- Opowiadanie: prosiaczek - Źli ludzie

Źli ludzie

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Biblioteka:

Użytkownicy, Użytkownicy V, Użytkownicy II

Oceny

Źli ludzie

Ver­mont szy­ko­wa­ło się do snu. Za­nie­po­ko­jo­ne gęsi wsz­czę­ły ka­ko­fo­nicz­ny alarm. Łódka – dzię­ki za­wie­szo­nym na bur­cie ka­gan­kom je­dy­ny jasny punkt na peł­nym rzęsy wod­nej je­zio­rze – z sze­le­stem prze­bi­ła się przez szu­wa­ry i wresz­cie do­tar­ła do brze­gu. Rów­nie za­ro­śnię­te­go jak je­zio­ro, w do­dat­ku peł­ne­go ro­bac­twa, ro­puch i in­nych ży­ją­tek, więc chwi­lę trwało, zanim Da­mian od­na­lazł ścież­kę. Ru­szy­li nią gę­sie­go, w ciszy, a je­dy­nym od­gło­sem były mla­śnię­cia, gdyż po nie­daw­nej burzy zie­mia wciąż była so­czy­sta ni­czym brzo­skwi­nia. Nad­cią­ga­ła je­sień, aura nie do końca uchwyt­nej me­lan­cho­lii wi­sia­ła w po­wie­trzu. Ma­ry­sia szła za nim, mełła pod nosem prze­kleń­stwa, po­chmur­na, bo Da­mian błęd­nie oce­nił czas, jaki zaj­mie im po­dróż. A może ją okła­my­wał? Bzdu­ra, nie­moż­li­we.

– Nie­dłu­go do­trze­my do celu – rzu­cił przez ramię.

Ma­ry­sia splu­nę­ła, nie ode­zwa­ła się.

– Zo­ba­czysz, wszyst­ko bę­dzie do­brze – dodał ła­god­nym tonem, od­gar­nia­jąc wy­so­kie ro­śli­ny.

Nie sko­men­to­wa­ła tego. Da­mian za­wo­dził ją raz za razem. Zła­mał każde dane słowo, zgwał­cił nie­jed­ną obiet­ni­cę. Nie pa­mię­ta­ła, kiedy wy­ru­szy­li, lecz już dawno temu po­win­ni do­trzeć do celu. Ża­ło­wa­ła, że nie po­pro­si­ła o pomoc kogoś in­ne­go.

Z cza­sem wy­so­kie gę­stwi­ny ustą­pi­ły miej­sca wie­lo­barw­nym wrzo­so­wi­skom, które roz­py­cha­ły prze­strzeń aż po ho­ry­zont. Brzask ospa­le wy­do­by­wał ko­lej­ne od­cie­nie po­fał­do­wa­ne­go ob­sza­ru. Da­mian ode­tchnął słod­kim po­wie­trzem. Nagle, co wy­wo­ła­ło w nim lęk, po­czuł przy­kry za­pach. Gdy bo­wiem za­trzy­ma­li się na nie­wiel­kim wznie­sie­niu, Ma­ry­sia usia­dła na ka­mie­niu i za­pló­tł­szy kasz­ta­no­we włosy, za­pa­li­ła fajkę. Miała zmę­czo­ną, za­wie­dzio­ną minę. Głę­biej na jej dziew­czę­cym ob­li­czu dało się uj­rzeć rów­nież złość.

– Po­win­no być gdzieś nie­da­le­ko – po­wie­dział Da­mian, pa­trząc na nią uważ­nie. Nie ode­zwa­ła się, nie ura­czy­ła go choć­by jed­nym ulot­nym spoj­rze­niem.

– Mam po­trze­bę – dodał po chwi­li.

Na krót­ką chwi­lę – a może nie­zwy­kle długą, gdyż na ta­kich pust­ko­wiach per­cep­cja czasu przy­po­mi­na akor­de­on, na któ­rym gra pi­ja­ny bard – w po­wie­trzu unio­sło się bo­le­sne na­pię­cie. Ma­ry­sia nawet nie wy­ję­ła z ust fajki. Pod­wi­nę­ła suk­nię, roz­ło­ży­ła nogi i za­mar­ła w bez­ru­chu.

Kiedy było po wszyst­kim, ru­szy­li w dal­szą po­dróż. Da­mian za­sta­na­wiał się, kiedy, i czy w ogóle ko­bie­ta ro­ze­zna się w sy­tu­acji. Gdzieś w trze­wiach wez­brał nie­po­kój, lecz męż­czy­zna szyb­ko go stłu­mił. Co praw­da po ostat­nich pe­cho­wych wy­pad­kach po­wie­dział jej szcze­rze, że będą szli długo, lecz wy­ru­szy­li trzy ty­go­dnie temu i Ma­ry­sia już dawno stra­ci­ła cier­pli­wość. Wy­da­wa­ło się, że obec­nie po­dą­ża za nim tylko dla­te­go, że po dro­dze nie spo­tka­li ni­ko­go in­ne­go. Poza parą z psem, ale Da­mian z da­le­ka oce­nił ich jako ludzi wzbu­dza­ją­cych ze­ro­we za­ufa­nie; Ma­ry­sia na­tych­miast prze­sta­ła po­le­mi­zo­wać, kiedy jej po­wie­dział o strzel­bie ko­ły­szą­cej się na ple­cach męż­czy­zny.

Wy­ko­rzy­staw­szy pro­wiant, który Da­mian niósł w wiel­kim ple­ca­ku, za­czę­li po­sił­ko­wać się na­tu­rą – je­ży­na­mi ze­bra­ny­mi w lesie, kró­li­kiem schwy­ta­nym na polu, rybą zła­pa­ną w by­strej rze­czuł­ce.

– Nie mam siły – mruk­nę­ła Ma­ry­sia.

Od­wró­cił się do niej, spoj­rzał na la­wen­do­we niebo i ski­nął głową. Za dnia nie roz­ma­wia­li zbyt wiele. Ma­ry­sia nie miała na­stro­ju na dys­ku­sje. Da­mian wciąż ją ko­chał i cier­pli­wie cze­kał, aż ko­bie­ta znów się przed nim otwo­rzy. Wie­dział, że ten dzień, prę­dzej czy póź­niej, na­stą­pi.

