- Opowiadanie: Młody pisarz - Miasto w chmurach

Miasto w chmurach

Wrzu­cam moje naj­dłuż­sze opo­wia­da­nie. Chęt­nie przy­gar­nę każdą opi­nię, bo to zde­cy­do­wa­nie po­zwo­li mi w przy­szło­ści two­rzyć cie­kaw­sze fa­bu­ły, a w kon­se­kwen­cji lep­sze tek­sty. I mam na­dzie­ję, że w dłuż­szej for­mie za bar­dzo nie nudzę :D 

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Biblioteka:

Finkla

Oceny

Miasto w chmurach

Plat­for­ma dla smo­ków stała pusta. Ojca nie było już od kilku dni.

– Roben!

Chło­pak wzdry­gnął się i spoj­rzał na mi­strza. Męż­czy­zna wes­tchnął. Można by­ło­by go spo­koj­nie na­zwać star­cem, rzu­ca­jąc szyb­kie spoj­rze­nie na jego po­marsz­czo­ną twarz, gdyby nie pewny chód, gib­kość i czuj­ne oczy. 

– Mu­sisz się sku­pić – po­wie­dział, prze­rzu­ca­jąc cię­żar ciała na drugą nogę.

Roben ru­szył do przo­du, pod­no­sząc dłoń z tępym szty­le­tem. Po­wi­nien się sku­pić, pa­trzeć na cel, uwa­żać, pra­co­wać cia­łem tak, jak go uczy­li, ale nie po­tra­fił, nie gdy… Mistrz bez pro­ble­mu chwy­cił go za nad­gar­stek i wy­krę­cił rękę. Szty­let ude­rzył o po­sadz­kę.

– Kom­plet­nie się dzi­siaj nie sta­rasz.

Roben przy­gryzł wargę i pod­niósł broń.

– To nie moja wina.

– Mu­sisz być szyb­szy, nie zdej­muj wzro­ku z prze­ciw­ni­ka.

Tak, szyb­szy, oj­ciec też mógł­by być szyb­szy, szyb­ciej wra­cać, szyb­ciej go­dzić się z prze­szło­ścią, szyb­ciej… Roben za­ci­snął zęby. Nie po­trze­bo­wał tych tre­nin­gów, nie miał dla kogo się sta­rać. Ci­snął szty­let na pod­ło­gę i ru­szył w stro­nę ba­rier­ki. Nie za­trzy­mał się na prze­kleń­stwo mi­strza ani na parę słów o sza­no­wa­niu broni. Nie ob­cho­dzi­ło go ja­kieś głu­pie ostrze.

Po­ło­żył ręce na ba­rier­ce. Stąd wi­dział całe mia­sto wzno­szą­ce się wy­so­ko nad zie­mią, na wzgó­rzu stro­mym nie­mal ze wszyst­kich stron oprócz tej jed­nej, gdzie stała ogrom­na brama. Bu­dyn­ki rosły wyżej i wyżej, two­rząc dzie­siąt­ki pię­ter. Arena tre­nin­go­wa za­ję­ła miej­sce pra­wie na samym szczy­cie, zaraz przy głów­nej twier­dzy i plat­for­my dla smo­ków. Od tej dru­giej dzie­li­ło go tylko kil­ka­na­ście schod­ków, ale dawno już tam nie był, nie po­do­ba­ła mu się ta po­sadz­ka osmo­lo­na od­de­chem smoka.

– Oj­ciec wróci – zza ple­ców do­biegł głos mi­strza. Nie było już w nim nuty gnie­wu.

Roben po­pły­nął wzro­kiem po chmu­rach. Cią­gnę­ły się tak da­le­ko, że nawet nie po­tra­fił sobie wy­obra­zić, nad czym mogą wi­sieć. Może gdzieś tam krył się inny świat? Tylko raz le­ciał smo­kiem, dawno temu. Tylko raz oj­ciec za­brał go ze sobą. Nigdy wię­cej. Wspo­mnie­nia z tam­tej po­dró­ży były już mocno za­tar­te, ale nadal pięk­ne; góry wy­glą­da­ją­ce jakby ktoś po­ma­lo­wał je naj­pierw na zie­lo­no, potem na szaro, a na końcu po­sta­no­wił wylać na sam szczyt tro­chę bia­łej farby… To wszyst­ko wi­dział z wy­so­ka i to wszyst­ko wtedy wy­da­wa­ło się w swej po­tę­dze takie dziw­nie małe, że miał wra­że­nie, jakby czło­wiek mógł nad tym wszyst­kim za­pa­no­wać.

– Wiem, że wróci – po­wie­dział, za­ci­ska­jąc palce na ba­rier­ce. – Za­wsze wraca, za­wsze wita się tak samo i za­wsze idzie do swo­jej kom­na­ty, a potem… – Prze­łknął ślinę. – Potem wszyst­ko się po­wta­rza.

Mistrz po­ło­żył mu dłoń na ra­mie­niu.

– Duży cię­żar spo­czął na jego bar­kach. Kiedy się z nim upora… 

Roben od­wró­cił się gwał­tow­nie i spoj­rzał pro­sto w oczy mi­strza.

– Ile jesz­cze lat minie, zanim to się sta­nie? To, że matka spa­dła ze smoka… – Mach­nął ręką.

Od­wró­cił wzrok. Znów wi­dział chmu­ry, znów wi­dział po­ła­cie lasów i łąk ota­cza­ją­ce wzgó­rze. On matki nie pa­mię­tał, oj­ciec nie po­tra­fił o niej za­po­mnieć. Nigdy o niej nie roz­ma­wia­li, ale na­pię­cie za­wsze wi­sia­ło w po­wie­trzu.

– Pa­mię­tasz, co było, zanim po­ja­wi­ły się be­stie? – za­py­tał cicho.

Mistrz po­krę­cił głową.

– Uro­dzi­łem się już tutaj, ale… – Za­my­ślił się, wbi­ja­jąc wzrok w ho­ry­zont. – Opo­wia­da­li mi jesz­cze, kiedy byłem dziec­kiem. Ta­kich rze­czy się nie za­po­mi­na. Zanim przy­szły manu, nie było nie­mal w ogóle miast umiesz­czo­nych tak wy­so­ko na wzgó­rzach. Wszyst­ko dzia­ło się na ziemi. Po­dró­że mię­dzy zam­ka­mi, twier­dza­mi… to wszyst­ko było moż­li­we. Or­ga­ni­zo­wa­no wiel­kie tur­nie­je, pły­wa­no na okrę­tach, zwie­dza­no świat… Kie­dyś było ina­czej.

Roben ode­tchnął głę­bo­ko.

– Kie­dyś było wspa­nia­le.

– Czy wspa­nia­le? – Mistrz spoj­rzał w niebo. – Tego nie wiemy. Lu­dzie lubią upięk­szać prze­szłość. Ale na pewno mo­głeś prze­mie­rzać rów­ni­ny bez pa­trze­nia w zie­mię. Wtedy ta się nie ru­sza­ła.

Roben po­ki­wał głową. Tak, manu wszyst­ko zmie­ni­ły. Raz, może dwa wi­dział je z da­le­ka, ale sły­szał o nich dość, żeby wie­dzieć, że gdy zie­mia za­czy­na się ru­szać, je­steś mar­twy.

Do­strzegł coś w od­da­li. Zmru­żył oczy. Czar­ny punkt rósł w oczach i na­bie­rał kształ­tów na tle błę­kit­ne­go nieba. Roben bez trudu roz­po­znał smoka. Uśmiech po­ja­wił się i zaraz zgasł.

– Oj­ciec wró­cił…

Smok prze­ciął po­wie­trze i za­wisł nad plat­for­mą, w końcu opa­da­jąc z to­wa­rzy­szą­cym temu ło­po­tem skrzy­deł.

Gary zsu­nął się ze smoka. Na jego twa­rzy ma­lo­wał się nikły uśmiech. Roben zmru­żył oczy i prze­chy­lił głowę. Oj­ciec na­praw­dę się uśmie­chał, po raz pierw­szy w życiu się uśmie­chał, ale było w tym uśmie­chu coś nie­szcze­re­go.

– Witaj, ojcze – pod­niósł rękę w ge­ście przy­wi­ta­nia.

Gary zszedł po­wo­li po scho­dach i sta­nął na­prze­ciw­ko syna. Chwi­lę pa­trzył na niego w mil­cze­niu, aż w końcu ode­zwał się cicho:

– Masz ocho­tę na lot?

Roben nie wie­dział, co po­wstrzy­ma­ło go od krzy­ku ra­do­ści. Może to drże­nie w gło­sie ojca albo ledwo wi­docz­ny gry­mas bólu na jego twa­rzy? Albo po pro­stu zwy­kła wy­kształ­co­na przez tyle lat nie­uf­ność do osoby, która zni­ka­ła na całe dnie, a potem wra­ca­ła z obo­jęt­no­ścią w oczach. Tak, tym razem było ina­czej, tylko dla­cze­go? Nie chciał się za­sta­na­wiać. Ski­nął głową.

– Z chę­cią – po­wie­dział i zmu­sił się do uśmie­chu.

Po­my­ślał, że przy­jem­nie by­ło­by za­ufać. Jesz­cze raz.

– Po­cze­kasz przy smoku? Sko­czę po torbę.

– Oczy­wi­ście.

Oj­ciec od­po­wie­dział mu uśmie­chem, wciąż sła­bym, ale jakby bar­dziej szcze­rym i ru­szył do twier­dzy. Roben od­wró­cił się w stro­nę mi­strza.

– Póź­niej do­koń­czy­my tre­ning?

Mistrz roz­ło­żył ręce.

– Nie za­bro­nię ci wy­pra­wy, a wy­glą­da na to, że bę­dzie… in­te­re­su­ją­ca.

– Dziw­ne, praw­da?

– Że oj­ciec po­sta­nowił za­brać cię na wy­ciecz­kę? Ja bym się na twoim miej­scu cie­szył.

Roben po­ki­wał głową i pod­niósł wzrok na smoka. Szyb­ko po­ko­nał tych parę stop­ni i sta­nął na osmo­lo­nej po­sadz­ce.

Ogrom­ne śle­pia czuj­nie go ob­ser­wo­wa­ły. Dimi znał go tylko z wi­dze­nia i ra­czej nie pa­mię­tał wspól­nej po­dró­ży sprzed paru lat. A może pa­mię­tał? Roben nie wie­dział zbyt wiele o smo­kach, co wy­da­wa­ło mu się pra­wie śmiesz­ne, z uwagi na fakt, że był synem jeźdź­cy. Gdyby oj­ciec z nim roz­ma­wiał, pew­nie znał­by je jak mało kto, a tak? Z hi­sto­ry­jek nie dało się wiele wy­cią­gnąć.

Po­dob­no gdzieś da­le­ko w naj­wyż­szych gó­rach smoki żyły w kra­inie, gdzie były ich setki. Kra­inie, gdzie był ich dom, je­dy­ny praw­dzi­wy dom. Roben za dzie­cia­ka, gdy sły­szał te opo­wiast­ki, cza­sa­mi mówił, że jemu też przy­dał­by się taki dom. Nie mu­siał­by być duży ani pięk­ny, tylko zwy­czaj­nie taki bez­piecz­ny i z ro­dzi­ną w środ­ku.

Zbli­żył się do Di­mie­go. Z noz­drzy smoka buch­nął kłąb pary, co mogło rów­no­cze­śnie ozna­czać chęć kon­tak­tu, jak i ostrze­że­nie. Roben za­ry­zy­ko­wał i po­ło­żył rękę na czar­nej skó­rze. Od pal­ców w górę prze­szy­ło go przy­jem­ne cie­pło, roz­pły­nę­ło się po całym ciele i wy­wo­ła­ło uśmiech na twa­rzy.

– Ja już cię po­lu­bi­łem – szep­nął. – Mam na­dzie­ję, że ty też.

Smok zbli­żył głowę i spoj­rzał mu pro­sto w oczy. Roben spu­ścił wzrok, ale zaraz znów go pod­niósł. W śle­piach nie do­strzegł wro­go­ści ani stra­chu, nie do­strzegł ni­cze­go, tylko zwy­kłą pro­stą obo­jęt­ność, taką samą jak u ojca.

– Już je­stem – Gary wsko­czył na plat­for­mę z torbą w ręku.

Roben pa­trzył, jak oj­ciec do­sia­da smoka. Ich pierw­sza wy­ciecz­ka po tylu la­tach. Jed­nak z ja­kie­goś po­wo­du nie czuł szczę­ścia, wąt­pli­wo­ści nie znik­nę­ły. Zmia­na była zbyt nagła. Zwy­czaj­nie nie­na­tu­ral­na i spo­dzie­wał się, że pod­czas lotu jesz­cze wiele rze­czy go za­sko­czy. Wes­tchnął.

– Wsia­dasz, czy mam od­le­cieć bez cie­bie? – Oj­ciec mru­gnął po­ro­zu­mie­waw­czo.

Na­tych­mia­sto­wa zmia­na w ide­al­ne­go ojca? Coś, o czym Roben za­wsze ma­rzył, ale kiedy w końcu przy­szło, nie po­tra­fił stwier­dzić, czy jest praw­dzi­we.

 

***

 

Roben nie znał ni­cze­go, co choć w po­ło­wie tak za­pa­da­ło­by w pa­mięć, jak prze­lot mię­dzy chmu­ra­mi. Głę­bo­ko wdy­chał po­wie­trze i chło­nął wiatr chla­sta­ją­cy go po twa­rzy. Nigdy nie są­dził, że ude­rze­nia mogą być przy­jem­ne, ale te wła­śnie takie były. Przy­jem­ne, po pro­stu przy­jem­ne. Ła­twiej było tutaj nie my­śleć, czu­jąc cie­pło smoka i wil­got­ny dotyk chmur.

– Jak idzie ci walka mie­czem? – za­py­tał Gary, gła­dząc pal­ca­mi czar­ną skórę Di­mie­go.

Roben po­pra­wił się na smoku. Wy­da­wa­ło mu się, że w gło­sie ojca po raz pierw­szy czuć cie­ka­wość, jakby spo­śród wszyst­kich rze­czy, to wła­śnie ta go naj­bar­dziej in­te­re­so­wa­ła. O to, jak jego syn ra­dził sobie przez te lata, już nie ra­czył za­py­tać.

– Do­brze. – Głos za­brzmiał ostrzej, niż sobie tego ży­czył.

Gary wes­tchnął.

– Gdy­bym mógł, po­świę­cił­bym ci wię­cej czasu.

– Gdy­byś mógł? – Roben już nie pró­bo­wał pa­no­wać nad tonem.

– Dużo się po­zmie­nia­ło w ostat­nim cza­sie. Mama… – Gary nie do­koń­czył, za­miast tego prze­łknął ślinę. – Nie­ba­wem coś ci po­ka­żę.

– Przez te wszyst­kie lata cały czas byłeś za­ję­ty? – Roben zadał py­ta­nie, które tłam­sił w sobie od wielu lat. – Nie mia­łeś ani chwi­li dla mnie?

Gary nie od­po­wie­dział. Roben długo wpa­try­wał się w plecy ojca. Chciał­by teraz spoj­rzeć mu pro­sto w oczy i jesz­cze raz zadać to samo py­ta­nie.

Po pra­wej stro­nie minął ich sznur pta­ków. Le­cia­ły do domu.

Roben przy­gryzł wargę. Ina­czej sobie to wszyst­ko wy­obra­żał. My­ślał, że w dzień, kiedy po­le­cą pierw­szy raz wspól­nie w dal, będą się śmia­li, dys­ku­to­wa­li, że nagle wszyst­ko się zmie­ni. Wy­obra­że­nia za­wsze były pięk­niej­sze, a rze­czy­wi­stość, cóż, by­wa­ła roz­cza­ro­wu­ją­ca.

