Platforma dla smoków stała pusta. Ojca nie było już od kilku dni.
– Roben!
Chłopak wzdrygnął się i spojrzał na mistrza. Mężczyzna westchnął. Można byłoby go spokojnie nazwać starcem, rzucając szybkie spojrzenie na jego pomarszczoną twarz, gdyby nie pewny chód, gibkość i czujne oczy.
– Musisz się skupić – powiedział, przerzucając ciężar ciała na drugą nogę.
Roben ruszył do przodu, podnosząc dłoń z tępym sztyletem. Powinien się skupić, patrzeć na cel, uważać, pracować ciałem tak, jak go uczyli, ale nie potrafił, nie gdy… Mistrz bez problemu chwycił go za nadgarstek i wykręcił rękę. Sztylet uderzył o posadzkę.
– Kompletnie się dzisiaj nie starasz.
Roben przygryzł wargę i podniósł broń.
– To nie moja wina.
– Musisz być szybszy, nie zdejmuj wzroku z przeciwnika.
Tak, szybszy, ojciec też mógłby być szybszy, szybciej wracać, szybciej godzić się z przeszłością, szybciej… Roben zacisnął zęby. Nie potrzebował tych treningów, nie miał dla kogo się starać. Cisnął sztylet na podłogę i ruszył w stronę barierki. Nie zatrzymał się na przekleństwo mistrza ani na parę słów o szanowaniu broni. Nie obchodziło go jakieś głupie ostrze.
Położył ręce na barierce. Stąd widział całe miasto wznoszące się wysoko nad ziemią, na wzgórzu stromym niemal ze wszystkich stron oprócz tej jednej, gdzie stała ogromna brama. Budynki rosły wyżej i wyżej, tworząc dziesiątki pięter. Arena treningowa zajęła miejsce prawie na samym szczycie, zaraz przy głównej twierdzy i platformy dla smoków. Od tej drugiej dzieliło go tylko kilkanaście schodków, ale dawno już tam nie był, nie podobała mu się ta posadzka osmolona oddechem smoka.
– Ojciec wróci – zza pleców dobiegł głos mistrza. Nie było już w nim nuty gniewu.
Roben popłynął wzrokiem po chmurach. Ciągnęły się tak daleko, że nawet nie potrafił sobie wyobrazić, nad czym mogą wisieć. Może gdzieś tam krył się inny świat? Tylko raz leciał smokiem, dawno temu. Tylko raz ojciec zabrał go ze sobą. Nigdy więcej. Wspomnienia z tamtej podróży były już mocno zatarte, ale nadal piękne; góry wyglądające jakby ktoś pomalował je najpierw na zielono, potem na szaro, a na końcu postanowił wylać na sam szczyt trochę białej farby… To wszystko widział z wysoka i to wszystko wtedy wydawało się w swej potędze takie dziwnie małe, że miał wrażenie, jakby człowiek mógł nad tym wszystkim zapanować.
– Wiem, że wróci – powiedział, zaciskając palce na barierce. – Zawsze wraca, zawsze wita się tak samo i zawsze idzie do swojej komnaty, a potem… – Przełknął ślinę. – Potem wszystko się powtarza.
Mistrz położył mu dłoń na ramieniu.
– Duży ciężar spoczął na jego barkach. Kiedy się z nim upora…
Roben odwrócił się gwałtownie i spojrzał prosto w oczy mistrza.
– Ile jeszcze lat minie, zanim to się stanie? To, że matka spadła ze smoka… – Machnął ręką.
Odwrócił wzrok. Znów widział chmury, znów widział połacie lasów i łąk otaczające wzgórze. On matki nie pamiętał, ojciec nie potrafił o niej zapomnieć. Nigdy o niej nie rozmawiali, ale napięcie zawsze wisiało w powietrzu.
– Pamiętasz, co było, zanim pojawiły się bestie? – zapytał cicho.
Mistrz pokręcił głową.
– Urodziłem się już tutaj, ale… – Zamyślił się, wbijając wzrok w horyzont. – Opowiadali mi jeszcze, kiedy byłem dzieckiem. Takich rzeczy się nie zapomina. Zanim przyszły manu, nie było niemal w ogóle miast umieszczonych tak wysoko na wzgórzach. Wszystko działo się na ziemi. Podróże między zamkami, twierdzami… to wszystko było możliwe. Organizowano wielkie turnieje, pływano na okrętach, zwiedzano świat… Kiedyś było inaczej.
Roben odetchnął głęboko.
– Kiedyś było wspaniale.
– Czy wspaniale? – Mistrz spojrzał w niebo. – Tego nie wiemy. Ludzie lubią upiększać przeszłość. Ale na pewno mogłeś przemierzać równiny bez patrzenia w ziemię. Wtedy ta się nie ruszała.
Roben pokiwał głową. Tak, manu wszystko zmieniły. Raz, może dwa widział je z daleka, ale słyszał o nich dość, żeby wiedzieć, że gdy ziemia zaczyna się ruszać, jesteś martwy.
Dostrzegł coś w oddali. Zmrużył oczy. Czarny punkt rósł w oczach i nabierał kształtów na tle błękitnego nieba. Roben bez trudu rozpoznał smoka. Uśmiech pojawił się i zaraz zgasł.
– Ojciec wrócił…
Smok przeciął powietrze i zawisł nad platformą, w końcu opadając z towarzyszącym temu łopotem skrzydeł.
Gary zsunął się ze smoka. Na jego twarzy malował się nikły uśmiech. Roben zmrużył oczy i przechylił głowę. Ojciec naprawdę się uśmiechał, po raz pierwszy w życiu się uśmiechał, ale było w tym uśmiechu coś nieszczerego.
– Witaj, ojcze – podniósł rękę w geście przywitania.
Gary zszedł powoli po schodach i stanął naprzeciwko syna. Chwilę patrzył na niego w milczeniu, aż w końcu odezwał się cicho:
– Masz ochotę na lot?
Roben nie wiedział, co powstrzymało go od krzyku radości. Może to drżenie w głosie ojca albo ledwo widoczny grymas bólu na jego twarzy? Albo po prostu zwykła wykształcona przez tyle lat nieufność do osoby, która znikała na całe dnie, a potem wracała z obojętnością w oczach. Tak, tym razem było inaczej, tylko dlaczego? Nie chciał się zastanawiać. Skinął głową.
– Z chęcią – powiedział i zmusił się do uśmiechu.
Pomyślał, że przyjemnie byłoby zaufać. Jeszcze raz.
– Poczekasz przy smoku? Skoczę po torbę.
– Oczywiście.
Ojciec odpowiedział mu uśmiechem, wciąż słabym, ale jakby bardziej szczerym i ruszył do twierdzy. Roben odwrócił się w stronę mistrza.
– Później dokończymy trening?
Mistrz rozłożył ręce.
– Nie zabronię ci wyprawy, a wygląda na to, że będzie… interesująca.
– Dziwne, prawda?
– Że ojciec postanowił zabrać cię na wycieczkę? Ja bym się na twoim miejscu cieszył.
Roben pokiwał głową i podniósł wzrok na smoka. Szybko pokonał tych parę stopni i stanął na osmolonej posadzce.