Na zna­le­zio­nym chwi­lę póź­niej spła­chet­ku ziemi za­czął roz­kła­dać na­miot.

Ma­ry­sia przy­glą­da­ła mu się z uwagą, choć tylko w tych mo­men­tach, kiedy nie był świa­dom jej spoj­rze­nia. Ufała Da­mia­no­wi, nawet mimo prze­cią­ga­ją­cej się po­dró­ży, lecz jed­no­cze­śnie była na niego zła. Czuła żal i zawód i nie chcia­ła, żeby wi­dział jej za­in­te­re­so­wa­nie, po­nie­waż mógł­by wtedy po­my­śleć, że wcale nie jest na niego wście­kła. Po­sta­no­wi­ła go karać na różne, wy­ra­fi­no­wa­ne, spo­so­by. Cza­sem ciszą, cza­sem tonem ocie­ka­ją­cym po­gar­dą. Bra­kiem kon­tak­tu wzro­ko­we­go, nie­dba­łym wzru­sze­niem ra­mion. Prze­cią­gły­mi wes­tchnie­nia­mi tu­dzież nie­py­ta­niem o to, jak się czuje. Tylko jed­nej rze­czy mu nie od­ma­wia­ła.

Za­padł zmierzch. Ciszę za­bu­rzył śpiew cykad. Da­mian za­ka­sał rę­ka­wy i roz­nie­cił małe ogni­sko przed na­mio­tem. Potem wyjął z ple­ca­ka krom­ki chle­ba i ka­wał­ki mięsa upo­lo­wa­ne­go kró­li­ka. Przy­go­to­wu­jąc ko­la­cję, spo­glą­dał na roz­ło­żo­ną na ziemi mapę. Zaj­mo­wał się róż­ny­mi rze­cza­mi, nie chcąc my­śleć o Ma­ry­si. Choć to nie do końca tak, gdyż za­ra­zem po­świę­cał ko­bie­cie wię­cej uwagi, niż mo­gło­by się jej wy­da­wać. Na mapę pa­trzył pu­stym wzro­kiem, uda­jąc, że jest za­ję­ty ro­ze­zna­wa­niem się w ich po­ło­że­niu. W tych szcze­gól­nych chwi­lach wsłu­chi­wał się w jej od­dech – szar­pa­ny, przy­spie­szo­ny, spo­koj­ny. Re­je­stro­wał ruch trze­wi­ka na su­chej ziemi, sze­lest wy­gła­dza­nej sukni, nawet stu­ka­nie pal­ca­mi o na­dę­te po­licz­ki. Sły­szał to wszyst­ko po­mi­mo ogni­ska.

Ma­ry­sia za­sta­na­wia­ła się, czy nie pójść spać bez je­dze­nia. Nie chcia­ła spę­dzać czasu z Da­mia­nem. Trak­to­wał ją pro­tek­cjo­nal­nie, co spra­wia­ło, że tylko się od męż­czy­zny dy­stan­so­wa­ła.

– Bę­dziesz jeść? – usły­sza­ła py­ta­nie.

W brzu­chu za­bur­cza­ło, więc się zgo­dzi­ła. Nie­pew­nie usie­dli po prze­ciw­nych stro­nach ogni­ska. Tak było bez­piecz­niej, na­pię­cie roz­pusz­czały jęzory ogni­ska. Jedli w mil­cze­niu. W bo­le­śnie roz­dy­ma­ją­cej się bańce przy­wią­za­nia. Da­mian za­sta­na­wiał się, czy Ma­ry­się trzy­ma przy nim prag­ma­tyzm, czy ra­czej jakiś ro­dzaj ma­so­chi­stycz­ne­go ro­man­ty­zmu. Nie mógł tego zwe­ry­fi­ko­wać, ich re­la­cja ze­psu­ła się, unie­moż­li­wia­jąc roz­mo­wy, jakie pro­wa­dzi­li jesz­cze rok temu. Chciał to zmie­nić. Sporo czasu minie, zanim na ob­li­czu Ma­ry­si wy­gła­dzą się zmarszcz­ki nie­sma­ku, a z głosu znik­nie szorst­kość. Mimo to…

Ma­ry­sia zer­k­nę­ła na na­miot.

– Idę spać – po­wie­dzia­ła nagle. Da­mian jesz­cze tro­chę zo­stał na ze­wnątrz, z uśmiesz­kiem kre­śląc pal­cem na mapie ich dal­szą drogę.

Na­stęp­ne­go dnia, w pew­nym sen­sie, obu­dzi­li się w zu­peł­nie innym miej­scu. Już w na­mio­cie dało się wy­czuć róż­ni­cę – było parno. Kiedy wy­szli na ze­wnątrz, ści­snę­ła ich w swym łonie dżun­gla; fa­lo­wa­ła, pul­so­wa­ła, dy­sza­ła. Flora i fauna zle­wa­ły się w jedno, ro­śli­na mogła oka­zać się zwie­rzę­ciem i na od­wrót. Da­mian znów do­świad­czył po­trze­by, więc Ma­ry­sia po­ło­ży­ła się, jesz­cze w swej nie­win­nej pu­dro­wej pi­ża­mie. Oka­lał ją so­czy­sty mech. Pod­czas zbli­że­nia z bla­dych po­licz­ków spły­nę­ły łzy. Póź­niej ru­szy­li dalej.