Smok za­nur­ko­wał po­mię­dzy chmu­ra­mi i zna­leź­li się teraz nad lasem, za któ­rym cią­gnę­ła się rów­ni­na. Roben zmru­żył oczy, zda­wa­ło się, że rów­ni­na idzie, że jest żywym or­ga­ni­zmem. Na znak Gary’ego skrzy­dła cicho za­trze­po­ta­ły i za­wi­śli w po­wie­trzu.

– Wi­dzisz to stado? – Oj­ciec wska­zał pal­cem na małą po­lan­kę, któ­rej z ja­kie­goś po­wo­du jesz­cze nie za­ro­sły drze­wa.

Kilka saren na czele z ro­ga­czem wy­chy­li­ło się z krza­ków i wy­szło na otwar­tą prze­strzeń, strzy­gąc usza­mi oraz bacz­nie roz­glą­da­jąc się na boki. Roben dzi­kie zwie­rzę­ta wi­dy­wał rzad­ko. Cza­sa­mi je­dy­nie pod­cho­dzi­ły pod mury i sku­ba­ły trawę, ale wtedy naj­czę­ściej koń­czy­ły prze­szy­te beł­tem. Potem z mia­sta ru­sza­ła grup­ka ludzi, roz­glą­da­jąc się na boki ze stra­chem. Za­bie­ra­li zwie­rzy­nę i wspi­na­li się na wzgó­rze aż do bramy. Bli­sko mia­sta było w miarę bez­piecz­nie, zej­ście na dół ra­czej nie koń­czy­ło się spo­tka­niem z ukry­ty­mi w ziemi manu.

– Wi­dzisz? – Oj­ciec po­no­wił py­ta­nie.

– Widzę i… – urwał.

Zie­mia za­czę­ła się ru­szać, grudy wy­le­cia­ły w po­wie­trze. Sarny rzu­cił się do uciecz­ki, ale było już za późno. Manu sko­czy­ły, wbi­ja­jąc pa­zu­ry i zęby w ofia­ry. Wy­ska­ki­wa­ły z każ­dej stro­ny. Drze­ma­nie w ziemi mu­sia­ło wzbu­dzić w nich ape­tyt.

Roben od­wró­cił wzrok. Z dołu wciąż do­la­ty­wa­ło war­cze­nie, ale sarny już umil­kły, teraz z po­la­ny do­cho­dzi­ły je­dy­nie od­gło­sy manu.

Gary wes­tchnął i dał znak smo­ko­wi do dal­sze­go lotu. Zo­sta­wi­li za sobą za­la­ną krwią po­lan­kę i zbli­ża­li się ku rów­ni­nie. Roben nadal drżał, roz­glą­da­jąc się na boki.

– To chcia­łeś mi po­ka­zać? – Słowa zda­wa­ły się plą­tać w krta­ni, z tru­dem prze­cho­dzi­ły przez gar­dło.

– Nie.

– One… – Roben za­milkł, pró­bu­jąc za­pa­no­wać nad gło­sem. – Bli­sko są. Bar­dzo.

– Cza­sem już pod­cho­dzi­ły pod mury i na­sze­go mia­sta.

– Ale nie było ich kil­ka­dzie­siąt.

– To praw­da.

Znów mil­cze­li, pły­nąc nad lasem. Roben za­sta­na­wiał się, czy zie­mia, którą widzi, fak­tycz­nie jest zie­mią. Czy nie za­ko­pa­ły się w niej ko­lej­ne dzie­siąt­ki be­stii. Nie by­ło­by miło zna­leźć się teraz na dole. Pewna śmierć.

Znów po­pa­trzył na rów­ni­nę. Od­wró­cił wzrok. Prze­łknął ślinę. Serce biło zbyt szyb­ko. Przy­tu­lił się do grzbie­tu smoka i od­wa­żył się rzu­cić ko­lej­ne spoj­rze­nie w dal. Ona żyła. Po­ru­sza­ła się wciąż do przo­du.

– Ile ich tam jest? – z tru­dem prze­pchnął przez gar­dło py­ta­nie.

Oj­ciec długo nie od­po­wia­dał. Zna­leź­li się już pra­wie nad rów­ni­ną. Manu po­kry­ły ją całą, idąc na­przód, nie­któ­re pod­no­si­ły łeb ku górze, by zaraz go opu­ścić. To, czego nie mogły po­żreć, ich nie in­te­re­so­wa­ło.

– Ro­zu­miesz już? – Gary pa­trzył bez­na­mięt­nie w dół. – Są tu ich ty­sią­ce. Pró­bo­wa­łem przez ostat­nie ty­go­dnie, Dimi zio­nął ogniem co­dzien­nie, dzień w dzień, do­pó­ki za­miast pło­mie­ni z jego pasz­czy bu­chał dym. Nic to nie dało.

– One idą na nasze mia­sto, praw­da?

Oj­ciec po­ki­wał głową.

– I za parę ty­go­dni dotrą na miej­sce, a wtedy już nie bę­dzie czego zbie­rać.

Roben spoj­rzał w dal, ale nie wi­dział końca. Jak da­le­ko cią­gnę­ła się rów­ni­na, tak da­le­ko cią­gnę­ły się rzędy manu, upar­cie prące na­przód.

– A my nie przy­go­to­wu­je­my się… – Prze­szył go dreszcz. – Ostrze­głeś wła­dze, praw­da?

– Nie.

Roben po­krę­cił głową.

– Kła­miesz.

Oj­ciec od­wró­cił głowę w jego stro­nę. W oczach tkwi­ła obo­jęt­ność.

– Zna­la­złem inne mia­sto. Parę dni drogi lotu stąd.

Znów spoj­rzał przed sie­bie i dał znak smo­ko­wi. Skrę­ci­li w lewo. W stro­nę ledwo ry­su­ją­cych się wzgórz.

– Ale… – Roben wię­cej nie po­tra­fił po­wie­dzieć. Nie, nie wy­obra­żał sobie, żeby mogli zo­sta­wić mi­strza i całe mia­sto tak po pro­stu. Smok był jeden, bez smoka mia­sto nie ist­nia­ło. Nie chciał zo­sta­wić tego wszyst­kie­go. Dom był jeden. Oj­ciec po pro­stu kła­mał. Te­sto­wał go? Pró­bo­wał prze­ko­nać do cze­goś, spraw­dzał, czy jego syn mu zaufa? Roben chciał, żeby tak wła­śnie było.

– Nie ro­zu­miesz, praw­da? – Oj­ciec wes­tchnął. – Nie chcę, żebyś znik­nął. Chcę, żebyś mógł do­ra­stać w spo­koj­nym mie­ście, chcę, żebyś za­ło­żył ro­dzi­nę, cie­szył się ży­ciem, żebyś miał… spo­kój.

– A to, czego ja chcę, już nie ma zna­cze­nia? – Roben spoj­rzał na ręce. Trzę­sły się i nie po­tra­fił ich uspo­ko­ić.

– Chcesz umrzeć za parę ty­go­dni? Mam pa­trzeć, jak mój syn zo­sta­je prze­gry­zio­ny przez manu?

– Nie mo­że­my ich zo­sta­wić. – Roben w oczach po­czuł łzy.

– Ale mu­si­my.

Roben już się nie ode­zwał. Za­mknął oczy. Wiatr bił wście­kle po twa­rzy, a wil­got­ny dotyk chmur iry­to­wał.

 

***

 

Za­trzy­ma­li się na umiesz­czo­nej wy­so­ko nad zie­mią półce skal­nej, na którą do­tar­cie bez smoka było moż­li­we tylko przez stro­mą ścia­nę, czyli prak­tycz­nie nie­moż­li­we.

Buch­nął pło­mień i drwa za­ję­ły się ogniem. Pa­le­ni­sko skwier­cza­ło, za­kłó­ca­jąc przy­jem­nie nocną ciszę. Gary przy­pie­kał na rusz­cie ka­wa­łek mięsa. Dimi wy­peł­nił pasz­czę przy­pie­czo­ny­mi manu już jakiś czas temu i teraz leżał spo­koj­nie. Jego po­lo­wa­nia były pro­ste. Po do­strze­że­niu ofia­ry i jej szyb­kim przy­sma­że­niu cały teren wo­ko­ło ota­czał gę­stym pło­mie­niem, przy oka­zji paląc oko­licz­ne krza­ki. To da­wa­ło mu pew­ność, że z ziemi nie wy­sko­czy na niego manu i nie za­to­pi kłów w jego skó­rze.

Roben otu­lił się moc­niej płasz­czem i wpa­trzył w ko­ro­ny drzew błysz­czą­ce w świe­tle księ­ży­ca. Las się­gał aż do wzgórz wy­zna­cza­ją­cych ho­ry­zont i za­pew­ne był wy­peł­nio­ny be­stia­mi, po­wo­li zmie­rza­ją­cy­mi do celu. A cel, z tego, co zdą­żył się zo­rien­to­wać, był pro­sty.

– Zjedz coś. – Oj­ciec zbli­żył się do niego i wy­cią­gnął owi­nię­ty w chu­s­tę ka­wa­łek mięsa.

Roben na nie nawet nie spoj­rzał. Tylko moc­niej ści­snął ręce i jesz­cze bar­dziej wpa­trzył się w dal. Drzew były setki i wszyst­kie wy­da­wa­ły się takie małe, ledwo wi­docz­ne, tkwi­ły tu od lat i nic nie po­tra­fi­ło ich znisz­czyć, w wy­ści­gu o prze­trwa­nie zde­cy­do­wa­nie wy­gry­wa­ły z ludź­mi.

Oj­ciec przy­siadł obok niego, kła­dąc po­si­łek na ska­li­stym pod­ło­żu.

– Po­wi­nie­neś coś zjeść.

Roben pod­niósł wzrok.

– Mu­si­my tam wró­cić.

– Mó­wi­łem już, że nie mo­że­my.

Roben za­ci­snął zęby. 

– My­ślisz, że mogę tak po pro­stu zo­sta­wić tam­ten świat? Zo­sta­wić mi­strza?

Nie wie­dział, czemu zadał to py­ta­nie. I tak już znał od­po­wiedź, była za­pi­sa­na w oczach ojca od za­wsze.

– Słu­chaj, nie robię tego dla sie­bie. Ro­zu­miesz? – Gary pod­niósł głos. – Chcę, żebyś prze­żył to wszyst­ko, do­cze­kał się końca…

Roben po­de­rwał się i ru­szył w stro­nę ogni­ska. Omi­nął je, po czym oparł się ple­ca­mi o skal­ną ścia­nę. Po­czuł na sobie wzrok smoka. Ta sama obo­jęt­ność w oczach, co u ojca.

Za­ci­snął po­wie­ki. O tym, że to wszyst­ko się skoń­czy, sły­szał wie­lo­krot­nie i lubił w to wie­rzyć, ale do końca zde­cy­do­wa­nie nie pro­wa­dzi­ła uciecz­ka przed walką, zo­sta­wia­nie wszyst­kie­go. To nie pa­so­wa­ło do ich ro­dzi­ny. To świad­czy­ło o zwy­kłej pod­ło­ści, tchó­rzo­stwie, było wbrew temu, czego Roben uczył się przez lata.

 

***

 

Mia­sto było ogrom­ne i wzno­si­ło się znacz­nie wyżej niż to, w któ­rym się wy­cho­wał. Z da­le­ka wi­dział plat­for­mę, na któ­rej mieli wy­lą­do­wać. Wy­glą­da­ła, jakby przy­go­to­wy­wa­no ją nie­daw­no, po­zba­wia­jąc wcze­śniej­sze­go za­da­nia. Jakie było, nie wie­dział.

Po ka­mien­nej po­sadz­ce krę­ci­ło się kilku straż­ni­ków. Wszy­scy odzia­ni w białe płasz­cze za­kry­wa­ją­ce czę­ścio­wo zbro­je. Cze­ka­li, w dło­niach dzier­żąc włócz­nie.

Smok opadł po­wo­li, nie­uf­nie. Po­trzą­snął głową i cicho za­war­czał, a potem umilkł. Roben ro­zej­rzał się na boki. Wszyst­ko tutaj wy­glą­da­ło ina­czej. Inne drze­wa, lu­dzie cał­kiem ina­czej ubra­ni, o spoj­rze­niach, które mu się nie po­do­ba­ły. Chciał wró­cić do sie­bie.

Gary zsu­nął się ze smoka i podał rękę sy­no­wi. Roben z ocią­ga­niem zszedł na dół. Spoj­rzał na swój miecz przy­tro­czo­ny do pasa, kor­ci­ło go, żeby po­ło­żyć na nim rękę. Za­miast tego uśmiech­nął się i ru­szył za ojcem.

– Wi­taj­cie. – Głos był słod­ki, może nawet za słod­ki i na­le­żał do wy­so­kie­go chu­dziel­ca odzia­ne­go w nie­bie­ską tu­ni­kę, spod któ­rej rę­ka­wów wy­sta­wa­ły cien­kie palce.

– Witaj, Kari – od­rzekł Gary.

Roben kiw­nął głową na po­wi­ta­nie. Nie są­dził, że oj­ciec bę­dzie ich znał, z dru­giej stro­ny, jeśli przy­go­to­wa­li spe­cjal­nie lą­do­wi­sko… Cie­ka­we, ile razy już tutaj przy­le­ciał, czy jeden, czy może wie­lo­krot­nie? Bez zna­cze­nia. Tego miej­sca mieli już pew­nie nie opu­ścić. Skrzy­wił się. My­śle­nie, że pierw­sza wy­ciecz­ka od lat zmie­ni coś na lep­sze, wy­da­ło mu się teraz głu­pie. Za­ufał i znowu stra­cił, i tym razem zo­stał sam.

Po­ko­na­li parę po­miesz­czeń i scho­dów, zanim zna­leź­li się przed bo­ga­to zdo­bio­ny­mi drzwia­mi. Kari pchnął je. Na końcu sali stał drew­nia­ny tron, na któ­rym roz­pie­rał się męż­czy­zna o twar­dych ry­sach twa­rzy i się uśmie­chał. Po jego lewej i pra­wej stro­nie stało po dwóch wo­jow­ni­ków.

– Widzę, że pod­ją­łeś osta­tecz­ną de­cy­zję – za­czął i coś w jego gło­sie nie po­do­ba­ło się Ro­be­no­wi.

Gary po­ki­wał głową.

– Nie mie­li­śmy wy­bo­ru.

Męż­czy­zna na tro­nie za­ło­żył ręce za głowę. Nie pa­so­wał ani tro­chę do por­tre­tu osoby, którą spo­dzie­wał się uj­rzeć Roben.

– Wy­rósł ci silny syn, ale chyba za­do­wo­lo­ny z na­sze­go mia­sta nie jest. – Mru­gnął po­ro­zu­mie­waw­czo.

– Przy­zwy­czai się.

– Skoro tak mó­wisz… Kari po­ka­że wam kom­na­tę. Sam wy­bie­ra­łem, bę­dzie­cie mieli ładny widok.

Gary skło­nił głowę w po­dzię­ko­wa­niu.

– Mam na­dzie­ję, że będę się mógł od­wdzię­czyć.

Przy­wód­ca ro­ze­śmiał się.

– Nie bę­dziesz mu­siał.

Roben wzdry­gnął się, w tym śmie­chu nie było nic przy­jem­ne­go.

 

***

 

Sie­dział na łóżku, ba­wiąc się szty­le­tem. Tuż obok leżał miecz, z któ­rym pla­no­wał się nie roz­sta­wać. Miał prze­czu­cie, że ten w naj­bliż­szym cza­sie może mu się jesz­cze nie­jed­no­krot­nie przy­dać. To nie było miej­sce, w któ­rym mógł­by spo­koj­nie spać, w ni­czym nie przy­po­mi­na­ło domu, gdzie wro­giem były je­dy­nie manu, tutaj lu­dzie wy­da­wa­li się rów­nie nie­bez­piecz­ni.