Ogromne ślepia czujnie go obserwowały. Dimi znał go tylko z widzenia i raczej nie pamiętał wspólnej podróży sprzed paru lat. A może pamiętał? Roben nie wiedział zbyt wiele o smokach, co wydawało mu się prawie śmieszne, z uwagi na fakt, że był synem jeźdźcy. Gdyby ojciec z nim rozmawiał, pewnie znałby je jak mało kto, a tak? Z historyjek nie dało się wiele wyciągnąć.
Podobno gdzieś daleko w najwyższych górach smoki żyły w krainie, gdzie były ich setki. Krainie, gdzie był ich dom, jedyny prawdziwy dom. Roben za dzieciaka, gdy słyszał te opowiastki, czasami mówił, że jemu też przydałby się taki dom. Nie musiałby być duży ani piękny, tylko zwyczajnie taki bezpieczny i z rodziną w środku.
Zbliżył się do Dimiego. Z nozdrzy smoka buchnął kłąb pary, co mogło równocześnie oznaczać chęć kontaktu, jak i ostrzeżenie. Roben zaryzykował i położył rękę na czarnej skórze. Od palców w górę przeszyło go przyjemne ciepło, rozpłynęło się po całym ciele i wywołało uśmiech na twarzy.
– Ja już cię polubiłem – szepnął. – Mam nadzieję, że ty też.
Smok zbliżył głowę i spojrzał mu prosto w oczy. Roben spuścił wzrok, ale zaraz znów go podniósł. W ślepiach nie dostrzegł wrogości ani strachu, nie dostrzegł niczego, tylko zwykłą prostą obojętność, taką samą jak u ojca.
– Już jestem – Gary wskoczył na platformę z torbą w ręku.
Roben patrzył, jak ojciec dosiada smoka. Ich pierwsza wycieczka po tylu latach. Jednak z jakiegoś powodu nie czuł szczęścia, wątpliwości nie zniknęły. Zmiana była zbyt nagła. Zwyczajnie nienaturalna i spodziewał się, że podczas lotu jeszcze wiele rzeczy go zaskoczy. Westchnął.
– Wsiadasz, czy mam odlecieć bez ciebie? – Ojciec mrugnął porozumiewawczo.
Natychmiastowa zmiana w idealnego ojca? Coś, o czym Roben zawsze marzył, ale kiedy w końcu przyszło, nie potrafił stwierdzić, czy jest prawdziwe.
***
Roben nie znał niczego, co choć w połowie tak zapadałoby w pamięć, jak przelot między chmurami. Głęboko wdychał powietrze i chłonął wiatr chlastający go po twarzy. Nigdy nie sądził, że uderzenia mogą być przyjemne, ale te właśnie takie były. Przyjemne, po prostu przyjemne. Łatwiej było tutaj nie myśleć, czując ciepło smoka i wilgotny dotyk chmur.
– Jak idzie ci walka mieczem? – zapytał Gary, gładząc palcami czarną skórę Dimiego.
Roben poprawił się na smoku. Wydawało mu się, że w głosie ojca po raz pierwszy czuć ciekawość, jakby spośród wszystkich rzeczy, to właśnie ta go najbardziej interesowała. O to, jak jego syn radził sobie przez te lata, już nie raczył zapytać.
– Dobrze. – Głos zabrzmiał ostrzej, niż sobie tego życzył.
Gary westchnął.
– Gdybym mógł, poświęciłbym ci więcej czasu.
– Gdybyś mógł? – Roben już nie próbował panować nad tonem.
– Dużo się pozmieniało w ostatnim czasie. Mama… – Gary nie dokończył, zamiast tego przełknął ślinę. – Niebawem coś ci pokażę.
– Przez te wszystkie lata cały czas byłeś zajęty? – Roben zadał pytanie, które tłamsił w sobie od wielu lat. – Nie miałeś ani chwili dla mnie?
Gary nie odpowiedział. Roben długo wpatrywał się w plecy ojca. Chciałby teraz spojrzeć mu prosto w oczy i jeszcze raz zadać to samo pytanie.
Po prawej stronie minął ich sznur ptaków. Leciały do domu.
Roben przygryzł wargę. Inaczej sobie to wszystko wyobrażał. Myślał, że w dzień, kiedy polecą pierwszy raz wspólnie w dal, będą się śmiali, dyskutowali, że nagle wszystko się zmieni. Wyobrażenia zawsze były piękniejsze, a rzeczywistość, cóż, bywała rozczarowująca.
Smok zanurkował pomiędzy chmurami i znaleźli się teraz nad lasem, za którym ciągnęła się równina. Roben zmrużył oczy, zdawało się, że równina idzie, że jest żywym organizmem. Na znak Gary’ego skrzydła cicho zatrzepotały i zawiśli w powietrzu.
– Widzisz to stado? – Ojciec wskazał palcem na małą polankę, której z jakiegoś powodu jeszcze nie zarosły drzewa.
Kilka saren na czele z rogaczem wychyliło się z krzaków i wyszło na otwartą przestrzeń, strzygąc uszami oraz bacznie rozglądając się na boki. Roben dzikie zwierzęta widywał rzadko. Czasami jedynie podchodziły pod mury i skubały trawę, ale wtedy najczęściej kończyły przeszyte bełtem. Potem z miasta ruszała grupka ludzi, rozglądając się na boki ze strachem. Zabierali zwierzynę i wspinali się na wzgórze aż do bramy. Blisko miasta było w miarę bezpiecznie, zejście na dół raczej nie kończyło się spotkaniem z ukrytymi w ziemi manu.
– Widzisz? – Ojciec ponowił pytanie.
– Widzę i… – urwał.
Ziemia zaczęła się ruszać, grudy wyleciały w powietrze. Sarny rzucił się do ucieczki, ale było już za późno. Manu skoczyły, wbijając pazury i zęby w ofiary. Wyskakiwały z każdej strony. Drzemanie w ziemi musiało wzbudzić w nich apetyt.
Roben odwrócił wzrok. Z dołu wciąż dolatywało warczenie, ale sarny już umilkły, teraz z polany dochodziły jedynie odgłosy manu.
Gary westchnął i dał znak smokowi do dalszego lotu. Zostawili za sobą zalaną krwią polankę i zbliżali się ku równinie. Roben nadal drżał, rozglądając się na boki.
– To chciałeś mi pokazać? – Słowa zdawały się plątać w krtani, z trudem przechodziły przez gardło.
– Nie.
– One… – Roben zamilkł, próbując zapanować nad głosem. – Blisko są. Bardzo.
– Czasem już podchodziły pod mury i naszego miasta.
– Ale nie było ich kilkadziesiąt.
– To prawda.
Znów milczeli, płynąc nad lasem. Roben zastanawiał się, czy ziemia, którą widzi, faktycznie jest ziemią. Czy nie zakopały się w niej kolejne dziesiątki bestii. Nie byłoby miło znaleźć się teraz na dole. Pewna śmierć.
Znów popatrzył na równinę. Odwrócił wzrok. Przełknął ślinę. Serce biło zbyt szybko. Przytulił się do grzbietu smoka i odważył się rzucić kolejne spojrzenie w dal. Ona żyła. Poruszała się wciąż do przodu.
– Ile ich tam jest? – z trudem przepchnął przez gardło pytanie.