Da­mian czę­sto po­pra­wiał ka­pe­lusz, co sta­no­wi­ło ra­czej tik, a nie po­trze­bę, gdyż o tej porze roku w Ver­mont wia­try były jesz­cze ła­god­ne. Może robił to ze zde­ner­wo­wa­nia, może ze zmę­cze­nia, w końcu prze­by­li kawał stanu, więk­szość drogi pie­szo, po­nie­waż sa­mo­chód od­mó­wił po­słu­szeń­stwa na ja­kiejś po­bocz­nej dro­dze, przy któ­rej ża­ło­śnie trwa­ła opusz­czo­na sta­cja ben­zy­no­wa. Oczy­wi­ście, żeby było za­baw­niej, ni­czym w ja­kimś hor­ro­rze klasy C, Da­mia­no­wi roz­ła­do­wał się te­le­fon. Od tam­tej pory, czyli od wielu dni, poza wspo­mnia­ną parą z psem – a może po­win­ni z Da­mia­nem ich za­cze­pić? Może to nie byli źli lu­dzie? – nie na­po­tka­li ży­we­go ducha. Ma­ry­sia tę­sk­ni­ła za ob­cy­mi ludź­mi, ich obec­ność da­wa­ła jej coś na kształt po­czu­cia bez­pie­czeń­stwa. Ta tę­sk­no­ta miała wkrót­ce minąć.

Kiedy wy­szli na ko­lej­ną po­la­nę, Ma­ry­sia wstrzy­ma­ła od­dech. Da­mian po­pra­wił ka­pe­lusz, zdjął go, po­dra­pał się po gło­wie. Wy­glą­dał, jakby nie spo­dzie­wał się zna­leźć w tym miej­scu. Wyjął z ple­ca­ka mapę i za­czął się jej uważ­nie przy­glą­dać. Ma­ry­sia sta­nę­ła obok, z dło­nią na pier­si skry­wa­ją­cej ga­lo­pu­ją­ce serce.

– Mam na­dzie­ję, że nam po­mo­gą – po­wie­dzia­ła, za­pa­la­jąc fajkę. Da­mia­no­wi nie po­do­bał się ten nałóg, choć i tak Ma­ry­się uwa­żał za bar­dzo atrak­cyj­ną. Prze­szło mu przez myśl, że nie bę­dzie się nią z nikim dzie­lił.

– Le­piej ich omi­nąć. Wciąż trzy­mał mapę, w isto­cie jed­nak, nie­jaw­nie, zer­kał na ko­bie­tę. Na mlecz­no­bia­łej szyi szyb­ciut­ko fa­lo­wa­ła tęt­ni­ca szyj­na. Źre­ni­ce roz­sze­rzy­ły się. W gło­sie po­ja­wi­ła się eks­cy­ta­cja. Da­mian wes­tchnął, bo wie­dział, że bę­dzie mu­siał Ma­ry­się za­wieść. – Nie wia­do­mo, co to za lu­dzie.

– To się prze­ko­na­my – po­wie­dzia­ła z en­tu­zja­zmem.

– Ko­cha­nie, to są dzi­kie te­re­ny. Nie wia­do­mo, kto tu miesz­ka. – Zło­żył mapę i po­ma­chał nią. – W tych oko­li­cach nikt nie po­wi­nien miesz­kać. Pa­mię­tasz o tej zbrod­ni, o któ­rej mó­wi­li w radiu, kiedy je­cha­li­śmy sa­mo­cho­dem?

Pa­mię­ta­ła. Pe­wien psy­cho­pa­ta jeź­dził pikapem czy fur­go­net­ką i po­ry­wał ludzi.

– A kto może żyć w cha­cie na końcu świa­ta? – za­py­ta­ła ze zło­ścią. – Zga­du­ję, że jakiś pu­stel­nik. Albo ro­dzi­na, która chcia­ła od­ciąć się od spo­łe­czeń­stwa. Może jacyś dzi­wa­cy, lecz na pewno nie są nie­bez­piecz­ni.

Da­mian nie za­mie­rzał ustę­po­wać, ale zanim zdą­żył co­kol­wiek po­wie­dzieć, w polu ku­ku­ry­dzy coś za­sze­le­ści­ło, dźwięk przy­brał na sile, aż wy­szedł z niego bar­dzo wy­so­ki męż­czy­zna. Miał dłu­gie, po­zle­pia­ne, rude włosy, które przy­po­mi­na­ły zmo­czo­ną sierść psa. Po­tarł szcze­ci­nę na po­cią­głej twa­rzy i lekko się uśmiech­nął.

– No, no, dawno nie wi­dzie­li­śmy ni­ko­go w tych stro­nach – po­wie­dział z wiej­skim ak­cen­tem. Zie­lo­ne oczy miał tak bar­dzo roz­ba­wio­ne, że Da­mian po­my­ślał o ob­jaz­do­wym cyrku. – Mu­si­cie być nie­zwy­kle zmę­cze­ni. Za­pra­szam do nas. Nie spo­tka­cie ni­ko­go w pro­mie­niu trzy­dzie­stu mil, więc, no, chyba nie macie wyj­ścia.

Od­wró­cił się i ru­szył polem ku­ku­ry­dzy.

– Chodź­cie – rzu­cił przez ramię.

Nie mu­siał po­wta­rzać, gdyż Ma­ry­sia bez opo­rów ru­szy­ła za nim. Da­mian, nie prze­pro­ce­so­waw­szy tej oso­bli­wej sy­tu­acji, po­szedł w jej ślady. Nie zdej­mu­jąc go, scho­wał do ple­ca­ka mapę. Spraw­dził też do­ty­kiem pe­wien przed­miot – był tam, zimny, twar­dy pod opusz­ka­mi.

Z pola ku­ku­ry­dzy wy­szli nie­mal­że pod samą, jak Da­mian prze­śmiew­czo na­zwał ją na wła­sny uży­tek, ha­cjen­dę. We­ran­dę zdo­bi­ły zwię­dłe kwia­ty, sto­lik z po­piel­nicz­ką i talią kart oraz nóż my­śliw­ski.

W cha­cie James, bo tak się przed­sta­wił, kiedy Ma­ry­sia po­wie­dzia­ła swoje imię, rzu­cił na wie­szak palto i udał się na pię­tro.

– Roz­gość­cie się – po­wie­dział, ocię­ża­le wcho­dząc na pię­tro. – Pójdę po żonę. Pew­nie śpi na górze.