Kom­na­tę do­sta­li małą ze stan­dar­do­wym wy­po­sa­że­niem; szafa, dwa łoża, sto­lik i okno z wi­do­kiem na ogród. Okno po­lu­bił. Jedno z drzew się­ga­ło grubą ga­łę­zią aż do pa­ra­pe­tu i gdyby tylko chciał, mógł­by po nim zejść aż na sam dół.

Przy­mknął oczy. Zo­stał sam ze swo­imi my­śla­mi. Oj­ciec gdzieś wy­szedł, ale i tak Roben ra­czej nie miał­by ocho­ty z nim roz­ma­wiać. Już mu nie ufał. Tylko że tutaj nie było żad­nej innej osoby, z którą mógł­by wy­mie­nić słów­ko. I nie za­no­si­ło się ra­czej na to, żeby kogoś ta­kie­go po­znał.

Kari pró­bo­wał za­da­wać mu ja­kieś py­ta­nia, jed­nak sło­dycz w jego gło­sie była po pro­stu nie do znie­sie­nia. Roben cią­gle miał wra­że­nie, że chu­dzie­lec z niego kpi.

Cof­nął się my­śla­mi do roz­mo­wy przy tro­nie. Z tego, co za­uwa­żył, tutaj rzą­dzi­ła tylko jedna osoba. W ro­dzin­nym mie­ście nad wszyst­kim pie­czę spra­wo­wa­ła dzie­wię­ciooso­bo­wa rada zwana Lożą. Tak było le­piej.

Od­da­nie mia­sta w ręce jed­ne­go czło­wie­ka może i nie by­ło­by takie głu­pie, gdyby rzą­dził nim ktoś inny. Obec­ny przy­wód­ca nie spra­wiał wra­że­nia przy­jem­ne­go, po­dob­nie jak jego śmiech, w któ­rym kryła się jakaś zło­śli­wość.

Roben usły­szał sze­lest za oknem. Otwo­rzył oczy i prze­rzu­cił szty­let do pra­wej ręki. Krót­sze ostrze było przy­dat­niej­sze na takim dy­stan­sie. Cicho zbli­żył się do ścia­ny i wy­sta­wił głowę.

Na ga­łę­zi sie­dzia­ła dziew­czy­na o po­tar­ga­nych wło­sach. Nie miała przy sobie broni, a nieco po­pla­mio­na suk­nia ra­czej też nie skry­wa­ła żad­ne­go ostrza.

– Za­bój­cą ra­czej nie je­steś, co? – za­py­tał, cho­wa­jąc szty­let.

– Nie.

Ge­stem za­pro­sił ją do środ­ka. Spraw­nie wsu­nę­ła się przez pa­ra­pet i otrze­pa­ła suk­nię.

– Więc kim je­steś? – za­py­tał. 

Na chwi­lę spu­ści­ła wzrok.

– Córką ku­cha­rza.

Po­ki­wał głową. Jeśli nie kła­ma­ła, to nie było po­wo­du do obaw, drew­nia­ną łyżką już kie­dyś do­stał po uchu.

– I czemu za­wdzię­czam twoją wi­zy­tę?

– Smok. To zna­czy… – Zmie­sza­ła się.

Jeśli ma ocho­tę po­la­tać smo­kiem, to źle tra­fi­ła, po­my­ślał.

– Chcesz się cze­goś o nim do­wie­dzieć?

Przy­gry­zła wargę.

– Tak.

– Na­zy­wa się Dimi i jest praw­do­po­dob­nie ostat­nim oswo­jo­nym smo­kiem. Tata prze­jął go po śmier­ci swo­je­go ojca. Dawno temu. 

Wyj­rza­ła przez okno.

– Wi­dzia­łam go. On jest… smut­ny.

Przy­po­mniał sobie obo­jęt­ność w śle­piach smoka, tą samą, co w oczach ojca.

– Wszyst­ko mu jedno.

Po­trzą­snę­ła głową.

– Nie znasz się na smo­kach.

Z tru­dem po­wstrzy­mał śmiech.

– Mó­wisz z ku­char­skie­go do­świad­cze­nia?

Spoj­rza­ła na niego, marsz­cząc brwi. Albo uda­wa­ła ura­żo­ną, albo fak­tycz­nie ją ura­ził. Nie chciał. Zdał sobie z tego spra­wę do­pie­ro po chwi­li. Była może i je­dy­ną szcze­rą osobą w tym mie­ście.

– Prze­pra­szam – szep­nął. – Jak ci na imię?

– Nok­nea.

– Roben.

Po­pa­trzy­ła na niego jesz­cze przez chwi­lę, a potem prze­śli­zgnę­ła się na pa­ra­pet i znów była na drze­wie. Od­pro­wa­dził ją wzro­kiem. Mia­sto wy­cho­wa­ło róż­nych ludzi, nie­któ­rych było trud­no zro­zu­mieć. Miał na­dzie­ję, że ona jesz­cze wróci.

 

***

 

Leżał, przy­ci­ska­jąc do pier­si szty­let. Nie za­mie­rzał dać się za­sko­czyć, a noc sprzy­ja­ła nie­spo­dzie­wa­nym zaj­ściom. Sły­szał, jak oj­ciec prze­wra­ca się na łożu. Naj­wi­docz­niej też nie mógł spać, ale ra­czej nie z po­wo­du no­we­go miej­sca. Roben pa­mię­tał, że pod­czas tych rzad­kich chwil, gdy oj­ciec kładł się do snu w domu, jego sen rów­nież był nie­spo­koj­ny.

Wpa­trzył się w okno. W po­zy­cji le­żą­cej z ła­two­ścią do­strze­gał niebo usia­ne gwiaz­da­mi i gałąź drze­wa.

– Synu? – Oj­ciec pod­niósł się z łóżka.

– Tak? – Roben mruk­nął nie­wy­raź­nie.

Gary pod­szedł do okna i wyj­rzał na ze­wnątrz. Przez chwi­lę od­dy­chał chłod­nym po­wie­trzem.

– Tamto mia­sto znik­nie, a my po­trze­bu­je­my no­we­go domu.

– I chcesz, żeby to było tutaj?

Oj­ciec od­wró­cił się od pa­ra­pe­tu.

– Mu­sisz mnie zro­zu­mieć. – Głos mu się za­ła­mał. – Zro­bię to dla cie­bie. Od­bu­du­je­my razem świat, za­cznie­my już nie­ba­wem. Za­do­mo­wi­my się tu, oswo­imy nowe smoki, stwo­rzy­my armię i wtedy… Po­mo­żesz mi. Praw­da?

– Chcesz zabić manu?

Oj­ciec po­ki­wał głową.

– Wszyst­kie.

Tym razem na jego twa­rzy ma­lo­wa­ła się szcze­rość, zwy­kła, pro­sta szcze­rość. Roben przy­mknął oczy. Po raz pierw­szy mieli po­dob­ne pra­gnie­nie. Tylko co z domem?

– Nie wszyst­ko można od razu – po­wie­dział oj­ciec, jakby czy­ta­jąc jego myśli.

Roben po­wstrzy­mał gry­mas zło­ści. Nie po­do­ba­ły mu się te słowa. A może oj­ciec miał rację? Myśl tę za­wsze za­bi­jał, zanim zdą­ży­ła się na dobre za­do­mo­wić, ale tym razem nie chciał, żeby ucie­kła. Wolał, żeby oj­ciec miał rację. To uła­twi­ło­by… A jeśli za­czę­li­by wy­star­cza­ją­co szyb­ko, to może nawet da­ło­by się ura­to­wać dom. W końcu mia­sto miało mury, po­tra­fi­ło się opie­rać przez jakiś czas. Przy­naj­mniej tak wolał my­śleć.

– Ro­zu­miem – od­parł i do­strzegł na twa­rzy ojca uśmiech.

 

***

 

Nok­nea wśli­zgnę­ła się przez okno. Tym razem bez py­ta­nia.

– Witaj – Roben prze­stał czy­ścić miecz. – Cie­szę się, że wró­ci­łaś.

Po­pa­trzy­ła na niego, jakby spraw­dza­jąc, czy mówi praw­dę.

– Nie od­wie­dzasz smoka – po­wie­dzia­ła.

Wes­tchnął.

– Nie od­wie­dzam.

– On jest sa­mot­ny.

Nie są­dził, a nawet jeśli, to nie był jego pro­blem. I tak już dość miał pro­ble­mów. Zresz­tą na smoka miał jesz­cze przyjść czas, wczo­raj wraz z ojcem usta­li­li, że zbio­rą ich całą armię i od­bi­ją świat. Przy­jem­nie było znowu ufać.

– Oj­ciec wła­śnie do niego wy­szedł.

Po­ki­wa­ła głową.

– Po­dob­ni są.

Stłu­mił śmiech. Jakby nie pa­trzeć, mu­siał przy­znać, że coś w tym było. Szcze­gól­nie te oczy.

– Ktoś tutaj wcze­śniej miesz­kał? – py­ta­nie wy­rwa­ło mu się samo. – Do­sta­li­śmy tę kom­na­tę w nie­ty­po­wym miej­scu, zaraz z ga­łę­zią do­cho­dzą­cą do okna.

Po­ki­wa­ła głową. Cie­kaw był, czy z tamtą osobą też pro­wa­dzi­ła roz­mo­wy. Pew­nie nie, w końcu po­przed­ni miesz­ka­niec ra­czej nie miał smoka.

– Męż­czy­zna. Dużo czy­tał. Z kimś się cza­sem spo­ty­kał.

– I co się z nim stało?

– Znik­nął.

– Gdzieś się wy­pro­wa­dził?

– Nie, znik­nął.

Co miała przez to na myśli? Roben po­tarł brodę. Po­czuł nie­przy­jem­ny dreszcz prze­szy­wa­ją­cy całe ciało.

– To zna­czy?

– Był i go nie było. Potem przy­szli, wy­mie­ni­li całe ume­blo­wa­nie i po­szli.

– Ale nie wi­dzia­łaś, żeby go ktoś ska­zał czy po­rwał, czyli mógł się wy­pro­wa­dzić.

Zmarsz­czy­ła brwi.

– Nie wie­rzysz mi.

Prze­wró­cił ocza­mi. 

– Wie­rzę, ale…

– Zo­sta­wił książ­ki. Tego nie robi osoba, który się wy­pro­wa­dza.

– Za­bra­li je przy zmia­nie ume­blo­wa­nia?

Po­krę­ci­ła głową.

– Nie lubię go.

Pod­szedł do niej.

– Kogo?

– Ki­rie­go.

– On za­brał książ­ki?

Nie mu­sia­ła nic mówić. Znowu opadł na łoże i wbił wzrok w sufit. Wy­glą­da­ło na to, że kogoś się w tym miej­scu po­zby­to i ra­czej nie za­ofe­ro­wa­no mu lep­szej po­sa­dy. Kogoś, kto nie pa­so­wał do tego mia­sta.

Przy­po­mniał sobie twarz chu­dziel­ca i jego słod­ki głos. Co się pod tym kryło, nie wie­dział, ale czuł, że zbyt­nie wy­chy­la­nie się, dość szyb­ko może za­koń­czyć się gwał­tow­ną śmier­cią. Jedno ich róż­ni­ło od nie­for­tun­ne­go miesz­kań­ca. Tam­ten nie miał smoka, a smok sta­no­wił tutaj mocny ar­gu­ment, który oj­ciec mógł wy­ko­rzy­stać, cho­ciaż Roben wciąż nie był pe­wien, czy chciał­by zo­ba­czyć ojca mie­sza­ją­ce­go się do wła­dzy. Może le­piej było zo­stać w tym mie­ście i żyć spo­koj­nie? Tylko jak żyć spo­koj­nie, gdy… 

Po­trzą­snął głową, wstał z łoża i pod­szedł do okna, z któ­re­go roz­ta­czał się widok na cały ogród. Przy­jem­nie było po­pa­trzeć na wy­so­kie drze­wa i ko­lo­ro­we kwia­ty.

 

***

 

Roben wy­cią­gnął tępy miecz, czu­jąc przy­jem­ne ła­sko­ta­nie wia­tru i sły­sząc ra­do­sny śpiew pta­ków. Oj­ciec wró­cił w po­łu­dnie z lekko drżą­cy­mi dłoń­mi i za­pro­po­no­wał, żeby wspól­nie po­ćwi­czy­li. Jeśli wcze­śniej w kom­na­cie wy­glą­dał na zde­ner­wo­wa­ne­go, to teraz w ogro­dzie nie było tego po nim widać.

– Ogród to dobre miej­sce na tre­ning, praw­da? – Gary wy­cią­gnął swój tępy miecz i za­krę­cił nim w po­wie­trzu.

– Na pewno przy­jem­ne.

Oj­ciec pod­szedł bli­żej i star­li ostrza. Pierw­sze ciosy były wolne, ruchy ocię­ża­łe, ale z każdą chwi­lą tempo wzra­sta­ło.

– Nie wie­dzia­łem, że mam ta­kie­go zdol­ne­go syna. – Gary wy­szcze­rzył zęby.

Roben od­wza­jem­nił uśmiech. Sku­pił uwagę na prze­ciw­ni­ku, pod­niósł miecz, blo­ku­jąc ude­rze­nie i sam ciął od dołu. Ostrze za­trzy­ma­ło się na ostrzu. Wal­czy­li tak długo, jak po­zwa­la­ły im mię­śnie.

Ostat­ni cios Roben odbił nie­dba­le i scho­wał broń z po­wro­tem do po­chwy. Rzu­cił spoj­rze­nie w stro­nę ojca, który za­brał ze sobą oba mie­cze, i zga­nił się w my­ślach za nie­ostroż­ność. Cho­dze­nie gdzie­kol­wiek bez ostrej broni było zbyt ry­zy­kow­ne, nawet w to­wa­rzy­stwie ojca i mu­siał o tym pa­mię­tać.

Przy­siadł na zim­nej po­sadz­ce, przy­jem­nie chło­dzą­cej spo­co­ne ciało.

– Do­brze po­tra­fisz wal­czyć, ale gdy­byś kie­dy­kol­wiek po­trze­bo­wał po­ko­nać prze­ciw­ni­ka, le­piej zro­bić to for­te­lem – po­wie­dział Gary, zaj­mu­jąc miej­sce obok niego.

– Ciach­nąć go szty­le­tem?

Oj­ciec uśmiech­nął się i po­ki­wał głową z uzna­niem.

– Pod­cho­dzisz do ta­kie­go wroga z ukry­tym szty­le­tem i prze­bi­jasz go, nim zdąży za­re­ago­wać. Oczy­wi­ście pod wa­run­kiem, że nie spo­dzie­wa się ataku.

Roben ścią­gnął brwi. Mistrz uczył go, żeby w walce kie­ro­wać się uczci­wo­ścią i Ro­be­na za­wsze to dzi­wi­ło, bo nigdy nie pla­no­wał za­bi­jać ludzi, nie wtedy, kiedy tak ogrom­ne za­gro­że­nie sta­no­wi­ło manu. Ale to było w ro­dzin­nym mie­ście, a tu… tu wszyst­ko wy­glą­da­ło ina­czej.

– Nie­zbyt to ho­no­ro­we.

– Jak bę­dziesz mar­twy, to nic ci po ho­no­rze.

Ski­nął głową.

– Wiesz, ojcze, kto miesz­kał wcze­śniej w na­szej kom­na­cie?

– Nie… Nie wiem.

Roben ścią­gnął brwi. Czy oj­ciec mógł kła­mać?

– Ten ktoś znik­nął, za­bra­li go. I Kiri ma­czał w tym palce.

