem, ale zawsze uważałem, że nie masz w sobie za grosz pomysłowości… Teraz jednak… mnie zaskoczyłeś. – Uśmiechnął się słabo.
Blada twarz Samuela wykrzywiła się w dziwnym grymasie.
– Skończ z tym. To ja stoję nad tobą. Wygrałem.
– Doskonale… Widzę, że świetnie odnajdujesz się w sytuacji… – Arcymag spróbował złapać oddech – …i naprawdę mnie zaskoczyłeś. – Demerion pomyślał, że mimo krytycznej sytuacji nie czuje strachu czy złości. Wręcz przeciwnie, był wyjątkowo spokojny i wyciszony. – To zaklęcie… jestem pewien, że był to czar światła, jednak… – Starzec zakrztusił się własną krwią. Wziął kolejny płytki oddech, po czym kontynuował – … Jednak jestem również pewien, że ono nie oślepia i… właśnie dlatego jest tak przydatne.
– Teraz? W takiej sytuacji zebrało Ci się na rozważania? Nie jesteśmy już w akademii… – Samuel urwał na chwilę, nad czymś się zastanawiając. – Tak bardzo Cię wtedy podziwiałem, tak bardzo nienawidziłem… – dodał, nadal spokojnie. – Masz rację – podjął nagle – To było zaklęcie światła, uwięzione w lodowych bryłach i nie mylisz się, mówiąc, że samo zaklęcie nie oślepia. Zostałeś oślepiony przez kawałki lodu, do których dodałem pewną ciekawą substancję. To właśnie od tej substancji odbiło się światło. Odkryłem to jakiś czas temu. Przygotowując się do ataku na świątynię, robiłem wszystko, by z Tobą nie walczyć, lecz wiedziałem, że gdyby doszło do ostatecznego, walki z "Demerionem Doskonałą Tarczą", to muszę znaleźć sposób, by osłabić twoją koncentrację i zmusić cię do opuszczenia osłony. Wiedziałem, że czysta moc może nie wystarczyć. To zaklęcie wraz z twoją próżnością cię zgubiło. Ty cały czas myślałeś, że masz przed sobą niezdarnego i nieutalentowanego młokosa, którym kiedyś byłem. Widziałeś, co zrobiłem na górze, wyczułeś jaką energią dysponuję, mimo to zlekceważyłeś mnie. Duma i próżność podsycana gniewem sprawiły, że zgniłeś na stare lata. – Samuel głośno wypuścił powietrze. Wyglądało na to, że bardzo długo trzymał w sobie wypowiedziane teraz słowa. – Chociaż to też nieprawda – podjął – Ty od dawna już taki byłeś. Tak, jak każdy potężny mag z ShatTar. Wy Arcymagowie, uważacie się za wszechwiedzących i niepokonanych. Uważacie, że jesteście ponad innymi i należy wam się szacunek. Prowokowałem Cię, odmawiałem tego szacunku, a na końcu użyłem zaklęcia jakiego uczą się nowicjusze w akademii. – Samuel spojrzał z politowaniem na swojego byłego mistrza – To było takie oczywiste. Gdybyś nie był tak bardzo oślepiony… oślepiony i pochłonięty przez gniew. Nie zauważyłeś nawet, że zwiększony blask kuli był spowodowany zaklęciem iluzji, które na nią szybko rzuciłem. Gdybyś to dostrzegł, to od razu zrozumiałbyś, że za czymś tak prostym musi stać podstęp.
Starzec ponownie przełknął ślinę zmieszaną z krwią, po czym przemówił jeszcze słabszym głosem:
– Ja… zawsze mogę się usprawiedliwić tym, że jestem już starym człowiekiem, mam swoje… przyzwyczajenia i takie zachowanie jest mi dozwolone, ale ty? J-jak… się wytłumaczysz z tego, że chcesz sprowadzić na świat to plugastwo?
– Nie będę się z niczego tłumaczyć, spójrz. – Samuel odsunął się tak, by Demerion mógł zobaczyć, co jest za jego plecami. Starzec wytężył wzrok. Nad fontanną unosiła się czerwona kula, z której wypływała czarna maź. Maź ściekała w dół, jednak gdy tylko oderwała się od kuli niknęła, nim dotknęła gładkiej tafli wody. – I to już nie jest iluzja – dodał spokojnie.
– Chłopcze… Sam widzisz, co wydobywa się z kuli, a mimo to nadal chcesz…
Mężczyzna zrobił kilka kroków ku fontannie, po czym przemówił – Tak, ale to dopiero początek. Zaledwie mała cząstka planu…
– Początek? Zrozum, że gdy… spróbujesz wchłonąć tę moc, to… potwór, który jest w niej uwięziony… przejmie nad Tobą władzę.
– Myślisz, że o tym nie wiem? Ty naprawdę myślałeś, że wchłonę czystą esencję? Mam zamiar zapieczętować całą kulę w swoim ciele. Dzięki temu będę korzystał z jej mocy, gdy uwięziony w niej byt będzie kontrolowany przez resztki pieczęci, które na niej pozostawię. Prawda, że genialne?
– Nie uda Ci się, nie… pozwolę na to.
– Ty? Ledwo żyjesz i niby, w jaki sposób chcesz mnie powstrzymać? Miałeś możliwość wybrania właściwej strony. Teraz… teraz jesteś skazany na moją łaskę. To ode mnie zależy, w jaki sposób zginiesz i czy w ogóle zginiesz. Wiesz… magia daje tyle możliwości. Tyle ciekawych eksperymentów mogę przeprowadzić na twoim ciele…
– Jesteś obrzydliwy… – wycharczał Demerion – Samuel odpowiedział, jednak Arcymag już go nie słuchał. Zamknął oczy i skoncentrował się na swojej energii, wszedł w samo jej sedno. Uspokoił oddech i się wyciszył. Otworzył oczy, nic już nie miało znaczenia, nic poza kulą. Skupił się na niej, badając ją wzrokiem. – Moje ostateczne zaklęcie – pomyślał, uwalniając energię. Jego ciało zalśniło, a w powietrzu zabrzmiała dziwna, głośna wibracja, która z każdą sekundą narastała. Samuel odskoczył, nie wiedząc, co się dzieje. – Muszę za wszelką cenę powstrzymać to zło. Jestem jej strażnikiem. Muszę zrobić wszystko, co w mojej mocy. Muszę… pomścić pozostałych – pomyślał, nie spuszczając wzroku z kuli. Dostrzegł jej słaby punkt na naruszonej pieczęci, wyszeptał zaklęcie. Poczuł, jak odrywa się od ciała, nie czuł już bólu ani ciężaru kamieni. W jednej sekundzie popędził w stronę kuli, jako srebrzyście lśniąca poświata.