Przed domem stał stary pikap z za­ku­rzo­ny­mi szy­ba­mi. Był przy ramie po­rdze­wia­ły, choć opony miał dobre. Da­mian za­sta­no­wił się, czy sa­mo­chód jest spraw­ny. Bę­dzie mu­siał to zwe­ry­fi­ko­wać. Naj­le­piej w nocy, kiedy wszy­scy pójdą spać.

Ma­ry­sia ro­zej­rza­ła się – salon po­łą­czo­ny z kuch­nią, wszyst­ko w stylu boho, ale z nutą de­ka­den­cji, jakby czas za­trzy­mał się tu na gra­ni­cy roz­pa­du – i usia­dła przy wiel­kim he­ba­no­wym stole.

– Po­win­ni­śmy stąd iść – po­wie­dział pół­szep­tem Da­mian.

Ma­ry­sia prze­wró­ci­ła ocza­mi.

– Mówię po­waż­nie. – Da­mian pa­trzył w kie­run­ku scho­dów. – To są źli lu­dzie. Mam dziw­ne prze­czu­cie…

– Szko­da, że in­tu­icja za­wio­dła cię mi­lion razy, kiedy pró­bo­wa­łeś za­wieźć mnie do mojej matki – syk­nę­ła. Po­my­śla­ła, że skoro on wpa­ko­wał ją w nie­jed­ną nie­kom­for­to­wą dla niej sy­tu­ację, teraz ona od­wdzię­czy się pięk­nym za na­dob­ne. Wi­dzia­ła, jak bar­dzo jest spię­ty w tym miej­scu. Czuła z tego po­wo­du po­tęż­ną sa­tys­fak­cję. – Fajne miej­sce, praw­da?

– Mo­głaś zo­stać u mnie. Wiesz, że cię ko­cham.

Ma­ry­sia scho­wa­ła twarz w dło­niach. Jezu, czy on na­praw­dę nie po­tra­fi zro­zu­mieć, że to ko­niec? Za­pa­dła cisza, mą­co­na je­dy­nie bzy­cze­niem sta­rej lo­dów­ki. Nie chcia­ła my­śleć o swoim do­tych­cza­so­wym życiu, dla­te­go wsta­ła i za­czę­ła cho­dzić po cha­cie. Pod­ło­ga po­skrzy­py­wa­ła. W zle­wie znaj­do­wał się jeden ta­lerz i jedna szklan­ka. Brud­ne, ale uży­wa­ne nie­daw­no. Na desce do kro­je­nia – obok leżał po­tęż­ny tasak – zo­sta­ły ślady po mię­sie. Jedną wi­szą­cą szaf­kę, pełną bu­te­lek z naj­róż­niej­szy­mi trun­ka­mi, James zo­sta­wił otwar­tą. Pod prze­ciw­le­głym do kuch­ni oknie stał nie­wiel­ki sto­lik, na któ­rym le­ża­ły książ­ki. James lubił czy­tać kla­sy­kę – Do­sto­jew­ski, Marai, Buł­cha­kow, iście do­bo­ro­we to­wa­rzy­stwo. Nagle przy­po­mnia­ła sobie, że nie miesz­ka sam; zer­k­nę­ła na scho­dy, prze­chy­li­ła głowę, na­słu­chu­jąc. Cisza. Za­sta­na­wia­ła się, z czego ci lu­dzie żyją. W oko­li­cy było pole ku­ku­ry­dzy. W pro­mie­niu wielu mil, jeśli wie­rzyć sło­wom Ja­me­sa, nie ma żywej duszy. Może do­jeż­dża­ją gdzieś do pracy? Nagle po­czu­ła ogrom­ne znu­że­nie. Do­pie­ro teraz po­dróż z Da­mia­nem dała o sobie znać. Sy­pia­nie w przy­droż­nych spe­lu­nach, w aucie, potem pod na­mio­tem w la­sach i na po­lach. Ostat­nio umyła się, a wła­ści­wie opłu­ka­ła, w nie­wiel­kim stru­my­ku. Szla­mo­wa­te je­zio­ro się do tego nie nada­wa­ło. Gdyby Da­mian czuł to, co ona, nie zdzi­wił­by się, gdy parę minut póź­niej Ma­ry­sia ocho­czo przy­sta­ła na pro­po­zy­cję Ja­me­sa.

Da­mian oparł się o drew­nia­ną belkę i wy­glą­dał przez okno, jakby spo­dzie­wał się coś za nim uj­rzeć, co­kol­wiek zwia­stu­ją­ce­go moż­li­wość opusz­cze­nia tego miej­sca – in­nych ludzi, pożar lasu, lą­du­ją­cych w polu ku­ku­ry­dzy ko­smi­tów. Wy­da­wa­ło mu się, że sły­szy kwi­le­nie. Otrzą­snął się i spoj­rzał na dziew­czy­nę. Wie­dział, że teraz bę­dzie trud­no Ma­ry­się prze­ko­nać do dal­szej po­dró­ży. Co za non­sens. Roz­sta­ła się z nim, a on zgo­dził się za­wieźć ją do matki. Oczy­wi­ście droga oka­za­ła się wiele bar­dziej skom­pli­ko­wa­na, niż Ma­ry­sia się spo­dzie­wa­ła. Par­sk­nął i pod­szedł do ple­ca­ka, gdzie trzy­mał na­miot, pro­wiant i uży­tecz­ne przed­mio­ty. Kuc­nął i za­czął w nim cze­goś szu­kać.

Stop­nie za­skrzy­pia­ły. Naj­pierw uj­rze­li wy­bla­kłe, zno­szo­ne dżinsy trzy­ma­ne pasem z grubą kla­mer­ką, potem ko­szu­lę w ko­lo­rze khaki, któ­rej rę­ka­wy James pod­wi­nął, scho­dząc do nich. Pod pachą trzy­mał ręcz­ni­ki.

– Mu­si­cie być po­twor­nie zmę­cze­ni – po­wie­dział, nie­udol­nie prze­cze­su­jąc włosy; były za tłu­ste. Na przed­ra­mie­niu miał ta­tu­aż uśmiech­nię­tej świni. – Ma­ry­siu, pro­po­nu­ję tro­chę re­lak­su.