Oj­ciec wi­docz­nie się roz­luź­nił i mach­nął ręką.

– Pew­nie jakiś spi­sko­wiec.

– Na pewno?

– Na pewno.

– I nas nie spró­bu­ją zabić?

Oj­ciec uśmiech­nął się.

– A więc o to ci cho­dzi. Spo­koj­nie. My nie je­ste­śmy spi­skow­ca­mi, a two­rząc armię smo­ków i od­bu­do­wu­jąc świat, ni­ko­mu nie wcho­dzi­my w in­te­re­sy.

Roben spoj­rzał na setki dom­ków i gruby mur. Za nim rósł las. Wy­da­wa­ło się mu, że jed­nak zbie­ra­jąc armię, mogą się pew­nym oso­bom na­ra­zić.

– Ufam ci – szep­nął.

 

***

 

Gałąź drze­wa za­trzę­sła się i tak jak są­dził Roben, chwi­lę póź­niej w kom­na­cie zna­la­zła się Nok­nea. Cie­kaw był, czy już za­wsze bę­dzie do niego przy­cho­dzić i roz­ma­wiać o smo­kach? Mógł­by jej opo­wie­dzieć o zbie­ra­niu armii, pew­nie by się jej spodo­ba­ło i kto wie, może nawet chcia­ła­by zo­stać jeźdź­cem. Zda­wa­ła się ro­zu­mieć te stwo­rze­nia jak nikt inny.

Zmarsz­czył brwi. Do­pie­ro teraz za­uwa­żył gry­mas gnie­wu na jej twa­rzy. O co znowu mogło jej cho­dzić? Kie­dyś ją zro­zu­miem, po­my­ślał. Choć wcale nie był tego pe­wien. Nie zdą­żył zadać py­ta­nia, ubie­gła go:

– Co wy zro­bi­li­ście ze smo­kiem?

Tknię­ty prze­czu­ciem po­de­rwał się z łoża. Może wcze­śniej zlek­ce­wa­żył­by to zda­nie, ale po tym, jak opo­wie­dzia­ła mu o po­przed­nim miesz­kań­cu…

– Co się stało?

Wbiła w niego wzrok. W jej oczach błysz­cza­ła wście­kłość, gdyby miała przy sobie drew­nia­ną łyżkę, z pew­no­ścią do­stał­by po gło­wie.

– Sku­li­ście go – wy­ce­dzi­ła.

Roben od­wró­cił się i ru­szył do drzwi. Ręką za­wi­sła nad klam­ką. Zmie­nił zda­nie.

– Co to ma zna­czyć? – Nie­mal wy­krzy­czał py­ta­nie. 

Za­mru­ga­ła ocza­mi.

– Nie wie­dzia­łeś?

– Nie wie­dzia­łem. – Za­ci­snął pię­ści. – Co to zna­czy skuty?

Miał na­dzie­ję, że jakoś to wy­tłu­ma­czy, roz­wie­je…

– Głowę ma w ka­gań­cu. Szyję na kilku łań­cu­chach i pil­nu­je go dwóch straż­ni­ków.

Gdzie był oj­ciec? Roben krę­cił się po po­ko­ju, co chwi­lę ła­piąc się za głowę. Co to wszyst­ko miało zna­czyć? Jak skuty? Czemu? Dla­cze­go on nic nie wie­dział? Na pewno nie była to de­cy­zja ojca, ale chyba mu­siał wy­ra­zić na to zgodę. Gdyby tak wyjść z po­ko­ju, zna­leźć Ki­rie­go, przy­ło­żyć ostrze do szyi… cie­ka­we czy wtedy też od­zy­wał­by się takim słod­kim gło­si­kiem. Ale nie, nie można na­ra­żać ojca. Trze­ba cze­kać.

Spoj­rzał na dziew­czy­nę. Stała ze spusz­czo­ną głową, pew­nie za­wsty­dzo­na, że go tak szyb­ko oce­ni­ła. Prze­łknął ślinę i naj­spo­koj­niej jak po­tra­fił, po­wie­dział:

– Mo­żesz wyjść?

– Prze­pra­szam – szep­nę­ła.

– Wyj­dziesz?

Wsko­czy­ła na pa­ra­pet, a z niego na drze­wo. Roben jesz­cze chwi­lę krę­cił się po kom­na­cie, a póź­niej opadł na łoże i ukrył twarz w dło­niach. Sa­mot­ność znów go do­pa­dła. Chciał krzyk­nąć za dziew­czy­ną, żeby wró­ci­ła, ale osta­tecz­nie tylko coś wy­mam­ro­tał i za­mknął oczy.

Nie wie­dział, czy po­wi­nien zo­stać tutaj, czy może ru­szyć w dół scho­dów i po­szu­kać ojca. Bał się zejść. Bał się tutaj sie­dzieć. Bał się po­peł­nić błąd. Za duża staw­ka, żeby mógł sobie po­zwo­lić na ry­zy­ko. Zo­sta­ło cze­ka­nie. Za­ci­snął palce na rę­ko­je­ści mie­cza. Od­dał­by wszyst­ko, żeby wie­dzieć, gdzie jest teraz oj­ciec.

 

***

 

Skoń­czył ko­lej­ną prze­chadz­kę po kom­na­cie i znów przy­siadł na łożu. Ojca już chwi­lę nie było. Długą chwi­lę. Im dłu­żej Roben tu sie­dział, tym bar­dziej bał się, że oj­ciec już nie wróci. Wy­obraź­nia rów­nież nie po­ma­ga­ła.

Nie li­czył na przyj­ście Nok­nei, nie po tym jak ją wy­go­nił, a więc znowu był sam. Sta­rał się my­śleć, ale kom­plet­nie mu to nie wy­cho­dzi­ło, wszyst­ko zda­wa­ło się takie po­plą­ta­ne, cha­otycz­ne. Nie po­tra­fił uło­żyć żad­ne­go sen­sow­ne­go planu.

Z za­my­śle­nia wy­rwał go od­głos kro­ków na scho­dach wieży. Wstał i dobył mie­cza. W drzwiach sta­nął oj­ciec z sze­ro­kim uśmie­chem.

– Nie na­zy­wam się Kiri, synu. Mo­żesz scho­wać broń.

Roben od­po­wie­dział uśmie­chem. Miło było zo­ba­czyć znów ojca, wciąż od­dy­cha­ją­ce­go. Chwi­lę tru­dził się ze scho­wa­niem mie­cza do po­chwy. Ręce wciąż mu drża­ły. Wie­dział, że gdyby w drzwiach po­ja­wił się wróg, nie miał­by żad­nych szans, a prze­cież po­wi­nien nad sobą pa­no­wać. Przyj­rzał się ojcu. Nie było widać na jego nieco już po­marsz­czo­nej twa­rzy ani śla­dów na­pię­cia, ani smut­ku… więc znów ukry­wał praw­dę.

– Wy­tłu­ma­czysz mi to jakoś? – za­py­tał Roben.

– Co? – Oj­ciec zajął miej­sce na dru­gim łożu i ze spo­ko­jem odło­żył broń.

– To, co się stało ze smo­kiem.

Uśmiech znik­nął z twa­rzy ojca.

– Mia­łeś tam nie cho­dzić.

Roben zdu­sił w sobie wście­kły syk i ra­dość z zo­ba­cze­nia ojca gdzieś znik­nę­ła. My­ślał, że sobie ufają, że coś się zmie­ni­ło…

– Nie było mnie tam.

– Kto ci po­wie­dział?

Roben po­krę­cił głową.

– To nie­waż­ne, bo ty po­wi­nie­neś to zro­bić. Umó­wi­li­śmy się, że razem pod­bi­je­my świat, pa­mię­tasz? Czy już za­po­mnia­łeś? – wy­rzu­cał z sie­bie słowa, mó­wiąc coraz gło­śniej. – Znowu kła­miesz. Nic się w tobie nie zmie­ni­ło, zu­peł­nie nic, nadal nie można tobie wie­rzyć. Ta­kie­go wła­śnie świa­ta dla mnie chcia­łeś, mó­wiąc o pięk­nym mie­ście? Ta­kie­go?

Oj­ciec skrzy­wił się, a Roben w od­po­wie­dzi za­mknął oczy. Nie chciał już dłu­żej wi­dzieć twa­rzy, ust, z któ­rych wy­cho­dzi­ły same kłam­stwa.

– Sta­ram się, ale ty tego nie zro­zu­miesz. Wszyst­ko to robię dla cie­bie…

Roben sły­szał to już zbyt czę­sto. Oj­ciec za­wsze mówił to samo i za­wsze kła­mał.

– Za­bie­rzesz mnie do domu. – Roben wbił wzrok w twarz ojca, kur­czo­wo ści­ska­jąc pal­ca­mi po­sła­nie. Po­czuł, że łamie mu się głos, ale nie po­tra­fił nad nim za­pa­no­wać. – Za­bie­rzesz… mnie… do domu.

Oj­ciec wstał i ru­szył w stro­nę drzwi z tą samą obo­jęt­no­ścią w oczach, co za­wsze. Już się nie ode­zwał. Roben jesz­cze długo sie­dział na łóżku, bu­ja­jąc się w przód i w tył.

 

***

 

Całą noc nie spał. Sie­dział tylko na łożu i my­ślał. Naj­czę­ściej o sta­rym mie­ście, gdzie pa­no­wał spo­kój, gdzie wszyst­ko było prost­sze.

Nad­szedł ranek. Oj­ciec gdzieś wy­szedł, a on nadal tkwił w tym samym miej­scu. Prze­sta­ło go już co­kol­wiek ob­cho­dzić, wie­dział, że stare plany może sobie od­pu­ścić. Oj­ciec mógł rów­nie do­brze skła­mać i o ra­to­wa­niu świa­ta, żeby go uspo­ko­ić, tak jak się uspo­ka­ja dziec­ko, opo­wia­da­jąc mu bajki. A jeśli wszyst­ko było wred­nym kłam­stwem, to…

Za­ci­snął pię­ści. Nie miał jak wró­cić do sta­re­go mia­sta. Na ojca nie mógł już dłu­żej li­czyć, sa­m po­wro­tu nie po­tra­fił zor­ga­ni­zo­wać, mu­siał­by do tego ukraść smoka. I to chyba było w tym naj­gor­sze, że zo­stał sam i nie wie­dział, co zro­bić.

Przy­po­mniał sobie twarz mi­strza. Cie­ka­we, gdzie on teraz był, czy miał kogo tre­no­wać, czy nie za­po­mniał o swoim uczniu. Roben za­ci­snął usta. Na mi­strzu można było po­le­gać bar­dziej niż na ojcu, a ta wy­pra­wa… Gdyby wie­dział, jak to wszyst­ko się po­to­czy, nigdy by na nią nie wy­ru­szył.

Gałąź za­trzę­sła się. Pew­nie Nok­nea, po­my­ślał. Ostat­nio wy­rzu­cił ją, a teraz mimo wszyst­ko przy­szła i zro­bi­ło mu się tro­chę le­piej na tę myśl. Jasne, trud­no było ją zro­zu­mieć, ale była przy­naj­mniej szcze­ra. Jako je­dy­na w tym mie­ście.

Dźwi­gnął się z łoża i ru­szył w stro­nę okna. Miło by­ło­by ją znów zo­ba­czyć. Za­trzy­mał się w pół kroku. Cof­nął się, czu­jąc, jak serce za­czy­na szyb­ciej bić. Krzyk ugrzązł mu w krta­ni. Na pa­ra­pe­cie sie­dział męż­czy­zna z nożem i wy­krzy­wiał usta w prze­ra­ża­ją­cym uśmie­chu.

Roben spoj­rzał na łoże, gdzie zo­sta­wił miecz i szty­let. Były za da­le­ko. Zanim zdą­żył­by je się­gnąć… Męż­czy­zna prze­rzu­cił nóż z ręki do ręki. Ze­sko­czył z pa­ra­pe­tu i po­wo­li zbli­żał się w jego chło­pa­ka.

Roben przy­kle­ił się do zim­nej ścia­ny. Nic wię­cej nie mógł zro­bić. Tak to się miało skoń­czyć? Dreszcz prze­szył jego ciało. Wy­su­nął drżą­ce pię­ści do przo­du. Dło­nie kon­tra nóż. Bez szans, a jed­nak po­sta­no­wił wal­czyć do końca.

Męż­czy­zna zmarsz­czył brwi. Pod­cho­dził wciąż z tym kpią­cym uśmiesz­kiem, jakby cie­sząc się chwi­lą. 

– Nie wierć się, pro­szę, gdy po­de­rżnę ci gar­dło. Ostat­ni tak się krę­cił, że trze­ba było wszyst­kie szaf­ki wy­mie­niać. Wiesz, wszę­dzie krew.

Był już wy­star­cza­ją­co bli­sko, by za­ata­ko­wać. Roben usko­czył w bok. Nóż prze­ciął po­wie­trze. Męż­czy­zna za­klął i wtedy coś w jego twa­rzy się zmie­ni­ło. Znik­nął uśmie­szek. Za­bój­ca skoń­czył się bawić.

Roben sku­lił się w sobie, hu­cza­ło mu w gło­wie. Z tego kąta już nie mógł dłu­żej ucie­kać, trze­ba się było rzu­cić, spró­bo­wać za­sko­czyć.

Męż­czy­zna po­pra­wił uchwyt na rę­ko­je­ści noża. Nie zdą­żył wy­pro­wa­dzić cię­cia. Za­chwiał się na no­gach, upa­da­jąc do przo­du. Roben nie cze­kał, wy­pro­wa­dził kop­nię­cie. Gdy z ust za­bój­cy po­la­ła się krew, ude­rzył znowu. I znowu. Męż­czy­zna leżał na po­sadz­ce, kasz­ląc krwią. Roben nie prze­sta­wał ude­rzać. Myśli zlały się w jedno po­le­ce­nie i on je wy­ko­ny­wał. Li­czy­ło się ko­lej­ne kop­nię­cie, byle moc­niej­sze od po­przed­nie­go. Ude­rzył jesz­cze kil­ka­krot­nie i do­pie­ro wtedy się cof­nął, z nie­do­wie­rza­niem pa­trząc na swoje nogi. Roz­dy­go­ta­ny oparł się o ścia­nę.

Pod­niósł wzrok, dy­sząc cięż­ko. Przed nim stała Nok­nea z drew­nia­ną łyżką, twarz miała bez wy­ra­zu, ale do­strzegł, że unika wzro­kiem le­żą­ce­go przed nią ciała. A więc jed­nak drew­nia­na łyżka by­wa­ła nie­bez­piecz­na. 

– Dzię­ku­ję – szep­nął z tru­dem, wciąż czu­jąc ból w no­gach.

– Mu­sisz stąd uciec.

Po­krę­cił głową.

– Po­trze­bu­ję… chwi­li. – Do­tknął obo­la­łe­go ko­la­na. – Jak mnie zna­la­złaś?

– Ru­szy­łam w twoją stro­nę z łyżką.

– Ale czemu? – Głowa była jakaś taka cięż­ka, przed­mio­ty dziw­nie wi­ro­wa­ły, a ból wciąż prze­szy­wał kości.

– Wie­dzia­łam, że cie­bie też spró­bu­ją, bo… Twój oj­ciec nie żyje.

Za­mru­gał gwał­tow­nie.

– Kła­miesz.

– Mu­sisz wyjść oknem.

Obraz mu się roz­ma­zał. Prze­klę­te łzy. Chciał, żeby to wszyst­ko było nie­praw­dą, głu­pią nie­praw­dą, głu­pim kłam­stwem, tak, kłam­stwem, żeby oj­ciec wszedł do po­ko­ju ze śmie­chem i po­wie­dział co­kol­wiek. Co­kol­wiek.

