- Opowiadanie: Młody pisarz - Miasto w chmurach

Miasto w chmurach

Wrzu­cam moje naj­dłuż­sze opo­wia­da­nie. Chęt­nie przy­gar­nę każdą opi­nię, bo to zde­cy­do­wa­nie po­zwo­li mi w przy­szło­ści two­rzyć cie­kaw­sze fa­bu­ły, a w kon­se­kwen­cji lep­sze tek­sty. I mam na­dzie­ję, że w dłuż­szej for­mie za bar­dzo nie nudzę :D 

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Biblioteka:

Finkla

Oceny

Miasto w chmurach

Plat­for­ma dla smo­ków stała pusta. Ojca nie było już od kilku dni.

– Roben!

Chło­pak wzdry­gnął się i spoj­rzał na mi­strza. Męż­czy­zna wes­tchnął. Można by­ło­by go spo­koj­nie na­zwać star­cem, rzu­ca­jąc szyb­kie spoj­rze­nie na jego po­marsz­czo­ną twarz, gdyby nie pewny chód, gib­kość i czuj­ne oczy. 

– Mu­sisz się sku­pić – po­wie­dział, prze­rzu­ca­jąc cię­żar ciała na drugą nogę.

Roben ru­szył do przo­du, pod­no­sząc dłoń z tępym szty­le­tem. Po­wi­nien się sku­pić, pa­trzeć na cel, uwa­żać, pra­co­wać cia­łem tak, jak go uczy­li, ale nie po­tra­fił, nie gdy… Mistrz bez pro­ble­mu chwy­cił go za nad­gar­stek i wy­krę­cił rękę. Szty­let ude­rzył o po­sadz­kę.

– Kom­plet­nie się dzi­siaj nie sta­rasz.

Roben przy­gryzł wargę i pod­niósł broń.

– To nie moja wina.

– Mu­sisz być szyb­szy, nie zdej­muj wzro­ku z prze­ciw­ni­ka.

Tak, szyb­szy, oj­ciec też mógł­by być szyb­szy, szyb­ciej wra­cać, szyb­ciej go­dzić się z prze­szło­ścią, szyb­ciej… Roben za­ci­snął zęby. Nie po­trze­bo­wał tych tre­nin­gów, nie miał dla kogo się sta­rać. Ci­snął szty­let na pod­ło­gę i ru­szył w stro­nę ba­rier­ki. Nie za­trzy­mał się na prze­kleń­stwo mi­strza ani na parę słów o sza­no­wa­niu broni. Nie ob­cho­dzi­ło go ja­kieś głu­pie ostrze.

Po­ło­żył ręce na ba­rier­ce. Stąd wi­dział całe mia­sto wzno­szą­ce się wy­so­ko nad zie­mią, na wzgó­rzu stro­mym nie­mal ze wszyst­kich stron oprócz tej jed­nej, gdzie stała ogrom­na brama. Bu­dyn­ki rosły wyżej i wyżej, two­rząc dzie­siąt­ki pię­ter. Arena tre­nin­go­wa za­ję­ła miej­sce pra­wie na samym szczy­cie, zaraz przy głów­nej twier­dzy i plat­for­my dla smo­ków. Od tej dru­giej dzie­li­ło go tylko kil­ka­na­ście schod­ków, ale dawno już tam nie był, nie po­do­ba­ła mu się ta po­sadz­ka osmo­lo­na od­de­chem smoka.

– Oj­ciec wróci – zza ple­ców do­biegł głos mi­strza. Nie było już w nim nuty gnie­wu.

Roben po­pły­nął wzro­kiem po chmu­rach. Cią­gnę­ły się tak da­le­ko, że nawet nie po­tra­fił sobie wy­obra­zić, nad czym mogą wi­sieć. Może gdzieś tam krył się inny świat? Tylko raz le­ciał smo­kiem, dawno temu. Tylko raz oj­ciec za­brał go ze sobą. Nigdy wię­cej. Wspo­mnie­nia z tam­tej po­dró­ży były już mocno za­tar­te, ale nadal pięk­ne; góry wy­glą­da­ją­ce jakby ktoś po­ma­lo­wał je naj­pierw na zie­lo­no, potem na szaro, a na końcu po­sta­no­wił wylać na sam szczyt tro­chę bia­łej farby… To wszyst­ko wi­dział z wy­so­ka i to wszyst­ko wtedy wy­da­wa­ło się w swej po­tę­dze takie dziw­nie małe, że miał wra­że­nie, jakby czło­wiek mógł nad tym wszyst­kim za­pa­no­wać.

– Wiem, że wróci – po­wie­dział, za­ci­ska­jąc palce na ba­rier­ce. – Za­wsze wraca, za­wsze wita się tak samo i za­wsze idzie do swo­jej kom­na­ty, a potem… – Prze­łknął ślinę. – Potem wszyst­ko się po­wta­rza.

Mistrz po­ło­żył mu dłoń na ra­mie­niu.

– Duży cię­żar spo­czął na jego bar­kach. Kiedy się z nim upora… 

Roben od­wró­cił się gwał­tow­nie i spoj­rzał pro­sto w oczy mi­strza.

– Ile jesz­cze lat minie, zanim to się sta­nie? To, że matka spa­dła ze smoka… – Mach­nął ręką.

Od­wró­cił wzrok. Znów wi­dział chmu­ry, znów wi­dział po­ła­cie lasów i łąk ota­cza­ją­ce wzgó­rze. On matki nie pa­mię­tał, oj­ciec nie po­tra­fił o niej za­po­mnieć. Nigdy o niej nie roz­ma­wia­li, ale na­pię­cie za­wsze wi­sia­ło w po­wie­trzu.

– Pa­mię­tasz, co było, zanim po­ja­wi­ły się be­stie? – za­py­tał cicho.

Mistrz po­krę­cił głową.

– Uro­dzi­łem się już tutaj, ale… – Za­my­ślił się, wbi­ja­jąc wzrok w ho­ry­zont. – Opo­wia­da­li mi jesz­cze, kiedy byłem dziec­kiem. Ta­kich rze­czy się nie za­po­mi­na. Zanim przy­szły manu, nie było nie­mal w ogóle miast umiesz­czo­nych tak wy­so­ko na wzgó­rzach. Wszyst­ko dzia­ło się na ziemi. Po­dró­że mię­dzy zam­ka­mi, twier­dza­mi… to wszyst­ko było moż­li­we. Or­ga­ni­zo­wa­no wiel­kie tur­nie­je, pły­wa­no na okrę­tach, zwie­dza­no świat… Kie­dyś było ina­czej.

Roben ode­tchnął głę­bo­ko.

– Kie­dyś było wspa­nia­le.

– Czy wspa­nia­le? – Mistrz spoj­rzał w niebo. – Tego nie wiemy. Lu­dzie lubią upięk­szać prze­szłość. Ale na pewno mo­głeś prze­mie­rzać rów­ni­ny bez pa­trze­nia w zie­mię. Wtedy ta się nie ru­sza­ła.

Roben po­ki­wał głową. Tak, manu wszyst­ko zmie­ni­ły. Raz, może dwa wi­dział je z da­le­ka, ale sły­szał o nich dość, żeby wie­dzieć, że gdy zie­mia za­czy­na się ru­szać, je­steś mar­twy.

Do­strzegł coś w od­da­li. Zmru­żył oczy. Czar­ny punkt rósł w oczach i na­bie­rał kształ­tów na tle błę­kit­ne­go nieba. Roben bez trudu roz­po­znał smoka. Uśmiech po­ja­wił się i zaraz zgasł.

– Oj­ciec wró­cił…

Smok prze­ciął po­wie­trze i za­wisł nad plat­for­mą, w końcu opa­da­jąc z to­wa­rzy­szą­cym temu ło­po­tem skrzy­deł.

Gary zsu­nął się ze smoka. Na jego twa­rzy ma­lo­wał się nikły uśmiech. Roben zmru­żył oczy i prze­chy­lił głowę. Oj­ciec na­praw­dę się uśmie­chał, po raz pierw­szy w życiu się uśmie­chał, ale było w tym uśmie­chu coś nie­szcze­re­go.

– Witaj, ojcze – pod­niósł rękę w ge­ście przy­wi­ta­nia.

Gary zszedł po­wo­li po scho­dach i sta­nął na­prze­ciw­ko syna. Chwi­lę pa­trzył na niego w mil­cze­niu, aż w końcu ode­zwał się cicho:

– Masz ocho­tę na lot?

Roben nie wie­dział, co po­wstrzy­ma­ło go od krzy­ku ra­do­ści. Może to drże­nie w gło­sie ojca albo ledwo wi­docz­ny gry­mas bólu na jego twa­rzy? Albo po pro­stu zwy­kła wy­kształ­co­na przez tyle lat nie­uf­ność do osoby, która zni­ka­ła na całe dnie, a potem wra­ca­ła z obo­jęt­no­ścią w oczach. Tak, tym razem było ina­czej, tylko dla­cze­go? Nie chciał się za­sta­na­wiać. Ski­nął głową.

– Z chę­cią – po­wie­dział i zmu­sił się do uśmie­chu.

Po­my­ślał, że przy­jem­nie by­ło­by za­ufać. Jesz­cze raz.

– Po­cze­kasz przy smoku? Sko­czę po torbę.

– Oczy­wi­ście.

Oj­ciec od­po­wie­dział mu uśmie­chem, wciąż sła­bym, ale jakby bar­dziej szcze­rym i ru­szył do twier­dzy. Roben od­wró­cił się w stro­nę mi­strza.

– Póź­niej do­koń­czy­my tre­ning?

Mistrz roz­ło­żył ręce.

– Nie za­bro­nię ci wy­pra­wy, a wy­glą­da na to, że bę­dzie… in­te­re­su­ją­ca.

– Dziw­ne, praw­da?

– Że oj­ciec po­sta­nowił za­brać cię na wy­ciecz­kę? Ja bym się na twoim miej­scu cie­szył.

Roben po­ki­wał głową i pod­niósł wzrok na smoka. Szyb­ko po­ko­nał tych parę stop­ni i sta­nął na osmo­lo­nej po­sadz­ce.

Ogrom­ne śle­pia czuj­nie go ob­ser­wo­wa­ły. Dimi znał go tylko z wi­dze­nia i ra­czej nie pa­mię­tał wspól­nej po­dró­ży sprzed paru lat. A może pa­mię­tał? Roben nie wie­dział zbyt wiele o smo­kach, co wy­da­wa­ło mu się pra­wie śmiesz­ne, z uwagi na fakt, że był synem jeźdź­cy. Gdyby oj­ciec z nim roz­ma­wiał, pew­nie znał­by je jak mało kto, a tak? Z hi­sto­ry­jek nie dało się wiele wy­cią­gnąć.

Po­dob­no gdzieś da­le­ko w naj­wyż­szych gó­rach smoki żyły w kra­inie, gdzie były ich setki. Kra­inie, gdzie był ich dom, je­dy­ny praw­dzi­wy dom. Roben za dzie­cia­ka, gdy sły­szał te opo­wiast­ki, cza­sa­mi mówił, że jemu też przy­dał­by się taki dom. Nie mu­siał­by być duży ani pięk­ny, tylko zwy­czaj­nie taki bez­piecz­ny i z ro­dzi­ną w środ­ku.

Zbli­żył się do Di­mie­go. Z noz­drzy smoka buch­nął kłąb pary, co mogło rów­no­cze­śnie ozna­czać chęć kon­tak­tu, jak i ostrze­że­nie. Roben za­ry­zy­ko­wał i po­ło­żył rękę na czar­nej skó­rze. Od pal­ców w górę prze­szy­ło go przy­jem­ne cie­pło, roz­pły­nę­ło się po całym ciele i wy­wo­ła­ło uśmiech na twa­rzy.

– Ja już cię po­lu­bi­łem – szep­nął. – Mam na­dzie­ję, że ty też.

Smok zbli­żył głowę i spoj­rzał mu pro­sto w oczy. Roben spu­ścił wzrok, ale zaraz znów go pod­niósł. W śle­piach nie do­strzegł wro­go­ści ani stra­chu, nie do­strzegł ni­cze­go, tylko zwy­kłą pro­stą obo­jęt­ność, taką samą jak u ojca.

– Już je­stem – Gary wsko­czył na plat­for­mę z torbą w ręku.

Roben pa­trzył, jak oj­ciec do­sia­da smoka. Ich pierw­sza wy­ciecz­ka po tylu la­tach. Jed­nak z ja­kie­goś po­wo­du nie czuł szczę­ścia, wąt­pli­wo­ści nie znik­nę­ły. Zmia­na była zbyt nagła. Zwy­czaj­nie nie­na­tu­ral­na i spo­dzie­wał się, że pod­czas lotu jesz­cze wiele rze­czy go za­sko­czy. Wes­tchnął.

– Wsia­dasz, czy mam od­le­cieć bez cie­bie? – Oj­ciec mru­gnął po­ro­zu­mie­waw­czo.

Na­tych­mia­sto­wa zmia­na w ide­al­ne­go ojca? Coś, o czym Roben za­wsze ma­rzył, ale kiedy w końcu przy­szło, nie po­tra­fił stwier­dzić, czy jest praw­dzi­we.

 

***

 

Roben nie znał ni­cze­go, co choć w po­ło­wie tak za­pa­da­ło­by w pa­mięć, jak prze­lot mię­dzy chmu­ra­mi. Głę­bo­ko wdy­chał po­wie­trze i chło­nął wiatr chla­sta­ją­cy go po twa­rzy. Nigdy nie są­dził, że ude­rze­nia mogą być przy­jem­ne, ale te wła­śnie takie były. Przy­jem­ne, po pro­stu przy­jem­ne. Ła­twiej było tutaj nie my­śleć, czu­jąc cie­pło smoka i wil­got­ny dotyk chmur.

– Jak idzie ci walka mie­czem? – za­py­tał Gary, gła­dząc pal­ca­mi czar­ną skórę Di­mie­go.

Roben po­pra­wił się na smoku. Wy­da­wa­ło mu się, że w gło­sie ojca po raz pierw­szy czuć cie­ka­wość, jakby spo­śród wszyst­kich rze­czy, to wła­śnie ta go naj­bar­dziej in­te­re­so­wa­ła. O to, jak jego syn ra­dził sobie przez te lata, już nie ra­czył za­py­tać.