Otwo­rzył znaj­du­ją­ce się przy lo­dów­ce drzwi i wszedł do środ­ka. Usły­sze­li le­cą­cą gdzieś wodę. James wy­szedł z uśmie­chem na twa­rzy, bra­ko­wa­ło mu paru zębów.

– W izbie obok jest wanna. Pod­grza­łem dziś wodę, więc jest go­rą­ca. Żal nie sko­rzy­stać.

Ma­ry­sia wsta­ła, po­sła­ła Da­mia­no­wi uśmiech trium­fu i po­szła się wy­ką­pać. Gdy za­mknę­ła drzwi, ode­tchnę­ła z ulgą. Zdję­ła suk­nię i majt­ki i wsu­nę­ła do drew­nia­nej wanny nogę. Woda oka­za­ła się go­rą­ca. W po­wol­nej roz­ko­szy za­nu­rzy­ła się w niej po szyję, za­mknę­ła oczy, serce zwol­ni­ło i w tym przy­sen­nym ryt­mie pod po­wie­ka­mi po­ja­wił się obraz matki. Za­wsze miały dobrą re­la­cję, mama ją wspie­ra­ła, od­da­ła­by nerkę, żeby córka zna­la­zła w życiu spo­kój oraz szczę­ście. Oj­ciec był tok­sycz­nym dup­kiem, oce­nia­ją­cym, unie­waż­nia­ją­cym, agre­syw­nym al­ko­ho­li­kiem. Có­recz­ce nigdy nie zro­bił krzyw­dy, lecz jego za­bor­czość nisz­czy­ła jej życie. W pew­nym cho­rym sen­sie była oczkiem w jego gło­wie. Raz Ma­ry­sia spro­wa­dzi­ła do domu chło­pa­ka, a oj­ciec, wi­dząc, jak do­brze się do­ga­du­ją, upił się, za­czął chło­pa­ka ob­ra­żać, aż wresz­cie rzu­cił się na niego z pię­ścia­mi i pobił bie­da­ka do nie­przy­tom­no­ści. Nie­dłu­go póź­niej matce pękło serce, zgo­dzi­ła się jed­nak na wy­pro­wadz­kę dziec­ka, bo wie­dzia­ła, że tak bę­dzie dla Ma­ry­si le­piej. Pew­nie się zdzi­wi, wi­dząc ją w progu drzwi. Oj­ciec nie­daw­no umarł, całe szczę­ście.

Da­mian zo­stał sam na sam z Ja­me­sem, który roz­bił jajka i wrzu­cił je na ogrom­ną pa­tel­nię.

– To za­wsze szczę­ście móc kogoś go­ścić – po­wie­dział, wkładając do to­ste­ra krom­ki chle­ba. – Mam na­dzie­ję, że od­pocz­nie­cie trosz­kę.

– Gdzie twoja żona? – za­py­tał Da­mian.

– Śpi. Jest zmę­czo­na słoń­cem. Zbli­ża się je­sień, ale po­go­da daje się we znaki. Kie­dyś czę­ściej wy­cho­dzi­ła na świe­że po­wie­trze. Pie­lę­gno­wa­ła ogró­dek, razem spa­ce­ro­wa­li­śmy… Teraz naj­chęt­niej sie­dzia­ła­by w po­ko­ju na górze i oglą­da­ła głu­po­ty w te­le­wi­zji.

– Długo je­ste­ście razem?

– Dwa­dzie­ścia lat. Po­zna­łem ją, jak byłem smar­ka­czem, na stu­diach z ar­che­olo­gii. Praw­dę mó­wiąc, za­miesz­ka­li­śmy tu, po­nie­waż na wy­jaz­dach ba­daw­czych, gdzie by­li­śmy czę­sto sami, przy­zwy­cza­ili­śmy się do pu­stel­ni­cze­go życia. No, może nie pu­stel­ni­cze­go, bo prze­cież je­ste­śmy razem, ale ro­zu­miesz, o co mi cho­dzi.

Prze­mie­szał ja­jecz­ni­cę i wy­ło­żył ją na dwa ta­le­rze. Miał wiel­kie, sę­ka­te dło­nie. Spod drzwi ła­zien­ki za­czę­ła wy­do­sta­wać się para.

Da­mian stał pod oknem. Bacz­nie ob­ser­wo­wał wy­so­kie­go męż­czy­znę.

– Z czego ży­je­cie?

– Marta jest psy­cho­te­ra­peut­ką. Pra­cu­je zdal­nie, bo nie opła­ca się co­dzien­nie jeź­dzić do mia­sta na parę go­dzin. Przy­naj­mniej tak twier­dzi. Ja uwa­żam, że się roz­le­ni­wi­ła. Po­znasz ją, to zro­zu­miesz. – Pu­ścił oko do Da­mia­na. – Ja zaś zbie­ram grzy­by, owoce, tro­chę po­lu­ję na oko­licz­ne zwie­rzę­ta, i to sprze­da­ję. Nie­wiel­ki uro­bek, ale wy­star­cza­ją­cy.

Da­mia­no­wi przy­po­mnia­ła się hi­sto­ria o su­te­ne­rze, który twier­dził, że utrzy­mu­je się ze zbie­ra­nia jeżyn i za­sił­ku dla in­wa­li­dów. Uśmiech­nął się pod nosem.

– Jeź­dzisz do tego mia­stecz­ka?

– Ra­czej lu­dzie do mnie przy­jeż­dża­ją. Za­da­jesz dużo pytań, bra­cie. Za­czy­nam cię lubić.

– Ten sa­mo­chód na ze­wnątrz jest na cho­dzie?

– Pew­nie. Jutro za­wie­zie­my was na naj­bliż­szy przy­sta­nek. Au­to­bu­sy jeż­dżą co go­dzi­nę.

– Nie trze­ba. Damy sobie radę.

James za­śmiał się chry­pli­wie, jakby w gar­dle miał gwoź­dzie.