Ojciec długo nie odpowiadał. Znaleźli się już prawie nad równiną. Manu pokryły ją całą, idąc naprzód, niektóre podnosiły łeb ku górze, by zaraz go opuścić. To, czego nie mogły pożreć, ich nie interesowało.
– Rozumiesz już? – Gary patrzył beznamiętnie w dół. – Są tu ich tysiące. Próbowałem przez ostatnie tygodnie, Dimi zionął ogniem codziennie, dzień w dzień, dopóki zamiast płomieni z jego paszczy buchał dym. Nic to nie dało.
– One idą na nasze miasto, prawda?
Ojciec pokiwał głową.
– I za parę tygodni dotrą na miejsce, a wtedy już nie będzie czego zbierać.
Roben spojrzał w dal, ale nie widział końca. Jak daleko ciągnęła się równina, tak daleko ciągnęły się rzędy manu, uparcie prące naprzód.
– A my nie przygotowujemy się… – Przeszył go dreszcz. – Ostrzegłeś władze, prawda?
– Nie.
Roben pokręcił głową.
– Kłamiesz.
Ojciec odwrócił głowę w jego stronę. W oczach tkwiła obojętność.
– Znalazłem inne miasto. Parę dni drogi lotu stąd.
Znów spojrzał przed siebie i dał znak smokowi. Skręcili w lewo. W stronę ledwo rysujących się wzgórz.
– Ale… – Roben więcej nie potrafił powiedzieć. Nie, nie wyobrażał sobie, żeby mogli zostawić mistrza i całe miasto tak po prostu. Smok był jeden, bez smoka miasto nie istniało. Nie chciał zostawić tego wszystkiego. Dom był jeden. Ojciec po prostu kłamał. Testował go? Próbował przekonać do czegoś, sprawdzał, czy jego syn mu zaufa? Roben chciał, żeby tak właśnie było.
– Nie rozumiesz, prawda? – Ojciec westchnął. – Nie chcę, żebyś zniknął. Chcę, żebyś mógł dorastać w spokojnym mieście, chcę, żebyś założył rodzinę, cieszył się życiem, żebyś miał… spokój.
– A to, czego ja chcę, już nie ma znaczenia? – Roben spojrzał na ręce. Trzęsły się i nie potrafił ich uspokoić.
– Chcesz umrzeć za parę tygodni? Mam patrzeć, jak mój syn zostaje przegryziony przez manu?
– Nie możemy ich zostawić. – Roben w oczach poczuł łzy.
– Ale musimy.
Roben już się nie odezwał. Zamknął oczy. Wiatr bił wściekle po twarzy, a wilgotny dotyk chmur irytował.
***
Zatrzymali się na umieszczonej wysoko nad ziemią półce skalnej, na którą dotarcie bez smoka było możliwe tylko przez stromą ścianę, czyli praktycznie niemożliwe.
Buchnął płomień i drwa zajęły się ogniem. Palenisko skwierczało, zakłócając przyjemnie nocną ciszę. Gary przypiekał na ruszcie kawałek mięsa. Dimi wypełnił paszczę przypieczonymi manu już jakiś czas temu i teraz leżał spokojnie. Jego polowania były proste. Po dostrzeżeniu ofiary i jej szybkim przysmażeniu cały teren wokoło otaczał gęstym płomieniem, przy okazji paląc okoliczne krzaki. To dawało mu pewność, że z ziemi nie wyskoczy na niego manu i nie zatopi kłów w jego skórze.
Roben otulił się mocniej płaszczem i wpatrzył w korony drzew błyszczące w świetle księżyca. Las sięgał aż do wzgórz wyznaczających horyzont i zapewne był wypełniony bestiami, powoli zmierzającymi do celu. A cel, z tego, co zdążył się zorientować, był prosty.
– Zjedz coś. – Ojciec zbliżył się do niego i wyciągnął owinięty w chustę kawałek mięsa.
Roben na nie nawet nie spojrzał. Tylko mocniej ścisnął ręce i jeszcze bardziej wpatrzył się w dal. Drzew były setki i wszystkie wydawały się takie małe, ledwo widoczne, tkwiły tu od lat i nic nie potrafiło ich zniszczyć, w wyścigu o przetrwanie zdecydowanie wygrywały z ludźmi.
Ojciec przysiadł obok niego, kładąc posiłek na skalistym podłożu.
– Powinieneś coś zjeść.
Roben podniósł wzrok.
– Musimy tam wrócić.
– Mówiłem już, że nie możemy.
Roben zacisnął zęby.
– Myślisz, że mogę tak po prostu zostawić tamten świat? Zostawić mistrza?
Nie wiedział, czemu zadał to pytanie. I tak już znał odpowiedź, była zapisana w oczach ojca od zawsze.
– Słuchaj, nie robię tego dla siebie. Rozumiesz? – Gary podniósł głos. – Chcę, żebyś przeżył to wszystko, doczekał się końca…
Roben poderwał się i ruszył w stronę ogniska. Ominął je, po czym oparł się plecami o skalną ścianę. Poczuł na sobie wzrok smoka. Ta sama obojętność w oczach, co u ojca.
Zacisnął powieki. O tym, że to wszystko się skończy, słyszał wielokrotnie i lubił w to wierzyć, ale do końca zdecydowanie nie prowadziła ucieczka przed walką, zostawianie wszystkiego. To nie pasowało do ich rodziny. To świadczyło o zwykłej podłości, tchórzostwie, było wbrew temu, czego Roben uczył się przez lata.
***
Miasto było ogromne i wznosiło się znacznie wyżej niż to, w którym się wychował. Z daleka widział platformę, na której mieli wylądować. Wyglądała, jakby przygotowywano ją niedawno, pozbawiając wcześniejszego zadania. Jakie było, nie wiedział.
Po kamiennej posadzce kręciło się kilku strażników. Wszyscy odziani w białe płaszcze zakrywające częściowo zbroje. Czekali, w dłoniach dzierżąc włócznie.
Smok opadł powoli, nieufnie. Potrząsnął głową i cicho zawarczał, a potem umilkł. Roben rozejrzał się na boki. Wszystko tutaj wyglądało inaczej. Inne drzewa, ludzie całkiem inaczej ubrani, o spojrzeniach, które mu się nie podobały. Chciał wrócić do siebie.
Gary zsunął się ze smoka i podał rękę synowi. Roben z ociąganiem zszedł na dół. Spojrzał na swój miecz przytroczony do pasa, korciło go, żeby położyć na nim rękę. Zamiast tego uśmiechnął się i ruszył za ojcem.
– Witajcie. – Głos był słodki, może nawet za słodki i należał do wysokiego chudzielca odzianego w niebieską tunikę, spod której rękawów wystawały cienkie palce.
– Witaj, Kari – odrzekł Gary.
Roben kiwnął głową na powitanie. Nie sądził, że ojciec będzie ich znał, z drugiej strony, jeśli przygotowali specjalnie lądowisko… Ciekawe, ile razy już tutaj przyleciał, czy jeden, czy może wielokrotnie? Bez znaczenia. Tego miejsca mieli już pewnie nie opuścić. Skrzywił się. Myślenie, że pierwsza wycieczka od lat zmieni coś na lepsze, wydało mu się teraz głupie. Zaufał i znowu stracił, i tym razem został sam.