Jeszcze chwila i wszystko się skończy. Powstrzymam to szaleństwo. To moja powinność, mój obowiązek. Imperius… – pomyślał, przypominając sobie słowa ślubowania złożonego, gdy był chłopcem. „Przyrzekam, że całym swoim życiem i mocą będę strzegł, by Imperius, potwór zapieczętowany w kuli Itharis, nigdy nie ujrzał światła dziennego”.
Nagle poczuł dziwne przyhamowanie, to Samuel rzucił zaklęcie, próbując go powstrzymać, lecz było już za późno. Dotarł do kuli. Komnata wypełniła się białym światłem.
Rozdział 2
Na wyspie Tar, otoczony potężnym murem, spoczywa błyszczący klejnot zachodu – ShatTar, miasto czarodziei.
Fragment jednego z wielu opisów ShatTar
– Kurwa! Wstawaj! Musimy uciekać!
Morin poczuł, że ktoś nim szarpie. Otworzył oczy. Wszędzie unosił się pył, a na ziemi leżały fragmenty sklepienia. Nie odzyskał jeszcze pełnej świadomości, gdy poczuł dotkliwe ukłucie bólu w lewym policzku. Zrozumiał, że siedzi na kamiennej posadzce, oparty o ścianę. Dostrzegł, że obok niego ktoś klęczy. Skoncentrował się na tej osobie, rozpoznał go, był to Larin, jego starszy brat. W tym samym momencie dostrzegł kolejny cios zmierzający w jego stronę i instynktownie zasłonił twarz.
– Przestań… – powiedział słabym głosem. – Dlaczego ty… – Jego słowa zostały zagłuszone przez eksplozję gdzieś nad ich głowami. Wybuch był potężny, zaraz po nim nastąpił kolejny, jeszcze silniejszy, a chwilę później cała komnata zaczęła się trząść.
– Uciekajmy, bo nas przysypie! – krzyknął Larin, łapiąc pod ramię ciągle skołowanego Morina. – Wstawaj! – wrzasnął, ciągnąc go w górę.
Morin jęknął. Nie wiedział, dlaczego czuje się tak paskudnie. Nogi miał jak z waty, a głowa pulsowała dziwnym, głębokim bólem w okolicy czoła.
Larin nie czekał, aż Morin dojdzie do siebie – złapał go za ramię i pociągnął w stronę wyjścia z owalnej komnaty.
– WŁAŹ! – krzyknął, wpychając młodszego brata przed siebie.
Morin miał w głowie pustkę, ale odzyskał świadomość już na tyle, by zrozumieć, że grozi im niebezpieczeństwo. Najszybciej jak tylko potrafił, zaczął wlec nogami po schodach w stronę wyjścia.
BUUUM!
Straszliwy huk rozległ się za ich plecami. Fala pyłu rąbnęła w przejście. Morin zmrużył oczy, gdy chmara kamyczków dotarła do niego. Zachwiał się, czując, że jego nogi słabną. Jakby w odpowiedzi ponownie poczuł uścisk na ramieniu i mocne pchnięcie.
Wylatując, runęli na czerwony dywan rozłożony pośrodku korytarza.
– Kurwa… Całe sklepienie się zawaliło… – wydyszał po chwili Larin.
Morin oszołomiony spojrzał na przejście spowite tumanami pyłu.
– Co… Co się tutaj dzieje?
Larin na te słowa szybko poderwał się z ziemi i rozejrzał badawczo.
– Zostaliśmy zaatakowani – odparł cicho.
Morin także się rozejrzał. Dopiero teraz dotarło do niego, że nie tylko komnata, z której właśnie udało im się wydostać, była zawalona. Korytarz, w którym się znajdowali, prowadził do ponad dwóch tuzinów takich owalnych komnat, nazywanych przez magów koncentracyjnymi. Teraz praktycznie wszystkie były zasypane stertami gruzu, wysypującego się na czerwony dywan.
– To jakiś absurd… – szepnął Morin, przecierając twarz dłonią.
– Musimy jak najszybciej dostać się do pałacu – powiedział Larin, uważnie przyglądając się bratu. – Możesz iść?
Morin zmarszczył czoło, próbując zebrać myśli. Nic z tego nie rozumiał.
– Skup się! Możesz iść?!
Morin niepewnie usiadł i rozmasował czoło. Ból był nie do zniesienia.
Zaklęcie przeciwbólowe – to była pierwsza myśl, która zdołała przebić się przez otępiały umysł. Przesłał energię do dłoni, po czym dotknął głowy, szepcząc:
– Morfilio.
Zaklęcie zadziałało od razu, pulsujący ból odpłynął. Larin uznał to za potwierdzenie, ponieważ wyciągnął rękę, by pomóc bratu wstać. Morin złapał ją i z wysiłkiem wstał. Nogi nadal miał osłabione, ale teraz mógł przynajmniej normalnie myśleć.
– Wynośmy się stąd.
– Poczekaj… Kto nas zaatakował?
– Po drodze… – odparł Larin, ruszając w stronę schodów prowadzących na wyższe piętro.
Morin ruszył za bratem, starając się sobie przypomnieć, czy ShatTar miało jakiś otwarty konflikt z którymś z królestw.
– Sandrisy – odparł krótko Larin, uprzedzając ponowne pytanie brata. – Zaatakowały nas sandrisy – powtórzył, zaczynając wspinać się po stopniach.
W głowie Morina pojawił się obraz wielkich człekokształtnych jaszczurów.
– Co?! To nie ma sensu… Dlaczego? Czego od nas chcą?
BUUM!
Kolejna potężna eksplozja wstrząsnęła całą klatką schodową.