Pa­trzy­ła na niego wy­cze­ku­ją­co, w jej oczach tkwi­ło współ­czu­cie. I tyle. A on nie wi­dział po­trze­by ucie­ka­nia przez to prze­klę­te okno. Czemu miał­by to zro­bić? I tak już…

– Nie idę.

Opadł na łoże i zaraz znów się z niego po­de­rwał. Chwy­cił szty­let. Ru­szył ku pa­ra­pe­to­wi. Prze­sa­dził go i ze­sko­czył na gałąź. Szedł w dół, śli­zga­jąc się na korze. Nie zwa­żał na to, czy spad­nie. Byle na­przód. Sły­szał za sobą kroki dziew­czy­ny, ale były dziw­nie stłu­mio­ne. Wszyst­ko brzmia­ło dziw­nie, obco.

Zna­lazł się na dole. Znał dal­szą drogę. Usły­szał za sobą głos dziew­czy­ny. Nie od­wró­cił się, wsko­czył na pierw­szy murek, z niego wyżej, póź­niej na da­chów­ki. Hu­cza­ło cią­gle w gło­wie. Prze­ska­ki­wał po ko­lej­nych da­chach i w końcu do­strzegł to, czego szu­kał. Po­środ­ku placu leżał skuty smok pil­no­wa­ny przed dwóch straż­ni­ków. To dla­te­go za­bi­li ojca. Chcie­li smoka, tak? Chcie­li go sobie przy­własz­czyć, za­bie­ra­jąc mu wszyst­ko? Wy­krzy­wił twarz w gry­ma­sie. Scho­wał szty­let pod ubra­niem i ru­szył w stro­nę straż­ni­ka. Tam­ten widać nic jesz­cze nie wie­dział. Więc też ni­cze­go nie po­dej­rze­wał. „Na nic ci honor, gdy je­steś mar­twy”. Czyż nie? Przy­po­mniał sobie słowa ojca i ru­szył jesz­cze szyb­ciej. Straż­nik zmarsz­czył brwi. Roben go pa­mię­tał, straż­nik widać też, bo mach­nął ręką i po­wie­dział:

– Klu­cze tylko dla ojca. Tobie, mały, dać nie… – urwał.

Roben sko­czył i wy­cią­gnął szty­let. Wbił go głę­bo­ko, czu­jąc, jak obca krew opry­sku­je mu twarz. Nie dbał o to. Chwy­cił klucz przy­pię­ty do pasa straż­ni­ka i wstał. Z na­prze­ciw­ka biegł już w jego stro­nę drugi wo­jow­nik. Tu ele­ment za­sko­cze­nia nie za­dzia­ła­by. Roben mu­siał wal­czyć szty­le­tem prze­ciw­ko mie­czo­wi. Ru­szył bez wa­ha­nia. Głowa hu­cza­ła, ból prze­ci­nał nogi.

Zna­lazł się kilka kro­ków od prze­ciw­ni­ka, gdy usły­szał świst po­wie­trza. In­stynk­tow­nie się za­trzy­mał. Ogon Di­mie­go wy­rzu­cił straż­ni­ka poza plac, roz­bi­ja­jąc go na ścia­nie jed­ne­go z domów.

Roben do­biegł do smoka i zna­lazł kłód­kę do ka­gań­ca. Okrzy­ki wo­jow­ni­ków były coraz bliż­sze i było ich coraz wię­cej. Zbie­ra­ła się tu cała armia. Rzu­cił im krót­kie spoj­rze­nie.

– Za­le­ży wam na smoku, co?

Klucz nie chciał wejść do kłód­ki, ręce za bar­dzo się trzę­sły. Pod­niósł wzrok. Pierw­si straż­ni­cy zbli­ża­li się do placu.

Za­ci­snął zęby i tra­fił w dziur­kę. Prze­krę­cił i na­tych­miast od­piął ka­ga­niec. Smok nie cze­kał z otwar­ciem pasz­czy. Roben czuł jesz­cze cie­pło ognia na ple­cach, gdy roz­pi­nał ko­lej­ne dwa łań­cu­chy, przy­trzy­mu­ją­ce smoka na miej­scu. Krzy­ki pło­ną­cych od­bi­ja­ły się echem po ścia­nach domów.

Ostat­ni łań­cuch od­padł. Roben przy­tu­lił do karku smoka i dał znak. Dimi sko­czył ku górze, jesz­cze raz za­le­wa­jąc wro­gów falą ognia. Groty z kusz ich już nie do­się­gły. Znik­nę­li wśród chmur.

 

 

***

 

Wło­żył mięso do ust. Sma­ko­wa­ło obrzy­dli­wie, ale nawet się nie wzdry­gnął. Przed nim le­ża­ły reszt­ki manu upo­lo­wa­ne­go przez smoka. Ogni­ska nie za­pa­lił po­mi­mo chłod­nej nocy. Nie miał ocho­ty.

Ze szczy­tu nie wi­dział wiele, poza tym co po­ka­zy­wał mu księ­życ. Lasy, wzgó­rza… Domu jesz­cze nie było widać i ra­czej pręd­ko nie miał go zo­ba­czyć. Nadal był da­le­ko.

Sku­lił się i za­mknął oczy. Ob­ra­zy mia­sta, w któ­rym zo­sta­wił trupy za­bi­te albo przez niego, albo przez smoka wra­ca­ły nie­ustan­nie i nie po­tra­fił się ich po­zbyć. Zo­stał sam. Cał­kiem sam. Nie wie­dział nawet, jak radzi sobie Nok­nea, bo jeśli ktoś ją wi­dział, jak… Ści­snął dło­nie w pię­ści. Ją też zo­sta­wił.

Mroź­ny wiatr znów ude­rzył go po twa­rzy. Zo­sta­ło mu już tylko jedno miej­sce, które nada­wa­ło życiu sens i ka­za­ło le­cieć dalej. Było da­le­ko, ale w końcu mu­siał tam do­trzeć i miał na­dzie­ję, że nie bę­dzie wtedy już za późno.

Spoj­rzał na smoka. Dimi leżał, szu­ra­jąc ogo­nem po ziemi i ły­piąc na niego śle­pia­mi.

– Nie­dłu­go bę­dzie­my się mu­sie­li zbie­rać, wiesz? Jeśli chce­my do­trzeć do mia­sta i nie za­stać go mar­twe­go… Po­win­ni­śmy le­cieć szyb­ciej.

Smok nie od­wró­cił wzro­ku, nie mach­nął łbem, tylko tkwił w bez­ru­chu i pa­trzył. Roben pod­niósł się i oparł o cie­płą skórę, grza­ła przy­jem­nie.

– Wy­trzy­masz ze mną, a ja… – Urwał.

Głos znów uwiązł w gar­dle i już nie chciał wró­cić. Zo­sta­ły tylko myśli. Roben nie spał już tej nocy. Cały ko­lej­ny dzień le­cie­li, po­ko­nu­jąc ogrom­ny od­ci­nek nad łą­ka­mi wy­peł­nio­ny­mi manu i za­trzy­ma­li się do­pie­ro nocą na ko­lej­nym szczy­cie.

Tym razem Roben ze­brał tro­chę chru­stu pod­czas po­lo­wa­nia na manu i po­zwo­lił smo­ko­wi roz­pa­lić ogień. Iskry bu­cha­ły wy­so­ko, za­ni­ka­jąc do­pie­ro na tle czar­ne­go nieba.

– Gdyby było was wię­cej, mo­gli­by­śmy zabić manu, od­bu­do­wać świat. Ogień to po­tę­ga, z którą… – Pod­niósł wzrok ku niebu. Gwiaz­dy lśni­ły. Było ich wiele i były takie pięk­ne. – Mam tylko cie­bie. – Po­ło­żył rękę na gło­wie smoka. – Chyba że jest was wię­cej? Sły­sza­łem… Po­dob­no macie gdzieś tam swój dom, gdzie wszyst­kie smoki żyją razem.

Wes­tchnął. Gdyby nawet ist­nia­ło takie miej­sce, sam nie dałby rady ich wszyst­kich prze­ko­nać do po­mo­cy lu­dziom. Spoj­rzał w oczy Di­mie­go, tkwi­ła tam ta sama obo­jęt­ność co u ojca. Nie po­tra­fił od­wró­cić od nich wzro­ku, w śle­piach było coś, co hip­no­ty­zo­wa­ło, co zda­wa­ło się czymś tak bli­skim, a jed­no­cze­śnie… Im dłu­żej pa­trzył, tym bar­dziej był pe­wien, że w tych oczach nigdy nie było obo­jęt­no­ści, tylko… głę­bo­ko ukry­te łzy. Takie same jak u ojca. Za­drżał. Nagle zro­bi­ło mu się dziw­nie zimno. Przy­ci­snął głowę do cie­płej skóry smoka i za­ci­snął po­wie­ki, znów wi­dział ciem­ność, samą ciem­ność i tak chyba było le­piej.

 

***

 

Mia­sto do­strzegł z da­le­ka i jeśli oj­ciec na­praw­dę uwa­żał, że be­stie na do­tar­cie do celu po­trze­bo­wa­ły kilku ty­go­dni, to grubo się mylił.

Roben po­kle­pał smoka po karku. Zni­ży­li lot. Brama mia­sta nadal się trzy­ma­ła, ale obroń­cy z coraz więk­szym tru­dem od­pie­ra­li ko­lej­ne ataki, ku­pu­jąc jak naj­wię­cej czasu miesz­kań­com sto­ją­cym na wyżej umiesz­czo­nych umoc­nie­niach. Za­ło­ga skła­da­ła się z męż­czyzn, star­ców, dzie­ci i ko­biet. Nikt już tutaj nie miał nic do stra­ce­nia.

– Dimi… Czas tro­szecz­kę przy­pa­lić te be­stie.

Smok za­nur­ko­wał i otwo­rzył pasz­czę. Swąd spa­le­ni­zny po­draż­nił noz­drza. Ogień za­brał ze sobą kil­ka­na­ście manu. Na ich miej­sce szy­ko­wa­ły się ko­lej­ne, ale żar sku­tecz­nie na razie po­wstrzy­my­wał je od szar­ży.

Na ko­lej­ną falę ognia mury za­wrza­ły okrzy­ka­mi. Lu­dzie wzno­si­li bro­ń, po­ka­zu­jąc sobie na prze­mian smoka i ogień tra­wią­cy be­stie. Roben mach­nął do tłumu. Może na­praw­dę dało się spa­lić wszyst­kie manu? Może… Uśmiech­nął się smut­no. Jesz­cze jeden prze­lot smo­kiem. Ko­lej­na fala ognia. Setki be­stii usma­żo­nych, ale nie po­tra­fił do­strzec końca stada, były ich ty­sią­ce, a za­bi­cie setki nic nie zmie­nia­ło.

– Dasz radę, Dimi.

Smok po raz ko­lej­ny wy­rzu­cił z sie­bie ogień. Wzniósł się, by za chwi­lę znów za­nur­ko­wać, od­dy­chał coraz cię­żej. Roben z nie­po­ko­jem po­gła­dził twar­dą skórę i przy­tu­lił się do jego grzbie­tu. Wi­dział, jak be­stie za­czy­na­ją się prze­dzie­rać w stro­nę bramy, były coraz bli­żej muru i za­czy­na­ły wspi­nać się po cia­łach swo­ich po­przed­ni­ków. Górka ze zwłok była coraz wyż­sza. Nie tak to wszyst­ko po­win­no się skoń­czyć, prze­cież tyle po­świę­cił, prze­cież…

Smok ział coraz sła­biej.

– Jesz­cze raz – szep­nął Roben i sam nie po­znał swo­je­go głosu.

Spoj­rzał na wo­jow­ni­ków strze­gą­cych murów. Li­czy­li na niego, dał im na­dzie­ję na zwy­cię­stwo, a teraz mu­siał ją za­brać. Za­nur­ko­wa­li raz jesz­cze, ale tym razem smok wy­pu­ścił z sie­bie tylko kłąb dymu. Za­to­czył słaby krąg i od­chy­lił głowę w bok tak, by wi­dzieć chło­pa­ka. W śle­piach za­war­te było nieme py­ta­nie, na które Roben nie chciał od­po­wia­dać, a jed­nak mu­siał. Wahał się przez chwi­lę.

– Wra­ca­my.

Po­świę­ce­nie nie mia­ło­by tu żad­ne­go sensu. Żad­ne­go. Kil­ka­na­ście wię­cej za­bi­tych be­stii nic by nie zmie­ni­ło.

Za­trzy­ma­li się na plat­for­mie. Pa­mię­tał, jak dwa ty­go­dnie temu wsia­dał na smoka wraz z ojcem tutaj, zaraz przy are­nie, na któ­rej ćwi­czył całe lata. Czemu ćwi­czył? Czy to coś zmie­ni­ło? Za­ci­snął po­wie­ki.

Zsu­nął się z grzbie­tu. Dimi pa­trzył na niego, cięż­ko dy­sząc i wy­pusz­cza­jąc z noz­drzy kłęby dymu. Roben chwy­cił rę­ko­ma głowę smoka.

– To nie twój dom. Masz wła­sny, gdzieś tam w gó­rach i nie po­wi­nie­neś umie­rać w nie swo­jej woj­nie. Leć.

Smok de­li­kat­nie do­tknął głową czoło Ro­be­na i po­wo­li się od­wró­cił. Roben czuł, jak coś w nim wzbie­ra.

– Leć! – krzyk­nął.

Jesz­cze raz po­czuł na sobie spoj­rze­nie smoka. Te oczy… A potem Dimi znik­nął wśród chmur. Roben długo pa­trzył w pu­szy­ste ol­brzy­my. Od­wró­cił wzrok do­pie­ro wtedy, gdy usły­szał za ple­ca­mi od­głos kro­ków.

– Wró­ci­łeś – szep­nął Mistrz. Uśmiech­nął się, ale pod uśmie­chem krył się ból.

– Wró­ci­łem. – Roben po­ki­wał głową. – Wró­ci­łem.

Po­gła­dził ostrze szty­le­tu i ru­szył w dół po schod­kach. Wie­dział, że nie da się już ura­to­wać mia­sta, a jed­nak po­sta­no­wił wal­czyć. Dom miał tylko jeden.

Koniec

Komentarze

Fajny po­mysł na manu. Dla­cze­go wła­ści­wie uho­no­ro­wa­łeś je wiel­ką li­te­rą?

Jak na mój gust, dużo tu oby­cza­jów­ki – trud­na re­la­cja chło­pa­ka z ojcem, wiel­ka po­li­ty­ka.

Dziw­nie wy­pa­da ta ich prze­pro­wadz­ka – chło­pak zdaje się być więź­niem w po­ko­ju, któ­re­go nigdy nie opusz­cza. A jak od­wie­dza go dziew­czy­na, to pra­wie ze sobą nie roz­ma­wia­ją, nie pró­bu­je po­znać no­we­go miej­sca. Ona tylko do­star­cza krót­kie wia­do­mo­ści, wy­gła­sza, czego wy­ma­ga fa­bu­ła, i znika. Dla­cze­go smok po­zwo­lił się skuć? Dla­cze­go wła­dze spró­bo­wa­ły cze­goś tak głu­pie­go? Czy oj­ciec nie mógł wy­ne­go­cjo­wać lep­szych wa­run­ków na star­cie? W końcu smok to nie byle co.

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Cześć, Fin­kla. 

Fajny po­mysł na manu. Dla­cze­go wła­ści­wie uho­no­ro­wa­łeś je wiel­ką li­te­rą?

:) Nie wiem, jakoś tak wy­szło, jutro po­pra­wię na małą. 

Jak na mój gust, dużo tu oby­cza­jów­ki – trud­na re­la­cja chło­pa­ka z ojcem, wiel­ka po­li­ty­ka.