– Do­brze. – Głos za­brzmiał ostrzej, niż sobie tego ży­czył.

Gary wes­tchnął.

– Gdy­bym mógł, po­świę­cił­bym ci wię­cej czasu.

– Gdy­byś mógł? – Roben już nie pró­bo­wał pa­no­wać nad tonem.

– Dużo się po­zmie­nia­ło w ostat­nim cza­sie. Mama… – Gary nie do­koń­czył, za­miast tego prze­łknął ślinę. – Nie­ba­wem coś ci po­ka­żę.

– Przez te wszyst­kie lata cały czas byłeś za­ję­ty? – Roben zadał py­ta­nie, które tłam­sił w sobie od wielu lat. – Nie mia­łeś ani chwi­li dla mnie?

Gary nie od­po­wie­dział. Roben długo wpa­try­wał się w plecy ojca. Chciał­by teraz spoj­rzeć mu pro­sto w oczy i jesz­cze raz zadać to samo py­ta­nie.

Po pra­wej stro­nie minął ich sznur pta­ków. Le­cia­ły do domu.

Roben przy­gryzł wargę. Ina­czej sobie to wszyst­ko wy­obra­żał. My­ślał, że w dzień, kiedy po­le­cą pierw­szy raz wspól­nie w dal, będą się śmia­li, dys­ku­to­wa­li, że nagle wszyst­ko się zmie­ni. Wy­obra­że­nia za­wsze były pięk­niej­sze, a rze­czy­wi­stość, cóż, by­wa­ła roz­cza­ro­wu­ją­ca.

Smok za­nur­ko­wał po­mię­dzy chmu­ra­mi i zna­leź­li się teraz nad lasem, za któ­rym cią­gnę­ła się rów­ni­na. Roben zmru­żył oczy, zda­wa­ło się, że rów­ni­na idzie, że jest żywym or­ga­ni­zmem. Na znak Gary’ego skrzy­dła cicho za­trze­po­ta­ły i za­wi­śli w po­wie­trzu.

– Wi­dzisz to stado? – Oj­ciec wska­zał pal­cem na małą po­lan­kę, któ­rej z ja­kie­goś po­wo­du jesz­cze nie za­ro­sły drze­wa.

Kilka saren na czele z rogaczem wy­chy­li­ło się z krza­ków i wy­szło na otwar­tą prze­strzeń, strzy­gąc usza­mi oraz bacz­nie roz­glą­da­jąc się na boki. Roben dzi­kie zwie­rzę­ta wi­dy­wał rzad­ko. Cza­sa­mi je­dy­nie pod­cho­dzi­ły pod mury i sku­ba­ły trawę, ale wtedy naj­czę­ściej koń­czy­ły prze­szy­te beł­tem. Potem z mia­sta ru­sza­ła grup­ka ludzi, roz­glą­da­jąc się na boki ze stra­chem. Za­bie­ra­li zwie­rzy­nę i wspi­na­li się na wzgó­rze aż do bramy. Bli­sko mia­sta było w miarę bez­piecz­nie, zej­ście na dół ra­czej nie koń­czy­ło się spo­tka­niem z ukry­ty­mi w ziemi manu.

– Wi­dzisz? – Oj­ciec po­no­wił py­ta­nie.

– Widzę i… – urwał.

Zie­mia za­czę­ła się ru­szać, grudy wy­le­cia­ły w po­wie­trze. Sarny rzu­cił się do uciecz­ki, ale było już za późno. Manu sko­czy­ły, wbi­ja­jąc pa­zu­ry i zęby w ofia­ry. Wy­ska­ki­wa­ły z każ­dej stro­ny. Drze­ma­nie w ziemi mu­sia­ło wzbu­dzić w nich ape­tyt.

Roben od­wró­cił wzrok. Z dołu wciąż do­la­ty­wa­ło war­cze­nie, ale sarny już umil­kły, teraz z polany dochodziły jedynie odgłosy manu.

Gary wes­tchnął i dał znak smo­ko­wi do dal­sze­go lotu. Zo­sta­wi­li za sobą za­la­ną krwią po­lan­kę i zbli­ża­li się ku rów­ni­nie. Roben nadal drżał, roz­glą­da­jąc się na boki.

– To chcia­łeś mi po­ka­zać? – Słowa zda­wa­ły się plą­tać w krta­ni, z tru­dem prze­cho­dzi­ły przez gar­dło.

– Nie.

– One… – Roben za­milkł, pró­bu­jąc za­pa­no­wać nad gło­sem. – Bli­sko są. Bar­dzo.

– Cza­sem już pod­cho­dzi­ły pod mury i na­sze­go mia­sta.

– Ale nie było ich kil­ka­dzie­siąt.

– To praw­da.

Znów mil­cze­li, pły­nąc nad lasem. Roben za­sta­na­wiał się, czy zie­mia, którą widzi, fak­tycz­nie jest zie­mią. Czy nie za­ko­pa­ły się w niej ko­lej­ne dzie­siąt­ki be­stii. Nie by­ło­by miło zna­leźć się teraz na dole. Pewna śmierć.

Znów po­pa­trzył na rów­ni­nę. Od­wró­cił wzrok. Prze­łknął ślinę. Serce biło zbyt szyb­ko. Przy­tu­lił się do grzbie­tu smoka i od­wa­żył się rzu­cić ko­lej­ne spoj­rze­nie w dal. Ona żyła. Po­ru­sza­ła się wciąż do przo­du.

– Ile ich tam jest? – z tru­dem prze­pchnął przez gar­dło py­ta­nie.

Oj­ciec długo nie od­po­wia­dał. Zna­leź­li się już pra­wie nad rów­ni­ną. Manu po­kry­ły ją całą, idąc na­przód, nie­któ­re pod­no­si­ły łeb ku górze, by zaraz go opu­ścić. To, czego nie mogły po­żreć, ich nie in­te­re­so­wa­ło.

– Ro­zu­miesz już? – Gary pa­trzył bez­na­mięt­nie w dół. – Są tu ich ty­sią­ce. Pró­bo­wa­łem przez ostat­nie ty­go­dnie, Dimi zio­nął ogniem co­dzien­nie, dzień w dzień, do­pó­ki za­miast pło­mie­ni z jego pasz­czy bu­chał dym. Nic to nie dało.

– One idą na nasze mia­sto, praw­da?

Oj­ciec po­ki­wał głową.

– I za parę ty­go­dni dotrą na miej­sce, a wtedy już nie bę­dzie czego zbie­rać.

Roben spoj­rzał w dal, ale nie wi­dział końca. Jak da­le­ko cią­gnę­ła się rów­ni­na, tak da­le­ko cią­gnę­ły się rzędy manu, upar­cie prące na­przód.

– A my nie przy­go­to­wu­je­my się… – Prze­szył go dreszcz. – Ostrze­głeś wła­dze, praw­da?

– Nie.

Roben po­krę­cił głową.

– Kła­miesz.

Oj­ciec od­wró­cił głowę w jego stro­nę. W oczach tkwi­ła obo­jęt­ność.

– Zna­la­złem inne mia­sto. Parę dni drogi lotu stąd.

Znów spoj­rzał przed sie­bie i dał znak smo­ko­wi. Skrę­ci­li w lewo. W stro­nę ledwo ry­su­ją­cych się wzgórz.

– Ale… – Roben wię­cej nie po­tra­fił po­wie­dzieć. Nie, nie wy­obra­żał sobie, żeby mogli zo­sta­wić mi­strza i całe mia­sto tak po pro­stu. Smok był jeden, bez smoka mia­sto nie ist­nia­ło. Nie chciał zo­sta­wić tego wszyst­kie­go. Dom był jeden. Oj­ciec po pro­stu kła­mał. Te­sto­wał go? Pró­bo­wał prze­ko­nać do cze­goś, spraw­dzał, czy jego syn mu zaufa? Roben chciał, żeby tak wła­śnie było.

– Nie ro­zu­miesz, praw­da? – Oj­ciec wes­tchnął. – Nie chcę, żebyś znik­nął. Chcę, żebyś mógł do­ra­stać w spo­koj­nym mie­ście, chcę, żebyś za­ło­żył ro­dzi­nę, cie­szył się ży­ciem, żebyś miał… spo­kój.

– A to, czego ja chcę, już nie ma zna­cze­nia? – Roben spoj­rzał na ręce. Trzę­sły się i nie po­tra­fił ich uspo­ko­ić.

– Chcesz umrzeć za parę ty­go­dni? Mam pa­trzeć, jak mój syn zo­sta­je prze­gry­zio­ny przez manu?

– Nie mo­że­my ich zo­sta­wić. – Roben w oczach po­czuł łzy.

– Ale mu­si­my.

Roben już się nie ode­zwał. Za­mknął oczy. Wiatr bił wście­kle po twa­rzy, a wil­got­ny dotyk chmur iry­to­wał.

 

***

 

Za­trzy­ma­li się na umiesz­czo­nej wy­so­ko nad zie­mią półce skal­nej, na którą do­tar­cie bez smoka było moż­li­we tylko przez stro­mą ścia­nę, czyli prak­tycz­nie nie­moż­li­we.

Buch­nął pło­mień i drwa za­ję­ły się ogniem. Pa­le­ni­sko skwier­cza­ło, za­kłó­ca­jąc przy­jem­nie nocną ciszę. Gary przy­pie­kał na rusz­cie ka­wa­łek mięsa. Dimi wy­peł­nił pasz­czę przy­pie­czo­ny­mi manu już jakiś czas temu i teraz leżał spo­koj­nie. Jego po­lo­wa­nia były pro­ste. Po do­strze­że­niu ofia­ry i jej szyb­kim przy­sma­że­niu cały teren wo­ko­ło ota­czał gę­stym pło­mie­niem, przy oka­zji paląc oko­licz­ne krza­ki. To da­wa­ło mu pew­ność, że z ziemi nie wy­sko­czy na niego manu i nie za­to­pi kłów w jego skó­rze.

Roben otulił się moc­niej płasz­czem i wpa­trzył w ko­ro­ny drzew błysz­czą­ce w świe­tle księ­ży­ca. Las się­gał aż do wzgórz wy­zna­cza­ją­cych ho­ry­zont i za­pew­ne był wy­peł­nio­ny be­stia­mi, po­wo­li zmie­rza­ją­cy­mi do celu. A cel, z tego, co zdą­żył się zo­rien­to­wać, był pro­sty.

– Zjedz coś. – Oj­ciec zbli­żył się do niego i wy­cią­gnął owi­nię­ty w chu­s­tę ka­wa­łek mięsa.

Roben na nie nawet nie spoj­rzał. Tylko moc­niej ści­snął ręce i jesz­cze bar­dziej wpa­trzył się w dal. Drzew były setki i wszyst­kie wy­da­wa­ły się takie małe, ledwo wi­docz­ne, tkwi­ły tu od lat i nic nie po­tra­fi­ło ich znisz­czyć, w wy­ści­gu o prze­trwa­nie zde­cy­do­wa­nie wy­gry­wa­ły z ludź­mi.

Oj­ciec przy­siadł obok niego, kła­dąc posiłek na ska­li­stym pod­ło­żu.

– Po­wi­nie­neś coś zjeść.

Roben pod­niósł wzrok.

– Mu­si­my tam wró­cić.

– Mó­wi­łem już, że nie mo­że­my.

Roben za­ci­snął zęby. 

– My­ślisz, że mogę tak po pro­stu zo­sta­wić tam­ten świat? Zo­sta­wić mi­strza?

Nie wie­dział, czemu zadał to py­ta­nie. I tak już znał od­po­wiedź, była za­pi­sa­na w oczach ojca od za­wsze.

– Słu­chaj, nie robię tego dla sie­bie. Ro­zu­miesz? – Gary pod­niósł głos. – Chcę, żebyś prze­żył to wszyst­ko, do­cze­kał się końca…

Roben po­de­rwał się i ru­szył w stro­nę ogni­ska. Omi­nął je, po czym oparł się ple­ca­mi o skal­ną ścia­nę. Po­czuł na sobie wzrok smoka. Ta sama obo­jęt­ność w oczach, co u ojca.

Za­ci­snął po­wie­ki. O tym, że to wszyst­ko się skoń­czy, sły­szał wie­lo­krot­nie i lubił w to wie­rzyć, ale do końca zde­cy­do­wa­nie nie pro­wa­dzi­ła uciecz­ka przed walką, zo­sta­wia­nie wszyst­kie­go. To nie pa­so­wa­ło do ich ro­dzi­ny. To świad­czy­ło o zwy­kłej pod­ło­ści, tchó­rzo­stwie, było wbrew temu, czego Roben uczył się przez lata.

 

***

 

Mia­sto było ogrom­ne i wzno­si­ło się znacz­nie wyżej niż to, w któ­rym się wy­cho­wał. Z da­le­ka wi­dział plat­for­mę, na któ­rej mieli wy­lą­do­wać. Wy­glą­da­ła, jakby przy­go­to­wy­wa­no ją nie­daw­no, po­zba­wia­jąc wcze­śniej­sze­go za­da­nia. Jakie było, nie wie­dział.

Po ka­mien­nej po­sadz­ce krę­ci­ło się kilku straż­ni­ków. Wszy­scy odzia­ni w białe płaszcze za­kry­wa­ją­ce czę­ścio­wo zbro­je. Cze­ka­li, w dło­niach dzier­żąc włócz­nie.

Smok opadł po­wo­li, nie­uf­nie. Po­trzą­snął głową i cicho za­war­czał, a potem umilkł. Roben ro­zej­rzał się na boki. Wszyst­ko tutaj wy­glą­da­ło ina­czej. Inne drze­wa, lu­dzie cał­kiem ina­czej ubra­ni, o spoj­rze­niach, które mu się nie po­do­ba­ły. Chciał wró­cić do sie­bie.

Gary zsu­nął się ze smoka i podał rękę sy­no­wi. Roben z ocią­ga­niem zszedł na dół. Spoj­rzał na swój miecz przy­tro­czo­ny do pasa, kor­ci­ło go, żeby po­ło­żyć na nim rękę. Za­miast tego uśmiech­nął się i ru­szył za ojcem.

– Wi­taj­cie. – Głos był słod­ki, może nawet za słod­ki i na­le­żał do wy­so­kie­go chu­dziel­ca odzia­ne­go w nie­bie­ską tu­ni­kę, spod któ­rej rę­ka­wów wy­sta­wa­ły cien­kie palce.