– KURWA! Co to za wybuchy?! Co tam się dzieje?! – ryknął Morin, łapiąc za poręcz. Dziwne rozdrażnienie, które czuł od momentu przebudzenia, w końcu w pełni wypłynęło na powierzchnię jego świadomości.
– Katapulty. Wyrzucają ogniste głazy, najprawdopodobniej wypełnione goblińskim prochem – odpowiedział Larin, badawczo spoglądając na Morina. – Co się stało w komnacie? Dlaczego tak odpłynąłeś?
– A skąd mam wiedzieć?! – odparł Morin, starając się zapanować nad złością. Dobrze znał Larina. Wiedział, że za tym spojrzeniem kryło się coś więcej niż zwykła troska. Poza tym czuł po sobie, że coś było nie tak. Wypełniała go wściekłość i nie do końca potrafił wytłumaczyć, dlaczego tak jest. – Ostatnie, co pamiętam… – Morin zmarszczył czoło. – Przyszedłem medytować, by zwiększyć energię, a w następnej chwili już byłeś przy mnie.
Wstrząsy ustały i mogli ruszyć dalej.
– Atak na miasto zaczął się ponad trzy godziny temu – podjął Larin, pokonując ostatnie stopnie. Weszli do kolejnego korytarza. Ten był praktycznie identyczny, co poprzedni z tą tylko różnicą, że zamiast czerwonego dywanu przez środek biegła jego ciemnoniebieska wersja. Także i tu większość owalnych komnat była zawalona, a niebieski dywan pokrywała warstwa pyłu i gruzu.
Ruszyli do kolejnych schodów. Larin przyspieszył kroku.
– Trzy godziny? – wyszeptał Morin, marszcząc czoło. – To niemożliwe. Jakim cudem tego nie słyszałem?
– Kiedy cię znalazłem, byłeś w dziwnym stanie. – Larin ponownie spojrzał na brata. – Nie mogłem cię z tego… wybudzić – dodał, ostrożnie dobierając ostatnie słowo.
– Musiałem oberwać kawałkiem sufitu… – powiedział, przypominając sobie ostry ból głowy – …i straciłem przytomność.
– Nie. Ty nie straciłeś przytomności… Sam nie wiem… Poza tym twoja komnata była jeszcze cała, gdy cię znalazłem. Siedziałeś pośrodku niewzruszony, gdy pomieszczenia obok się waliły. Medytacja nie wygłusza zmysłów aż tak bardzo – stwierdził stanowczo Larin. – Wtedy nastąpił kolejny wstrząs, sufit zaczął pękać. Przeciągnąłem cię szybko pod ścianę i użyłem zaklęcia wybudzającego, ale to nic nie dało. Obudziłeś się dopiero wtedy, jak ci przywaliłem.
– Ja… nie wiem. Masakra… Czuję się tak, jakbym miał kaca życia… – odparł Morin, z gniewem wypuszczając powietrze.
Doszli do schodów. Te były w znacznie gorszym stanie niż poprzednie. Część ściany się zawaliła, ale nie na tyle, by nie można było przejść.
– Gdy dotrzemy na plac Magii, to przebadają cię uzdrowiciele – odpowiedział Larin, przeskakując przez wielki marmurowy blok.
– Atakują ShatTar! Chyba nie myślisz, że będę siedział, gdy inni walczą? Nie ma sensu iść pod pałac. Musimy natychmiast dotrzeć na mury i rozwalić te katapulty, zanim zniszczą całe miasto!
– Mury? Ty ciągle nie rozumiesz. Całe dolne miasto płonie! Sandrisy zniszczyły Karmazynową Bramę i wdarły się do środka.
– Są w mieście? – Słowa Larina nim wstrząsnęły.
ShatTar w przeszłości było atakowane wielokrotnie, ale najeźdźcy nigdy nie wdarli się do środka. Zwykle ginęli przed murami, miażdżeni przez zaklęcia magów. Było to jednak w dawnych czasach i legendy o niepokonanym mieście zdołały roznieść się po całej Fangrii.
– To niemożliwe! Nikt w historii ShatTar nie był w stanie nawet zarysować tej bramy. Jakim cudem…
– Ktoś zdradził. – W głosie Larina pierwszy raz dało się wyczuć złość.
Wyjście z klatki schodowej było także częściowo zasypane. Larin kucnął, po czym ostrożnie wyjrzał przez dziurę.
– Nikogo nie widzę. Musimy być cicho – szepnął i przeszedł przez wyrwę. Chwilę później obaj stali w kolejnym pomieszczeniu. Komnata nie była duża i służyła za łącznik, w którym spotykały się trzy przejścia. Morin z ulgą zauważył, że wyjście po lewej jest nienaruszone.
– Rogi ostrzegawcze zawyły, kiedy byli już przy murze – szepnął Larin. – Świadkowie twierdzą, że pojawili się znikąd, jakby przez cały czas, ktoś ukrywał ich za pomocą jakiegoś zaklęcia. Strażnicy, którzy byli wtedy na murze, zobaczyli tylko jasny błysk i brama została rozerwana.
– Jakie zaklęcie mogłoby ją zniszczyć?
– A skąd mam wiedzieć? Wtedy też ponoć ich zauważono. Jedni mówią, że było ich dwóch; inni, że czterech, ale słyszałem też wersję, że była to niby cała grupa, która użyła jakiegoś łączonego czaru. Tak czy inaczej każdy potwierdził, że widział ludzi pośród sandrisów.
– Ale kto z magów chciałby upadku miasta? Przecież to jest nasz dom. ShatTar…
– ShatTar nie daje równych szans. Doskonale o tym wiesz.
– Mimo to… – Morin zagryzł wargi. – TYM BARDZIEJ TRZEBA WALCZYĆ! KURWA! TRZEBA WALCZYĆ I ZŁAPAĆ TYCH PIEPRZONYCH ZDRAJCÓW!
Starszy brat złapał go za koszulę i przycisnął mocno do ściany.
– Co ty…
– Zamknij się! – wycedził przez zaciśnięte zęby. Morin chyba pierwszy raz w życiu dostrzegł strach w oczach brata. – Sandrisy mają wrodzoną odporność na magię. Zapomniałeś?! Każde zaklęcie, które w nich uderzy, powoduje znacznie mniejsze obrażenia. Jeżeli natkniemy się na jakąś większą grupę, to będzie po nas! Uspokój się i myśl!