Pokonali parę pomieszczeń i schodów, zanim znaleźli się przed bogato zdobionymi drzwiami. Kari pchnął je. Na końcu sali stał drewniany tron, na którym rozpierał się mężczyzna o twardych rysach twarzy i się uśmiechał. Po jego lewej i prawej stronie stało po dwóch wojowników.
– Widzę, że podjąłeś ostateczną decyzję – zaczął i coś w jego głosie nie podobało się Robenowi.
Gary pokiwał głową.
– Nie mieliśmy wyboru.
Mężczyzna na tronie założył ręce za głowę. Nie pasował ani trochę do portretu osoby, którą spodziewał się ujrzeć Roben.
– Wyrósł ci silny syn, ale chyba zadowolony z naszego miasta nie jest. – Mrugnął porozumiewawczo.
– Przyzwyczai się.
– Skoro tak mówisz… Kari pokaże wam komnatę. Sam wybierałem, będziecie mieli ładny widok.
Gary skłonił głowę w podziękowaniu.
– Mam nadzieję, że będę się mógł odwdzięczyć.
Przywódca roześmiał się.
– Nie będziesz musiał.
Roben wzdrygnął się, w tym śmiechu nie było nic przyjemnego.
***
Siedział na łóżku, bawiąc się sztyletem. Tuż obok leżał miecz, z którym planował się nie rozstawać. Miał przeczucie, że ten w najbliższym czasie może mu się jeszcze niejednokrotnie przydać. To nie było miejsce, w którym mógłby spokojnie spać, w niczym nie przypominało domu, gdzie wrogiem były jedynie manu, tutaj ludzie wydawali się równie niebezpieczni.
Komnatę dostali małą ze standardowym wyposażeniem; szafa, dwa łoża, stolik i okno z widokiem na ogród. Okno polubił. Jedno z drzew sięgało grubą gałęzią aż do parapetu i gdyby tylko chciał, mógłby po nim zejść aż na sam dół.
Przymknął oczy. Został sam ze swoimi myślami. Ojciec gdzieś wyszedł, ale i tak Roben raczej nie miałby ochoty z nim rozmawiać. Już mu nie ufał. Tylko że tutaj nie było żadnej innej osoby, z którą mógłby wymienić słówko. I nie zanosiło się raczej na to, żeby kogoś takiego poznał.
Kari próbował zadawać mu jakieś pytania, jednak słodycz w jego głosie była po prostu nie do zniesienia. Roben ciągle miał wrażenie, że chudzielec z niego kpi.
Cofnął się myślami do rozmowy przy tronie. Z tego, co zauważył, tutaj rządziła tylko jedna osoba. W rodzinnym mieście nad wszystkim pieczę sprawowała dziewięcioosobowa rada zwana Lożą. Tak było lepiej.
Oddanie miasta w ręce jednego człowieka może i nie byłoby takie głupie, gdyby rządził nim ktoś inny. Obecny przywódca nie sprawiał wrażenia przyjemnego, podobnie jak jego śmiech, w którym kryła się jakaś złośliwość.
Roben usłyszał szelest za oknem. Otworzył oczy i przerzucił sztylet do prawej ręki. Krótsze ostrze było przydatniejsze na takim dystansie. Cicho zbliżył się do ściany i wystawił głowę.
Na gałęzi siedziała dziewczyna o potarganych włosach. Nie miała przy sobie broni, a nieco poplamiona suknia raczej też nie skrywała żadnego ostrza.
– Zabójcą raczej nie jesteś, co? – zapytał, chowając sztylet.
– Nie.
Gestem zaprosił ją do środka. Sprawnie wsunęła się przez parapet i otrzepała suknię.
– Więc kim jesteś? – zapytał.
Na chwilę spuściła wzrok.
– Córką kucharza.
Pokiwał głową. Jeśli nie kłamała, to nie było powodu do obaw, drewnianą łyżką już kiedyś dostał po uchu.
– I czemu zawdzięczam twoją wizytę?
– Smok. To znaczy… – Zmieszała się.
Jeśli ma ochotę polatać smokiem, to źle trafiła, pomyślał.
– Chcesz się czegoś o nim dowiedzieć?
Przygryzła wargę.
– Tak.
– Nazywa się Dimi i jest prawdopodobnie ostatnim oswojonym smokiem. Tata przejął go po śmierci swojego ojca. Dawno temu.
Wyjrzała przez okno.
– Widziałam go. On jest… smutny.
Przypomniał sobie obojętność w ślepiach smoka, tą samą, co w oczach ojca.
– Wszystko mu jedno.
Potrząsnęła głową.
– Nie znasz się na smokach.
Z trudem powstrzymał śmiech.
– Mówisz z kucharskiego doświadczenia?
Spojrzała na niego, marszcząc brwi. Albo udawała urażoną, albo faktycznie ją uraził. Nie chciał. Zdał sobie z tego sprawę dopiero po chwili. Była może i jedyną szczerą osobą w tym mieście.
– Przepraszam – szepnął. – Jak ci na imię?
– Noknea.
– Roben.
Popatrzyła na niego jeszcze przez chwilę, a potem prześlizgnęła się na parapet i znów była na drzewie. Odprowadził ją wzrokiem. Miasto wychowało różnych ludzi, niektórych było trudno zrozumieć. Miał nadzieję, że ona jeszcze wróci.
***
Leżał, przyciskając do piersi sztylet. Nie zamierzał dać się zaskoczyć, a noc sprzyjała niespodziewanym zajściom. Słyszał, jak ojciec przewraca się na łożu. Najwidoczniej też nie mógł spać, ale raczej nie z powodu nowego miejsca. Roben pamiętał, że podczas tych rzadkich chwil, gdy ojciec kładł się do snu w domu, jego sen również był niespokojny.
Wpatrzył się w okno. W pozycji leżącej z łatwością dostrzegał niebo usiane gwiazdami i gałąź drzewa.
– Synu? – Ojciec podniósł się z łóżka.
– Tak? – Roben mruknął niewyraźnie.
Gary podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz. Przez chwilę oddychał chłodnym powietrzem.
– Tamto miasto zniknie, a my potrzebujemy nowego domu.
– I chcesz, żeby to było tutaj?
Ojciec odwrócił się od parapetu.
– Musisz mnie zrozumieć. – Głos mu się załamał. – Zrobię to dla ciebie. Odbudujemy razem świat, zaczniemy już niebawem. Zadomowimy się tu, oswoimy nowe smoki, stworzymy armię i wtedy… Pomożesz mi. Prawda?
– Chcesz zabić manu?
Ojciec pokiwał głową.
– Wszystkie.
Tym razem na jego twarzy malowała się szczerość, zwykła, prosta szczerość. Roben przymknął oczy. Po raz pierwszy mieli podobne pragnienie. Tylko co z domem?
– Nie wszystko można od razu – powiedział ojciec, jakby czytając jego myśli.
Roben powstrzymał grymas złości. Nie podobały mu się te słowa. A może ojciec miał rację? Myśl tę zawsze zabijał, zanim zdążyła się na dobre zadomowić, ale tym razem nie chciał, żeby uciekła. Wolał, żeby ojciec miał rację. To ułatwiłoby… A jeśli zaczęliby wystarczająco szybko, to może nawet dałoby się uratować dom. W końcu miasto miało mury, potrafiło się opierać przez jakiś czas. Przynajmniej tak wolał myśleć.