– Och, nie wąt­pię, że by­ście sobie po­ra­dzi­li. Ale po co się mę­czyć? – Z to­ste­ra wy­sko­czy­ły chleb­ki. – Wy­bacz szcze­rość, ale mam wra­że­nie, że twoja ko­bie­ta ma już dość przy­gód.

Da­mian nie sko­men­to­wał tego. Uśmiech­nął się uprzej­mie i usiadł do stołu. James podał je­dze­nie, mó­wiąc coś w innym ję­zy­ku. Z kie­szon­ki ko­szu­li wy­cią­gnął pacz­kę mal­bo­ro, wyjął pa­pie­ro­sa i za­pa­lił go od ku­chen­ki, po czym rów­nież spo­czął przy stole. Na chwi­lę za­mil­kli. Było tak cicho, że Da­mian sły­szał skwier­cze­nie, kiedy James się za­cią­gnął. I nagle ten głos, jakby po­łknął stłu­czo­ne szkło:

– No, po­wiedz mi, bra­cie, dokąd je­cha­li­ście.

– Do jej matki. Ma­ry­sia się za nią stę­sk­ni­ła.

– Nie macie auta? Skąd się tutaj wzię­li­ście?

– Sa­mo­chód na­wa­lił. Te­le­fo­ny nam się roz­ła­do­wa­ły. – Nie chciał mówić, że za­błą­dzi­li. Wzbie­ra­ła w nim iry­ta­cja. – Bra­cie.

James wy­buchnął śmie­chem tak moc­nym i gwał­tow­nym, że za­krztu­sił się wła­sną śliną. Wresz­cie uspo­ko­ił się, wy­tarł za­łza­wio­ne oczy i po­wie­dział:

– Jak pech, to pech. Nie­szczę­ścia cho­dzą pa­ra­mi. Albo sta­da­mi, jak to mówią. – Na górze roz­legł się ło­skot. – O kurwa, to Marta. Obu­dzi­ła się i pew­nie nie­dłu­go do nas zej­dzie. To dobra ko­bie­ta, choć cza­sa­mi tro­chę strasz­na.

– Strasz­na? Co masz na myśli?

– Ona widzi wię­cej rze­czy, niż zwy­kły czło­wiek. Trud­no coś ukryć. Choć cza­sem się jej wy­da­je, że coś do­strze­ga.

Da­mian do­koń­czył ja­jecz­ni­cę i od­mó­wił do­kład­ki. Od­mó­wił także, gdy James za­pro­po­no­wał whi­sky. Chciał stąd odejść. Mu­siał tylko prze­ko­nać do tego Ma­ry­się. Po­zwo­li jej zjeść i będą się zbie­rać. Dzię­ku­je­my za go­ści­nę, ale mu­si­my le­cieć.

Scho­dy za­skrzy­pia­ły gło­śniej, niż wtedy, gdy po­ko­ny­wał je James, i ze­szła do nich pulch­na ko­bie­ta. Marta naj­wi­docz­niej ką­pa­ła się w per­fu­mach, bo roz­ta­cza­ła wokół sie­bie nie­zwy­kle silny za­pach runa le­śne­go, piżma, potu i naj­wy­raź­niej także fe­ro­mo­nów, gdyż po­mi­mo tuszy Da­mian uznał ją za nie­zwy­kle atrak­cyj­ną. A może to efekt spoj­rze­nia, za­ra­zem ła­god­ne­go i prze­ni­kli­we­go – ko­bie­ce cie­pło i in­te­li­gen­cja za­wsze były dla niego nie­zwy­kle po­cią­ga­ją­ce. Ża­ło­wał, że Ma­ry­sia taka już nie jest, choć ro­zu­miał, że po­trze­ba czasu, zanim znów mu zaufa. Zanim otwo­rzy się na niego.

– Mam na­dzie­ję, że James do­brze cię ugo­ścił – po­wie­dzia­ła me­lo­dyj­nym, ko­ją­cym gło­sem. Usia­dła z nimi. Wzię­ła ze sobą szy­deł­ko, którym dziergała czap­kę.

– Tak, dzię­ku­ję. Jed­nak nie­dłu­go mu­si­my się zbie­rać.

– Jest z nim ko­bie­ta – wtrą­cił James, do­by­wa­jąc już chyba pią­te­go pa­pie­ro­sa. W po­miesz­cze­niu zro­bi­ło się dusz­no od dymu.

Marta zmru­ży­ła oczy.

– Och, gdzieś się spie­szy­cie. Ro­zu­miem. Mam na­dzie­ję, że nie bra­ku­je wam pa­li­wa. Jeśli tak, mo­że­my wam dać ka­ni­ster z ben­zy­ną. Po­bli­ska sta­cja jest wiele mil stąd.

– Oni nie mają auta – dodał James.

– Po­ra­dzi­my sobie. Je­ste­śmy pra­wie na miej­scu.

– Och, skar­bie – prze­rwa­ła mu Marta – nie wiem, dokąd zmier­za­cie, ale tu ni­g­dzie nie ma żad­ne­go pra­wie na miej­scu. To dzika, opu­sto­sza­ła kra­ina.

– Do­brze. Prze­śpi­my się, a rano nas od­wie­zie­cie.

Z ła­zien­ki wy­szła Ma­ry­sia. Miała na sobie luźną, prze­świ­tu­ją­cą pi­ża­mę. Da­mian po­czuł ukłu­cie za­zdro­ści, wi­dząc, jak James zerka na ko­bie­tę. Marta uda­wa­ła, że zaj­mu­je się szy­deł­ko­wa­niem, wni­kli­wie ob­ser­wu­jąc scenę.

– James, za­gotowałbyś wody na her­ba­tę?

– Oczy­wi­ście, kru­szyn­ko.

Ma­ry­sia usia­dła obok Marty. Ko­bie­ta przy­su­nę­ła jej ta­lerz z ko­la­cją.

– Jedz, dziec­ko.

