- Opowiadanie: Jan Straszyk - Oczyma serca widziała go (MASAKRA 2010)

Oczyma serca widziała go (MASAKRA 2010)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Oczyma serca widziała go (MASAKRA 2010)

Na centymetr, może ciut głębiej…

Sandra przesunęła palcem po gładkiej powierzchni, rozkoszując się buchającym z wnętrza żarem. Wolną ręką chwyciła obły, plastikowy przedmiot. Jęknęła, kiedy fala wilgoci dotknęła opuszków. Następnie wysunęła kciuk ze szklanki i odstawiła czajnik na miejsce. Sięgnęła po cukierniczkę i wsypała dwie łyżeczki. Zamieszała.

Gotowe, teraz czas na ciasto. Ruszyła przez kuchnię pewnym krokiem, niemal jak baletnica. Każdy, kto widziałby ją w tej chwili, nie uwierzyłby, że od dwudziestu lat jest niewidoma. Przykucnąwszy przy piekarniku, uchyliła drzwiczki. Owinięte w ścierki palce nieomylnie złapały metalową formę. W powietrzu rozszedł się zapach sernika. Stała chwilę wyprostowana, rozkoszując się aromatem, po czym odstawiła naczynie na specjalną, żaroodporną podstawkę.

Odwinęła dłonie i podeszła do stojącego na stole laptopa. Kursor w kształcie brykającego kotka przesunął się na zegar w rogu, a metaliczny głos powiedział:

– Godzina-szesnasta-zero-pięć…

Powinien być lada moment.

Kobieta uniosła zaciśniętą pięść do góry i zaczęła powoli odginać palce.

– Raz, dwa, trzy…

Trzasnęły drzwi wejściowe.

– Cześć, mamo! Hmm, sernik…

Poczuła zapach wody po goleniu jeszcze zanim usta musnęły jej policzek.

– Cześć, skarbie. Właśnie kończę obiad. Usiądź i…

– Nie mam czasu. Dzwonił pan Andrzej, obiecałem mu do jutra pospawać i wyczyścić ten jego fikuśny, metalowy stojak.

Ruszyła w kierunku kuchenki.

– Dosłownie minutę. Ziemniaki już się ugotowały, jeszcze tylko…

Usłyszała oddalające się kroki.

– Zostaw pod przykryciem, później sobie odgrzeję – krzyknął, zamykając za sobą drzwi do piwnicy.

Sandra stała chwilę nieruchomo. Później przyciągnęła ramiona do klatki, jakby zapadając się do wewnątrz. Westchnęła. Zapaliła palnik kuchenki i ustawiła na nim patelnię. Zaskwierczał olej. Mechanicznymi ruchami umieściła na rozgrzanej powierzchni – jeden po drugim – trzy kotlety. Założywszy ręce na piersi, wpatrywała się w nieprzeniknioną ciemność.

Po raz kolejny w ciągu ostatniego miesiąca pomyślała o ojcu chłopaka. Był dokładnie taki sam jak syn: zawsze zajęty swoimi sprawami, wiecznie coś składał lub naprawiał. Pół roku temu, gdy ich małżeństwo istniało już praktycznie tylko na papierze, zniknął, a ona poczuła swoistą ulgę.

Bezwiednie sięgnęła po widelec i przewróciła kotlety na drugą stronę.

Spróbowała przypomnieć sobie twarz męża. Bezskutecznie. Widziała tylko duże, niesamowicie niebieskie oczy.

Teraz spróbowała to samo z synem. Już lepiej, jednak obraz był zamazany, jakby ktoś polał fotografię rozpuszczalnikiem. Nic dziwnego: wzrok straciła w drugim roku małżeństwa, podczas rodzenia Roberta. Tylko raz dotknęła twarzy dziecka: niedługo po przyjściu na świat przesunęła palcami po tłuściutkiej twarzyczce, okrągłej niczym piłka. I od razu ją pokochała. Od tego czasu obraz ten zmieniał się i dojrzewał w wyobraźni za każdym gestem i słowem wypowiadanym przez syna. Wolała nie wiedzieć, jak wygląda naprawdę. Już dawno postanowiła, że będzie kochała go nie za to, jak wygląda, tylko za to, jaki jest. I udawało jej się. Przynajmniej, do teraz.

Poczuła nagłe pulsowanie podłogi i usłyszała przytłumioną muzykę, dobiegającą zza wygłuszonych drzwi, prowadzących do znajdującego się w piwnicy warsztatu. Uśmiechnęła się i pokręciła głową.

Schabowe były już prawie gotowe. Sięgnęła do znajdującej się obok suszarki i wyjęła czysty talerz. I wtedy powietrze rozdarł potworny wrzask. Wysoki, świdrujący.