– Racja… – Morin, zmusił się i przywołał wszystko to, co wiedział na temat jaszczuroludzi. W ShatTar każdy ich znał. Straszono nimi niegrzeczne dzieci. Magowie zawsze się ich obawiali właśnie z powodu tej zdolności. Była to jedyna rasa w Fangrii, która nie mogła używać żadnej magii, lecz ten brak nadrabiała właśnie ową odpornością.
– Widziałem, co potrafią – kontynuował Larin. – Wiesz, ilu już zginęło? Na górze jest piekło. Może to nie do końca bohaterskie, ale wykorzystajmy ich śmierć i realizujmy plan Arcymagów.
– Jaki plan? – wyszeptał.
Larin puścił brata.
– Musimy dostać się na plac Magii i przejść przez portal teleportacyjny w pałacu. Starszyzna zdecydowała, by porzucić miasto. Tak w ogóle to jako ostatni z rodu Ravell jesteśmy zwolnieni z obowiązku walki.
– To jakiś żart?! – warknął Morin, starając się kontrolować głos.
– Żart… – prychnął Larin. – Można tak powiedzieć. Oni nawet nie wiedzą, dokąd prowadzi portal, który otworzyli.
– To jakiś obłęd! Ludzie się na to zgodzili? Ryzykują przejście?
– Mówię ci, że trwa rzeź. Ludzie chwytają się, czego tylko mogą, by przeżyć. Komu mają zaufać jak nie Arcymagom? Wierzą, że zapewnią im bezpieczeństwo.
– Ale to ShatTar… Dlaczego się nie sprzeciwiłeś? Co z innymi rodami?
– Stare prawo ShatTar. Gdy miasto jest zagrożone, wtedy władzę przejmuje starszyzna i rody nie mają nic do powiedzenia. Poza tym musiałem cię odnaleźć.
Morin spojrzał na brata. Zawsze mógł na niego liczyć. Wiele razy się kłócili i nie zgadzali, ale dla Larina zrobiłby wszystko. W końcu mieli tylko siebie.
– W dodatku mam przeczucie, że to nie wszystko. Arcymagowie coś ukrywają. Oni się czegoś boją.
– Przecież Arcymagowie są najpotężniejszymi ludzkimi magami w całej Fangrii…
– Więc teraz rozumiesz? Musiało się stać coś, co przestraszyło całą dziewiątkę. Coś… – Larin urwał, a na jego twarzy pojawiło się zrozumienie. – …albo ktoś.
– Ktoś potężniejszy od nich? To niemożliwe… Tylko elfi magowie, ale przecież oni mają wyjebane w sprawy ludzi.
– Morin, ten ktoś jest na tyle potężny i wpływowy, że przekonał Sandrisy. To chyba cały pieprzony gatunek. W miejsce jednego poległego zaraz pojawia się kilku kolejnych.
To jakiś obłęd! – pomyślał Morin. Brzmiało to absurdalnie, lecz gdzieś w głębi czuł, że Larin się nie myli. Larin rzadko się mylił. – Wynośmy się stąd – powiedział, czując, jak dziwna złość odpływa. – Może w pałacu dowiemy się czegoś więcej – dodał, ruszając w stronę lewego przejścia.
Weszli do dużego holu. Było to główne pomieszczenie prowadzące do wyjścia. Morin poczuł się dziwnie. Jeszcze kilka godzin temu szedł tędy i wszystko było normalne. Teraz ozdobne kolumny leżały roztrzaskane albo poopierane o ściany. Kopulasty dach częściowo się zawalił, zasypując dużą część wewnętrznego ogrodu.
Morin spojrzał w górę, gdzie wielka dziura ukazywała spowite gęstym dymem niebo. Poczuł nieprzyjemne uczucie w żołądku.
Dlaczego dopiero teraz to czuję? – pomyślał, przypominając sobie zawalone komnaty koncentracyjne.
– Pamiętaj, że musimy się dostać tylko do pałacu – szepnął Larin, obserwując hol. – Unikamy niepotrzebnej walki, rozumiesz?
Morin skinął głową.
Ostrożnie ruszyli ku wyjściu. Nieprzyjemne uczucie, które czuł, zaczęło się pogłębiać. Obrazy wyskakujących zza gruzów sandrisów zdominowały jego myśli. Spojrzał na brata, zastanawiając się, czy ten czuje to samo. Twarz Larina była napięta i skupiona.
Nie – skwitował się szybko. Z ich dwojga to on miał bogatszą wyobraźnię. Biorąc głęboki oddech, postarał się uspokoić, ale dla pewności sięgnął po energię. Chciał być gotowy na atak. Od razu poczuł się lepiej. Zawsze mógł na niej polegać. Mimo młodego wieku posiadał jej ogromne ilości. Zawdzięczał to wieloletnim medytacjom w komnatach koncentracyjnych.
Energia to potęga – pomyślał, przypominając sobie hasło, jakie przyświecało ShatTar.
Dotarli do łukowatego wyjścia. Wrota były rozwarte, mimo to, poza małym skrawkiem placyku i niewyraźnymi kształtami budynków, niewiele można było dostrzec. Wszystko zasnuwały dym i pył, które unosiły się nad miastem. Porozumiewawczo spojrzeli na siebie.
– Chyba nikogo nie ma… – odezwał się Morin z niedowierzaniem rozglądając się po zadymionym placu. – Jeżeli tak wygląda całe miasto… – Dostrzegł ciała i szybko odwrócił wzrok w stronę, gdzie powinna być ulica. Zaczynało do niego docierać to, o czym mówił Larin.
– Pójdziemy tą drogą co zawsze, ale później skręcimy przy sklepie z magicznymi roślinami. Główną drogą lepiej nie iść, zaufaj mi. Gdy szedłem… – Larin nie zdążył dokończyć, bo Morin pchnął go za wielki kawał gruzu, a sam szybko odskoczył za przewróconą kolumnę. Larin przywarł do marmurowego bloku, patrząc pytająco na brata. Morin skinął głową w stronę wyjścia i ostrożnie wychylił się, by tam spojrzeć. Przez chwilę myślał, że mu się to wydawało, ale teraz był pewien.