– Cu­dow­nie było móc się po­rząd­nie wy­ką­pać – po­wie­dzia­ła, prze­cią­ga­jąc się. – Nawet pani nie wie, jak się cie­szę na myśl o nor­mal­nym łóżku.

Marta spoj­rza­ła na Da­mia­na, który po­krót­ce opi­sał ich po­dróż. W tym cza­sie Ma­ry­sia za­chłan­nie za­bra­ła się do jajecznicy. James wziął ze stołu te­le­fon i rzu­cił, że musi się prze­wie­trzyć, po czym wol­nym kro­kiem wy­szedł na we­ran­dę. Da­mian za­uwa­żył, że dał Mar­cie jakiś sy­gnał głową. Kiedy skoń­czył opo­wia­dać o ze­psu­tym sa­mo­cho­dzie i in­nych prze­bo­jach, co zro­bił nie­chęt­nie i tylko dla­te­go, że nie wi­dział in­ne­go wyj­ścia, w sa­lo­nie za­pa­dła cisza.

– Może też się wy­ką­piesz? – Ma­ry­sia za­py­ta­ła Da­mia­na. – Okrop­nie śmier­dzisz.

Ja pier­do­le, po­my­ślał Da­mian. Chciał od­mó­wić, lecz w ostat­niej chwi­li zmie­nił zda­nie. W ten spo­sób nie tylko nie bę­dzie wzbu­dzał po­dej­rzeń, ale wręcz uśpi ich czuj­ność. Uśmiech­nął się o Marty.

– Widzi pani, co ja z nią mam – po­wie­dział po­ufa­łym tonem. – Ale czego nie robi się dla mi­ło­ści.

W ła­zien­ce ro­ze­brał się, lecz nie za­mknął drzwi. Zo­sta­wił lekko uchy­lo­ne, żeby sły­szeć, o czym roz­ma­wia­ją. Ma­ry­sia chyba opo­wia­da­ła coś o matce i tych jej dzie­cin­nych pla­nach na przy­szłość. Sły­sząc je, prych­nął. Była taka nie­ży­cio­wa. Wie­lo­krot­nie jej tłu­ma­czył, że dru­gie stu­dia są stra­tą czasu, bo za­miast ko­lej­ne lata mar­no­wać na ucze­nie się nie­przy­dat­nych rze­czy, mo­gła­by za­cząć gdzieś pra­co­wać. Kiedy jed­nak znaj­do­wa­ła jakąś ro­bo­tę, Da­mian za­zwy­czaj nie czuł z tego faktu za­do­wo­le­nia. Uwa­żał, że stać ją na coś wię­cej niż sie­dze­nie na kasie w za­pchlo­nym mar­ke­cie. Mówił, że miała wiel­ki po­ten­cjał. Nie po­dzie­lał jej en­tu­zja­zmu, gdy do­sta­ła się do pracy w biu­rze – z nie­sma­kiem stwier­dził wtedy, że z pew­no­ścią ma znacz­nie więk­sze am­bi­cje, ale z ja­kie­goś nie­zro­zu­mia­łe­go po­wo­du nie chce ich do sie­bie do­pu­ścić. Ma­ry­sia gasła ni­czym słoń­ce, wię­dła niby kwiat, a smut­na była taka pięk­na…

Gdy wy­szedł, cze­ka­li na niego przy stole, na któ­rym sty­gła goź­dzi­ko­wa her­ba­ta. Usiadł, wypił kilka łyków. Marta nagle się oży­wi­ła.

– Po­ka­żę wam coś! – po­wie­dzia­ła. Ja­me­so­wi znów roz­bły­sły oczy, jakby skry­wa­ły ob­woź­ny cyrk.  – Wiem, że się wy­ką­pa­li­ście i pew­nie je­ste­ście zmę­cze­ni, ale chcia­ła­bym, że­by­ście coś obej­rze­li. Ubierz­cie się. No, hop, hop.

Zro­bi­li, jak po­wie­dzia­ła, i wy­szli na we­ran­dę.

– To nie­da­le­ko, wierz­cie mi – me­lo­dyj­ny głos Marty nie­mal­że wpro­wa­dzał w trans. – Bę­dzie­cie za­chwy­ce­ni. Za chwy ceni.

Oko­li­ca to­nę­ła w sła­bej łunie księ­ży­ca, ko­lo­rem przy­po­mi­na­ją­cej stary ser. Oka­za­ło się, że obok domu znaj­do­wa­ła się sto­do­ła. O drew­nia­ną ścia­nę opar­te były gra­bie. James zdjął ry­giel i roz­su­nął skrzy­pią­ce wrota. Marta we­szła pierw­sza, za nią Ma­ry­sia i ten dry­blas. W środ­ku pa­no­wał za­duch, za­pach kurzu i siana, no i jesz­cze cze­goś, po­my­ślał Da­mian. Po­szedł za nimi głę­biej i serce pra­wie mu sta­nę­ło, kiedy Ma­ry­sia za­pisz­cza­ła. Kuc­nę­ła i pisk pręd­ko zmie­nił się w śmiech. Mię­dzy ko­la­na­mi miała ła­szą­cą się do niej świ­nię.

– To Becky – przed­sta­wi­ła ją Marta. – Jest jesz­cze Diego i Borys. Pew­nie są w lesie na tro­pie tru­fli. Mo­że­my pójść ich po­szu­kać.

– Chęt­nie! – ucie­szy­ła się Ma­ry­sia.

– Ko­cha­my je – uzu­peł­nił James. – A one nas.

– Świ­nie to cu­dow­ne stwo­rze­nia – kon­ty­nu­owa­ła Marta. – Wy­czu­wa­ją ludz­kie na­stro­je. Są em­pa­tycz­ne i czułe.

– Po­dob­no mają też swoje ciem­ne stro­ny – wtrą­cił Da­mian.

– To jak, idzie­my? – Marta nie zwra­ca­ła na niego uwagi. – Las jest duży, ale nie sądzę, że­by­śmy się zgu­bi­li.

Ma­ry­sia za­chi­cho­ta­ła, bo Becky skub­nę­ła ją za ucho.