– Rozumiem – odparł i dostrzegł na twarzy ojca uśmiech.
***
Noknea wślizgnęła się przez okno. Tym razem bez pytania.
– Witaj – Roben przestał czyścić miecz. – Cieszę się, że wróciłaś.
Popatrzyła na niego, jakby sprawdzając, czy mówi prawdę.
– Nie odwiedzasz smoka – powiedziała.
Westchnął.
– Nie odwiedzam.
– On jest samotny.
Nie sądził, a nawet jeśli, to nie był jego problem. I tak już dość miał problemów. Zresztą na smoka miał jeszcze przyjść czas, wczoraj wraz z ojcem ustalili, że zbiorą ich całą armię i odbiją świat. Przyjemnie było znowu ufać.
– Ojciec właśnie do niego wyszedł.
Pokiwała głową.
– Podobni są.
Stłumił śmiech. Jakby nie patrzeć, musiał przyznać, że coś w tym było. Szczególnie te oczy.
– Ktoś tutaj wcześniej mieszkał? – pytanie wyrwało mu się samo. – Dostaliśmy tę komnatę w nietypowym miejscu, zaraz z gałęzią dochodzącą do okna.
Pokiwała głową. Ciekaw był, czy z tamtą osobą też prowadziła rozmowy. Pewnie nie, w końcu poprzedni mieszkaniec raczej nie miał smoka.
– Mężczyzna. Dużo czytał. Z kimś się czasem spotykał.
– I co się z nim stało?
– Zniknął.
– Gdzieś się wyprowadził?
– Nie, zniknął.
Co miała przez to na myśli? Roben potarł brodę. Poczuł nieprzyjemny dreszcz przeszywający całe ciało.
– To znaczy?
– Był i go nie było. Potem przyszli, wymienili całe umeblowanie i poszli.
– Ale nie widziałaś, żeby go ktoś skazał czy porwał, czyli mógł się wyprowadzić.
Zmarszczyła brwi.
– Nie wierzysz mi.
Przewrócił oczami.
– Wierzę, ale…
– Zostawił książki. Tego nie robi osoba, który się wyprowadza.
– Zabrali je przy zmianie umeblowania?
Pokręciła głową.
– Nie lubię go.
Podszedł do niej.
– Kogo?
– Kiriego.
– On zabrał książki?
Nie musiała nic mówić. Znowu opadł na łoże i wbił wzrok w sufit. Wyglądało na to, że kogoś się w tym miejscu pozbyto i raczej nie zaoferowano mu lepszej posady. Kogoś, kto nie pasował do tego miasta.
Przypomniał sobie twarz chudzielca i jego słodki głos. Co się pod tym kryło, nie wiedział, ale czuł, że zbytnie wychylanie się, dość szybko może zakończyć się gwałtowną śmiercią. Jedno ich różniło od niefortunnego mieszkańca. Tamten nie miał smoka, a smok stanowił tutaj mocny argument, który ojciec mógł wykorzystać, chociaż Roben wciąż nie był pewien, czy chciałby zobaczyć ojca mieszającego się do władzy. Może lepiej było zostać w tym mieście i żyć spokojnie? Tylko jak żyć spokojnie, gdy…
Potrząsnął głową, wstał z łoża i podszedł do okna, z którego roztaczał się widok na cały ogród. Przyjemnie było popatrzeć na wysokie drzewa i kolorowe kwiaty.
***
Roben wyciągnął tępy miecz, czując przyjemne łaskotanie wiatru i słysząc radosny śpiew ptaków. Ojciec wrócił w południe z lekko drżącymi dłońmi i zaproponował, żeby wspólnie poćwiczyli. Jeśli wcześniej w komnacie wyglądał na zdenerwowanego, to teraz w ogrodzie nie było tego po nim widać.
– Ogród to dobre miejsce na trening, prawda? – Gary wyciągnął swój tępy miecz i zakręcił nim w powietrzu.
– Na pewno przyjemne.
Ojciec podszedł bliżej i starli ostrza. Pierwsze ciosy były wolne, ruchy ociężałe, ale z każdą chwilą tempo wzrastało.
– Nie wiedziałem, że mam takiego zdolnego syna. – Gary wyszczerzył zęby.
Roben odwzajemnił uśmiech. Skupił uwagę na przeciwniku, podniósł miecz, blokując uderzenie i sam ciął od dołu. Ostrze zatrzymało się na ostrzu. Walczyli tak długo, jak pozwalały im mięśnie.
Ostatni cios Roben odbił niedbale i schował broń z powrotem do pochwy. Rzucił spojrzenie w stronę ojca, który zabrał ze sobą oba miecze, i zganił się w myślach za nieostrożność. Chodzenie gdziekolwiek bez ostrej broni było zbyt ryzykowne, nawet w towarzystwie ojca i musiał o tym pamiętać.
Przysiadł na zimnej posadzce, przyjemnie chłodzącej spocone ciało.
– Dobrze potrafisz walczyć, ale gdybyś kiedykolwiek potrzebował pokonać przeciwnika, lepiej zrobić to fortelem – powiedział Gary, zajmując miejsce obok niego.
– Ciachnąć go sztyletem?
Ojciec uśmiechnął się i pokiwał głową z uznaniem.
– Podchodzisz do takiego wroga z ukrytym sztyletem i przebijasz go, nim zdąży zareagować. Oczywiście pod warunkiem, że nie spodziewa się ataku.
Roben ściągnął brwi. Mistrz uczył go, żeby w walce kierować się uczciwością i Robena zawsze to dziwiło, bo nigdy nie planował zabijać ludzi, nie wtedy, kiedy tak ogromne zagrożenie stanowiło manu. Ale to było w rodzinnym mieście, a tu… tu wszystko wyglądało inaczej.
– Niezbyt to honorowe.
– Jak będziesz martwy, to nic ci po honorze.
Skinął głową.
– Wiesz, ojcze, kto mieszkał wcześniej w naszej komnacie?
– Nie… Nie wiem.
Roben ściągnął brwi. Czy ojciec mógł kłamać?
– Ten ktoś zniknął, zabrali go. I Kiri maczał w tym palce.
Ojciec widocznie się rozluźnił i machnął ręką.
– Pewnie jakiś spiskowiec.
– Na pewno?
– Na pewno.
– I nas nie spróbują zabić?
Ojciec uśmiechnął się.
– A więc o to ci chodzi. Spokojnie. My nie jesteśmy spiskowcami, a tworząc armię smoków i odbudowując świat, nikomu nie wchodzimy w interesy.
Roben spojrzał na setki domków i gruby mur. Za nim rósł las. Wydawało się mu, że jednak zbierając armię, mogą się pewnym osobom narazić.
– Ufam ci – szepnął.
***
Gałąź drzewa zatrzęsła się i tak jak sądził Roben, chwilę później w komnacie znalazła się Noknea. Ciekaw był, czy już zawsze będzie do niego przychodzić i rozmawiać o smokach? Mógłby jej opowiedzieć o zbieraniu armii, pewnie by się jej spodobało i kto wie, może nawet chciałaby zostać jeźdźcem. Zdawała się rozumieć te stworzenia jak nikt inny.