Larin powoli wysunął głowę i zaklął cicho. Na zadymionym placu zaczęły pojawiać się sylwetki. Z każdą sekundą coraz wyraźniej. W końcu z dymu wydostała się grupa wielkich sandrisów. Morin nigdy w życiu ich nie widział, ale zasłyszane opowieści w pełni oddawały ich budowę.
Pięć człekokształtnych jaszczurów szło przez środek placu. Czterech miało ponad dwa metry wzrostu. Ostatni był nawet większy. Jaszczury były dobrze zbudowane, a ich klatki piersiowe ochraniały skórzane zbroje. Morin dostrzegł, że w dłoniach trzymają długie, lekko zakrzywione ostrza.
Mamy szczęście. Gdyby nie dym… – pomyślał.
Nagle sandrisy się zatrzymały. Magowie usłyszeli niski gniewny syk i czyjś stłumiony krzyk. Jaszczury odwróciły się i wtedy obaj mężczyźni zobaczyli, że ostatni z wrogów trzymał w żelaznym uścisku młodą dziewczynę. Jej krótka biała sukienka niewiele już posiadała ze swojego koloru. Morin nie rozpoznał kobiety, bo gęste, teraz rozczochrane włosy, zakrywały jej twarz
Dziewczyna szarpała się energicznie, starając się uwolnić. Ponownie usłyszeli niski syk i największy z sandrisów uderzył ją mocno w twarz. Młoda kobieta zawisła bez ruchu.
Jaszczur, który ją trzymał, mocno nią wstrząsnął, a dziewczyna niepewnie podniosła głowę, spoglądając z dołu na tego, który zadał jej cios. Morin natychmiast spojrzał na Larina. Ten szybko pokręcił głową.
Przecież musimy coś zrobić! – pomyślał Morin, spoglądając na jaszczuroludzi. Teraz był pewien, że widzi ich wężowe języki. Miał wrażenie, że o czymś rozmawiają. Nagle wszyscy poruszyli się niepewnie.
– Kłócą się – szepnął, czując jak serce mu wali. –Możemy to wykorzystać…
– Nie – wyszeptał Larin, sprawiając, że Morin na niego spojrzał. – Nawet o tym nie myśl! To zbyt ryzykowne. Nie damy sobie z nimi rady.
Morin zacisnął usta.
Tak nie można. Musimy jej pomóc. Jest bezbronna. Oni zaatakowali ShatTar. Muszą za to zapłacić.
Dziewczyna znów zaczęła się szamotać, wierzgając wściekle nogami. Morin napiął mięśnie, wstrzymując powietrze.
Wyskoczę i…
…Nagle dziewczyna krzyknęła coś przeraźliwie i jej dłoń zalśniła na pomarańczowo.
– SSSAAACHAS!!! – Największy z jaszczuroludzi zasyczał z furią, rozdziawiając szeroko paszczę.
Morin zastygł z przerażenia. Broń zalśniła. Ostrze wbiło się w delikatne ciało. Dziewczyna zamarła, a z rozchylonych ust buchnęła krew. Sandris wyrwał czerwone od krwi ostrze, a ten, który ją trzymał, zwolnił uścisk. Dziewczyna runęła na ziemię.
Morin, wypuszczając powietrze, osunął się za kolumnę. Serce waliło mu jak oszalałe.
Ruch ręki po jego prawej stronie zmusił go do spojrzenia na brata. Larin był opanowany i tylko jego rozszerzone oczy zdradzały, że i nim wstrząsnęła ta scena. Starszy brat powoli poruszył dłonią, dając znać, że muszą się uspokoić.
Morin pokiwał głową, biorąc kilka głębokich wdechów. Nagle jego słowa o walce wydały się żałośnie śmieszne. Poczuł wstyd. Nie miał pojęcia o czym mówi. Chciał walczyć, zabijać i bronić ShatTar.
Zabijać… Kurwa! Kurwa! Kurwa! – wypuścił głośno powietrze. – Nie, nie mogę teraz panikować. Nie wtedy, gdy nasze życie jest zagrożone. Spokojnie – przetłumaczył sobie, po czym zbierając się w sobie, ostrożnie wyjrzał zza kolumny. Co?! Gdzie oni są? Gdzie zniknęła reszta?!
Na placu został tylko jeden jaszczurolud. Sandris rozejrzał się, po czym usiadł na kawałku zniszczonej ściany. Gad powoli przeczesał wzrokiem część placu, skupiając się na ulicy, z której przyszedł.
– On chyba czeka na kogoś – wyszeptał Morin.
– Widzę, ale nie możemy tutaj zostać. Musimy jak najszybciej dostać się do pałacu. Z jednym damy sobie radę.
Morin przytaknął, ale musiał zacisnąć dłonie, by przestały drżeć. Larin wziął głęboki wdech, wyciągając przy tym rękę przed siebie.
– Zapamiętaj to, co zobaczyłeś. Oni walczą, żeby zabić. My też musimy. Użyj magii, by zabić pierwszy, rozumiesz? – szepnął najciszej jak mógł.
Morin skinął głową, przypominając sobie dziewczynę.
Te potwory ją zaszlachtowały. Otoczyły ją i przeprowadziły egzekucję! – pomyślał, przypominając sobie dziwny gniew. Chciał w ten sposób go wywołać, by dodać sobie odwagi.
– Aqua Pulsara – szepnął Larin.
W jego dłoni pojawiła się delikatnie deformująca się wodna bańka. Spojrzał na Morina, ten skinął głową.
Wyskoczyli zza rumowiska. Larin wystawił rękę przed siebie, rozwarł dłoń. Wodny promień wyrwał się z niej i pomknął w stronę sandrisa. Przez ułamek sekundy Morin myślał, że zaklęcie go trafi, lecz w ostatniej chwili jaszczur przekręcając się, odskoczył w bok. Zaklęcie uderzyło we fragment ściany, rozcinając ją na pół.
– SSSAAACHHH! – zasyczał jaszczur, ruszając w ich stronę. W jego dłoniach błysnęły zakrzywione ostrza.
– TORISTA! – krzyknął Morin, wyciągając rękę przed siebie. Powietrze rozdarł huk i biel, gdy z jego dłoni wystrzeliła błyskawica.