Zamarła. Upuszczone naczynie rozbiło się na dziesiątki kawałków.

– Robert? – zapytała niepewnie.

Przełknęła ślinę i powtórzyła głośniej:

– Robert!

Wiedziała, że i tak nie może jej usłyszeć, mimo to spróbowała jeszcze kilka razy. Wtedy powoli ruszyła przez dom. Kawałki porcelany chrzęściły pod butami. Zanotowała w pamięci, żeby je później uprzątnąć.

Otworzyła drzwi. Huk ostrej, transowej muzyki momentalnie się wzmocnił. Sandra poczuła zapach stęchlizny. Przytrzymała się ściany i zrobiła krok do przodu. Później jeszcze jeden. Gracja i pewność ruchów nagle gdzieś znikły. Tak naprawdę, pierwszy raz, od kiedy przenieśli się do Nożowic, zaglądała do warsztatu. Od samego początku niepodzielnie panował tu jej syn. To on wszystko wysprzątał, wymalował i zgromadził niezbędne narzędzia. Jego samotnia, jego KRÓLESTWO.

Postanowił spróbować jeszcze raz:

– Robert!

Żadnej odpowiedzi.

Ruszyła w dół. Przy pokonywaniu kolejnych stopni coraz trudniej było jej oddychać. Ściany ustępowały pod naciskiem dłoni, wyginając się niczym ciepły karmel. Dusiła się. Najgorzej było na półpiętrze: tak, jakby przekroczyła niewidzialną barierę, za którą powietrze stawało się niewyobrażalnie gęste. Czuła, jak przy każdym wdechu niewidzialne, lepkie drobinki przyklejają się do płuc. Owładnięta nagłą paniką, postanowiła zawrócić. Szarpnęła się, a potrącona puszka po farbie, klekocząc upiornie, spadła po schodach.

Wstrzymała oddech, aż rozbolały ją płuca.

Nic.

Zahaczając jedną nogą o drugą, z gwiazdkami wirującymi szaleńczo na roztaczającym się przed nią nocnym nieboskłonie, dotarła na dół. Osiemnaście stopni, pomyślała. Powietrze tu, na dole, było jeszcze bardziej zatęchłe. Pamiętała, jak Robert narzekał, iż pod sufitem nie ma nawet najmniejszego okienka. W dzień wolałby pracować przy naturalnym świetle.

Ostrożnie ruszyła ku źródłu dźwięku. Ściana pod palcami była wilgotna i chropowata, nogi przesuwała po podłodze, żeby się o nic nie przewrócić. Odgłos szurania ginął jednak w wszechobecnym dudnieniu. Oparcie skończyło się tak nagle, że Sandra o mało nie upadła.

Usłyszała cichy głos: ktoś dośpiewywał „melodię" narzucą przez basy. Już miała zawołać, ale coś podpowiedziało jej, żeby tego nie robiła. Zresztą, z gardła ściśniętego irracjonalnym strachem nie wydobyłby się nawet najcichszy dźwięk. Z przodu rozlegały się odgłosy krzątania i ostry sykpalnika acetylenowo-tlenowego.

Wyciągając cały czas przed siebie rękę, ruszyła ku starej wieży hi-fi. Krok, później drugi. Odgłosy nasiliły się. Nagle dotknęła gorącego, ludzkiego ciała.

Wrzask.

Ona też wrzeszczała.

Muzyka przycichła.

– Cholera, mamo, ale mnie nastraszyłaś – głos chłopaka drżał. Usłyszała szuranie plandeki.

– Robert? – łapała powietrze otwartymi ustami.

– A kogo się spodziewałaś? – zapytał rozbawiony, widząc jednak jej minę, szybko spoważniał – Wszystko w porządku? Co ty w ogóle tutaj robisz? Jak ci się udało zejść?

– Usłyszałam krzyk i… – poczuła się nagle głupio – Wołałam cię, ale…

Zwiesiła bezradnie ręce, nie wiedząc, co powiedzieć.

Zachichotał.

– Przepraszam, to z płyty – i zawołał cieniutkim falsetem, imitując głos wokalistki – Aaaaaa, I love youuuu!

Sandra również parsknęła śmiechem. Zakłopotana, potarła zaciśniętą pięścią swędzący nos.

– Głupia jestem.

Chwycił jej dłoń i pocałował.

– Gdzie tam. Zresztą, nawet dobrze, że przyszłaś – usłyszała, jak odchodzi i zaraz wraca – Proszę, wszystkiego najlepszego z okazji Dnia Matki!

Wcisnął kobiecie w ręce twardy, drewniany prostokąt. Wyczuła pod palcami misternie zdobione wzory, wypukłą szybkę.