Zmarszczył brwi. Dopiero teraz zauważył grymas gniewu na jej twarzy. O co znowu mogło jej chodzić? Kiedyś ją zrozumiem, pomyślał. Choć wcale nie był tego pewien. Nie zdążył zadać pytania, ubiegła go:
– Co wy zrobiliście ze smokiem?
Tknięty przeczuciem poderwał się z łoża. Może wcześniej zlekceważyłby to zdanie, ale po tym, jak opowiedziała mu o poprzednim mieszkańcu…
– Co się stało?
Wbiła w niego wzrok. W jej oczach błyszczała wściekłość, gdyby miała przy sobie drewnianą łyżkę, z pewnością dostałby po głowie.
– Skuliście go – wycedziła.
Roben odwrócił się i ruszył do drzwi. Ręką zawisła nad klamką. Zmienił zdanie.
– Co to ma znaczyć? – Niemal wykrzyczał pytanie.
Zamrugała oczami.
– Nie wiedziałeś?
– Nie wiedziałem. – Zacisnął pięści. – Co to znaczy skuty?
Miał nadzieję, że jakoś to wytłumaczy, rozwieje…
– Głowę ma w kagańcu. Szyję na kilku łańcuchach i pilnuje go dwóch strażników.
Gdzie był ojciec? Roben kręcił się po pokoju, co chwilę łapiąc się za głowę. Co to wszystko miało znaczyć? Jak skuty? Czemu? Dlaczego on nic nie wiedział? Na pewno nie była to decyzja ojca, ale chyba musiał wyrazić na to zgodę. Gdyby tak wyjść z pokoju, znaleźć Kiriego, przyłożyć ostrze do szyi… ciekawe czy wtedy też odzywałby się takim słodkim głosikiem. Ale nie, nie można narażać ojca. Trzeba czekać.
Spojrzał na dziewczynę. Stała ze spuszczoną głową, pewnie zawstydzona, że go tak szybko oceniła. Przełknął ślinę i najspokojniej jak potrafił, powiedział:
– Możesz wyjść?
– Przepraszam – szepnęła.
– Wyjdziesz?
Wskoczyła na parapet, a z niego na drzewo. Roben jeszcze chwilę kręcił się po komnacie, a później opadł na łoże i ukrył twarz w dłoniach. Samotność znów go dopadła. Chciał krzyknąć za dziewczyną, żeby wróciła, ale ostatecznie tylko coś wymamrotał i zamknął oczy.
Nie wiedział, czy powinien zostać tutaj, czy może ruszyć w dół schodów i poszukać ojca. Bał się zejść. Bał się tutaj siedzieć. Bał się popełnić błąd. Za duża stawka, żeby mógł sobie pozwolić na ryzyko. Zostało czekanie. Zacisnął palce na rękojeści miecza. Oddałby wszystko, żeby wiedzieć, gdzie jest teraz ojciec.
***
Skończył kolejną przechadzkę po komnacie i znów przysiadł na łożu. Ojca już chwilę nie było. Długą chwilę. Im dłużej Roben tu siedział, tym bardziej bał się, że ojciec już nie wróci. Wyobraźnia również nie pomagała.
Nie liczył na przyjście Noknei, nie po tym jak ją wygonił, a więc znowu był sam. Starał się myśleć, ale kompletnie mu to nie wychodziło, wszystko zdawało się takie poplątane, chaotyczne. Nie potrafił ułożyć żadnego sensownego planu.
Z zamyślenia wyrwał go odgłos kroków na schodach wieży. Wstał i dobył miecza. W drzwiach stanął ojciec z szerokim uśmiechem.
– Nie nazywam się Kiri, synu. Możesz schować broń.
Roben odpowiedział uśmiechem. Miło było zobaczyć znów ojca, wciąż oddychającego. Chwilę trudził się ze schowaniem miecza do pochwy. Ręce wciąż mu drżały. Wiedział, że gdyby w drzwiach pojawił się wróg, nie miałby żadnych szans, a przecież powinien nad sobą panować. Przyjrzał się ojcu. Nie było widać na jego nieco już pomarszczonej twarzy ani śladów napięcia, ani smutku… więc znów ukrywał prawdę.
– Wytłumaczysz mi to jakoś? – zapytał Roben.
– Co? – Ojciec zajął miejsce na drugim łożu i ze spokojem odłożył broń.
– To, co się stało ze smokiem.
Uśmiech zniknął z twarzy ojca.
– Miałeś tam nie chodzić.
Roben zdusił w sobie wściekły syk i radość z zobaczenia ojca gdzieś zniknęła. Myślał, że sobie ufają, że coś się zmieniło…
– Nie było mnie tam.
– Kto ci powiedział?
Roben pokręcił głową.
– To nieważne, bo ty powinieneś to zrobić. Umówiliśmy się, że razem podbijemy świat, pamiętasz? Czy już zapomniałeś? – wyrzucał z siebie słowa, mówiąc coraz głośniej. – Znowu kłamiesz. Nic się w tobie nie zmieniło, zupełnie nic, nadal nie można tobie wierzyć. Takiego właśnie świata dla mnie chciałeś, mówiąc o pięknym mieście? Takiego?
Ojciec skrzywił się, a Roben w odpowiedzi zamknął oczy. Nie chciał już dłużej widzieć twarzy, ust, z których wychodziły same kłamstwa.
– Staram się, ale ty tego nie zrozumiesz. Wszystko to robię dla ciebie…
Roben słyszał to już zbyt często. Ojciec zawsze mówił to samo i zawsze kłamał.
– Zabierzesz mnie do domu. – Roben wbił wzrok w twarz ojca, kurczowo ściskając palcami posłanie. Poczuł, że łamie mu się głos, ale nie potrafił nad nim zapanować. – Zabierzesz… mnie… do domu.
Ojciec wstał i ruszył w stronę drzwi z tą samą obojętnością w oczach, co zawsze. Już się nie odezwał. Roben jeszcze długo siedział na łóżku, bujając się w przód i w tył.
***
Całą noc nie spał. Siedział tylko na łożu i myślał. Najczęściej o starym mieście, gdzie panował spokój, gdzie wszystko było prostsze.
Nadszedł ranek. Ojciec gdzieś wyszedł, a on nadal tkwił w tym samym miejscu. Przestało go już cokolwiek obchodzić, wiedział, że stare plany może sobie odpuścić. Ojciec mógł równie dobrze skłamać i o ratowaniu świata, żeby go uspokoić, tak jak się uspokaja dziecko, opowiadając mu bajki. A jeśli wszystko było wrednym kłamstwem, to…
Zacisnął pięści. Nie miał jak wrócić do starego miasta. Na ojca nie mógł już dłużej liczyć, sam powrotu nie potrafił zorganizować, musiałby do tego ukraść smoka. I to chyba było w tym najgorsze, że został sam i nie wiedział, co zrobić.
Przypomniał sobie twarz mistrza. Ciekawe, gdzie on teraz był, czy miał kogo trenować, czy nie zapomniał o swoim uczniu. Roben zacisnął usta. Na mistrzu można było polegać bardziej niż na ojcu, a ta wyprawa… Gdyby wiedział, jak to wszystko się potoczy, nigdy by na nią nie wyruszył.
Gałąź zatrzęsła się. Pewnie Noknea, pomyślał. Ostatnio wyrzucił ją, a teraz mimo wszystko przyszła i zrobiło mu się trochę lepiej na tę myśl. Jasne, trudno było ją zrozumieć, ale była przynajmniej szczera. Jako jedyna w tym mieście.