Jaszczur był wyjątkowo szybki, ale nie wystarczająco. Błyskawica trafiła go w lewe ramię. Sandris zachwiał się i z grymasem bólu na twarzy wypuścił ostrze, lecz czar najwyraźniej uszkodził jedynie zbroję. Morin zaklął. Jego zaklęcie z łatwością powinno go przebić. Zaczynał rozumieć, co tak naprawdę znaczy „odporność na magię”, ale nie miał więcej czasu na przemyślenia. Jaszczur wstrząsnął wielkim łbem i ruszył w ich stronę.
– Spowolnij go jakoś! – ryknął Larin, zbliżając do siebie dłonie. – PYRO! – Ognista kula zaczęła się formować między dłońmi.
– ORBITO!
Morin, wycelował ręką we wroga. Dłoń maga zabłysnęła na niebiesko, po czym wystrzeliło z niej kilkadziesiąt niebieskich pocisków.
Sandris przetoczył się w bok. Chciał w ten sposób uniknąć ataku, ale nie do końca mu się to udało. Zwalniając, zasłonił się ręką, by osłonić twarz przed zaklęciem. Morin tylko na to czekał.
– TORISTA!
Kolejna błyskawica wystrzeliła z jego dłoni. Morin był pewien, że zaklęcie ugodzi jaszczura w łeb.
Sandris chyba tylko dzięki swoim gadzim zmysłom w ostatniej chwili runął na ziemię. Zaklęcie przemknęło nad jego plecami i uderzyło w kostkę brukową, którą posłało w powietrze.
Jaszczur uniósł głowę, rozchylając paszczę ze wściekłości. Morin dostrzegł mięśnie napinające się do ataku, żółte ślepia o pionowych źrenicach wypełnił szał. Ciało Morina zareagowało instynktownie. Odskakując, sięgnął po energię. W tym samym momencie brązowa skóra sandrisa się rozświetliła. Ognista kula wielkości dojrzałego arbuza wleciała między nich i eksplodowała. Morin poczuł, jak w jego ciało uderza fala gorąca. Starając się złapać równowagę, zatrzymał się tuż obok brata.
– W porządku?! – spytał przestraszony Larin. – Musiałem… – nie zdążył dokończyć. W kłębowisku ognia pojawił się ruch. Nie spodziewali się tego.
– SSSAAACHHH! – Płonący sandris wyskoczył z ognia. Byli zbyt wolni.
Jaszczur złapał Morina i rzucił go w bok. Obraz zawirował, a powietrze z niego uleciało, gdy ostre fragmenty gruzu wbiły mu się w plecy. Mimo to wiedział, co ma robić. Walczyli o życie.
Morin osunął się, łapiąc oddech. Jego wzrok skupił się na przeciwniku.
Gdy tylko jego dłonie dotknęły ciepłej posadzki, wykrztusił:
– T-TAISAR!
Z podłogi wyskoczyły cienkie pnącza, które owinęły się wokół jaszczura i unieruchomiły go. Morin użył zaklęcia w ostatniej chwili – ułamek sekundy wolniej, a sandris przebiłby Larina ostrzem. Przez chwilę wydawało się, że wygrali, lecz nadzieja zniknęła równie szybko, jak się pojawiła.
Gad napiąwszy mięśnie, rozerwał zielony bluszcz.
– DEFE…
Nie zdążył. Świsnęło i Morin wyleciał z holu na zadymiony plac. Siła uderzenia była tak duża, że po upadku przetoczył się jeszcze kilka razy, zanim zatrzymał się na czymś miękkim. Kątem oka dostrzegł, że było to ciało.
Morin jęknął, próbując poderwać się z ziemi. Coś było nie tak. Czuł silny ból z boku klatki piersiowej, z miejsca, w które został uderzony. Wypluwając krew, spojrzał w kierunku wejścia. Zrozumiał, co go uderzyło: ogon jaszczura, długi i giętki.
Dlaczego nie pomyślałem, że mogą używać go w walce?! – pomyślał, wstając.
Jego ciało przeszył ostry ból. Ruszył do przodu, zaciskając zęby. Zrobił krok ku wejściu, świat zawirował.
Kolejny krok. Miał wrażenie, że czas zwolnił. Zagryzł wargi, gdy jego ciało zaprotestowało.
Następny krok. Musiał podejść wystarczająco blisko, by czar nie trafił Larina. Jeszcze jeden krok. Był już coraz bliżej. Zobaczył, jak Larin odpycha sandrisa jakimś zaklęciem. Dostrzegł ranę na twarzy gada.
Krok. Czas zwolnił jeszcze bardziej.
Sandris odparł atak i ze wściekłym sykiem uniósł miecz. Morin wyciągnął rękę i zebrał energię. Larin dostrzegł to i rzucił się w bok. Jaszczur był szybszy. Ostrze trafiło maga w ramię. Słowa zaklęcia zmieszały się z krzykiem Larina i z nagłym, narastającym buczeniem. Błyskawica wystrzeliła w stronę sandrisa.
BUUUM!!
Morin poczuł, jak jego nogi ponownie odrywają się od ziemi. Dotarło do niego, czym był ten buczący dźwięk. Ognisty głaz przeleciał nad nim i uderzył w ścianę nad wejściem prowadzącym do holu.
Potężna eksplozja rzuciła Morina do tyłu. Czas prawie zatrzymał się w miejscu. Upadając, Morin dostrzegł swoje zaklęcie. Błyskawica uderzyła w spadające fragmenty ściany. Posadzka się zarwała. Między spadającymi kamieniami dostrzegł brata. Ten mimo rany poderwał się z podłogi i rzucił na uciekającego Sandrisa. Czas nagle przyspieszył. Ogromny huk eksplozji i łoskot walącej się ściany, ciemność i ostry ból wypełniły zmysły Morina.
Wrzucam w kolejkę, ale muszę jeszcze pomyśleć, czy to chęć zyskania opinii czy jednak reklama.
Drogi Panie Chmielewski!
Zacząłem czytać i mam pytanie – czy ten tekst, w formie, w jakiej Pan ją tutaj wkleił, znajduje się w książce? Pytam, bo chciałbym wiedzieć, czy przeszedł redakcję. Jeśli przeszedł, to redaktor się nie postarał. Ale, żeby nie być gołosłownym, podam kilka przykładów, które rzucają się w oczy w mniejszym lub większym stopniu. Nie ma to na celu zdyskredytowania Pana utworu, chodzi o zwrócenie uwagi na pewne rzeczy, które redaktor powinien był wyłapać.