Może fak­tycz­nie tro­chę prze­sa­dzi­łem, bo chcia­łem sku­pić się na bo­ha­te­rach, a fan­ta­sty­ki fak­tycz­nie mało zo­sta­ło. 

Co do za­mknię­cia w po­ko­ju. Bar­dziej my­śla­łem, że na po­cząt­ku nie chciał po­zna­wać tego miej­sca, raz, że się bał, a dwa, że czuł żal do ojca i uzna­wał tylko jeden dom. Póź­niej raz wy­szedł na tre­ning i w sumie po nim mo­głem go po­ka­zać, jak cho­dzi po mie­ście czy coś w tym stylu, jed­nak uzna­łem, że wia­do­mość o za­bi­ciu wcze­śniej­sze­go czło­wie­ka w kom­na­cie ostu­dzi w nim chęć do wy­cie­czek. Ale na pewno mo­głem to le­piej pod­kre­ślić. 

Ona tylko do­star­cza krót­kie wia­do­mo­ści, wy­gła­sza, czego wy­ma­ga fa­bu­ła, i znika.

Kajam się, bo jak tak teraz pa­trzę, to fak­tycz­nie mo­głem tro­chę bar­dziej roz­bu­do­wać jej cha­rak­ter, a tak wy­pa­dła sztucz­nie, jako wy­łącz­nie na­rzę­dzie po­py­cha­ją­ce dalej fa­bu­łę. 

. Dla­cze­go smok po­zwo­lił się skuć?

W za­my­śle oj­ciec ze­zwo­lił na to, li­cząc, że dadzą im wtedy spo­kój. I chcia­łem uka­zać go tro­chę za­śle­pio­ne­go. A wy­da­wa­ło mi się, iż wła­dza fak­tycz­nie może spró­bo­wać zabić wła­ści­cie­li smoka, żeby póź­niej go sobie przy­własz­czyć. Nie­któ­rzy rzą­dzą­cy lubią mieć nad wszyst­kim kon­tro­lę. Taki przy­naj­mniej był za­mysł i fak­tycz­nie tro­chę źle to przed­sta­wi­łem. 

Dzię­ki za ko­men­tarz i wska­za­nie błę­dów w fa­bu­le :D

Po­zdra­wiam. 

Sen jest dobry, ale książ­ki są lep­sze

Dzień dybry,

 

Można by­ło­by go spo­koj­nie na­zwać star­cem, rzu­ca­jąc szyb­kie spoj­rze­nie na jego po­marsz­czo­ną twarz, gdyby nie pewny chód, gib­kość i czuj­ne oczy. Wtedy po­ja­wia­ły się wąt­pli­wo­ści, czy na pewno prze­żył tyle zim, na ile wska­zu­je po­nisz­czo­na cera i dawno już po­si­wia­łe rzad­kie włosy.

Moim zda­niem wy­star­czy już po­gru­bio­ne zda­nie.

 

– Wiem, że wróci. – po­wie­dział

Bez krop­ki.

 

Mistrz po­ło­żył mu dłoń na ra­mie­niu

A tu z kolei bra­ku­je krop­ki.

 

– Duży cię­żar spo­czął na jego bar­kach, kiedy się z nim upora…

Tutaj bym roz­dzie­li­ła te zda­nia krop­ką.

→ – Duży cię­żar spo­czął na jego bar­kach. Kiedy się z nim upora…

 

I ile jesz­cze lat minie

Zbęd­ne pierw­sze “i”. Ali­te­ra­cja. Prze­czy­taj to zda­nie na głos – dziw­nie brzmi, nie?

 

Dia­log jest tro­chę cha­otycz­ny. Nie wiem, kto co mówi, a chcia­ła­bym wie­dzieć.

 

Nigdy o niej nie roz­ma­wia­li, ale na­pię­cie za­wsze gdzieś wi­sia­ło w po­wie­trzu.

 

– Pa­mię­tasz, co było kie­dyś? – za­py­tał cicho.

To py­ta­nie jest bez sensu. 

Kie­dyś jest ter­mi­nem nie­okre­ślo­nym, abs­trak­cyj­nym. Dla­cze­go mam się za­in­te­re­so­wać czymś tak roz­my­tym?

Skon­stru­owa­ła­bym ina­czej to zda­nie. Np.: “Pa­mię­tasz, co dzia­ło się tu wcze­śniej?”, “Czy oj­ciec opo­wia­dał ci hi­sto­rię pa­ła­cu?”

 

Taki rze­czy się nie za­po­mi­na.

Ta­kich

 

Kie­dyś było ina­czej.

Kie­dyś to było ;p

 

Raz, może dwa razy

 

Hm. Je­stem teraz na frag­men­cie, gdzie lecą i roz­ma­wia­ją. I tak, wcze­śniej wspo­mnia­łeś o chla­sta­ją­cym wie­trze. A teraz sobie roz­ma­wia­ją. Ra­czej by się nie sły­sze­li przy chla­sta­ją­cym wie­trze.

 

kiedy po­le­cą pierw­szy raz razem w dal

Ali­te­ra­cja. Razem można za­stą­pić wspól­nie.

 

Smok za­nur­ko­wał po­mię­dzy chmu­ra­mi i zna­leź­li się teraz nad lasem, za da­le­ko któ­rym cią­gnę­ła się rów­ni­na.

 

Nie miło by­ło­by zna­leźć się teraz na dole.

Nie by­ło­by miło

 

Są tu ich ty­sią­ce. Pró­bo­wa­łem przez ostat­nie mie­siąca,

Li­te­rów­ka, ale gdy ją po­pra­wisz, zrobi się rym. Trze­ba jakoś prze­kształ­cić zda­nie.

 

ko­ro­ny drzew błysz­czą­ce <w> świe­tle księ­ży­ca.

Zja­dłeś w.

 

Ta sama obo­jęt­ność w oczach co u ojca.

Bra­ku­ją­cy prze­ci­nek.

→ Ta sama obo­jęt­ność w oczach, co u ojca.

 

Inne drze­wa, lu­dzie cał­kiem ina­czej ubra­ni o spoj­rze­niach, które mu się nie po­do­ba­ły.

Tu też.

→ Inne drze­wa, lu­dzie cał­kiem ina­czej ubra­ni, o spoj­rze­niach, które mu się nie po­do­ba­ły.

 

Zaraz obok niego leżał miecz, z któ­rym to pla­no­wał się nie roz­sta­wać.

 

Miał prze­czu­cie, że ten może mu się jesz­cze nie­jed­no­krot­nie przy­dać i to w naj­bliż­szym cza­sie. To nie było miej­sce

To­to­za.

 

Jedno z drzew się­ga­ło grubą ga­łę­zią, aż do pa­ra­pe­tu

Zbęd­ny prze­ci­nek.

 

W ro­dzin­nym mie­ście nad wszyst­kim pie­czę spra­wo­wa­ła dzie­wię­ciu-oso­bo­wa rada zwana Lożą.

Dzie­wię­ciu­oso­bo­wa

https://dyktanda.pl/jak-sie-pisze/dwuosobowy-czy-dwu-osobowy-razem-czy-osobno/

 

w któ­rym lęgła się jakaś zło­śli­wość.

Bar­dziej pa­su­je mi kryła. Ale to tylko su­ge­stia.

 

Roben usły­szał sze­lest zza okna.

Nie je­stem pewna, ale wy­da­je mi się, że zza okna to może je­dy­nie coś wy­peł­znąć lub wyjść, a nie usły­szeć dźwięk.

 Roben usły­szał sze­lest za oknem.

 

tą samą co w oczach ojca.

→ tą samą, co w oczach ojca.

 

– Mu wszyst­ko jedno.

Wszyst­ko mu jedno.

 

Była może i je­dy­ną szcze­rą osobą w tym mie­ście.

Chyba nie­po­trzeb­ne “i”.

 

Tym razem na jego twa­rzy ma­lo­wa­ła się szcze­rość, zwy­kła pro­sta szcze­rość.

→ Tym razem na jego twa­rzy ma­lo­wa­ła się szcze­rość, zwy­kła, pro­sta szcze­rość.

 

Cza­sa­mi zda­wa­ło mu się, że zro­zu­mie­nie jej na­le­ży wręcz do rze­czy nie­moż­li­wych.

Ale on ją widzi do­pie­ro drugi raz w życiu.

 

Tylko jak żyć spo­koj­nie, gdy… Wstał z łoża i pod­szedł do okna. Ogród był pięk­ny.

Dziw­nie po­skle­ja­ne te zda­nia. Wy­glą­da­ją jak wy­cią­gnię­te nie po­wiem skąd.

 

Oj­ciec wró­cił w po­łu­dnie z lekko drżą­cy­mi dłoń­mi i za­pro­po­no­wał, żeby wspól­nie po­ćwi­czy­li. Jeśli wcze­śniej wy­glą­dał na zde­ner­wo­wa­ne­go, to teraz nie było tego po nim widać.

No jak nie, prze­cież za­uwa­żył drżą­ce dło­nie.

 

Może wcze­śniej zlek­ce­wa­żył­by to zda­nie, ale po tym,,

O jeden prze­ci­nek za dużo.

 

Wbiła w niego wzrok. W jej oczach błysz­cza­ła wście­kłość, gdyby miała przy sobie drew­nia­ną łyżkę, z pew­no­ścią do­stał­by po gło­wie.

– Sku­li­ście go – wy­ce­dzi­ła.

Roben od­wró­cił się i ru­szył do drzwi. Ręką za­wi­sła nad klam­ką. Zmie­nił zda­nie.

– Co to ma zna­czyć? – Wbił w nią wzrok.

Dużo tego wbi­ja­nia wzro­kiem.

 

Nie li­czył na przyj­ście Nok­nei, nie po tym ja wy­go­nił,

A co tutaj się stało?

 

Nie było widać na jego nieco już po­marsz­czo­nej twa­rzy ani śla­dów na­pię­cia ,ani smut­ku

Prze­ci­nek po spa­cji.

 

Roben zdu­sił w sobie wście­kłe syk­nię­cie i jakoś ta cała ra­dość z zo­ba­cze­nia ojca gdzieś znik­nę­ła.

Za­sta­na­wiam się też nad sło­wem syk­nię­cie. Nie po­wi­nien być syk?

 

Oj­ciec wstał i ru­szył w stro­nę drzwi z tą samą obo­jęt­no­ścią w oczach co za­wsze.

→ Oj­ciec wstał i ru­szył w stro­nę drzwi z tą samą obo­jęt­no­ścią w oczach, co za­wsze.

 

A jeśli to wszyst­ko było wred­nym kłam­stwem, to

To­to­oooooza!

 

Cie­ka­we gdzie on teraz był

→ Cie­ka­we, gdzie on teraz był

 

a ta wy­pra­wa… Gdyby wie­dział, jak to wszyst­ko się po­to­czy, nigdy by nią nie wy­ru­szył.

Z tego, co wiem, wy­ru­sza się w po­dróżna wy­pra­wę.

 

Cof­nął, czu­jąc, jak serce za­czy­na szyb­ciej bić.

Co cof­nął? Bra­ku­je pod­mio­tu.

 

A więc jed­nak przy po­mo­cy drew­nia­nej łyżki dało się kogoś zabić.

Ta ;p

Po pierw­sze: wy­da­je mi się, że się nie da.

A po dru­gie: Dzie­siąt­ki ude­rzeń Ro­be­na w ogóle nie przy­czy­ni­ły się do po­ko­na­nia prze­ciw­ni­ka? Całą za­słu­gę przy­pi­su­jesz drew­nia­nej łyżce?

 

– Dzię­kuje – szep­nął z tru­dem

Li­te­rów­ka.

 

– Ru­szy­łam w twoją stro­nę z drew­nia­ną łyżką.

Brzmi nie­na­tu­ral­nie. Po co by pod­kre­śla­ła, że jest drew­nia­na?

 

głu­pim kłam­stwem, tak kłam­stwem,

→ głu­pim kłam­stwem, tak, kłam­stwem,

 

Tam­ten widać nic jesz­cze nie wie­dział. Więc i nic nie po­dej­rze­wał.

→ Tam­ten widać nic jesz­cze nie wie­dział. Więc też ni­cze­go nie po­dej­rze­wał.

 

„Honor na nic ci, gdy je­steś mar­twy”.

„Na nic ci honor, gdy je­steś mar­twy”.

 

straż­nik widać też, bo mach­nął ręka

Li­te­rów­ka.

 

– Klu­cze tylko dla ojca. Tobie mały dać nie…

→ – Klu­cze tylko dla ojca. Tobie, mały, dać nie…

 

Tu na nic ele­ment za­sko­cze­nia.

Cze­goś mi bra­ku­je.

Tu na nic się nie zda ele­ment za­sko­cze­nia.

Jakoś tak.

 

Roben przy­tu­lił <się> do karku smoka

Zja­dłeś się.

 

Wło­żył mięso do ust, sma­ko­wa­ło obrzy­dli­wie, ale nawet się nie wzdry­gnął.

Roz­dzie­li­ła­bym to:

→ Wło­żył mięso do ust. Sma­ko­wa­ło obrzy­dli­wie, ale nawet się nie wzdry­gnął.

 

Ogni­ska nie za­pa­lił po­mi­mo wy­jąt­ko­wo ciem­nej nocy. Nie miał ocho­ty.

Ze szczy­tu nie wi­dział wiele poza to, co po­ka­zy­wał mu księ­życ.

Jeśli księ­życ co­kol­wiek mu po­ka­zy­wał (swoją drogą zmie­ni­ła­bym na oświe­tlał albo od­sła­niał), to noc nie była wy­jąt­ko­wo ciem­na.

 

Nadal był da­le­ko.

Sku­lił się i za­mknął oczy. Ob­ra­zy mia­sta, w któ­rym zo­sta­wił trupy za­bi­te albo przez niego, albo przez smoka wra­ca­ły nie­ustan­nie i nie po­tra­fił się ich po­zbyć. Zo­stał sam. Cał­kiem sam. Nie wie­dział nawet, jak radzi sobie Nok­nea, bo jeśli ktoś ją wi­dział, jak… Ści­snął dło­nie w pię­ści. Ją też zo­sta­wił.

Mroź­ny wiatr znów ude­rzył go po twa­rzy. Zo­sta­ło mu już tylko jedno miej­sce, które nada­wa­ło życiu sens i ka­za­ło le­cieć dalej. Było da­le­ko. Tak, da­le­ko, ale w końcu mu­siał tam do­trzeć i miał na­dzie­ję, że nie bę­dzie wtedy już za późno.

Tak, wiemy, było da­le­ko.

 

Roben wi­dział w jego oczach obo­jęt­ność, taką samą jak u ojca.

Chyba już trze­ci albo czwar­ty raz o tym pi­szesz, że ten smok ma takie samo spoj­rze­nie jak oj­ciec. Zre­du­ko­wa­ła­bym z dwa takie opisy.

 

Głos znów gdzieś ugrzązł

Widzę, że dużo sy­piesz gdzie­sia­mi i ja­ko­sia­mi. Sta­raj się uni­kać tych słów. Nie po­ma­ga­ją ani w zro­zu­mie­niu tek­stu, ani w pro­jek­cji wy­da­rzeń.

 

Spoj­rzał w oczy Di­mie­go, tkwi­ła tam ta sama obo­jęt­ność co u ojca.

No, po­wiem Ci, że już na­praw­dę mam dosyć tego fra­ze­su ;p

 

Im dłu­żej pa­trzył, tym bar­dziej był pe­wien, że w tych oczach nigdy nie było obo­jęt­no­ści, tylko… głę­bo­ko ukry­te łzy. Takie same jak u ojca.

!!!!!!!

 

Lu­dzie wzno­si­li bro­nie,

Czy ist­nie­je licz­ba mnoga od broń?

https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/bron-czy-bronie;11154.html

 

 

No i do­tar­li­śmy do końca.