Dźwignął się z łoża i ruszył w stronę okna. Miło byłoby ją znów zobaczyć. Zatrzymał się w pół kroku. Cofnął się, czując, jak serce zaczyna szybciej bić. Krzyk ugrzązł mu w krtani. Na parapecie siedział mężczyzna z nożem i wykrzywiał usta w przerażającym uśmiechu.
Roben spojrzał na łoże, gdzie zostawił miecz i sztylet. Były za daleko. Zanim zdążyłby je sięgnąć… Mężczyzna przerzucił nóż z ręki do ręki. Zeskoczył z parapetu i powoli zbliżał się w jego chłopaka.
Roben przykleił się do zimnej ściany. Nic więcej nie mógł zrobić. Tak to się miało skończyć? Dreszcz przeszył jego ciało. Wysunął drżące pięści do przodu. Dłonie kontra nóż. Bez szans, a jednak postanowił walczyć do końca.
Mężczyzna zmarszczył brwi. Podchodził wciąż z tym kpiącym uśmieszkiem, jakby ciesząc się chwilą.
– Nie wierć się, proszę, gdy poderżnę ci gardło. Ostatni tak się kręcił, że trzeba było wszystkie szafki wymieniać. Wiesz, wszędzie krew.
Był już wystarczająco blisko, by zaatakować. Roben uskoczył w bok. Nóż przeciął powietrze. Mężczyzna zaklął i wtedy coś w jego twarzy się zmieniło. Zniknął uśmieszek. Zabójca skończył się bawić.
Roben skulił się w sobie, huczało mu w głowie. Z tego kąta już nie mógł dłużej uciekać, trzeba się było rzucić, spróbować zaskoczyć.
Mężczyzna poprawił uchwyt na rękojeści noża. Nie zdążył wyprowadzić cięcia. Zachwiał się na nogach, upadając do przodu. Roben nie czekał, wyprowadził kopnięcie. Gdy z ust zabójcy polała się krew, uderzył znowu. I znowu. Mężczyzna leżał na posadzce, kaszląc krwią. Roben nie przestawał uderzać. Myśli zlały się w jedno polecenie i on je wykonywał. Liczyło się kolejne kopnięcie, byle mocniejsze od poprzedniego. Uderzył jeszcze kilkakrotnie i dopiero wtedy się cofnął, z niedowierzaniem patrząc na swoje nogi. Rozdygotany oparł się o ścianę.
Podniósł wzrok, dysząc ciężko. Przed nim stała Noknea z drewnianą łyżką, twarz miała bez wyrazu, ale dostrzegł, że unika wzrokiem leżącego przed nią ciała. A więc jednak drewniana łyżka bywała niebezpieczna.
– Dziękuję – szepnął z trudem, wciąż czując ból w nogach.
– Musisz stąd uciec.
Pokręcił głową.
– Potrzebuję… chwili. – Dotknął obolałego kolana. – Jak mnie znalazłaś?
– Ruszyłam w twoją stronę z łyżką.
– Ale czemu? – Głowa była jakaś taka ciężka, przedmioty dziwnie wirowały, a ból wciąż przeszywał kości.
– Wiedziałam, że ciebie też spróbują, bo… Twój ojciec nie żyje.
Zamrugał gwałtownie.
– Kłamiesz.
– Musisz wyjść oknem.
Obraz mu się rozmazał. Przeklęte łzy. Chciał, żeby to wszystko było nieprawdą, głupią nieprawdą, głupim kłamstwem, tak, kłamstwem, żeby ojciec wszedł do pokoju ze śmiechem i powiedział cokolwiek. Cokolwiek.
Patrzyła na niego wyczekująco, w jej oczach tkwiło współczucie. I tyle. A on nie widział potrzeby uciekania przez to przeklęte okno. Czemu miałby to zrobić? I tak już…
– Nie idę.
Opadł na łoże i zaraz znów się z niego poderwał. Chwycił sztylet. Ruszył ku parapetowi. Przesadził go i zeskoczył na gałąź. Szedł w dół, ślizgając się na korze. Nie zważał na to, czy spadnie. Byle naprzód. Słyszał za sobą kroki dziewczyny, ale były dziwnie stłumione. Wszystko brzmiało dziwnie, obco.
Znalazł się na dole. Znał dalszą drogę. Usłyszał za sobą głos dziewczyny. Nie odwrócił się, wskoczył na pierwszy murek, z niego wyżej, później na dachówki. Huczało ciągle w głowie. Przeskakiwał po kolejnych dachach i w końcu dostrzegł to, czego szukał. Pośrodku placu leżał skuty smok pilnowany przed dwóch strażników. To dlatego zabili ojca. Chcieli smoka, tak? Chcieli go sobie przywłaszczyć, zabierając mu wszystko? Wykrzywił twarz w grymasie. Schował sztylet pod ubraniem i ruszył w stronę strażnika. Tamten widać nic jeszcze nie wiedział. Więc też niczego nie podejrzewał. „Na nic ci honor, gdy jesteś martwy”. Czyż nie? Przypomniał sobie słowa ojca i ruszył jeszcze szybciej. Strażnik zmarszczył brwi. Roben go pamiętał, strażnik widać też, bo machnął ręką i powiedział:
– Klucze tylko dla ojca. Tobie, mały, dać nie… – urwał.
Roben skoczył i wyciągnął sztylet. Wbił go głęboko, czując, jak obca krew opryskuje mu twarz. Nie dbał o to. Chwycił klucz przypięty do pasa strażnika i wstał. Z naprzeciwka biegł już w jego stronę drugi wojownik. Tu element zaskoczenia nie zadziałaby. Roben musiał walczyć sztyletem przeciwko mieczowi. Ruszył bez wahania. Głowa huczała, ból przecinał nogi.
Znalazł się kilka kroków od przeciwnika, gdy usłyszał świst powietrza. Instynktownie się zatrzymał. Ogon Dimiego wyrzucił strażnika poza plac, rozbijając go na ścianie jednego z domów.
Roben dobiegł do smoka i znalazł kłódkę do kagańca. Okrzyki wojowników były coraz bliższe i było ich coraz więcej. Zbierała się tu cała armia. Rzucił im krótkie spojrzenie.
– Zależy wam na smoku, co?
Klucz nie chciał wejść do kłódki, ręce za bardzo się trzęsły. Podniósł wzrok. Pierwsi strażnicy zbliżali się do placu.
Zacisnął zęby i trafił w dziurkę. Przekręcił i natychmiast odpiął kaganiec. Smok nie czekał z otwarciem paszczy. Roben czuł jeszcze ciepło ognia na plecach, gdy rozpinał kolejne dwa łańcuchy, przytrzymujące smoka na miejscu. Krzyki płonących odbijały się echem po ścianach domów.
Ostatni łańcuch odpadł. Roben przytulił do karku smoka i dał znak. Dimi skoczył ku górze, jeszcze raz zalewając wrogów falą ognia. Groty z kusz ich już nie dosięgły. Zniknęli wśród chmur.
***
Włożył mięso do ust. Smakowało obrzydliwie, ale nawet się nie wzdrygnął. Przed nim leżały resztki manu upolowanego przez smoka. Ogniska nie zapalił pomimo chłodnej nocy. Nie miał ochoty.