– Pozwól… – dotknął i wykonał kilka szybkich ruchów. W powietrzu rozległo się krystalicznie czyste, metaliczne dzwonienie.

– Naprawiłeś go!

– I odrobinę odrestaurowałem. Wiedziałem, jak lubiłaś ten stary zegar od babci.

Sandra spojrzała przez łzy w miejsce, gdzie powinna znajdować się twarz syna. Zamazany obraz momentalnie się wyostrzył, nabierając wręcz nieludzko pięknych rysów. Z tyłu głowy jaśniała delikatna poświata, niczym aureola. „Oczy jej serca" dostrzegały każdy najmniejszy szczegół.

– Pomogę ci wrócić na górę – delikatnie chwycił ją pod ramię. Pozwoliła podprowadzić się kilka kroków, kiedy coś nagle przykuło jej uwagę. Odwróciła gwałtownie głowę, wpatrując się w stojący pod przeciwległą ścianą stół, teraz przykryty granatową plandeką. Robiła to tak długo, że Robert poczuł niepokój.

– Wszystko w porządku? – zapytał, ciągnąc delikatnie za rękaw.

Zmarszczyła brwi i zaraz później rozpogodziła się.

– Tak, oczywiście. Po prostu coś mi strasznie zaśmierdziało. Taki metaliczny swąd…

– Nowy środek do czyszczenia zardzewiałych elementów – odparł szybko – Kupiłem go specjalnie do tego stojaka. Oczywiście, policzę panu Andrzejowi dodatkowo.

Oboje parsknęli śmiechem

– Oh, ty urwisie.

Wysunęła rękę, żeby potargać go po włosach, ale w połowie drogi się rozmyśliła. On zdawał się tego nie zauważyć. Zaprowadził matkę na górę i obiecał, że wkrótce przyjdzie na obiad. Kiedy zamykał drzwi, odezwała się.

– Słuchaj…

Zamarł.

– Tak?

– Hmm, nie chciałabym się wtrącać, ale ta twoja koleżanka, Alicja… Ta, którą ostatnio przyprowadziłeś na obiad.

– Co z nią?

– Może by jeszcze kiedyś nas odwiedziła? Wydawała się miła

– Ok, pomyślę o tym.

Kiwnęła głową.

– Tylko nie siedź tam za długo.

– Piętnaście, góra dwadzieścia minut. Obiecuję.

Uśmiechając się cały czas, wrócił do pracowni. Podszedł do stołu i ściągnął folię. Alicja, naga i przywiązana skórzanymi rzemieniami, wytrzeszczała na niego przerażone oczy. Jedno z nich znikało już pod sporą warstwą opuchlizny. Lewe pierś była poszarpana i zmiażdżona, w wielu miejscach widniały ślady po ugryzieniach. Z zakneblowanych ust ściekała strużka śliny zmieszanej z krwią.

Robert podgłośnił muzykę i przysunął usta do ucha dziewczyny, żeby nie musieć krzyczeć.

– No, no – powiedział z uznaniem – Masz wspaniały głos. I co za siła! Nie bez powodu nazywają się „Przyszłością Akademii". Naprawdę, tytuł w stu procentach zasłużony.

Oblizał wargi. Włączył palnik i umieścił nad nim grube, kowalskie obcęgi.

– Chociaż osobiście sądzę – dodał już innym głosem – że nie masz przed sobą żadnej przyszłości. O mało nie zepsułaś mojej mamie jej święta, wiesz?

Spojrzał z bliska na rozgrzany do czerwoności metal, a później chwycił nim odsłonięty sutek dziewczyny. Wygięła się w pałąk, jednak z ust nie wydobył się nawet najcichszy jęk.

Pokiwał głową: skórzana obroża sprawdzała się znakomicie jako knebel.

Kątem oka wyłapał błysk światła tuż pod sufitem. Sięgnął po umieszczony na najwyższej półce słój, popukał palcem w szkło. Z wnętrza, poprzez warstwę formaliny, spoglądały na niego błękitne oczy ojca. Przypomniał sobie ile trudu kosztowało go pocięcie zwłok i zmielenie na świńską karmę. Teraz, kiedy się przeprowadzili, wszystko będzie o wiele łatwiejsze. Przeniósł wzrok na Alicję, a później na stojącą w kącie starą wannę i zebrane na półkach pojemniki z chemikaliami. W Nożowicach nikt o nic nie pytał, dopóki miałeś pieniądze.

– Wielki miasto, wielkie możliwości… – mruknął.

Dobra, czas wracać do pracy. Ponownie włączył palnik.

 

 

 

Koniec

Komentarze

OK, do konkursu.

Bardzo dobry pomysł, mocne i nieźle napisane.
Ciekawa pozycja w Masakrze.

Pozdrawiam.

Nowa Fantastyka