– Witaj, Kari – od­rzekł Gary.

Roben kiw­nął głową na po­wi­ta­nie. Nie są­dził, że oj­ciec bę­dzie ich znał, z dru­giej stro­ny, jeśli przy­go­to­wa­li spe­cjal­nie lą­do­wi­sko… Cie­ka­we, ile razy już tutaj przy­le­ciał, czy jeden, czy może wie­lo­krot­nie? Bez zna­cze­nia. Tego miej­sca mieli już pew­nie nie opu­ścić. Skrzy­wił się. My­śle­nie, że pierw­sza wy­ciecz­ka od lat zmie­ni coś na lep­sze, wy­da­ło mu się teraz głu­pie. Za­ufał i znowu stra­cił, i tym razem zo­stał sam.

Po­ko­na­li parę po­miesz­czeń i scho­dów, zanim zna­leź­li się przed bo­ga­to zdo­bio­ny­mi drzwia­mi. Kari pchnął je. Na końcu sali stał drew­nia­ny tron, na któ­rym roz­pie­rał się męż­czy­zna o twar­dych ry­sach twa­rzy i się uśmie­chał. Po jego lewej i pra­wej stro­nie stało po dwóch wo­jow­ni­ków.

– Widzę, że pod­ją­łeś osta­tecz­ną de­cy­zję – za­czął i coś w jego gło­sie nie po­do­ba­ło się Ro­be­no­wi.

Gary po­ki­wał głową.

– Nie mie­li­śmy wy­bo­ru.

Męż­czy­zna na tro­nie za­ło­żył ręce za głowę. Nie pa­so­wał ani tro­chę do por­tre­tu osoby, którą spo­dzie­wał się uj­rzeć Roben.

– Wy­rósł ci silny syn, ale chyba za­do­wo­lo­ny z na­sze­go mia­sta nie jest. – Mru­gnął po­ro­zu­mie­waw­czo.

– Przy­zwy­czai się.

– Skoro tak mó­wisz… Kari po­ka­że wam kom­na­tę. Sam wy­bie­ra­łem, bę­dzie­cie mieli ładny widok.

Gary skło­nił głowę w po­dzię­ko­wa­niu.

– Mam na­dzie­ję, że będę się mógł od­wdzię­czyć.

Przy­wód­ca ro­ze­śmiał się.

– Nie bę­dziesz mu­siał.

Roben wzdry­gnął się, w tym śmie­chu nie było nic przy­jem­ne­go.

 

***

 

Sie­dział na łóżku, ba­wiąc się szty­le­tem. Tuż obok leżał miecz, z któ­rym pla­no­wał się nie roz­sta­wać. Miał prze­czu­cie, że ten w naj­bliż­szym cza­sie może mu się jesz­cze nie­jed­no­krot­nie przy­dać. To nie było miej­sce, w któ­rym mógł­by spo­koj­nie spać, w ni­czym nie przy­po­mi­na­ło domu, gdzie wro­giem były je­dy­nie manu, tutaj lu­dzie wy­da­wa­li się rów­nie nie­bez­piecz­ni.

Kom­na­tę do­sta­li małą ze stan­dar­do­wym wy­po­sa­że­niem; szafa, dwa łoża, sto­lik i okno z wi­do­kiem na ogród. Okno po­lu­bił. Jedno z drzew się­ga­ło grubą ga­łę­zią aż do pa­ra­pe­tu i gdyby tylko chciał, mógł­by po nim zejść aż na sam dół.

Przy­mknął oczy. Zo­stał sam ze swo­imi my­śla­mi. Oj­ciec gdzieś wy­szedł, ale i tak Roben ra­czej nie miał­by ocho­ty z nim roz­ma­wiać. Już mu nie ufał. Tylko że tutaj nie było żad­nej innej osoby, z którą mógł­by wy­mie­nić słów­ko. I nie za­no­si­ło się ra­czej na to, żeby kogoś ta­kie­go po­znał.

Kari pró­bo­wał za­da­wać mu ja­kieś py­ta­nia, jed­nak sło­dycz w jego gło­sie była po pro­stu nie do znie­sie­nia. Roben cią­gle miał wra­że­nie, że chu­dzie­lec z niego kpi.

Cof­nął się my­śla­mi do roz­mo­wy przy tro­nie. Z tego, co za­uwa­żył, tutaj rzą­dzi­ła tylko jedna osoba. W ro­dzin­nym mie­ście nad wszyst­kim pie­czę spra­wo­wa­ła dzie­wię­ciooso­bo­wa rada zwana Lożą. Tak było le­piej.

Od­da­nie mia­sta w ręce jed­ne­go czło­wie­ka może i nie by­ło­by takie głu­pie, gdyby rzą­dził nim ktoś inny. Obec­ny przy­wód­ca nie spra­wiał wra­że­nia przy­jem­ne­go, po­dob­nie jak jego śmiech, w któ­rym kryła się jakaś zło­śli­wość.

Roben usły­szał sze­lest za oknem. Otwo­rzył oczy i prze­rzu­cił szty­let do pra­wej ręki. Krót­sze ostrze było przy­dat­niej­sze na takim dy­stan­sie. Cicho zbli­żył się do ścia­ny i wy­sta­wił głowę.

Na ga­łę­zi sie­dzia­ła dziew­czy­na o po­tar­ga­nych wło­sach. Nie miała przy sobie broni, a nieco po­pla­mio­na suk­nia ra­czej też nie skry­wa­ła żad­ne­go ostrza.

– Za­bój­cą ra­czej nie je­steś, co? – za­py­tał, cho­wa­jąc szty­let.

– Nie.

Ge­stem za­pro­sił ją do środ­ka. Spraw­nie wsu­nę­ła się przez pa­ra­pet i otrze­pa­ła suk­nię.

– Więc kim je­steś? – za­py­tał. 

Na chwi­lę spu­ści­ła wzrok.

– Córką ku­cha­rza.

Po­ki­wał głową. Jeśli nie kła­ma­ła, to nie było po­wo­du do obaw, drew­nia­ną łyżką już kie­dyś do­stał po uchu.

– I czemu za­wdzię­czam twoją wi­zy­tę?

– Smok. To zna­czy… – Zmie­sza­ła się.

Jeśli ma ocho­tę po­la­tać smo­kiem, to źle tra­fi­ła, po­my­ślał.

– Chcesz się cze­goś o nim do­wie­dzieć?

Przy­gry­zła wargę.

– Tak.

– Na­zy­wa się Dimi i jest prawdopodobnie ostatnim oswojonym smokiem. Tata przejął go po śmierci swojego ojca. Dawno temu. 

Wyj­rza­ła przez okno.

– Wi­dzia­łam go. On jest… smut­ny.

Przy­po­mniał sobie obo­jęt­ność w śle­piach smoka, tą samą, co w oczach ojca.

– Wszyst­ko mu jedno.

Po­trzą­snę­ła głową.

– Nie znasz się na smo­kach.

Z tru­dem po­wstrzy­mał śmiech.

– Mó­wisz z ku­char­skie­go do­świad­cze­nia?

Spoj­rza­ła na niego, marsz­cząc brwi. Albo uda­wa­ła ura­żo­ną, albo fak­tycz­nie ją ura­ził. Nie chciał. Zdał sobie z tego spra­wę do­pie­ro po chwi­li. Była może i je­dy­ną szcze­rą osobą w tym mie­ście.

– Prze­pra­szam – szep­nął. – Jak ci na imię?

– Nok­nea.

– Roben.

Po­pa­trzy­ła na niego jesz­cze przez chwi­lę, a potem prze­śli­zgnę­ła się na pa­ra­pet i znów była na drze­wie. Od­pro­wa­dził ją wzro­kiem. Mia­sto wy­cho­wa­ło róż­nych ludzi, nie­któ­rych było trudno zro­zu­mieć. Miał na­dzie­ję, że ona jesz­cze wróci.

 

***

 

Leżał, przy­ci­ska­jąc do pier­si szty­let. Nie za­mie­rzał dać się za­sko­czyć, a noc sprzy­ja­ła nie­spo­dzie­wa­nym zaj­ściom. Sły­szał, jak oj­ciec prze­wra­ca się na łożu. Naj­wi­docz­niej też nie mógł spać, ale ra­czej nie z po­wo­du no­we­go miej­sca. Roben pa­mię­tał, że pod­czas tych rzad­kich chwil, gdy oj­ciec kładł się do snu w domu, jego sen rów­nież był nie­spo­koj­ny.

Wpa­trzył się w okno. W po­zy­cji le­żą­cej z ła­two­ścią do­strze­gał niebo usia­ne gwiaz­da­mi i gałąź drze­wa.

– Synu? – Oj­ciec pod­niósł się z łóżka.

– Tak? – Roben mruk­nął nie­wy­raź­nie.

Gary pod­szedł do okna i wyj­rzał na ze­wnątrz. Przez chwi­lę od­dy­chał chłod­nym po­wie­trzem.

– Tamto mia­sto znik­nie, a my po­trze­bu­je­my no­we­go domu.

– I chcesz, żeby to było tutaj?

Oj­ciec od­wró­cił się od pa­ra­pe­tu.

– Mu­sisz mnie zro­zu­mieć. – Głos mu się za­ła­mał. – Zro­bię to dla cie­bie. Od­bu­du­je­my razem świat, za­cznie­my już nie­ba­wem. Za­do­mo­wi­my się tu, oswo­imy nowe smoki, stwo­rzy­my armię i wtedy… Po­mo­żesz mi. Praw­da?

– Chcesz zabić manu?

Oj­ciec po­ki­wał głową.

– Wszyst­kie.

Tym razem na jego twa­rzy ma­lo­wa­ła się szcze­rość, zwy­kła, pro­sta szcze­rość. Roben przy­mknął oczy. Po raz pierw­szy mieli po­dob­ne pra­gnie­nie. Tylko co z domem?

– Nie wszyst­ko można od razu – po­wie­dział oj­ciec, jakby czy­ta­jąc jego myśli.

Roben po­wstrzy­mał gry­mas zło­ści. Nie po­do­ba­ły mu się te słowa. A może oj­ciec miał rację? Myśl tę za­wsze za­bi­jał, zanim zdą­ży­ła się na dobre za­do­mo­wić, ale tym razem nie chciał, żeby ucie­kła. Wolał, żeby oj­ciec miał rację. To uła­twi­ło­by… A jeśli za­czę­li­by wy­star­cza­ją­co szyb­ko, to może nawet da­ło­by się ura­to­wać dom. W końcu mia­sto miało mury, po­tra­fi­ło się opie­rać przez jakiś czas. Przy­naj­mniej tak wolał my­śleć.

– Ro­zu­miem – od­parł i do­strzegł na twa­rzy ojca uśmiech.

 

***

 

Nok­nea wśli­zgnę­ła się przez okno. Tym razem bez py­ta­nia.

– Witaj – Roben prze­stał czy­ścić miecz. – Cie­szę się, że wró­ci­łaś.

Po­pa­trzy­ła na niego, jakby spraw­dza­jąc, czy mówi praw­dę.

– Nie od­wie­dzasz smoka – po­wie­dzia­ła.

Wes­tchnął.

– Nie od­wie­dzam.

– On jest sa­mot­ny.

Nie są­dził, a nawet jeśli, to nie był jego pro­blem. I tak już dość miał pro­ble­mów. Zresz­tą na smoka miał jesz­cze przyjść czas, wczo­raj wraz z ojcem usta­li­li, że zbio­rą ich całą armię i od­bi­ją świat. Przy­jem­nie było znowu ufać.

– Oj­ciec wła­śnie do niego wy­szedł.

Po­ki­wa­ła głową.

– Po­dob­ni są.

Stłu­mił śmiech. Jakby nie pa­trzeć, mu­siał przy­znać, że coś w tym było. Szcze­gól­nie te oczy.

– Ktoś tutaj wcze­śniej miesz­kał? – py­ta­nie wy­rwa­ło mu się samo. – Do­sta­li­śmy tę kom­na­tę w nie­ty­po­wym miej­scu, zaraz z ga­łę­zią do­cho­dzą­cą do okna.

Po­ki­wa­ła głową. Cie­kaw był, czy z tamtą osobą też pro­wa­dzi­ła roz­mo­wy. Pew­nie nie, w końcu po­przed­ni miesz­ka­niec ra­czej nie miał smoka.

– Męż­czy­zna. Dużo czy­tał. Z kimś się cza­sem spo­ty­kał.

– I co się z nim stało?

– Znik­nął.

– Gdzieś się wy­pro­wa­dził?

– Nie, znik­nął.

Co miała przez to na myśli? Roben po­tarł brodę. Po­czuł nie­przy­jem­ny dreszcz prze­szy­wa­ją­cy całe ciało.

– To zna­czy?

– Był i go nie było. Potem przy­szli, wy­mie­ni­li całe ume­blo­wa­nie i po­szli.

– Ale nie wi­dzia­łaś, żeby go ktoś ska­zał czy po­rwał, czyli mógł się wy­pro­wa­dzić.

Zmarsz­czy­ła brwi.

– Nie wie­rzysz mi.

Prze­wró­cił ocza­mi. 

– Wie­rzę, ale…

– Zo­sta­wił książ­ki. Tego nie robi osoba, który się wy­pro­wa­dza.

– Za­bra­li je przy zmia­nie umeblowania?

Po­krę­ci­ła głową.

– Nie lubię go.

Pod­szedł do niej.

– Kogo?

– Ki­rie­go.

– On za­brał książ­ki?

Nie mu­sia­ła nic mówić. Znowu opadł na łoże i wbił wzrok w sufit. Wy­glą­da­ło na to, że kogoś się w tym miej­scu po­zby­to i ra­czej nie za­ofe­ro­wa­no mu lep­szej po­sa­dy. Kogoś, kto nie pa­so­wał do tego mia­sta.