Za­koń­cze­nie nawet wzru­sza­ją­ce. Bo­ha­ter po­stą­pił szla­chet­nie, wbrew sło­wom ojca, że “nic ci po ho­no­rze, gdy je­steś mar­twy”.

Bra­ko­wa­ło mi za­cie­śnie­nia więzi mię­dzy Ro­be­nem i Nok­neą, więc roz­sta­nie się z nią mnie nie ru­szy­ło. Za­bra­kło mi też po­czu­cia za­gro­że­nia ze stro­ny stwo­rzeń Manu. Czy­tel­nik ich nie spo­ty­ka, są przed­sta­wio­ne z ogrom­ne­go dy­stan­su. No i też trawi mnie py­ta­nie, co się stało z matką bo­ha­te­ra? Zo­sta­ło chyba wspo­mnia­ne, że gdzieś tam spa­dła, ale skąd, gdzie i w ja­kich oko­licz­no­ściach – to już nie zo­sta­ło wy­ja­śnio­ne. Spa­dła ze scho­dów? Spa­dła ze smoka i zżar­ły ją Manu?

Ale, ale – ogól­nie opo­wia­da­nie mi się po­do­ba­ło i uwa­żam, że to jest naj­lep­sze opo­wia­da­nie, jakie do tej pory tu opu­bli­ko­wa­łeś. Moim zda­niem le­piej wy­cho­dzą Ci dłuż­sze formy. No i widać też duży po­stęp.

Gra­tu­lu­ję! I po­zdra­wiam ser­decz­nie.

Bez sztu­ki można prze­żyć, ale nie można żyć

jed­nak uzna­łem, że wia­do­mość o za­bi­ciu wcze­śniej­sze­go czło­wie­ka w kom­na­cie ostu­dzi w nim chęć do wy­cie­czek.

No, jeśli za­bi­to kogoś w po­ko­ju, to dla mnie ra­czej powód, żeby w tym po­ko­ju nie sie­dzieć. Ale ja je­stem dziw­na. ;-)

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Dzień dybry, Holly

Oj, cho­lip­ka, nie po­my­ślał­bym, że aż tyle błę­dów w tek­ście zo­sta­wi­łem. Ogrom­ne dzię­ki za ich wy­ła­pa­nie. Po­pra­wi­łem. 

Bra­ko­wa­ło mi za­cie­śnie­nia więzi mię­dzy Ro­be­nem i Nok­neą, więc roz­sta­nie się z nią mnie nie ru­szy­ło.

Wła­śnie teraz widzę, że tro­chę za bar­dzo przy­śpie­szy­łem tę re­la­cję Nok­nei z Ro­be­nem i zro­bi­łem z Nok­nei bar­dziej na­rzę­dzie do wy­ja­śnia­nia fa­bu­ły, niż fak­tycz­ną po­stać. Za co kajam się po raz drugi. 

Co do śmier­ci matki, tro­chę bar­dziej ją wy­ja­śni­łem. 

Ale, ale – ogól­nie opo­wia­da­nie mi się po­do­ba­ło i uwa­żam, że to jest naj­lep­sze opo­wia­da­nie, jakie do tej pory tu opu­bli­ko­wa­łeś. Moim zda­niem le­piej wy­cho­dzą Ci dłuż­sze formy. No i widać też duży po­stęp.

Nawet nie wiesz, jak miło jest coś ta­kie­go prze­czy­tać :D 

Wiel­kie dzię­ki za wi­zy­tę. 

Po­zdra­wiam. 

 

Fin­klo,

są­dzi­łem, że bo­ha­ter bę­dzie się czuł bez­piecz­niej w swo­jej kom­na­cie, niż cho­dząc po mie­ście ze wzglę­du na te wy­da­rze­nia. Ale w sumie jeśli za­bi­li wcze­śniej­sze­go miesz­kań­ca, to może wła­śnie Roben po­wi­nien czę­ściej opusz­czać wieże. Racja, jakoś przy pi­sa­niu źle to wy­my­śli­łem. Dla mnie to znak, żeby wię­cej czasu spę­dzać nad two­rze­niem fa­bu­ły. 

Sen jest dobry, ale książ­ki są lep­sze

Hej!

 

Po­do­ba mi się po­czą­tek, no co tu dużo mówić, lubię w opo­wia­da­niach re­la­cje oj­ciec-syn i mistrz-uczeń, a u Cie­bie mamy od po­cząt­ku oba te wątki. Czuję, że re­la­cja z ojcem wy­su­nie się na dal­szy plan, skoro mamy prze­jażdż­kę smo­kiem. Za­bra­kło mi tutaj opisu smoka, bo w sumie sku­pi­łeś się na oczach, a ja nie wiem, czy on wiel­ki, zie­lo­ny, ma­to­wy, błysz­czą­cy? Dobra, dalej pi­szesz, że czar­ny i że z noz­drzy buch­nął mu kłęb pary, ale to i tak za mało jak na smoka, który sta­no­wi dość istot­ny ele­ment opo­wia­da­nia.

Na plus na­tu­ral­ność, dzię­ki któ­rej opi­su­jesz wra­że­nia i od­czu­cia Ro­be­na.

 

ale było już za późno. manu sko­czy­ły,

Prze­ci­nek za­miast krop­ki (albo wiel­ka li­te­ra przy manu).

 

teraz po­la­nę wy­peł­ni­ły od­gło­sy je­dy­nie manu.

Nie­zgrab­ne.

 

rów­ni­ną. manu

Tu taki sam błąd.

 

Po­mysł na wy­wie­zie­nie syna do in­ne­go mia­sta ze wzglę­du na manu – dobre, mocne. Je­dy­nie zgrzy­ta mi to, że oj­ciec tak po pro­stu zo­sta­wił wszyst­kich bez in­for­ma­cji. Mógł dać znać, że manu idą, choć nie po­ma­gać wal­czyć, nie widzę tu za bar­dzo sprzecz­no­ści, można oznaj­mić zbli­ża­ją­ce się manu, ściem­nić, że leci po od­siecz i od­le­cieć.

 

Roben za­ci­snął zęby. .

 

Wszy­scy odzia­ni w biały płaszcz

Chyba odzia­ni w białe płasz­cze, bo to nie był jeden biały płaszcz?

 

i gdyby tylko chciał, mógł­by po nim zejść aż na sam dół.

Hm, to chyba po­wi­nien się mar­twić, że ktoś może po tym drze­wie wejść do niego? No bo skoro nie można ufać lu­dziom, takie drze­wo bli­sko okna ozna­cza nie­bez­pie­czeń­stwo… Już widzę, jak mor­der­ca wspi­na się po pniu nocą…

 

– Na­zy­wa się Dimi. Jest czar­ny, co pew­nie zdą­ży­łaś już za­uwa­żyć

Już trzy razy mie­li­śmy in­for­ma­cję, że smok jest czar­ny, też zdą­ży­li­śmy to za­uwa­żyć. :D Na­praw­dę warto wspo­mnieć o nim co­kol­wiek in­ne­go. :D

 

Hm, skoro oj­ciec pla­nu­je zabić wszyst­kie manu za jakiś czas, tym bar­dziej nie­zro­zu­mia­ły jest brak po­in­for­mo­wa­nia mia­sta o tym, co się do nich zbli­ża.

 

Zda­wa­ła się ro­zu­mieć te stwo­rze­nia jak nikt inny.

Tro­chę bra­ku­je mi po­ka­za­nia tego, jak Nok­nea ro­zu­mie stwo­rze­nia. Cza­sa­mi coś na­pi­szesz, ale bra­ku­je tego w tek­ście. Mam wra­że­nie, że to wszyst­ko dąży do wspól­ne­go lotu smo­kiem Ro­be­na i Nok­nea’y.

 

Hm… Cze­goś mi bra­ku­je w re­la­cji Ro­be­na i Gary’ego, tro­chę za dużo opi­su­jesz od­czuć Ro­be­na, które na­stęp­nie po­ka­zu­jesz w dia­lo­gach. W sen­sie: nar­ra­tor opi­su­je to, co za chwi­lę sły­szy­my z jego ust. Przez to mamy pewną po­wta­rzal­ność, a to jest mę­czą­ce.

 

Naj­wi­docz­niej ko­chał za­bi­jać.

Ra­czej zbęd­ne.

 

Męż­czy­zna z nożem ze­ska­ku­ją­cy z okna – no dość ty­po­we, tzn. prze­wi­dzia­łam już przy pierw­szej sce­nie. ;p

 

Znik­nął uśmie­szek. Skoń­czył się bawić.

Pod­miot uciekł.

 

Po­de­rwał się łoża.

?

 

Nok­nea po­ma­ga­ją­ca – no też ra­czej do prze­wi­dze­nia, choć ta łyżka to sama nie wiem…

 

– Wró­ci­łeś. – szep­nął Mistrz

– Wró­ci­łeś – szep­nął Mistrz

 

Hm, koń­ców­ka zbyt pa­te­tycz­na. Wła­ści­wie co mu da walka do końca, żeby zgi­nąć? Bo wie, że to walka prze­gra­na. To­tal­nie. Nie le­piej le­cieć ze smo­kiem, od­szu­kać kra­inę i spro­wa­dzić wię­cej smo­ków? Jak nie na to mia­sto to na inne?

 

Cze­ka­łam w sumie na opis manu, ale się nie do­cze­ka­łam. Szko­da. Za­gro­że­nie było tylko na­zwa­ne za­gro­że­niem, ale nie mamy ta­kie­go bez­po­śred­nie­go star­cia, ta­kie­go dra­ma­tycz­ne­go uka­za­nia, jak te manu za­bi­ja­ją (choć­by bo­ha­te­ra na ko­niec albo Mi­strza).

 

Ale poza tym – cał­kiem mi się po­do­ba­ło, takie fan­ta­sy ze smo­ka­mi i wy­my­ślo­ną przez Cie­bie rasą, która sieje po­strach. Na plus wątek oj­ciec-syn, choć zde­cy­do­wa­nie mógł być lep­szy.

 

Po­zdra­wiam,

Anan­ke

Witaj, Anan­ke

Uster­ki po­pra­wio­ne. 

Po­do­ba mi się po­czą­tek, no co tu dużo mówić, lubię w opo­wia­da­niach re­la­cje oj­ciec-syn i mistrz-uczeń, a u Cie­bie mamy od po­cząt­ku oba te wątki.

Cie­szę się, że tym tra­fi­łem Twoje gusta i zna­jąc już przy­szłość, przy­zna­ję do winy, bo fak­tycz­nie tro­chę za­wa­li­łem ten wątek re­la­cji syna z ojcem. 

Co do opisu smoka. A nie wiem nawet, czemu tak mało go opi­sa­łem, bo te stwo­rzon­ka bar­dzo lubię i w sumie mo­głem po­wie­dzieć coś o nim wię­cej. 

Mógł dać znać, że manu idą, choć nie po­ma­gać wal­czyć, nie widzę tu za bar­dzo sprzecz­no­ści, można oznaj­mić zbli­ża­ją­ce się manu, ściem­nić, że leci po od­siecz i od­le­cieć.

A no racja, jakoś tego nie prze­my­śla­łem. 

Męż­czy­zna z nożem ze­ska­ku­ją­cy z okna – no dość ty­po­we, tzn. prze­wi­dzia­łam już przy pierw­szej sce­nie. ;p

Za­łóż­my, że to Ty po pro­stu je­steś spryt­na ;P

Cie­szę się, że osta­tecz­nie opko cał­kiem się po­do­ba­ło i spró­bu­ję w przy­szło­ści unik­nąć tylu błę­dów. 

Dzię­ki za wi­zy­tę i wska­za­nie wszel­kich uste­rek. 

Po­zdra­wiam. 

Sen jest dobry, ale książ­ki są lep­sze

białe płasz­cze za­kry­wa­jący czę­ścio­wo zbro­ję

Li­te­rów­ka.

dziew­czy­na w po­tar­ga­nych wło­sach

Ra­czej ,,o po­tar­ga­nych wło­sach”.

Rzu­cił spoj­rze­nie w stro­nę ojca, który za­brał ze sobą oba mie­cze(,) i zga­nił się w my­ślach za nie­ostroż­ność.

Przy­zna­ję, nie je­stem pe­wien, ale bez prze­cin­ka to jakby oj­ciec się zga­nił.

 

Jeśli cho­dzi o hi­sto­rię, to dwie rze­czy mnie za­sta­na­wia­ją:

Pyrwo – Dimi jest je­dy­nym zna­nym smo­kiem. Inne po­dob­no miesz­ka­ją sobie gdzieś tam, nie wia­do­mo gdzie. A ci chcą z nich armię bu­do­wać?

Wtoro – nadal nie wiemy, skąd córka ku­cha­rza zna się na smo­kach.

 

Tro­chę mi się nie po­do­ba de­mo­ni­za­cja tego dru­gie­go mia­sta. Od po­cząt­ku wszyst­ko wska­zu­je na to, że ci lu­dzie są nie­do­brzy, a na wy­pa­dek, gdyby to nie było jasne, to jesz­cze sku­wa­ją smoka i mor­du­ją je­dy­ne­go go­ścia, który po­tra­fił na nim jeź­dzić (co jest nie tylko złe, ale i głu­pie). Bra­ku­je też tro­chę opi­sów – cały czas wy­obra­ża­łem sobie Sky­rim (cho­ciaż czy to źle?…). :P

Ale poza tym w po­rząd­ku. Hi­sto­ria jest me­lan­cho­lij­na, tra­fia tam, gdzie ma tra­fiać – zwłasz­cza za­koń­cze­nie (nie spo­dzie­wa­łem się ta­kiej… ma­sa­kry). Udane naj­dłuż­sze opo­wia­da­nie. :) 

P.S. Ko­ja­rzysz ,,At­tack on Titan”?

Show us what you've got when the motherf...cking beat drops...

przy­zna­ję do winy, bo fak­tycz­nie tro­chę za­wa­li­łem ten wątek re­la­cji syna z ojcem. 

Gdzieś tak się roz­pły­nął, sporo było po­dob­nych wy­ja­śnień, za­bra­kło roz­mów o tu i teraz. ;) 

 

A nie wiem nawet, czemu tak mało go opi­sa­łem

Też nie wiem, czemu, zwłasz­cza że pod­kre­śla­łeś to, że był czar­ny, więc miej­sce na inne wzmian­ki było. :) 

 

Za­łóż­my, że to Ty po pro­stu je­steś spryt­na ;P

No ale mamy drze­wo, które pro­wa­dzi do okna… Wcze­śniej zgi­nął tu po­przed­ni lo­ka­tor… Myślę, że bo­ha­ter po­wi­nien być spryt­niej­szy. :p

Pi­sa­rzu, misię czy­ta­ło z za­cie­ka­wie­niem i przy­jem­no­ścią pod­szy­tą żalem. Smoki są naj­lep­sze i szko­da, że Dimi był jeden. W ogóle żal, że tak się to toczy i koń­czy, że manu wy­gra­ją. Chyba wska­za­ne uster­ki po­usu­wa­łeś, bo nie za­trzy­my­wa­ły. Z prze­ko­na­niem po­le­cam do czy­ta­nia i do Bi­blio­te­ki. :)

Mam wra­że­nie, Młody pi­sa­rzu, że mia­łeś nie­zły po­mysł na świat i dzie­ją­ce się w nim wy­da­rze­nia, ale chyba nie udało Ci się po­ka­zać wszyst­kie­go w spo­sób pełny i sa­tys­fak­cjo­nu­ją­cy.

Po­sta­ci na­kre­śli­łeś dość po­wierz­chow­nie, z grub­sza tylko dzie­ląc je na dobre i złe, nie do końca po­ka­zu­jąc, co nimi po­wo­du­je.