Ze szczytu nie widział wiele, poza tym co pokazywał mu księżyc. Lasy, wzgórza… Domu jeszcze nie było widać i raczej prędko nie miał go zobaczyć. Nadal był daleko.
Skulił się i zamknął oczy. Obrazy miasta, w którym zostawił trupy zabite albo przez niego, albo przez smoka wracały nieustannie i nie potrafił się ich pozbyć. Został sam. Całkiem sam. Nie wiedział nawet, jak radzi sobie Noknea, bo jeśli ktoś ją widział, jak… Ścisnął dłonie w pięści. Ją też zostawił.
Mroźny wiatr znów uderzył go po twarzy. Zostało mu już tylko jedno miejsce, które nadawało życiu sens i kazało lecieć dalej. Było daleko, ale w końcu musiał tam dotrzeć i miał nadzieję, że nie będzie wtedy już za późno.
Spojrzał na smoka. Dimi leżał, szurając ogonem po ziemi i łypiąc na niego ślepiami.
– Niedługo będziemy się musieli zbierać, wiesz? Jeśli chcemy dotrzeć do miasta i nie zastać go martwego… Powinniśmy lecieć szybciej.
Smok nie odwrócił wzroku, nie machnął łbem, tylko tkwił w bezruchu i patrzył. Roben podniósł się i oparł o ciepłą skórę, grzała przyjemnie.
– Wytrzymasz ze mną, a ja… – Urwał.
Głos znów uwiązł w gardle i już nie chciał wrócić. Zostały tylko myśli. Roben nie spał już tej nocy. Cały kolejny dzień lecieli, pokonując ogromny odcinek nad łąkami wypełnionymi manu i zatrzymali się dopiero nocą na kolejnym szczycie.
Tym razem Roben zebrał trochę chrustu podczas polowania na manu i pozwolił smokowi rozpalić ogień. Iskry buchały wysoko, zanikając dopiero na tle czarnego nieba.
– Gdyby było was więcej, moglibyśmy zabić manu, odbudować świat. Ogień to potęga, z którą… – Podniósł wzrok ku niebu. Gwiazdy lśniły. Było ich wiele i były takie piękne. – Mam tylko ciebie. – Położył rękę na głowie smoka. – Chyba że jest was więcej? Słyszałem… Podobno macie gdzieś tam swój dom, gdzie wszystkie smoki żyją razem.
Westchnął. Gdyby nawet istniało takie miejsce, sam nie dałby rady ich wszystkich przekonać do pomocy ludziom. Spojrzał w oczy Dimiego, tkwiła tam ta sama obojętność co u ojca. Nie potrafił odwrócić od nich wzroku, w ślepiach było coś, co hipnotyzowało, co zdawało się czymś tak bliskim, a jednocześnie… Im dłużej patrzył, tym bardziej był pewien, że w tych oczach nigdy nie było obojętności, tylko… głęboko ukryte łzy. Takie same jak u ojca. Zadrżał. Nagle zrobiło mu się dziwnie zimno. Przycisnął głowę do ciepłej skóry smoka i zacisnął powieki, znów widział ciemność, samą ciemność i tak chyba było lepiej.
***
Miasto dostrzegł z daleka i jeśli ojciec naprawdę uważał, że bestie na dotarcie do celu potrzebowały kilku tygodni, to grubo się mylił.
Roben poklepał smoka po karku. Zniżyli lot. Brama miasta nadal się trzymała, ale obrońcy z coraz większym trudem odpierali kolejne ataki, kupując jak najwięcej czasu mieszkańcom stojącym na wyżej umieszczonych umocnieniach. Załoga składała się z mężczyzn, starców, dzieci i kobiet. Nikt już tutaj nie miał nic do stracenia.
– Dimi… Czas troszeczkę przypalić te bestie.
Smok zanurkował i otworzył paszczę. Swąd spalenizny podrażnił nozdrza. Ogień zabrał ze sobą kilkanaście manu. Na ich miejsce szykowały się kolejne, ale żar skutecznie na razie powstrzymywał je od szarży.
Na kolejną falę ognia mury zawrzały okrzykami. Ludzie wznosili broń, pokazując sobie na przemian smoka i ogień trawiący bestie. Roben machnął do tłumu. Może naprawdę dało się spalić wszystkie manu? Może… Uśmiechnął się smutno. Jeszcze jeden przelot smokiem. Kolejna fala ognia. Setki bestii usmażonych, ale nie potrafił dostrzec końca stada, były ich tysiące, a zabicie setki nic nie zmieniało.
– Dasz radę, Dimi.
Smok po raz kolejny wyrzucił z siebie ogień. Wzniósł się, by za chwilę znów zanurkować, oddychał coraz ciężej. Roben z niepokojem pogładził twardą skórę i przytulił się do jego grzbietu. Widział, jak bestie zaczynają się przedzierać w stronę bramy, były coraz bliżej muru i zaczynały wspinać się po ciałach swoich poprzedników. Górka ze zwłok była coraz wyższa. Nie tak to wszystko powinno się skończyć, przecież tyle poświęcił, przecież…
Smok ział coraz słabiej.
– Jeszcze raz – szepnął Roben i sam nie poznał swojego głosu.
Spojrzał na wojowników strzegących murów. Liczyli na niego, dał im nadzieję na zwycięstwo, a teraz musiał ją zabrać. Zanurkowali raz jeszcze, ale tym razem smok wypuścił z siebie tylko kłąb dymu. Zatoczył słaby krąg i odchylił głowę w bok tak, by widzieć chłopaka. W ślepiach zawarte było nieme pytanie, na które Roben nie chciał odpowiadać, a jednak musiał. Wahał się przez chwilę.
– Wracamy.
Poświęcenie nie miałoby tu żadnego sensu. Żadnego. Kilkanaście więcej zabitych bestii nic by nie zmieniło.
Zatrzymali się na platformie. Pamiętał, jak dwa tygodnie temu wsiadał na smoka wraz z ojcem tutaj, zaraz przy arenie, na której ćwiczył całe lata. Czemu ćwiczył? Czy to coś zmieniło? Zacisnął powieki.
Zsunął się z grzbietu. Dimi patrzył na niego, ciężko dysząc i wypuszczając z nozdrzy kłęby dymu. Roben chwycił rękoma głowę smoka.
– To nie twój dom. Masz własny, gdzieś tam w górach i nie powinieneś umierać w nie swojej wojnie. Leć.
Smok delikatnie dotknął głową czoło Robena i powoli się odwrócił. Roben czuł, jak coś w nim wzbiera.
– Leć! – krzyknął.
Jeszcze raz poczuł na sobie spojrzenie smoka. Te oczy… A potem Dimi zniknął wśród chmur. Roben długo patrzył w puszyste olbrzymy. Odwrócił wzrok dopiero wtedy, gdy usłyszał za plecami odgłos kroków.
– Wróciłeś – szepnął Mistrz. Uśmiechnął się, ale pod uśmiechem krył się ból.
– Wróciłem. – Roben pokiwał głową. – Wróciłem.
Pogładził ostrze sztyletu i ruszył w dół po schodkach. Wiedział, że nie da się już uratować miasta, a jednak postanowił walczyć. Dom miał tylko jeden.