Przy­po­mniał sobie twarz chu­dziel­ca i jego słod­ki głos. Co się pod tym kryło, nie wie­dział, ale czuł, że zbyt­nie wy­chy­la­nie się, dość szyb­ko może za­koń­czyć się gwał­tow­ną śmier­cią. Jedno ich róż­ni­ło od nie­for­tun­ne­go miesz­kań­ca. Tam­ten nie miał smoka, a smok sta­no­wił tutaj mocny ar­gu­ment, który oj­ciec mógł wy­ko­rzy­stać, cho­ciaż Roben wciąż nie był pe­wien, czy chciał­by zo­ba­czyć ojca mie­sza­ją­ce­go się do wła­dzy. Może le­piej było zo­stać w tym mie­ście i żyć spo­koj­nie? Tylko jak żyć spo­koj­nie, gdy… 

Po­trzą­snął głową, wstał z łoża i pod­szedł do okna, z któ­re­go roz­ta­czał się widok na cały ogród. Przy­jem­nie było po­pa­trzeć na wy­so­kie drze­wa i ko­lo­ro­we kwia­ty.

 

***

 

Roben wy­cią­gnął tępy miecz, czu­jąc przy­jem­ne ła­sko­ta­nie wia­tru i sły­sząc ra­do­sny śpiew pta­ków. Oj­ciec wró­cił w po­łu­dnie z lekko drżą­cy­mi dłoń­mi i za­pro­po­no­wał, żeby wspól­nie po­ćwi­czy­li. Jeśli wcze­śniej w kom­na­cie wy­glą­dał na zde­ner­wo­wa­ne­go, to teraz w ogro­dzie nie było tego po nim widać.

– Ogród to dobre miej­sce na tre­ning, praw­da? – Gary wy­cią­gnął swój tępy miecz i za­krę­cił nim w po­wie­trzu.

– Na pewno przy­jem­ne.

Oj­ciec pod­szedł bli­żej i star­li ostrza. Pierw­sze ciosy były wolne, ruchy ocię­ża­łe, ale z każdą chwi­lą tempo wzra­sta­ło.

– Nie wie­dzia­łem, że mam ta­kie­go zdol­ne­go syna. – Gary wy­szcze­rzył zęby.

Roben od­wza­jem­nił uśmiech. Sku­pił uwagę na prze­ciw­ni­ku, pod­niósł miecz, blo­ku­jąc ude­rze­nie i sam ciął od dołu. Ostrze za­trzy­ma­ło się na ostrzu. Wal­czy­li tak długo, jak po­zwa­la­ły im mię­śnie.

Ostat­ni cios Roben odbił nie­dba­le i scho­wał broń z po­wro­tem do po­chwy. Rzu­cił spoj­rze­nie w stro­nę ojca, który za­brał ze sobą oba mie­cze, i zga­nił się w my­ślach za nie­ostroż­ność. Cho­dze­nie gdzie­kol­wiek bez ostrej broni było zbyt ry­zy­kow­ne, nawet w to­wa­rzy­stwie ojca i mu­siał o tym pa­mię­tać.

Przy­siadł na zim­nej po­sadz­ce, przy­jem­nie chło­dzą­cej spo­co­ne ciało.

– Do­brze po­tra­fisz wal­czyć, ale gdy­byś kie­dy­kol­wiek po­trze­bo­wał po­ko­nać prze­ciw­ni­ka, le­piej zro­bić to for­te­lem – po­wie­dział Gary, zaj­mu­jąc miej­sce obok niego.

– Ciach­nąć go szty­le­tem?

Oj­ciec uśmiech­nął się i po­ki­wał głową z uzna­niem.

– Pod­cho­dzisz do ta­kie­go wroga z ukry­tym szty­le­tem i prze­bi­jasz go, nim zdąży za­re­ago­wać. Oczy­wi­ście pod wa­run­kiem, że nie spo­dzie­wa się ataku.

Roben ścią­gnął brwi. Mistrz uczył go, żeby w walce kie­ro­wać się uczci­wo­ścią i Ro­be­na za­wsze to dzi­wi­ło, bo nigdy nie pla­no­wał za­bi­jać ludzi, nie wtedy, kiedy tak ogrom­ne za­gro­że­nie sta­no­wi­ło manu. Ale to było w ro­dzin­nym mie­ście, a tu… tu wszyst­ko wy­glą­da­ło ina­czej.

– Nie­zbyt to ho­no­ro­we.

– Jak bę­dziesz mar­twy, to nic ci po ho­no­rze.

Ski­nął głową.

– Wiesz, ojcze, kto miesz­kał wcze­śniej w na­szej kom­na­cie?

– Nie… Nie wiem.

Roben ścią­gnął brwi. Czy oj­ciec mógł kła­mać?

– Ten ktoś znik­nął, za­bra­li go. I Kiri ma­czał w tym palce.

Oj­ciec wi­docz­nie się roz­luź­nił i mach­nął ręką.

– Pew­nie jakiś spi­sko­wiec.

– Na pewno?

– Na pewno.

– I nas nie spró­bu­ją zabić?

Oj­ciec uśmiech­nął się.

– A więc o to ci cho­dzi. Spo­koj­nie. My nie je­ste­śmy spi­skow­ca­mi, a two­rząc armię smo­ków i od­bu­do­wu­jąc świat, ni­ko­mu nie wcho­dzi­my w in­te­re­sy.

Roben spoj­rzał na setki dom­ków i gruby mur. Za nim rósł las. Wy­da­wa­ło się mu, że jed­nak zbie­ra­jąc armię, mogą się pew­nym oso­bom na­ra­zić.

– Ufam ci – szep­nął.

 

***

 

Gałąź drze­wa za­trzę­sła się i tak jak są­dził Roben, chwi­lę póź­niej w kom­na­cie zna­la­zła się Nok­nea. Cie­kaw był, czy już za­wsze bę­dzie do niego przy­cho­dzić i roz­ma­wiać o smo­kach? Mógł­by jej opo­wie­dzieć o zbie­ra­niu armii, pew­nie by się jej spodo­ba­ło i kto wie, może nawet chcia­ła­by zo­stać jeźdź­cem. Zda­wa­ła się ro­zu­mieć te stwo­rze­nia jak nikt inny.

Zmarsz­czył brwi. Do­pie­ro teraz za­uwa­żył gry­mas gnie­wu na jej twa­rzy. O co znowu mogło jej cho­dzić? Kie­dyś ją zro­zu­miem, po­my­ślał. Choć wcale nie był tego pe­wien. Nie zdą­żył zadać py­ta­nia, ubie­gła go:

– Co wy zro­bi­li­ście ze smo­kiem?

Tknię­ty prze­czu­ciem po­de­rwał się z łoża. Może wcze­śniej zlek­ce­wa­żył­by to zda­nie, ale po tym, jak opo­wie­dzia­ła mu o po­przed­nim miesz­kań­cu…

– Co się stało?

Wbiła w niego wzrok. W jej oczach błysz­cza­ła wście­kłość, gdyby miała przy sobie drew­nia­ną łyżkę, z pew­no­ścią do­stał­by po gło­wie.

– Sku­li­ście go – wy­ce­dzi­ła.

Roben od­wró­cił się i ru­szył do drzwi. Ręką za­wi­sła nad klam­ką. Zmie­nił zda­nie.

– Co to ma zna­czyć? – Nie­mal wy­krzy­czał py­ta­nie. 

Za­mru­ga­ła ocza­mi.

– Nie wie­dzia­łeś?

– Nie wie­dzia­łem. – Za­ci­snął pię­ści. – Co to zna­czy skuty?

Miał na­dzie­ję, że jakoś to wy­tłu­ma­czy, roz­wie­je…

– Głowę ma w ka­gań­cu. Szyję na kilku łań­cu­chach i pil­nu­je go dwóch straż­ni­ków.

Gdzie był oj­ciec? Roben krę­cił się po po­ko­ju, co chwi­lę łapiąc się za głowę. Co to wszyst­ko miało zna­czyć? Jak skuty? Czemu? Dla­cze­go on nic nie wie­dział? Na pewno nie była to de­cy­zja ojca, ale chyba mu­siał wy­ra­zić na to zgodę. Gdyby tak wyjść z po­ko­ju, zna­leźć Ki­rie­go, przy­ło­żyć ostrze do szyi… cie­ka­we czy wtedy też od­zy­wał­by się takim słod­kim gło­si­kiem. Ale nie, nie można na­ra­żać ojca. Trze­ba cze­kać.

Spoj­rzał na dziew­czy­nę. Stała ze spusz­czo­ną głową, pew­nie za­wsty­dzo­na, że go tak szyb­ko oce­ni­ła. Prze­łknął ślinę i naj­spo­koj­niej jak po­tra­fił, po­wie­dział:

– Mo­żesz wyjść?

– Prze­pra­szam – szep­nę­ła.

– Wyj­dziesz?

Wsko­czy­ła na pa­ra­pet, a z niego na drze­wo. Roben jesz­cze chwi­lę krę­cił się po kom­na­cie, a póź­niej opadł na łoże i ukrył twarz w dło­niach. Sa­mot­ność znów go do­pa­dła. Chciał krzyk­nąć za dziew­czy­ną, żeby wró­ci­ła, ale osta­tecz­nie tylko coś wy­mam­ro­tał i za­mknął oczy.

Nie wie­dział, czy po­wi­nien zo­stać tutaj, czy może ru­szyć w dół scho­dów i po­szu­kać ojca. Bał się zejść. Bał się tutaj sie­dzieć. Bał się po­peł­nić błąd. Za duża staw­ka, żeby mógł sobie po­zwo­lić na ry­zy­ko. Zo­sta­ło cze­ka­nie. Za­ci­snął palce na rę­ko­je­ści mie­cza. Od­dał­by wszyst­ko, żeby wie­dzieć, gdzie jest teraz oj­ciec.

 

***

 

Skoń­czył ko­lej­ną prze­chadz­kę po kom­na­cie i znów przy­siadł na łożu. Ojca już chwi­lę nie było. Długą chwi­lę. Im dłu­żej Roben tu sie­dział, tym bar­dziej bał się, że oj­ciec już nie wróci. Wy­obraź­nia rów­nież nie po­ma­ga­ła.

Nie li­czył na przyj­ście Nok­nei, nie po tym jak ją wy­go­nił, a więc znowu był sam. Sta­rał się my­śleć, ale kom­plet­nie mu to nie wy­cho­dzi­ło, wszyst­ko zda­wa­ło się takie po­plą­ta­ne, cha­otycz­ne. Nie po­tra­fił uło­żyć żad­ne­go sen­sow­ne­go planu.

Z za­my­śle­nia wy­rwał go od­głos kro­ków na scho­dach wieży. Wstał i dobył mie­cza. W drzwiach sta­nął oj­ciec z sze­ro­kim uśmie­chem.

– Nie na­zy­wam się Kiri, synu. Mo­żesz scho­wać broń.

Roben od­po­wie­dział uśmie­chem. Miło było zo­ba­czyć znów ojca, wciąż od­dy­cha­ją­ce­go. Chwi­lę tru­dził się ze scho­wa­niem mie­cza do po­chwy. Ręce wciąż mu drża­ły. Wie­dział, że gdyby w drzwiach po­ja­wił się wróg, nie miał­by żad­nych szans, a prze­cież po­wi­nien nad sobą pa­no­wać. Przyj­rzał się ojcu. Nie było widać na jego nieco już po­marsz­czo­nej twa­rzy ani śla­dów na­pię­cia, ani smut­ku… więc znów ukry­wał praw­dę.

– Wy­tłu­ma­czysz mi to jakoś? – za­py­tał Roben.

– Co? – Oj­ciec zajął miej­sce na dru­gim łożu i ze spo­ko­jem odło­żył broń.

– To, co się stało ze smo­kiem.

Uśmiech znik­nął z twa­rzy ojca.

– Mia­łeś tam nie cho­dzić.

Roben zdu­sił w sobie wście­kły syk i ra­dość z zo­ba­cze­nia ojca gdzieś znik­nę­ła. My­ślał, że sobie ufają, że coś się zmie­ni­ło…

– Nie było mnie tam.

– Kto ci po­wie­dział?

Roben po­krę­cił głową.

– To nie­waż­ne, bo ty po­wi­nie­neś to zro­bić. Umó­wi­li­śmy się, że razem pod­bi­je­my świat, pa­mię­tasz? Czy już za­po­mnia­łeś? – wy­rzu­cał z sie­bie słowa, mó­wiąc coraz gło­śniej. – Znowu kła­miesz. Nic się w tobie nie zmie­ni­ło, zu­peł­nie nic, nadal nie można tobie wie­rzyć. Ta­kie­go wła­śnie świa­ta dla mnie chcia­łeś, mó­wiąc o pięk­nym mie­ście? Ta­kie­go?

Oj­ciec skrzy­wił się, a Roben w od­po­wie­dzi za­mknął oczy. Nie chciał już dłu­żej wi­dzieć twa­rzy, ust, z któ­rych wy­cho­dzi­ły same kłam­stwa.

– Sta­ram się, ale ty tego nie zro­zu­miesz. Wszyst­ko to robię dla cie­bie…

Roben sły­szał to już zbyt czę­sto. Oj­ciec za­wsze mówił to samo i za­wsze kła­mał.

– Za­bie­rzesz mnie do domu. – Roben wbił wzrok w twarz ojca, kur­czo­wo ści­ska­jąc pal­ca­mi po­sła­nie. Po­czuł, że łamie mu się głos, ale nie po­tra­fił nad nim za­pa­no­wać. – Za­bie­rzesz… mnie… do domu.

Oj­ciec wstał i ru­szył w stro­nę drzwi z tą samą obo­jęt­no­ścią w oczach, co za­wsze. Już się nie ode­zwał. Roben jesz­cze długo sie­dział na łóżku, bu­ja­jąc się w przód i w tył.

 

***

 

Całą noc nie spał. Sie­dział tylko na łożu i my­ślał. Naj­czę­ściej o sta­rym mie­ście, gdzie pa­no­wał spo­kój, gdzie wszyst­ko było prost­sze.

Nad­szedł ranek. Oj­ciec gdzieś wy­szedł, a on nadal tkwił w tym samym miej­scu. Prze­sta­ło go już co­kol­wiek ob­cho­dzić, wie­dział, że stare plany może sobie od­pu­ścić. Oj­ciec mógł rów­nie do­brze skła­mać i o ra­to­wa­niu świa­ta, żeby go uspo­ko­ić, tak jak się uspo­ka­ja dziec­ko, opo­wia­da­jąc mu bajki. A jeśli wszyst­ko było wred­nym kłam­stwem, to…

Za­ci­snął pię­ści. Nie miał jak wró­cić do sta­re­go mia­sta. Na ojca nie mógł już dłu­żej li­czyć, sa­m po­wro­tu nie po­tra­fił zor­ga­ni­zo­wać, mu­siał­by do tego ukraść smoka. I to chyba było w tym naj­gor­sze, że zo­stał sam i nie wie­dział, co zro­bić.