Zdu­mie­wa mnie, że Gary, mając na uwa­dze dobro syna, nie za­dbał o zna­le­zie­nie dla obu bez­piecz­ne­go miej­sca i do­ko­nał wy­bo­ru naj­gor­sze­go z moż­li­wych. Nie poj­mu­ję też Ro­be­na, który zdaje sobie spra­wę z nie­bez­pie­czeństw, ale nie robi nic i sie­dzi dwa ty­go­dnie w kom­na­cie, przyj­mu­jąc wi­zy­ty Nok­nei, która za­ist­nia­ła chyba tylko po to, żeby w od­po­wied­niej chwi­li zro­bić uży­tek z drew­nia­nej łyżki. No, jakoś mi się to wszyst­ko kupy nie trzy­ma.

Manu, moim zda­niem, też po­ka­za­łeś nie­zwy­kle oszczęd­nie – ot, nie­prze­bra­ne ilo­ści be­stii, po­że­ra­ją­cych wszyst­ko, co znaj­dzie się w za­się­gu pasz­czy.

I tylko uwol­nio­ny smok, zro­biw­szy co mógł, od­le­ciał do swo­jej kra­iny.

Wy­ko­na­nie po­zo­sta­wia sporo do ży­cze­nia.

 

– Że oj­ciec po­sta­na­wił za­brać cię na wy­ciecz­kę? → Li­te­rów­ka.

 

chło­nął wiatr lekko chla­sta­ją­cy go po twa­rzy. → Skoro wiatr go chla­stał to ra­czej nie lekko.

Pro­po­nu­ję: …chło­nął wiatr mu­ska­ją­cy go po twa­rzy.

 

– Nie mia­łeś ani chwi­li dla mnie?

Gary nie od­po­wie­dział. Roben przez chwi­lę wpa­try­wał się… → Czy to ce­lo­we po­wtó­rze­nie?

 

Kilka saren na czele z je­le­niem wy­chy­li­ło się z krza­ków… → Sa­miec sarny to ro­gacz/ ko­zioł. Jeleń nie jest sarną. Sa­mi­ca je­le­nia to łania, nie sarna.

 

 Dimi wy­peł­nił swoją pasz­czę przy­pie­czo­ny­mi manu… → Czy za­imek jest ko­niecz­ny?

 

Roben oto­czył się moc­niej płasz­czem… → Ra­czej: Roben owi­nął/ otu­lił się cia­śniej płasz­czem

 

kła­dąc na ska­li­stym pod­ło­żu po­si­łek. → Ra­czej: …kła­dąc po­si­łek na ska­li­stym pod­ło­żu.

 

Wszy­scy odzia­ni w białe płasz­cze za­kry­wa­ją­cy czę­ścio­wo zbro­ję. → Wszyst­kie płasz­cze za­kry­wa­ły jedną zbro­ję?

A może miało być: Wszy­scy odzia­ni w białe płasz­cze za­kry­wa­ją­ce czę­ścio­wo zbro­je.

 

Zaraz obok niego leżał miecz… → A może: Tuż obok leżał miecz

 

Na ga­łę­zi sie­dzia­ła dziew­czy­na w po­tar­ga­nych wło­sach. → Skąd na ga­łę­zi włosy, w któ­rych sie­dzia­ła dziew­czy­na?

A może miało być: Na ga­łę­zi sie­dzia­ła dziew­czy­na z po­tar­ga­ny­mi wło­sa­mi.

 

Spraw­nie wsu­nę­ła się przez pa­ra­pet i otrze­pa­ła suk­nie. → Li­te­rów­ka.

Za­kła­dam, że miała na sobie jedną suk­nię.

 

Mia­sto wy­cho­wa­ło róż­nych ludzi, nie­któ­rych było cięż­ko zro­zu­mieć.Mia­sto wy­cho­wa­ło róż­nych ludzi, nie­któ­rych było trud­no zro­zu­mieć.

https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/Ciezko-a-trudno;19058.html

 

to nie był jego pro­blem. I tak już dość miał pro­ble­mów. → Czy to ce­lo­we po­wtó­rze­nie?

 

– Za­bra­li je przy zmia­nie wy­stro­je­nia?– Za­bra­li je przy zmia­nie ume­blo­wa­nia?

 

Tchnię­ty prze­czu­ciem po­de­rwał się z łoża. → Pew­nie miało być: Tknię­ty prze­czu­ciem po­de­rwał się z łoża.

Sprawdź zna­cze­nie słowa tchnąć.

 

Roben krę­cił się po po­ko­ju, co chwi­lę wkła­da­jąc rękę we włosy. → A może: Roben krę­cił się po po­ko­ju, co chwi­lę ła­piąc się za głowę.

 

– To nie­waż­ne, bo ty po­wi­nie­neś to zro­bić. Umó­wi­li­śmy się, że razem pod­bi­je­my świat, pa­mię­tasz? Czy już za­po­mnia­łeś? – Wy­rzu­cał z sie­bie słowa, mó­wiąc coraz gło­śniej. → Di­da­ska­lia małą li­te­rą.

 

Roben wzbił wzrok w twarz ojca… → Pew­nie miało być: Roben wbił wzrok w twarz ojca

 

sa­me­mu po­wro­tu nie po­tra­fił zor­ga­ni­zo­wać… → …sa­m nie po­tra­fił zor­ga­ni­zo­wać po­wro­tu

 

Męż­czy­zna prze­rzu­cił nóż mię­dzy rę­ko­ma. → A może: Męż­czy­zna prze­rzu­cił nóż z ręki do ręki.

 

Ze­sko­czył z pa­ra­pe­tu i po­wo­li zbli­żał się w jego kie­run­ku. → Czy do­brze ro­zu­miem, że męż­czy­zna ze­sko­czył z pa­ra­pe­tu i zbli­żał się w kie­run­ku pa­ra­pe­tu?

 

Męż­czy­zna zmru­żył brwi. → Oba­wiam się, że brwi nie można zmru­żyć. Pew­nie miało być: Męż­czy­zna zmarsz­czył brwi.

 

Ze szczy­tu nie wi­dział wiele poza to, co po­ka­zy­wał mu księ­życ.  → Ze szczy­tu nie wi­dział wiele, poza tym co po­ka­zy­wał mu księ­życ.  

 

Po­win­ni­śmy le­ciecj szyb­ciej.Po­win­ni­śmy le­cieć szyb­ciej.

 

– Wy­trzy­masz ze mną, a ja… – urwał. → Skoro urwał to prze­stał mówić, więc: – Wy­trzy­masz ze mną, a ja… – Urwał.

 

Głos znów ugrzązł i już nie chciał wró­cić. → Głos nie grzęź­nie. Pew­nie miało być: Głos znów uwiązł w gar­dle i już nie chciał wró­cić.

Sprawdź zna­cze­nie słowa grzę­znąć.

 

Wzniósł się do góry, by za chwi­lę znów za­nur­ko­wać… → Masło ma­śla­ne – czy mógł wznieść się do dołu? Wy­star­czy: Wzniósł się, by za chwi­lę znów za­nur­ko­wać

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Cześć, SNDWLKR

Pyrwo – Dimi jest je­dy­nym zna­nym smo­kiem. Inne po­dob­no miesz­ka­ją sobie gdzieś tam, nie wia­do­mo gdzie. A ci chcą z nich armię bu­do­wać?

W za­my­śle: Roben wie­rzył, że uda im się je zna­leźć. A oj­ciec w głów­nej mie­rze chciał uspo­ko­ić syna i od­na­leźć wspól­ny język. 

Wtoro – nadal nie wiemy, skąd córka ku­cha­rza zna się na smo­kach.

My­śla­łem, że zo­sta­wie­nie tego jako nie­wia­do­mą bę­dzie spoko po­my­słem. Ale jak tak teraz pa­trzę, to fak­tycz­nie nie­ko­niecz­nie. 

 

Tro­chę mi się nie po­do­ba de­mo­ni­za­cja tego dru­gie­go mia­sta. Od po­cząt­ku wszyst­ko wska­zu­je na to, że ci lu­dzie są nie­do­brzy

Kur­czę, chcia­łem to mia­sto przed­sta­wić jako takie złe je­dy­nie z per­spek­ty­wy Ro­be­na, że to on pa­trzy na nie tak nie­przy­chyl­nie, jed­nak coś ewi­dent­nie w takim razie po­psu­łem. To zna­czy w za­my­śle wła­dza miała i tak oka­zać się zła, ale po­zo­sta­li lu­dzie miesz­ka­ją­cy tutaj już nie. 

Ale poza tym w po­rząd­ku. Hi­sto­ria jest me­lan­cho­lij­na, tra­fia tam, gdzie ma tra­fiać – zwłasz­cza za­koń­cze­nie (nie spo­dzie­wa­łem się ta­kiej… ma­sa­kry). Udane naj­dłuż­sze opo­wia­da­nie. :) 

Cie­szę się, że w miarę przy­pa­dła do gustu :)

Dzię­ki za ko­men­tarz i wska­za­nie uste­rek. 

Po­zdra­wiam. 

 

Anan­ke, 

No ale mamy drze­wo, które pro­wa­dzi do okna… Wcze­śniej zgi­nął tu po­przed­ni lo­ka­tor… Myślę, że bo­ha­ter po­wi­nien być spryt­niej­szy. :p

Wiem, wiem, tak tylko sobie żar­to­wa­łem ;)

 

Cześć, Koalo

Smoki są naj­lep­sze

Nie mogę się z tym nie zgo­dzić :D

Miło mi, że opo­wia­da­nie Cie­bie za­cie­ka­wi­ło i dzię­ku­je za ko­men­tarz :)

Po­zdra­wiam. 

 

Cześć, Reg

Mam wra­że­nie, Młody pi­sa­rzu, że mia­łeś nie­zły po­mysł na świat i dzie­ją­ce się w nim wy­da­rze­nia, ale chyba nie udało Ci się po­ka­zać wszyst­kie­go w spo­sób pełny i sa­tys­fak­cjo­nu­ją­cy.

Też wła­śnie nie­ste­ty mam takie wra­że­nie. Muszę po­pra­co­wać jesz­cze nad tym warsz­ta­tem. 

Co do po­zo­sta­łych za­rzu­tów też się zga­dzam. Dzię­ki za ich wska­za­nie oraz za ła­pan­kę. Nadal nie wiem, dla­cze­go aż tyle błę­dów zo­sta­wiam w tek­ście. Na­stęp­nym razem prze­czy­tam opo­wia­da­nie wię­cej razy i do tego z lupą. Mam na­dzie­ję, że to po­mo­że :) 

Po­zdra­wiam. 

Sen jest dobry, ale książ­ki są lep­sze

Młody pi­sa­rzu, jeśli w czym­kol­wiek po­mo­głam, bar­dzo cie­szę się. :)

Je­stem prze­ko­na­na, że mając chęci, by do­sko­na­lić warsz­tat, na pewno bę­dziesz pisać coraz le­piej. Uważ­ne czy­ta­nie tek­stu z pew­no­ścią przy­czy­ni się do eli­mi­na­cji uste­rek i bę­dzie ich coraz mniej, aż cał­kiem znik­ną. :)

Po­wo­dze­nia!

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Witaj Pi­sa­rzu, twoja hi­sto­ria ma po­ten­cjał, ale widzę sze­reg mie­lizn, więc po­zwo­lę sobie wy­po­wie­dzieć kilka wąt­pli­wo­ści.

Pierw­sza do­ty­czy Ro­be­na i jego za­cho­wań. Trud­no zro­zu­mieć ma on 10 lat czy 14 i w ja­kiej epoce żyje. Za­cho­wu­je się jak współ­cze­sny roz­wy­drzo­ny smar­kacz. Nie wie­rze, żeby cho­wa­ny w opi­sy­wa­nych re­aliach chło­piec, syn smo­cze­go jeźdź­ca, mógł mieć mieć pre­ten­sje do ojca, że po­świę­ca mu zbyt mało uwagi. Co naj­wy­żej mógł­by tę­sk­nić za ro­dzin­nym cie­płem. Za ka­pry­sy, a tym bar­dziej rzu­ce­nie broni, po­wi­nien do­stać od Mi­strza po­rząd­ne lanie bez żad­ne­go pa­tycz­ko­wa­nia i z per­spek­ty­wą po­praw­ki ze stro­ny ojca.

Druga do­ty­czy fi­zy­ki lotu. Ob­ser­wu­jąc po­lo­wa­nie mani, oj­ciec kazał smo­ko­wi za­wi­snąć. Smok to nie ważka. Zmie­nił­bym na za­ta­cza­nie kół.

In­try­ga w dru­gim mie­ście jest też nie­zbyt prze­ko­nu­ją­ca. Oj­ciec dał się zbyt łatwo wy­ro­lo­wać swoim nowym part­ne­rom. W ogóle nie ro­zu­miem, po co im było go za­bi­jać. Mieli w ręku Ro­be­na i łatwo mogli go kon­tro­lo­wać. Nie po­trze­bo­wa­li go? Mieli wła­sne­go jeźdź­ca, i tylko smoka im bra­ko­wa­ło? Jeśli tak, to trze­ba to po­wie­dzieć. Czy oj­ciec spi­sko­wał z miej­sco­wy­mi mal­kon­ten­ta­mi celem prze­ję­cia wła­dzy z po­mo­cą smoka? Przy­da­ło­by się to roz­wi­nąć i wy­ja­śnić.

Sceny walk też budzą wąt­pli­wo­ści. Nie wia­do­mo dla­cze­go Roben ma “za da­le­ko” do wła­snej broni, kiedy widzi w oknie za­bój­cę? Le­piej brzmia­ło­by, gdyby za­bój­ca wsko­czył przez okno do po­ko­ju, od­ci­na­jąc Ro­be­na od jego broni. Potem bo­ha­te­ro­wi udaje się za­sko­czyć jed­ne­go ze straż­ni­ków, a potem musi wal­czyć szty­le­tem prze­ciw­ko mie­czo­wi. Dla­cze­go nie za­brał wła­sne­go, prze­cież miał? Po­nad­to zdo­był broń za­bi­te­go straż­ni­ka.

Za­koń­cze­nie jest niby szla­chet­ne, ale nie prze­ko­nu­ją­ce. Wraca do mia­sta, żeby zgi­nąć w bez­na­dziej­nej walce. Młody, silny i ze smo­kiem. Mógł­by przy­dać się gdzie in­dziej. Dziew­czy­nę też po­zo­sta­wił wła­sne­mu lo­so­wi, choć nie­trud­no się do­my­śleć, że nie czeka ją nic do­bre­go.

 

Cześć, Ni­kol­zol­lern. 

Za­koń­cze­nie jest niby szla­chet­ne, ale nie prze­ko­nu­ją­ce. Wraca do mia­sta, żeby zgi­nąć w bez­na­dziej­nej walce. Młody, silny i ze smo­kiem. Mógł­by przy­dać się gdzie in­dziej.

No są lu­dzie, któ­rzy po­peł­nia­ją sa­mo­bój­stwa, a że bo­ha­ter stra­cił pra­wie wszyst­ko, to nie­moż­ność po­go­dze­nia się ze znisz­cze­niem domu i chęć do po­nie­sie­nia śmier­ci za nią… Dla mnie nie jest to nie­lo­gicz­ne. 

 

Dzię­ki za prze­czy­ta­nie i wska­za­nie błę­dów fa­bu­lar­nych. Zga­dzam się, że tekst nie wy­szedł na zbyt prze­my­śla­ny. Cóż, mam na­dzie­ję, iż moje ko­lej­ne opo­wia­da­nia wy­pad­ną le­piej w tej kwe­stii. 

Po­zdra­wiam. 

Sen jest dobry, ale książ­ki są lep­sze

Nowa Fantastyka