Nagle, puszczę, którą maszerował przeciął mocny podmuch wiatru.
Tutaj się podziało z interpunkcją.
Nie zwalniając, wsunął rękę do kieszeni i wyciągnął
z niejczarny, nienaturalnie lśniący kamień. Kawałek skały był pierwszym dowodem na to, że coś złego działo się w miejscu, do którego zmierzałmężczyzna.
A tutaj mamy niepotrzebne dookreślenia. To w sumie niewielkie uchybienie, więc tym proszę się akurat nie przejmować :)
Po drodze kilka zgubionych przecinków, a potem:
Symbole delikatnie lśniły zimnym białym światłem. Magiczne światło dodało mu teraz tak potrzebnej determinacji.
Brzydkie powtórzenie, którego można było uniknąć, łącząc te dwa zdania.
W końcu, dysząc, zatrzymując się przed gęstym pasem krzaków, które zagradzały mu dalszą drogę.
A to zdanie nie ma sensu.
Ostrożnie wchodząc na polanę rozejrzał się, będąc przygotowanym na atak.
Czynne imiesłowy przymiotnikowe to nie zbrodnia, ale jest ich zbyt wiele.
Doczytam resztę, ale wypisywać kolejnych, ewentualnych błędów nie będę. Jak na razie historia wydaje się dość sztampowa, ale jest w niej coś, co zaciekawia.
Pozdrawiam serdecznie :)
Q
Known some call is air am
Hej, to chyba pierwszy fragment, który czytam na forum, bo jednak sięgam po opowiadania. Widzę, że Outta podał kilka błędów, ale nie zostały zmienione, nie wiem, czy ma sens je wypisywać, jeśli książka się ukazała. Polecam zamieszczać na forum opowiadania, dzięki którym można pozyskać czytelników, którzy mogą sięgać po książki. ;)
Co do fragmentu – widać niedbałe fragmenty, choćby te przecinki, braki kropek. Fabularnie mam wrażenie, że to nie wstęp, a już późniejsza część historii. No i bohaterowie typowi: narwany i młody, który ma potężnego mistrza, mądry i zaskoczony sytuacją Arcymag…
– Ty głupcze! Masz czelność używać przeciwko mnie zaklęcia, którego osobiście cię nauczyłem?!
A to skojarzyło mi się ze Snapem i Potterem, coś w stylu “Śmiesz używać przeciwko mnie moich własnych zaklęć (…)”
Dlaczego o tym napisałam – ano dlatego, że w HP mieliśmy scenę, która zawierała sporą dawkę dramatyzmu (też relacja mistrz-uczeń), a u Ciebie mamy już na wstępie fragment, w którym widzimy, że bohaterowie się znali, ale brakuje nam pogłębienia tych relacji, szerszego nakreślenia (nie chodzi o streszczenia).
No i dalej walka dobra ze złem.
Tak nie do końca moje klimaty, ale czytało się nieźle. ;)
Pozdrawiam,
Ananke
Witamy na forum. To nie będzie bolało trochę XD
Na początek – nie ma co przepisywać tytułu w treści, podawanie nazwiska też jest całkiem zbędne. Tutaj funkcjonujemy pod nickami.
wycedził, ze złością
Zbędny przecinek.
Kto ośmielił się zaatakować świątynię?!
Myślałam, że po prostu burza przyszła, a on zostawił pranie na dworze – na to wskazuje poziom złości w poprzednim zdaniu.
zniknęła w siwej brodzie, teraz splecionej w długi warkocz
Zniknęła w długiej, siwej brodzie splecionej w warkocz. Wiemy, że broda nie jest domyślnie zapleciona.
powtórzył z jeszcze większą złością
Czy wielokropek wskazuje na złość? Czy raczej na zmęczenie?
Wiedział, że po raz kolejny nie zadał właściwego pytania. Łapiąc oddech, zmusił się do wypowiedzenia go w myślach.
…?
Stary mag z trudem przełknął zbierającą w nim gorycz.
To w końcu gorycz metaforyczna, czy dosłowna?
Trudno było mu zaakceptować ten fakt.
Jaki fakt? Że gorycz się zbierała? A serio – łopatologia. Pokaż reakcję bohatera, a będziemy wiedzieli, jak się ze sprawą czuje.
Nagle, puszczę, którą maszerował przeciął mocny podmuch wiatru.
Wiatr nie przecina puszczy. Może zatrząść drzewami, tak. Poza tym nie maszeruje się puszczą (za gęste chaszcze!), tylko drogą.
Kawałek skały był pierwszym dowodem na to, że coś złego działo się w miejscu, do którego zmierzał mężczyzna.
Bardzo niezgrabne zdanie. Kawałek skały może być dowodem na wiele rzeczy, ale nie na coś, co się właśnie dzieje gdzieś daleko.
Kamień był połączony z mocą magów ze świątyni, przez co emanująca z niego energia ogrzewała go, czyniąc ciepłym i miłym w dotyku.
A to dlaczego niby? I co to znaczy "emanować"? Jestem jak najdalsza od potępiania magicznych kamieni, ale piszmy o nich z sensem.
Teraz kamień był zimny.
No, właśnie. Ja napisałabym ten akapit tak: Był zimny. Mistyczna więź z magami świątyni powinna wypełniać kamień przyjemnym ciepłem, ale teraz był zimny. Starzec zacisnął na nim kościste palce i wepchnął do kieszeni.
Ktoś stworzył nad puszczą olbrzymią barierę teleportacyjną oraz potężne pole siłowe zagradzające przejście.
Lepiej: rozciągnął.
Mag natrafił na nie jakiś czas temu i stracił sporo energii magicznej, zanim udało mu się przez nią przebić.
Rozwlekasz. Właśnie zdarzyło się Coś Złego, a on biegnie na ratunek. Tak? To czemu zachowuje się, jakby szedł z deklaracją do ZUSu?
Atak został dokładnie przemyślany. Osłabić i opóźnić wsparcie.