Przy­po­mniał sobie twarz mi­strza. Cie­ka­we, gdzie on teraz był, czy miał kogo tre­no­wać, czy nie za­po­mniał o swoim uczniu. Roben za­ci­snął usta. Na mi­strzu można było po­le­gać bar­dziej niż na ojcu, a ta wy­pra­wa… Gdyby wie­dział, jak to wszyst­ko się po­to­czy, nigdy by na nią nie wy­ru­szył.

Gałąź za­trzę­sła się. Pew­nie Nok­nea, po­my­ślał. Ostat­nio wy­rzu­cił ją, a teraz mimo wszyst­ko przy­szła i zro­bi­ło mu się tro­chę le­piej na tę myśl. Jasne, trud­no było ją zro­zu­mieć, ale była przy­naj­mniej szcze­ra. Jako je­dy­na w tym mie­ście.

Dźwi­gnął się z łoża i ru­szył w stro­nę okna. Miło by­ło­by ją znów zo­ba­czyć. Za­trzy­mał się w pół kroku. Cof­nął się, czu­jąc, jak serce za­czy­na szyb­ciej bić. Krzyk ugrzązł mu w krta­ni. Na pa­ra­pe­cie sie­dział męż­czy­zna z nożem i wy­krzy­wiał usta w prze­ra­ża­ją­cym uśmie­chu.

Roben spoj­rzał na łoże, gdzie zo­sta­wił miecz i szty­let. Były za da­le­ko. Zanim zdą­żył­by je się­gnąć… Męż­czy­zna prze­rzu­cił nóż z ręki do ręki. Ze­sko­czył z pa­ra­pe­tu i po­wo­li zbli­żał się w jego chłopaka.

Roben przy­kle­ił się do zim­nej ścia­ny. Nic wię­cej nie mógł zro­bić. Tak to się miało skoń­czyć? Dreszcz prze­szył jego ciało. Wy­su­nął drżą­ce pię­ści do przo­du. Dło­nie kon­tra nóż. Bez szans, a jed­nak po­sta­no­wił wal­czyć do końca.

Męż­czy­zna zmarszczył brwi. Pod­cho­dził wciąż z tym kpią­cym uśmiesz­kiem, jakby cie­sząc się chwi­lą. 

– Nie wierć się, pro­szę, gdy po­de­rżnę ci gar­dło. Ostat­ni tak się krę­cił, że trze­ba było wszyst­kie szaf­ki wy­mie­niać. Wiesz, wszę­dzie krew.

Był już wy­star­cza­ją­co bli­sko, by za­ata­ko­wać. Roben usko­czył w bok. Nóż prze­ciął po­wie­trze. Męż­czy­zna za­klął i wtedy coś w jego twa­rzy się zmie­ni­ło. Znik­nął uśmie­szek. Zabójca skoń­czył się bawić.

Roben sku­lił się w sobie, hu­cza­ło mu w gło­wie. Z tego kąta już nie mógł dłu­żej ucie­kać, trze­ba się było rzu­cić, spró­bo­wać za­sko­czyć.

Męż­czy­zna po­pra­wił uchwyt na rę­ko­je­ści noża. Nie zdą­żył wy­pro­wa­dzić cię­cia. Za­chwiał się na no­gach, upa­da­jąc do przo­du. Roben nie cze­kał, wy­pro­wa­dził kop­nię­cie. Gdy z ust za­bój­cy po­la­ła się krew, ude­rzył znowu. I znowu. Męż­czy­zna leżał na po­sadz­ce, kasz­ląc krwią. Roben nie prze­sta­wał ude­rzać. Myśli zlały się w jedno po­le­ce­nie i on je wy­ko­ny­wał. Li­czy­ło się ko­lej­ne kop­nię­cie, byle moc­niej­sze od po­przed­nie­go. Ude­rzył jesz­cze kil­ka­krot­nie i do­pie­ro wtedy się cof­nął, z nie­do­wie­rza­niem pa­trząc na swoje nogi. Roz­dy­go­ta­ny oparł się o ścia­nę.

Pod­niósł wzrok, dy­sząc cięż­ko. Przed nim stała Nok­nea z drew­nia­ną łyżką, twarz miała bez wy­ra­zu, ale do­strzegł, że unika wzro­kiem le­żą­ce­go przed nią ciała. A więc jed­nak drew­nia­na łyżka by­wa­ła nie­bez­piecz­na. 

– Dzię­ku­ję – szep­nął z tru­dem, wciąż czu­jąc ból w no­gach.

– Mu­sisz stąd uciec.

Po­krę­cił głową.

– Po­trze­bu­ję… chwi­li. – Do­tknął obo­la­łe­go ko­la­na. – Jak mnie zna­la­złaś?

– Ru­szy­łam w twoją stro­nę z łyżką.

– Ale czemu? – Głowa była jakaś taka cięż­ka, przed­mio­ty dziw­nie wi­ro­wa­ły, a ból wciąż prze­szy­wał kości.

– Wie­dzia­łam, że cie­bie też spró­bu­ją, bo… Twój oj­ciec nie żyje.

Zamrugał gwałtownie.

– Kła­miesz.

– Mu­sisz wyjść oknem.

Obraz mu się roz­ma­zał. Prze­klę­te łzy. Chciał, żeby to wszyst­ko było nie­praw­dą, głu­pią nie­praw­dą, głu­pim kłam­stwem, tak, kłam­stwem, żeby oj­ciec wszedł do po­ko­ju ze śmie­chem i po­wie­dział co­kol­wiek. Co­kol­wiek.

Pa­trzy­ła na niego wy­cze­ku­ją­co, w jej oczach tkwi­ło współ­czu­cie. I tyle. A on nie wi­dział po­trze­by ucie­ka­nia przez to prze­klę­te okno. Czemu miał­by to zro­bić? I tak już…

– Nie idę.

Opadł na łoże i zaraz znów się z niego po­de­rwał. Chwy­cił szty­let. Ru­szył ku pa­ra­pe­to­wi. Prze­sa­dził go i ze­sko­czył na gałąź. Szedł w dół, śli­zga­jąc się na korze. Nie zwa­żał na to, czy spad­nie. Byle na­przód. Sły­szał za sobą kroki dziew­czy­ny, ale były dziw­nie stłu­mio­ne. Wszyst­ko brzmia­ło dziw­nie, obco.

Zna­lazł się na dole. Znał dal­szą drogę. Usły­szał za sobą głos dziew­czy­ny. Nie od­wró­cił się, wsko­czył na pierw­szy murek, z niego wyżej, póź­niej na da­chów­ki. Hu­cza­ło cią­gle w gło­wie. Prze­ska­ki­wał po ko­lej­nych da­chach i w końcu do­strzegł to, czego szu­kał. Po­środ­ku placu leżał skuty smok pil­no­wa­ny przed dwóch straż­ni­ków. To dla­te­go za­bi­li ojca. Chcie­li smoka, tak? Chcie­li go sobie przy­własz­czyć, za­bie­ra­jąc mu wszyst­ko? Wy­krzy­wił twarz w gry­ma­sie. Scho­wał szty­let pod ubra­niem i ru­szył w stro­nę straż­ni­ka. Tam­ten widać nic jesz­cze nie wie­dział. Więc też ni­cze­go nie po­dej­rze­wał. „Na nic ci honor, gdy je­steś mar­twy”. Czyż nie? Przy­po­mniał sobie słowa ojca i ru­szył jesz­cze szyb­ciej. Straż­nik zmarsz­czył brwi. Roben go pa­mię­tał, straż­nik widać też, bo mach­nął ręką i po­wie­dział:

– Klu­cze tylko dla ojca. Tobie, mały, dać nie… – urwał.

Roben sko­czył i wy­cią­gnął szty­let. Wbił go głę­bo­ko, czu­jąc, jak obca krew opry­sku­je mu twarz. Nie dbał o to. Chwy­cił klucz przy­pię­ty do pasa straż­ni­ka i wstał. Z na­prze­ciw­ka biegł już w jego stro­nę drugi wo­jow­nik. Tu ele­ment za­sko­cze­nia nie za­dzia­ła­by. Roben mu­siał wal­czyć szty­le­tem prze­ciw­ko mie­czo­wi. Ru­szył bez wa­ha­nia. Głowa hu­cza­ła, ból prze­ci­nał nogi.

Zna­lazł się kilka kro­ków od prze­ciw­ni­ka, gdy usły­szał świst po­wie­trza. In­stynk­tow­nie się za­trzy­mał. Ogon Di­mie­go wy­rzu­cił straż­ni­ka poza plac, roz­bi­ja­jąc go na ścia­nie jed­ne­go z domów.

Roben do­biegł do smoka i zna­lazł kłód­kę do ka­gań­ca. Okrzy­ki wo­jow­ni­ków były coraz bliż­sze i było ich coraz wię­cej. Zbie­ra­ła się tu cała armia. Rzu­cił im krót­kie spoj­rze­nie.

– Za­le­ży wam na smoku, co?

Klucz nie chciał wejść do kłód­ki, ręce za bar­dzo się trzę­sły. Pod­niósł wzrok. Pierw­si straż­ni­cy zbli­ża­li się do placu.

Za­ci­snął zęby i tra­fił w dziur­kę. Prze­krę­cił i na­tych­miast od­piął ka­ga­niec. Smok nie cze­kał z otwar­ciem pasz­czy. Roben czuł jesz­cze cie­pło ognia na ple­cach, gdy roz­pi­nał ko­lej­ne dwa łań­cu­chy, przy­trzy­mu­ją­ce smoka na miej­scu. Krzy­ki pło­ną­cych od­bi­ja­ły się echem po ścia­nach domów.

Ostat­ni łań­cuch od­padł. Roben przy­tu­lił do karku smoka i dał znak. Dimi sko­czył ku górze, jesz­cze raz za­le­wa­jąc wro­gów falą ognia. Groty z kusz ich już nie do­się­gły. Znik­nę­li wśród chmur.

 

 

***

 

Wło­żył mięso do ust. Sma­ko­wa­ło obrzy­dli­wie, ale nawet się nie wzdry­gnął. Przed nim le­ża­ły reszt­ki manu upo­lo­wa­ne­go przez smoka. Ogni­ska nie za­pa­lił po­mi­mo chłod­nej nocy. Nie miał ocho­ty.

Ze szczy­tu nie wi­dział wiele, poza tym co po­ka­zy­wał mu księ­życ. Lasy, wzgó­rza… Domu jesz­cze nie było widać i ra­czej pręd­ko nie miał go zo­ba­czyć. Nadal był da­le­ko.

Sku­lił się i za­mknął oczy. Ob­ra­zy mia­sta, w któ­rym zo­sta­wił trupy za­bi­te albo przez niego, albo przez smoka wra­ca­ły nie­ustan­nie i nie po­tra­fił się ich po­zbyć. Zo­stał sam. Cał­kiem sam. Nie wie­dział nawet, jak radzi sobie Nok­nea, bo jeśli ktoś ją wi­dział, jak… Ści­snął dło­nie w pię­ści. Ją też zo­sta­wił.

Mroź­ny wiatr znów ude­rzył go po twa­rzy. Zo­sta­ło mu już tylko jedno miej­sce, które nada­wa­ło życiu sens i ka­za­ło le­cieć dalej. Było da­le­ko, ale w końcu mu­siał tam do­trzeć i miał na­dzie­ję, że nie bę­dzie wtedy już za późno.

Spoj­rzał na smoka. Dimi leżał, szu­ra­jąc ogo­nem po ziemi i ły­piąc na niego śle­pia­mi.

– Nie­dłu­go bę­dzie­my się mu­sie­li zbie­rać, wiesz? Jeśli chce­my do­trzeć do mia­sta i nie za­stać go mar­twe­go… Po­win­ni­śmy le­cieć szyb­ciej.

Smok nie od­wró­cił wzro­ku, nie mach­nął łbem, tylko tkwił w bez­ru­chu i pa­trzył. Roben pod­niósł się i oparł o cie­płą skórę, grza­ła przy­jem­nie.

– Wy­trzy­masz ze mną, a ja… – Urwał.

Głos znów uwiązł w gardle i już nie chciał wró­cić. Zo­sta­ły tylko myśli. Roben nie spał już tej nocy. Cały ko­lej­ny dzień le­cie­li, po­ko­nu­jąc ogrom­ny od­ci­nek nad łą­ka­mi wy­peł­nio­ny­mi manu i za­trzy­ma­li się do­pie­ro nocą na ko­lej­nym szczy­cie.

Tym razem Roben ze­brał tro­chę chru­stu pod­czas po­lo­wa­nia na manu i po­zwo­lił smo­ko­wi roz­pa­lić ogień. Iskry bu­cha­ły wy­so­ko, za­ni­ka­jąc do­pie­ro na tle czar­ne­go nieba.

– Gdyby było was wię­cej, mo­gli­by­śmy zabić manu, od­bu­do­wać świat. Ogień to po­tę­ga, z którą… – Pod­niósł wzrok ku niebu. Gwiaz­dy lśni­ły. Było ich wiele i były takie pięk­ne. – Mam tylko cie­bie. – Po­ło­żył rękę na gło­wie smoka. – Chyba że jest was wię­cej? Sły­sza­łem… Po­dob­no macie gdzieś tam swój dom, gdzie wszyst­kie smoki żyją razem.

Wes­tchnął. Gdyby nawet ist­nia­ło takie miej­sce, sam nie dałby rady ich wszyst­kich prze­ko­nać do po­mo­cy lu­dziom. Spoj­rzał w oczy Di­mie­go, tkwi­ła tam ta sama obo­jęt­ność co u ojca. Nie po­tra­fił od­wró­cić od nich wzro­ku, w śle­piach było coś, co hip­no­ty­zo­wa­ło, co zda­wa­ło się czymś tak bli­skim, a jed­no­cze­śnie… Im dłu­żej pa­trzył, tym bar­dziej był pe­wien, że w tych oczach nigdy nie było obo­jęt­no­ści, tylko… głę­bo­ko ukry­te łzy. Takie same jak u ojca. Za­drżał. Nagle zro­bi­ło mu się dziw­nie zimno. Przy­ci­snął głowę do cie­płej skóry smoka i za­ci­snął po­wie­ki, znów wi­dział ciem­ność, samą ciem­ność i tak chyba było le­piej.

 

***

 

Mia­sto do­strzegł z da­le­ka i jeśli oj­ciec na­praw­dę uwa­żał, że be­stie na do­tar­cie do celu po­trze­bo­wa­ły kilku ty­go­dni, to grubo się mylił.

Roben po­kle­pał smoka po karku. Zni­ży­li lot. Brama mia­sta nadal się trzy­ma­ła, ale obroń­cy z coraz więk­szym tru­dem od­pie­ra­li ko­lej­ne ataki, ku­pu­jąc jak naj­wię­cej czasu miesz­kań­com sto­ją­cym na wyżej umiesz­czo­nych umoc­nie­niach. Za­ło­ga skła­da­ła się z męż­czyzn, star­ców, dzie­ci i ko­biet. Nikt już tutaj nie miał nic do stra­ce­nia.

– Dimi… Czas tro­szecz­kę przy­pa­lić te be­stie.

Smok za­nur­ko­wał i otwo­rzył pasz­czę. Swąd spa­le­ni­zny po­draż­nił noz­drza. Ogień za­brał ze sobą kil­ka­na­ście manu. Na ich miej­sce szy­ko­wa­ły się ko­lej­ne, ale żar sku­tecz­nie na razie po­wstrzy­my­wał je od szar­ży.

Na ko­lej­ną falę ognia mury za­wrza­ły okrzy­ka­mi. Lu­dzie wzno­si­li bro­ń, po­ka­zu­jąc sobie na prze­mian smoka i ogień tra­wią­cy be­stie. Roben mach­nął do tłumu. Może na­praw­dę dało się spa­lić wszyst­kie manu? Może… Uśmiech­nął się smut­no. Jesz­cze jeden prze­lot smo­kiem. Ko­lej­na fala ognia. Setki be­stii usma­żo­nych, ale nie po­tra­fił do­strzec końca stada, były ich ty­sią­ce, a za­bi­cie setki nic nie zmie­nia­ło.

– Dasz radę, Dimi.

Smok po raz ko­lej­ny wy­rzu­cił z sie­bie ogień. Wzniósł się, by za chwi­lę znów za­nur­ko­wać, od­dy­chał coraz cię­żej. Roben z nie­po­ko­jem po­gła­dził twar­dą skórę i przy­tu­lił się do jego grzbie­tu. Wi­dział, jak be­stie za­czy­na­ją się prze­dzie­rać w stro­nę bramy, były coraz bli­żej muru i za­czy­na­ły wspi­nać się po cia­łach swo­ich po­przed­ni­ków. Górka ze zwłok była coraz wyż­sza. Nie tak to wszyst­ko po­win­no się skoń­czyć, prze­cież tyle po­świę­cił, prze­cież…

Smok ział coraz sła­biej.

– Jesz­cze raz – szep­nął Roben i sam nie po­znał swo­je­go głosu.

Spoj­rzał na wo­jow­ni­ków strze­gą­cych murów. Li­czy­li na niego, dał im na­dzie­ję na zwy­cię­stwo, a teraz mu­siał ją za­brać. Za­nur­ko­wa­li raz jesz­cze, ale tym razem smok wy­pu­ścił z sie­bie tylko kłąb dymu. Za­to­czył słaby krąg i od­chy­lił głowę w bok tak, by wi­dzieć chło­pa­ka. W śle­piach za­war­te było nieme py­ta­nie, na które Roben nie chciał od­po­wia­dać, a jed­nak mu­siał. Wahał się przez chwi­lę.

– Wra­ca­my.

Po­świę­ce­nie nie mia­ło­by tu żad­ne­go sensu. Żad­ne­go. Kil­ka­na­ście wię­cej za­bi­tych be­stii nic by nie zmie­ni­ło.

Za­trzy­ma­li się na plat­for­mie. Pa­mię­tał, jak dwa ty­go­dnie temu wsia­dał na smoka wraz z ojcem tutaj, zaraz przy are­nie, na któ­rej ćwi­czył całe lata. Czemu ćwi­czył? Czy to coś zmie­ni­ło? Za­ci­snął po­wie­ki.

Zsu­nął się z grzbie­tu. Dimi pa­trzył na niego, cięż­ko dy­sząc i wy­pusz­cza­jąc z noz­drzy kłęby dymu. Roben chwy­cił rę­ko­ma głowę smoka.

– To nie twój dom. Masz wła­sny, gdzieś tam w gó­rach i nie po­wi­nie­neś umie­rać w nie swo­jej woj­nie. Leć.

Smok de­li­kat­nie do­tknął głową czoło Ro­be­na i po­wo­li się od­wró­cił. Roben czuł, jak coś w nim wzbie­ra.

– Leć! – krzyk­nął.

Jesz­cze raz po­czuł na sobie spoj­rze­nie smoka. Te oczy… A potem Dimi znik­nął wśród chmur. Roben długo pa­trzył w pu­szy­ste ol­brzy­my. Od­wró­cił wzrok do­pie­ro wtedy, gdy usły­szał za ple­ca­mi od­głos kro­ków.

– Wró­ci­łeś – szep­nął Mistrz. Uśmiech­nął się, ale pod uśmie­chem krył się ból.

– Wró­ci­łem. – Roben po­ki­wał głową. – Wró­ci­łem.

Po­gła­dził ostrze szty­le­tu i ru­szył w dół po schod­kach. Wie­dział, że nie da się już ura­to­wać mia­sta, a jed­nak po­sta­no­wił wal­czyć. Dom miał tylko jeden.

Koniec

Komentarze

Fajny pomysł na manu. Dlaczego właściwie uhonorowałeś je wielką literą?

Jak na mój gust, dużo tu obyczajówki – trudna relacja chłopaka z ojcem, wielka polityka.

Dziwnie wypada ta ich przeprowadzka – chłopak zdaje się być więźniem w pokoju, którego nigdy nie opuszcza. A jak odwiedza go dziewczyna, to prawie ze sobą nie rozmawiają, nie próbuje poznać nowego miejsca. Ona tylko dostarcza krótkie wiadomości, wygłasza, czego wymaga fabuła, i znika. Dlaczego smok pozwolił się skuć? Dlaczego władze spróbowały czegoś tak głupiego? Czy ojciec nie mógł wynegocjować lepszych warunków na starcie? W końcu smok to nie byle co.

Babska logika rządzi!

Cześć, Finkla. 

Fajny pomysł na manu. Dlaczego właściwie uhonorowałeś je wielką literą?

:) Nie wiem, jakoś tak wyszło, jutro poprawię na małą. 

Jak na mój gust, dużo tu obyczajówki – trudna relacja chłopaka z ojcem, wielka polityka.

Może faktycznie trochę przesadziłem, bo chciałem skupić się na bohaterach, a fantastyki faktycznie mało zostało. 

Co do zamknięcia w pokoju. Bardziej myślałem, że na początku nie chciał poznawać tego miejsca, raz, że się bał, a dwa, że czuł żal do ojca i uznawał tylko jeden dom. Później raz wyszedł na trening i w sumie po nim mogłem go pokazać, jak chodzi po mieście czy coś w tym stylu, jednak uznałem, że wiadomość o zabiciu wcześniejszego człowieka w komnacie ostudzi w nim chęć do wycieczek. Ale na pewno mogłem to lepiej podkreślić. 

Ona tylko dostarcza krótkie wiadomości, wygłasza, czego wymaga fabuła, i znika.

Kajam się, bo jak tak teraz patrzę, to faktycznie mogłem trochę bardziej rozbudować jej charakter, a tak wypadła sztucznie, jako wyłącznie narzędzie popychające dalej fabułę. 

. Dlaczego smok pozwolił się skuć?

W zamyśle ojciec zezwolił na to, licząc, że dadzą im wtedy spokój. I chciałem ukazać go trochę zaślepionego. A wydawało mi się, iż władza faktycznie może spróbować zabić właścicieli smoka, żeby później go sobie przywłaszczyć. Niektórzy rządzący lubią mieć nad wszystkim kontrolę. Taki przynajmniej był zamysł i faktycznie trochę źle to przedstawiłem. 

Dzięki za komentarz i wskazanie błędów w fabule :D

Pozdrawiam. 

Sen jest dobry, ale książki są lepsze

Dzień dybry,

 

Można byłoby go spokojnie nazwać starcem, rzucając szybkie spojrzenie na jego pomarszczoną twarz, gdyby nie pewny chód, gibkość i czujne oczy. Wtedy pojawiały się wątpliwości, czy na pewno przeżył tyle zim, na ile wskazuje poniszczona cera i dawno już posiwiałe rzadkie włosy.

Moim zdaniem wystarczy już pogrubione zdanie.

 

– Wiem, że wróci. – powiedział

Bez kropki.

 

Mistrz położył mu dłoń na ramieniu

A tu z kolei brakuje kropki.

 

– Duży ciężar spoczął na jego barkach, kiedy się z nim upora…

Tutaj bym rozdzieliła te zdania kropką.

→ – Duży ciężar spoczął na jego barkach. Kiedy się z nim upora…

 

I ile jeszcze lat minie

Zbędne pierwsze “i”. Aliteracja. Przeczytaj to zdanie na głos – dziwnie brzmi, nie?

 

Dialog jest trochę chaotyczny. Nie wiem, kto co mówi, a chciałabym wiedzieć.

 

Nigdy o niej nie rozmawiali, ale napięcie zawsze gdzieś wisiało w powietrzu.

 

– Pamiętasz, co było kiedyś? – zapytał cicho.

To pytanie jest bez sensu. 

Kiedyś jest terminem nieokreślonym, abstrakcyjnym. Dlaczego mam się zainteresować czymś tak rozmytym?

Skonstruowałabym inaczej to zdanie. Np.: “Pamiętasz, co działo się tu wcześniej?”, “Czy ojciec opowiadał ci historię pałacu?”

 

Taki rzeczy się nie zapomina.

Takich

 

Kiedyś było inaczej.

Kiedyś to było ;p

 

Raz, może dwa razy

 

Hm. Jestem teraz na fragmencie, gdzie lecą i rozmawiają. I tak, wcześniej wspomniałeś o chlastającym wietrze. A teraz sobie rozmawiają. Raczej by się nie słyszeli przy chlastającym wietrze.

 

kiedy polecą pierwszy raz razem w dal

Aliteracja. Razem można zastąpić wspólnie.

 

Smok zanurkował pomiędzy chmurami i znaleźli się teraz nad lasem, za daleko którym ciągnęła się równina.

 

Nie miło byłoby znaleźć się teraz na dole.

Nie byłoby miło

 

Są tu ich tysiące. Próbowałem przez ostatnie miesiąca,

Literówka, ale gdy ją poprawisz, zrobi się rym. Trzeba jakoś przekształcić zdanie.

 

korony drzew błyszczące <w> świetle księżyca.

Zjadłeś w.

 

Ta sama obojętność w oczach co u ojca.

Brakujący przecinek.

→ Ta sama obojętność w oczach, co u ojca.

 

Inne drzewa, ludzie całkiem inaczej ubrani o spojrzeniach, które mu się nie podobały.

Tu też.

→ Inne drzewa, ludzie całkiem inaczej ubrani, o spojrzeniach, które mu się nie podobały.

 

Zaraz obok niego leżał miecz, z którym to planował się nie rozstawać.

 

Miał przeczucie, że ten może mu się jeszcze niejednokrotnie przydać i to w najbliższym czasie. To nie było miejsce

Totoza.

 

Jedno z drzew sięgało grubą gałęzią, aż do parapetu

Zbędny przecinek.

 

W rodzinnym mieście nad wszystkim pieczę sprawowała dziewięciu-osobowa rada zwana Lożą.

Dziewięciuosobowa

https://dyktanda.pl/jak-sie-pisze/dwuosobowy-czy-dwu-osobowy-razem-czy-osobno/

 

w którym lęgła się jakaś złośliwość.

Bardziej pasuje mi kryła. Ale to tylko sugestia.

 

Roben usłyszał szelest zza okna.

Nie jestem pewna, ale wydaje mi się, że zza okna to może jedynie coś wypełznąć lub wyjść, a nie usłyszeć dźwięk.

 Roben usłyszał szelest za oknem.

 

tą samą co w oczach ojca.

→ tą samą, co w oczach ojca.

 

– Mu wszystko jedno.

Wszystko mu jedno.

 

Była może i jedyną szczerą osobą w tym mieście.

Chyba niepotrzebne “i”.

 

Tym razem na jego twarzy malowała się szczerość, zwykła prosta szczerość.

→ Tym razem na jego twarzy malowała się szczerość, zwykła, prosta szczerość.

 

Czasami zdawało mu się, że zrozumienie jej należy wręcz do rzeczy niemożliwych.

Ale on ją widzi dopiero drugi raz w życiu.

 

Tylko jak żyć spokojnie, gdy… Wstał z łoża i podszedł do okna. Ogród był piękny.

Dziwnie posklejane te zdania. Wyglądają jak wyciągnięte nie powiem skąd.

 

Ojciec wrócił w południe z lekko drżącymi dłońmi i zaproponował, żeby wspólnie poćwiczyli. Jeśli wcześniej wyglądał na zdenerwowanego, to teraz nie było tego po nim widać.

No jak nie, przecież zauważył drżące dłonie.

 

Może wcześniej zlekceważyłby to zdanie, ale po tym,,

O jeden przecinek za dużo.

 

Wbiła w niego wzrok. W jej oczach błyszczała wściekłość, gdyby miała przy sobie drewnianą łyżkę, z pewnością dostałby po głowie.

– Skuliście go – wycedziła.

Roben odwrócił się i ruszył do drzwi. Ręką zawisła nad klamką. Zmienił zdanie.

– Co to ma znaczyć? – Wbił w nią wzrok.

Dużo tego wbijania wzrokiem.

 

Nie liczył na przyjście Noknei, nie po tym ja wygonił,

A co tutaj się stało?

 

Nie było widać na jego nieco już pomarszczonej twarzy ani śladów napięcia ,ani smutku

Przecinek po spacji.