Przerwanie linii, po których może przyjść wsparcie, naprawdę nie wymaga taktycznego geniuszu… jeśli się nie znasz na jakiejś dziedzinie, a chcesz, żeby bohater się znał, unikaj albo opisywania, albo oceniania wyczynów z tej dziedziny – bo nie wiesz, jakie są te genialne. A najlepiej się dokształć.
Stworzyli tak rozległe osłony… Na pewno posiadają jakieś magiczne urządzenia.
A może po prostu mają urządzenia?
złoty pierścień spoczywający na palcu jego prawej dłoni
Spoczywający, czyli leżący. Hmm? Zaimek zbędny.
Tajemnicze runy zostały misternie wygrawerowane na całej jego powierzchni. Symbole delikatnie lśniły zimnym białym światłem. Magiczne światło dodało mu teraz tak potrzebnej determinacji.
Od końca. Światło dodało "determinacji" (wut?) – pierścieniowi? "Delikatnie" NIE znaczy słabo, p. tu: https://www.fantastyka.pl/publicystyka/pokaz/66842860
Elfy czy ludzie. To nie ma znaczenia.
Elfy czy ludzie, to nie ma znaczenia.
Jestem Arcymagiem. Pożałują, że ośmielili się wkroczyć do tego świętego miejsca!
Kto tak mówi?
Wykorzystał wzbierający w nim gniew, aby jeszcze bardziej przyspieszyć.
Melodramat.
Minęły dwa kwadranse od chwili, w której wyruszył z ShatTar, miasta magii i został zmuszony do wędrówki.
Czyli pół godziny drogi od miasta (maksimum) jest puszcza? Nie Lasy Oliwskie, tylko taka dzika, pierwotna puszcza? Hę?
W końcu, dysząc, zatrzymując się przed gęstym pasem krzaków, które zagradzały mu dalszą drogę.
Gdzie tu jest orzeczenie? I od kiedy krzaki rosną tak, żeby utrudniać życie bohaterom?
Powietrze w jego dłoni błyskawicznie zgęstniało, przyjmując kształt kilkudziesięciu małych ostrzy. Mag skinął lekko palcami, a powietrzne ostrza wystrzeliły prosto w chaszcze.
Obrazek fajny, ale fonetycznie mogłoby być lepiej.
Przez wyjący wiatr przebił się odgłos ciętych gałęzi.
To ten wiatr cały czas tam wyje? Myślałam, że powiał i koniec – tak się mści brak opisów. Poza tym odgłos może się przebić tylko przez inny odgłos – w tym przypadku przez wycie wiatru.
Chwilę później przed Arcymagiem powstał tunel, za którym ujrzał skąpaną w deszczu polanę.
Kto ujrzał? I – krzaki zwykle przywodzą na myśl roślinność niskopienną, a nie taką, w której można wyciąć tunel.
Arcymag, zaczerpnął
Nigdy nie dawaj przecinka między podmiot i orzeczenie: https://www.fantastyka.pl/publicystyka/pokaz/66842850
po czym wytężając wszystkie zmysły, ruszył przez stworzone przejście.
Wtrącenie: po czym, wytężając wszystkie zmysły, ruszył przez nowo wycięte przejście.
, czując mieszaninę smutku i żalu
Pomyślał z żalem. Kropka.
Ostrożnie wchodząc na polanę rozejrzał się, będąc przygotowanym na atak.
Ostrożnie wchodząc na polanę, rozejrzał się, przygotowany do obrony.
nie są tak dobrzy jak myślałem
Nie są tak dobrzy, jak myślałem.
pomyślał i smagany przez wiatr i deszcz ruszył w stronę uchylonego wejścia.
Dlaczego nastawiasz wiatr i deszcz przeciw niemu (niepotrzebnie, bo jak dotąd pogoda nijak nie wpłynęła na jego poczynania)? Wejście nie może być uchylone – tylko drzwi.
Hol, który powinien być oświetlony, spowijał mrok.
Źle to brzmi.
starzec wstrzymał powietrze i z trudem powstrzymał mdłości
Brzmi to śmiesznie, częściowo z winy powtórzenia.
Walcząc z nieprzyjemnym uczuciem
"Nieprzyjemne" jest tutaj takie słabe, że śmieszy.
Na wewnętrznej stronie dłoni pojawiła się kula światła.
A może tak: W stulonej w miseczkę dłoni pojawiła się kulka światła.
Uniósł ją, a jego serce zamarło.
Anglicyzm: Uniósł ją i serce w nim zamarło.
Na zaplamionej krwią marmurowej posadzce leżały dziesiątki zmasakrowanych i spalonych ciał.
Raport policyjny. Pokaż to.
Zrobił kilka kroków, niedowierzając.
… serio?
Spojrzał w dół i dostrzegł twarze zastygnięte w grymasie bólu, strachu i paniki.
Zastygłe. Panika to strach, tylko większy, więc starczy ona sama.
Niektóre ciała zostały tak uszkodzone, że nie dało się nawet rozróżnić płci.
Ale wyraz twarzy tak? Opis jest nadal kliniczny.
– Gdzie oni są?! Gdzie… się ukryli?! – wycedził, rozglądając się.
Do kogo on mówi? Ponadto: https://wsjp.pl/haslo/podglad/27888/cedzic/5209909/slowa
zobaczyć ich zdumienie na twarzy
Zobaczyć zdumienie na ich twarzach.
pragnął usłyszeć ich krzyk przerażenia
Melodramat.
Spojrzenie starca było utkwione w miejscu, w którym stał Arcymag. Ten ukucnął i delikatnie opuścił jego powieki.
Zajęło mi chwilę rozpracowanie, o co chodzi. Umarły spoglądał nieruchomo na Arcymaga, który przykucnął, by zamknąć mu oczy.
Złość odpłynęła natychmiast, zastąpił ją ból.
Dobra, normalnie bym się przemogła i jechała dalej, ale skoro to dzieło już się ukazało drukiem, to – um. Nie wiem, czy warto. Przeczytałam najwyżej jedną czwartą pierwszego rozdziału i stężenie melodramatu przekracza moją wytrzymałość, dzisiaj w każdym razie. Język tego fragmentu jest niezręczny, opisy żadne… Po prostu – nic ciekawego. Może później wrócę i dokończę.
Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.