 

Roben zdusił w sobie wściekłe syknięcie i jakoś ta cała radość z zobaczenia ojca gdzieś zniknęła.

Zastanawiam się też nad słowem syknięcie. Nie powinien być syk?

 

Ojciec wstał i ruszył w stronę drzwi z tą samą obojętnością w oczach co zawsze.

→ Ojciec wstał i ruszył w stronę drzwi z tą samą obojętnością w oczach, co zawsze.

 

A jeśli to wszystko było wrednym kłamstwem, to

Totooooooza!

 

Ciekawe gdzie on teraz był

→ Ciekawe, gdzie on teraz był

 

a ta wyprawa… Gdyby wiedział, jak to wszystko się potoczy, nigdy by nią nie wyruszył.

Z tego, co wiem, wyrusza się w podróżna wyprawę.

 

Cofnął, czując, jak serce zaczyna szybciej bić.

Co cofnął? Brakuje podmiotu.

 

A więc jednak przy pomocy drewnianej łyżki dało się kogoś zabić.

Ta ;p

Po pierwsze: wydaje mi się, że się nie da.

A po drugie: Dziesiątki uderzeń Robena w ogóle nie przyczyniły się do pokonania przeciwnika? Całą zasługę przypisujesz drewnianej łyżce?

 

– Dziękuje – szepnął z trudem

Literówka.

 

– Ruszyłam w twoją stronę z drewnianą łyżką.

Brzmi nienaturalnie. Po co by podkreślała, że jest drewniana?

 

głupim kłamstwem, tak kłamstwem,

→ głupim kłamstwem, tak, kłamstwem,

 

Tamten widać nic jeszcze nie wiedział. Więc i nic nie podejrzewał.

→ Tamten widać nic jeszcze nie wiedział. Więc też niczego nie podejrzewał.

 

„Honor na nic ci, gdy jesteś martwy”.

„Na nic ci honor, gdy jesteś martwy”.

 

strażnik widać też, bo machnął ręka

Literówka.

 

– Klucze tylko dla ojca. Tobie mały dać nie…

→ – Klucze tylko dla ojca. Tobie, mały, dać nie…

 

Tu na nic element zaskoczenia.

Czegoś mi brakuje.

Tu na nic się nie zda element zaskoczenia.

Jakoś tak.

 

Roben przytulił <się> do karku smoka

Zjadłeś się.

 

Włożył mięso do ust, smakowało obrzydliwie, ale nawet się nie wzdrygnął.

Rozdzieliłabym to:

→ Włożył mięso do ust. Smakowało obrzydliwie, ale nawet się nie wzdrygnął.

 

Ogniska nie zapalił pomimo wyjątkowo ciemnej nocy. Nie miał ochoty.

Ze szczytu nie widział wiele poza to, co pokazywał mu księżyc.

Jeśli księżyc cokolwiek mu pokazywał (swoją drogą zmieniłabym na oświetlał albo odsłaniał), to noc nie była wyjątkowo ciemna.

 

Nadal był daleko.

Skulił się i zamknął oczy. Obrazy miasta, w którym zostawił trupy zabite albo przez niego, albo przez smoka wracały nieustannie i nie potrafił się ich pozbyć. Został sam. Całkiem sam. Nie wiedział nawet, jak radzi sobie Noknea, bo jeśli ktoś ją widział, jak… Ścisnął dłonie w pięści. Ją też zostawił.

Mroźny wiatr znów uderzył go po twarzy. Zostało mu już tylko jedno miejsce, które nadawało życiu sens i kazało lecieć dalej. Było daleko. Tak, daleko, ale w końcu musiał tam dotrzeć i miał nadzieję, że nie będzie wtedy już za późno.

Tak, wiemy, było daleko.

 

Roben widział w jego oczach obojętność, taką samą jak u ojca.

Chyba już trzeci albo czwarty raz o tym piszesz, że ten smok ma takie samo spojrzenie jak ojciec. Zredukowałabym z dwa takie opisy.

 

Głos znów gdzieś ugrzązł

Widzę, że dużo sypiesz gdziesiami i jakosiami. Staraj się unikać tych słów. Nie pomagają ani w zrozumieniu tekstu, ani w projekcji wydarzeń.

 

Spojrzał w oczy Dimiego, tkwiła tam ta sama obojętność co u ojca.

No, powiem Ci, że już naprawdę mam dosyć tego frazesu ;p

 

Im dłużej patrzył, tym bardziej był pewien, że w tych oczach nigdy nie było obojętności, tylko… głęboko ukryte łzy. Takie same jak u ojca.

!!!!!!!

 

Ludzie wznosili bronie,

Czy istnieje liczba mnoga od broń?

https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/bron-czy-bronie;11154.html

 

 

No i dotarliśmy do końca.

Zakończenie nawet wzruszające. Bohater postąpił szlachetnie, wbrew słowom ojca, że “nic ci po honorze, gdy jesteś martwy”.

Brakowało mi zacieśnienia więzi między Robenem i Nokneą, więc rozstanie się z nią mnie nie ruszyło. Zabrakło mi też poczucia zagrożenia ze strony stworzeń Manu. Czytelnik ich nie spotyka, są przedstawione z ogromnego dystansu. No i też trawi mnie pytanie, co się stało z matką bohatera? Zostało chyba wspomniane, że gdzieś tam spadła, ale skąd, gdzie i w jakich okolicznościach – to już nie zostało wyjaśnione. Spadła ze schodów? Spadła ze smoka i zżarły ją Manu?

Ale, ale – ogólnie opowiadanie mi się podobało i uważam, że to jest najlepsze opowiadanie, jakie do tej pory tu opublikowałeś. Moim zdaniem lepiej wychodzą Ci dłuższe formy. No i widać też duży postęp.

Gratuluję! I pozdrawiam serdecznie.

Bez sztuki można przeżyć, ale nie można żyć

jednak uznałem, że wiadomość o zabiciu wcześniejszego człowieka w komnacie ostudzi w nim chęć do wycieczek.

No, jeśli zabito kogoś w pokoju, to dla mnie raczej powód, żeby w tym pokoju nie siedzieć. Ale ja jestem dziwna. ;-)

Babska logika rządzi!

Dzień dybry, Holly

Oj, cholipka, nie pomyślałbym, że aż tyle błędów w tekście zostawiłem. Ogromne dzięki za ich wyłapanie. Poprawiłem. 

Brakowało mi zacieśnienia więzi między Robenem i Nokneą, więc rozstanie się z nią mnie nie ruszyło.

Właśnie teraz widzę, że trochę za bardzo przyśpieszyłem tę relację Noknei z Robenem i zrobiłem z Noknei bardziej narzędzie do wyjaśniania fabuły, niż faktyczną postać. Za co kajam się po raz drugi. 

Co do śmierci matki, trochę bardziej ją wyjaśniłem. 

Ale, ale – ogólnie opowiadanie mi się podobało i uważam, że to jest najlepsze opowiadanie, jakie do tej pory tu opublikowałeś. Moim zdaniem lepiej wychodzą Ci dłuższe formy. No i widać też duży postęp.

Nawet nie wiesz, jak miło jest coś takiego przeczytać :D 

Wielkie dzięki za wizytę. 

Pozdrawiam. 

 

Finklo,

sądziłem, że bohater będzie się czuł bezpieczniej w swojej komnacie, niż chodząc po mieście ze względu na te wydarzenia. Ale w sumie jeśli zabili wcześniejszego mieszkańca, to może właśnie Roben powinien częściej opuszczać wieże. Racja, jakoś przy pisaniu źle to wymyśliłem. Dla mnie to znak, żeby więcej czasu spędzać nad tworzeniem fabuły. 

Sen jest dobry, ale książki są lepsze

Hej!

 

Podoba mi się początek, no co tu dużo mówić, lubię w opowiadaniach relacje ojciec-syn i mistrz-uczeń, a u Ciebie mamy od początku oba te wątki. Czuję, że relacja z ojcem wysunie się na dalszy plan, skoro mamy przejażdżkę smokiem. Zabrakło mi tutaj opisu smoka, bo w sumie skupiłeś się na oczach, a ja nie wiem, czy on wielki, zielony, matowy, błyszczący? Dobra, dalej piszesz, że czarny i że z nozdrzy buchnął mu kłęb pary, ale to i tak za mało jak na smoka, który stanowi dość istotny element opowiadania.

Na plus naturalność, dzięki której opisujesz wrażenia i odczucia Robena.

 

ale było już za późno. manu skoczyły,

Przecinek zamiast kropki (albo wielka litera przy manu).

 

teraz polanę wypełniły odgłosy jedynie manu.

Niezgrabne.

 

równiną. manu

Tu taki sam błąd.

 

Pomysł na wywiezienie syna do innego miasta ze względu na manu – dobre, mocne. Jedynie zgrzyta mi to, że ojciec tak po prostu zostawił wszystkich bez informacji. Mógł dać znać, że manu idą, choć nie pomagać walczyć, nie widzę tu za bardzo sprzeczności, można oznajmić zbliżające się manu, ściemnić, że leci po odsiecz i odlecieć.

 

Roben zacisnął zęby. .

 

Wszyscy odziani w biały płaszcz

Chyba odziani w białe płaszcze, bo to nie był jeden biały płaszcz?

 

i gdyby tylko chciał, mógłby po nim zejść aż na sam dół.

Hm, to chyba powinien się martwić, że ktoś może po tym drzewie wejść do niego? No bo skoro nie można ufać ludziom, takie drzewo blisko okna oznacza niebezpieczeństwo… Już widzę, jak morderca wspina się po pniu nocą…

 

– Nazywa się Dimi. Jest czarny, co pewnie zdążyłaś już zauważyć

Już trzy razy mieliśmy informację, że smok jest czarny, też zdążyliśmy to zauważyć. :D Naprawdę warto wspomnieć o nim cokolwiek innego. :D

 

Hm, skoro ojciec planuje zabić wszystkie manu za jakiś czas, tym bardziej niezrozumiały jest brak poinformowania miasta o tym, co się do nich zbliża.

 

Zdawała się rozumieć te stworzenia jak nikt inny.

Trochę brakuje mi pokazania tego, jak Noknea rozumie stworzenia. Czasami coś napiszesz, ale brakuje tego w tekście. Mam wrażenie, że to wszystko dąży do wspólnego lotu smokiem Robena i Noknea’y.

 

Hm… Czegoś mi brakuje w relacji Robena i Gary’ego, trochę za dużo opisujesz odczuć Robena, które następnie pokazujesz w dialogach. W sensie: narrator opisuje to, co za chwilę słyszymy z jego ust. Przez to mamy pewną powtarzalność, a to jest męczące.

 

Najwidoczniej kochał zabijać.

Raczej zbędne.

 

Mężczyzna z nożem zeskakujący z okna – no dość typowe, tzn. przewidziałam już przy pierwszej scenie. ;p

 

Zniknął uśmieszek. Skończył się bawić.

Podmiot uciekł.

 

Poderwał się łoża.

?

 

Noknea pomagająca – no też raczej do przewidzenia, choć ta łyżka to sama nie wiem…

 

– Wróciłeś. – szepnął Mistrz

– Wróciłeś – szepnął Mistrz

 

Hm, końcówka zbyt patetyczna. Właściwie co mu da walka do końca, żeby zginąć? Bo wie, że to walka przegrana. Totalnie. Nie lepiej lecieć ze smokiem, odszukać krainę i sprowadzić więcej smoków? Jak nie na to miasto to na inne?

 

Czekałam w sumie na opis manu, ale się nie doczekałam. Szkoda. Zagrożenie było tylko nazwane zagrożeniem, ale nie mamy takiego bezpośredniego starcia, takiego dramatycznego ukazania, jak te manu zabijają (choćby bohatera na koniec albo Mistrza).

 

Ale poza tym – całkiem mi się podobało, takie fantasy ze smokami i wymyśloną przez Ciebie rasą, która sieje postrach. Na plus wątek ojciec-syn, choć zdecydowanie mógł być lepszy.

 

Pozdrawiam,

Ananke

Witaj, Ananke

Usterki poprawione. 

Podoba mi się początek, no co tu dużo mówić, lubię w opowiadaniach relacje ojciec-syn i mistrz-uczeń, a u Ciebie mamy od początku oba te wątki.

Cieszę się, że tym trafiłem Twoje gusta i znając już przyszłość, przyznaję do winy, bo faktycznie trochę zawaliłem ten wątek relacji syna z ojcem. 

Co do opisu smoka. A nie wiem nawet, czemu tak mało go opisałem, bo te stworzonka bardzo lubię i w sumie mogłem powiedzieć coś o nim więcej. 

Mógł dać znać, że manu idą, choć nie pomagać walczyć, nie widzę tu za bardzo sprzeczności, można oznajmić zbliżające się manu, ściemnić, że leci po odsiecz i odlecieć.

A no racja, jakoś tego nie przemyślałem. 

Mężczyzna z nożem zeskakujący z okna – no dość typowe, tzn. przewidziałam już przy pierwszej scenie. ;p

Załóżmy, że to Ty po prostu jesteś sprytna ;P

Cieszę się, że ostatecznie opko całkiem się podobało i spróbuję w przyszłości uniknąć tylu błędów. 

Dzięki za wizytę i wskazanie wszelkich usterek. 

Pozdrawiam. 

Sen jest dobry, ale książki są lepsze

białe płaszcze zakrywający częściowo zbroję

Literówka.

dziewczyna w potarganych włosach

Raczej ,,o potarganych włosach”.

Rzucił spojrzenie w stronę ojca, który zabrał ze sobą oba miecze(,) i zganił się w myślach za nieostrożność.

Przyznaję, nie jestem pewien, ale bez przecinka to jakby ojciec się zganił.

 

Jeśli chodzi o historię, to dwie rzeczy mnie zastanawiają:

Pyrwo – Dimi jest jedynym znanym smokiem. Inne podobno mieszkają sobie gdzieś tam, nie wiadomo gdzie. A ci chcą z nich armię budować?

Wtoro – nadal nie wiemy, skąd córka kucharza zna się na smokach.

 

Trochę mi się nie podoba demonizacja tego drugiego miasta. Od początku wszystko wskazuje na to, że ci ludzie są niedobrzy, a na wypadek, gdyby to nie było jasne, to jeszcze skuwają smoka i mordują jedynego gościa, który potrafił na nim jeździć (co jest nie tylko złe, ale i głupie). Brakuje też trochę opisów – cały czas wyobrażałem sobie Skyrim (chociaż czy to źle?…). :P

Ale poza tym w porządku. Historia jest melancholijna, trafia tam, gdzie ma trafiać – zwłaszcza zakończenie (nie spodziewałem się takiej… masakry). Udane najdłuższe opowiadanie. :) 

P.S. Kojarzysz ,,Attack on Titan”?

Show us what you've got when the motherf...cking beat drops...

przyznaję do winy, bo faktycznie trochę zawaliłem ten wątek relacji syna z ojcem. 

Gdzieś tak się rozpłynął, sporo było podobnych wyjaśnień, zabrakło rozmów o tu i teraz. ;) 

 

A nie wiem nawet, czemu tak mało go opisałem

Też nie wiem, czemu, zwłaszcza że podkreślałeś to, że był czarny, więc miejsce na inne wzmianki było. :) 

 

Załóżmy, że to Ty po prostu jesteś sprytna ;P

No ale mamy drzewo, które prowadzi do okna… Wcześniej zginął tu poprzedni lokator… Myślę, że bohater powinien być sprytniejszy. :p

Pisarzu, misię czytało z zaciekawieniem i przyjemnością podszytą żalem. Smoki są najlepsze i szkoda, że Dimi był jeden. W ogóle żal, że tak się to toczy i kończy, że manu wygrają. Chyba wskazane usterki pousuwałeś, bo nie zatrzymywały. Z przekonaniem polecam do czytania i do Biblioteki. :)

Mam wrażenie, Młody pisarzu, że miałeś niezły pomysł na świat i dziejące się w nim wydarzenia, ale chyba nie udało Ci się pokazać wszystkiego w sposób pełny i satysfakcjonujący.

Postaci nakreśliłeś dość powierzchownie, z grubsza tylko dzieląc je na dobre i złe, nie do końca pokazując, co nimi powoduje.

Zdumiewa mnie, że Gary, mając na uwadze dobro syna, nie zadbał o znalezienie dla obu bezpiecznego miejsca i dokonał wyboru najgorszego z możliwych. Nie pojmuję też Robena, który zdaje sobie sprawę z niebezpieczeństw, ale nie robi nic i siedzi dwa tygodnie w komnacie, przyjmując wizyty Noknei, która zaistniała chyba tylko po to, żeby w odpowiedniej chwili zrobić użytek z drewnianej łyżki. No, jakoś mi się to wszystko kupy nie trzyma.

Manu, moim zdaniem, też pokazałeś niezwykle oszczędnie – ot, nieprzebrane ilości bestii, pożerających wszystko, co znajdzie się w zasięgu paszczy.

I tylko uwolniony smok, zrobiwszy co mógł, odleciał do swojej krainy.

Wykonanie pozostawia sporo do życzenia.

 

– Że oj­ciec po­sta­na­wił za­brać cię na wy­ciecz­kę? → Literówka.

 

chło­nął wiatr lekko chla­sta­ją­cy go po twa­rzy. → Skoro wiatr go chlastał to raczej nie lekko.

Proponuję: …chłonął wiatr muskający go po twarzy.

 

– Nie mia­łeś ani chwi­li dla mnie?

Gary nie od­po­wie­dział. Roben przez chwi­lę wpa­try­wał się… → Czy to celowe powtórzenie?

 

Kilka saren na czele z je­le­niem wy­chy­li­ło się z krza­ków… → Samiec sarny to rogacz/ kozioł. Jeleń nie jest sarną. Samica jelenia to łania, nie sarna.

 

 Dimi wy­peł­nił swoją pasz­czę przy­pie­czo­ny­mi manu… → Czy zaimek jest konieczny?

 

Roben oto­czył się moc­niej płasz­czem… → Raczej: Roben owinął/ otulił się ciaśniej płasz­czem

 

kła­dąc na ska­li­stym pod­ło­żu po­si­łek. → Raczej: …kła­dąc posiłek na ska­li­stym pod­ło­żu.

 

Wszy­scy odzia­ni w białe płasz­cze za­kry­wa­ją­cy czę­ścio­wo zbro­ję. → Wszystkie płaszcze zakrywały jedną zbroję?

A może miało być: Wszy­scy odzia­ni w białe płasz­cze za­kry­wa­ją­ce czę­ścio­wo zbro­je.

 

Zaraz obok niego leżał miecz… → A może: Tuż obok leżał miecz

 

Na ga­łę­zi sie­dzia­ła dziew­czy­na w po­tar­ga­nych wło­sach. → Skąd na gałęzi włosy, w których siedziała dziewczyna?

A może miało być: Na ga­łę­zi sie­dzia­ła dziew­czy­na z potarganymi włosami.

 

Spraw­nie wsu­nę­ła się przez pa­ra­pet i otrze­pa­ła suk­nie. → Literówka.

Zakładam, że miała na sobie jedną suknię.

 

Mia­sto wy­cho­wa­ło róż­nych ludzi, nie­któ­rych było cięż­ko zro­zu­mieć.Mia­sto wy­cho­wa­ło róż­nych ludzi, nie­któ­rych było trudno zro­zu­mieć.

https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/Ciezko-a-trudno;19058.html

 

to nie był jego pro­blem. I tak już dość miał pro­ble­mów. → Czy to celowe powtórzenie?

 

– Za­bra­li je przy zmia­nie wy­stro­je­nia?– Za­bra­li je przy zmia­nie umeblowania?

 

Tchnię­ty prze­czu­ciem po­de­rwał się z łoża. → Pewnie miało być: Tknię­ty prze­czu­ciem po­de­rwał się z łoża.

Sprawdź znaczenie słowa tchnąć.

 

Roben krę­cił się po po­ko­ju, co chwi­lę wkła­da­jąc rękę we włosy. → A może: Roben krę­cił się po po­ko­ju, co chwi­lę łapiąc się za głowę.

 

– To nie­waż­ne, bo ty po­wi­nie­neś to zro­bić. Umó­wi­li­śmy się, że razem pod­bi­je­my świat, pa­mię­tasz? Czy już za­po­mnia­łeś? – Wy­rzu­cał z sie­bie słowa, mó­wiąc coraz gło­śniej. → Didaskalia małą literą.

 

Roben wzbił wzrok w twarz ojca… → Pewnie miało być: Roben wbił wzrok w twarz ojca

 

sa­me­mu po­wro­tu nie po­tra­fił zor­ga­ni­zo­wać… → …sa­m nie po­tra­fił zor­ga­ni­zo­wać powrotu

 

Mężczyzna przerzucił nóż między rękoma. → A może: Mężczyzna przerzucił nóż z ręki do ręki.

 

Ze­sko­czył z pa­ra­pe­tu i po­wo­li zbli­żał się w jego kie­run­ku. → Czy dobrze rozumiem, że mężczyzna zeskoczył z parapetu i zbliżał się w kierunku parapetu?

 

Męż­czy­zna zmru­żył brwi. → Obawiam się, że brwi nie można zmrużyć. Pewnie miało być: Męż­czy­zna zmarszczył brwi.

 

Ze szczy­tu nie wi­dział wiele poza to, co po­ka­zy­wał mu księ­życ.  → Ze szczy­tu nie wi­dział wiele, poza tym co po­ka­zy­wał mu księ­życ.  

 

Po­win­ni­śmy le­ciecj szyb­ciej.Po­win­ni­śmy le­cieć szyb­ciej.

 

– Wy­trzy­masz ze mną, a ja… – urwał. → Skoro urwał to przestał mówić, więc: – Wy­trzy­masz ze mną, a ja… – Urwał.

 

Głos znów ugrzązł i już nie chciał wró­cić. → Głos nie grzęźnie. Pewnie miało być: Głos znów uwiązł w gardle i już nie chciał wró­cić.

Sprawdź znaczenie słowa grzęznąć.

 

Wzniósł się do góry, by za chwi­lę znów za­nur­ko­wać… → Masło maślane – czy mógł wznieść się do dołu? Wystarczy: Wzniósł się, by za chwi­lę znów za­nur­ko­wać

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Cześć, SNDWLKR

Pyrwo – Dimi jest jedynym znanym smokiem. Inne podobno mieszkają sobie gdzieś tam, nie wiadomo gdzie. A ci chcą z nich armię budować?

W zamyśle: Roben wierzył, że uda im się je znaleźć. A ojciec w głównej mierze chciał uspokoić syna i odnaleźć wspólny język. 

Wtoro – nadal nie wiemy, skąd córka kucharza zna się na smokach.

Myślałem, że zostawienie tego jako niewiadomą będzie spoko pomysłem. Ale jak tak teraz patrzę, to faktycznie niekoniecznie. 

 

Trochę mi się nie podoba demonizacja tego drugiego miasta. Od początku wszystko wskazuje na to, że ci ludzie są niedobrzy

Kurczę, chciałem to miasto przedstawić jako takie złe jedynie z perspektywy Robena, że to on patrzy na nie tak nieprzychylnie, jednak coś ewidentnie w takim razie popsułem. To znaczy w zamyśle władza miała i tak okazać się zła, ale pozostali ludzie mieszkający tutaj już nie. 

Ale poza tym w porządku. Historia jest melancholijna, trafia tam, gdzie ma trafiać – zwłaszcza zakończenie (nie spodziewałem się takiej… masakry). Udane najdłuższe opowiadanie. :) 

Cieszę się, że w miarę przypadła do gustu :)

Dzięki za komentarz i wskazanie usterek. 

Pozdrawiam. 

 

Ananke, 

No ale mamy drzewo, które prowadzi do okna… Wcześniej zginął tu poprzedni lokator… Myślę, że bohater powinien być sprytniejszy. :p

Wiem, wiem, tak tylko sobie żartowałem ;)

 

Cześć, Koalo

Smoki są najlepsze

Nie mogę się z tym nie zgodzić :D

Miło mi, że opowiadanie Ciebie zaciekawiło i dziękuje za komentarz :)

Pozdrawiam. 

 

Cześć, Reg

Mam wrażenie, Młody pisarzu, że miałeś niezły pomysł na świat i dziejące się w nim wydarzenia, ale chyba nie udało Ci się pokazać wszystkiego w sposób pełny i satysfakcjonujący.

Też właśnie niestety mam takie wrażenie. Muszę popracować jeszcze nad tym warsztatem. 

Co do pozostałych zarzutów też się zgadzam. Dzięki za ich wskazanie oraz za łapankę. Nadal nie wiem, dlaczego aż tyle błędów zostawiam w tekście. Następnym razem przeczytam opowiadanie więcej razy i do tego z lupą. Mam nadzieję, że to pomoże :) 

Pozdrawiam. 

Sen jest dobry, ale książki są lepsze

Młody pisarzu, jeśli w czymkolwiek pomogłam, bardzo cieszę się. :)

Jestem przekonana, że mając chęci, by doskonalić warsztat, na pewno będziesz pisać coraz lepiej. Uważne czytanie tekstu z pewnością przyczyni się do eliminacji usterek i będzie ich coraz mniej, aż całkiem znikną. :)

Powodzenia!

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Witaj Pisarzu, twoja historia ma potencjał, ale widzę szereg mielizn, więc pozwolę sobie wypowiedzieć kilka wątpliwości.

Pierwsza dotyczy Robena i jego zachowań. Trudno zrozumieć ma on 10 lat czy 14 i w jakiej epoce żyje. Zachowuje się jak współczesny rozwydrzony smarkacz. Nie wierze, żeby chowany w opisywanych realiach chłopiec, syn smoczego jeźdźca, mógł mieć mieć pretensje do ojca, że poświęca mu zbyt mało uwagi. Co najwyżej mógłby tęsknić za rodzinnym ciepłem. Za kaprysy, a tym bardziej rzucenie broni, powinien dostać od Mistrza porządne lanie bez żadnego patyczkowania i z perspektywą poprawki ze strony ojca.

Druga dotyczy fizyki lotu. Obserwując polowanie mani, ojciec kazał smokowi zawisnąć. Smok to nie ważka. Zmieniłbym na zataczanie kół.

Intryga w drugim mieście jest też niezbyt przekonująca. Ojciec dał się zbyt łatwo wyrolować swoim nowym partnerom. W ogóle nie rozumiem, po co im było go zabijać. Mieli w ręku Robena i łatwo mogli go kontrolować. Nie potrzebowali go? Mieli własnego jeźdźca, i tylko smoka im brakowało? Jeśli tak, to trzeba to powiedzieć. Czy ojciec spiskował z miejscowymi malkontentami celem przejęcia władzy z pomocą smoka? Przydałoby się to rozwinąć i wyjaśnić.

Sceny walk też budzą wątpliwości. Nie wiadomo dlaczego Roben ma “za daleko” do własnej broni, kiedy widzi w oknie zabójcę? Lepiej brzmiałoby, gdyby zabójca wskoczył przez okno do pokoju, odcinając Robena od jego broni. Potem bohaterowi udaje się zaskoczyć jednego ze strażników, a potem musi walczyć sztyletem przeciwko mieczowi. Dlaczego nie zabrał własnego, przecież miał? Ponadto zdobył broń zabitego strażnika.

Zakończenie jest niby szlachetne, ale nie przekonujące. Wraca do miasta, żeby zginąć w beznadziejnej walce. Młody, silny i ze smokiem. Mógłby przydać się gdzie indziej. Dziewczynę też pozostawił własnemu losowi, choć nietrudno się domyśleć, że nie czeka ją nic dobrego.

 

Cześć, Nikolzollern. 

Zakończenie jest niby szlachetne, ale nie przekonujące. Wraca do miasta, żeby zginąć w beznadziejnej walce. Młody, silny i ze smokiem. Mógłby przydać się gdzie indziej.

No są ludzie, którzy popełniają samobójstwa, a że bohater stracił prawie wszystko, to niemożność pogodzenia się ze zniszczeniem domu i chęć do poniesienia śmierci za nią… Dla mnie nie jest to nielogiczne. 

 

Dzięki za przeczytanie i wskazanie błędów fabularnych. Zgadzam się, że tekst nie wyszedł na zbyt przemyślany. Cóż, mam nadzieję, iż moje kolejne opowiadania wypadną lepiej w tej kwestii. 

Pozdrawiam. 

Sen jest dobry, ale książki są lepsze

Nowa Fantastyka