James spoj­rzał na nią i uśmiech­nął się sze­ro­ko. Po­gła­dził ko­bie­tę po ra­mio­nach. Nie miała nic prze­ciw­ko. Nic, kurwa, prze­ciw­ko. Da­mia­no­wi zro­bi­ło się nie­do­brze.

– Jutro rano chcie­li­by­śmy je­chać – ostu­dził ich zapał. – Chce­my się wresz­cie po­rząd­nie wy­spać.

Mar­cie zrze­dła mina, lecz nie opo­no­wa­ła. Zanim wró­ci­li do chaty, Da­mian kuc­nął przy Becky i głę­bo­ko spoj­rzał jej w oczy. Do­znał wra­że­nia, że na­wią­zał ze świ­nią jakąś mrocz­ną nić po­ro­zu­mie­nia.

 

 

Na górze przy­tu­lił Ma­ry­się. Nie od­wza­jem­ni­ła czu­ło­ści, ze­sztyw­nia­ła.

– To dziw­ni lu­dzie – po­wie­dział Da­mian. – Po­win­ni­śmy się stąd zbie­rać. Ro­zu­miem, że się ich boisz, dla­te­go mo­że­my opu­ścić chatę nocą, kiedy będą spać.

– Da­mian, pro­szę… Chcę się po­rząd­nie wy­spać.

– Do­brze. Pój­dzie­my rano.

– Mogą nas pod­wieźć.

– Nie ufam im.

Nie od­po­wie­dzia­ła.

– Mam po­trze­bę.

Ma­ry­sia od­mó­wi­ła. Pierw­szy raz w życiu nie zgo­dzi­ła się na sto­su­nek.

Po­cze­kał, aż za­śnie, po czym moż­li­wie cicho zszedł na dół. Chciał go­spo­da­rzy upić i wy­do­stać się z tego prze­klę­te­go miej­sca. Marta z Ja­me­sem roz­ma­wia­li kon­fi­den­cjo­nal­nym tonem. Wi­dząc go, za­mil­kli. Da­mian usiadł przy stole.

 – Zmie­ni­łem zda­nie – po­wie­dział. – Chciał­bym się napić.

James ski­nął głową i za­czął przy­go­to­wy­wać whi­sky z colą i lodem. Robił to po­wo­li, jakby chciał od­cią­gnąć w cza­sie coś nie­unik­nio­ne­go. Przy­po­mi­nał wiel­kie­go pa­ty­cza­ka. Marta ob­ser­wo­wa­ła Da­mia­na le­ni­wie, choć za­ra­zem nie­po­ko­ją­co czuj­nie.

– Bar­dzo ci na tej ko­bie­cie za­le­ży – po­wie­dzia­ła.

Wzru­szył ra­mio­na­mi.

– To nor­mal­ne, jak się kogoś kocha.

– Taa. Pa­mię­tam, jak się po­zna­li­śmy z Ja­me­sem. Nie mo­gli­śmy bez sie­bie żyć. Pa­mię­tasz, chu­dziel­cu? – zwró­ci­ła się do męża.

– Oczy­wi­ście, kru­szyn­ko – od­parł au­to­ma­tycz­nie.

– Ale na­mięt­ność z cza­sem słab­nie – pod­ję­ła po chwi­li. – Długo się zna­cie?

– Pięć lat – od­po­wie­dział Da­mian, spla­ta­jąc ra­mio­na na pier­si. Teraz się za­cznie prze­słu­cha­nie, po­my­ślał. Lu­dzie na wsi za­wsze są cie­kaw­scy. Nie­zbyt ele­ganc­cy w oby­ciu. Na takim za­du­piu szcze­gól­nie. Po­sta­no­wił ła­ska­wie uprze­dzić ko­lej­ne py­ta­nie:  – A je­ste­śmy ze sobą czte­ry. Bar­dzo się ko­cha­my.

James z hu­kiem po­sta­wił przed nim szklan­kę z drin­kiem i usiadł obok Marty, na­prze­ciw­ko Da­mia­na.

– Nic dziw­ne­go – po­wie­dział – bo to pięk­na ko­bie­ta, bra­cie.

Da­mian po­czuł na­pi­na­ją­ce się barki. W uszach gło­śniej za­szu­mia­ła krew.

– Świę­te słowa. Cie­szę się, że je­ste­śmy razem. – Pod­niósł szklan­kę, by wznieść toast. – Za dzi­siej­sze spo­tka­nie. Za mi­łość.

James mruk­nął pod nosem te same słowa i na­pi­li się.

– Bar­dzo dobra whi­sky – stwier­dził Da­mian. – Skąd ją spro­wa­dza­cie?

Marta za­cmo­ka­ła z nie­za­do­wo­le­niem. Da­mia­no­wi z wy­glą­du przy­po­mi­na­ła świ­nię mor­ską, a w oby­ciu za­cho­wy­wa­ła się ni­czym pri­ma­ba­le­ri­na. Do­praw­dy za­baw­ne, jak bar­dzo lu­dzie nie widzą sie­bie.

– Jeź­dzi­my po nią – po­wie­dzia­ła z nie­sma­kiem.

Potem czas się roz­cią­gnął, roz­mył, stra­cił kon­tu­ry i ostrość. Roz­ma­wia­li o wszyst­kim i o ni­czym. James cho­dził po ko­lej­ne drin­ki, kro­kiem coraz swo­bod­niej­szym.

– Po­dob­no nie je­ste­ście już razem – wy­pa­li­ła nagle Marta.

Da­mian za­mru­gał, uśmiech­nął się krzy­wo.

– To pole ku­ku­ry­dzy jest wasze? Zjadł­bym kolbę ku­ku­ry­dzy.

– Nie zmie­niaj te­ma­tu, chłop­czy­ku. – Marta wwier­ci­ła w niego prze­ni­kli­we spoj­rze­nie. – Wiemy, co ro­bisz.

Da­mia­no­wi za­bra­ło od­dech. Nie spo­dzie­wał się ta­kiej bez­po­śred­nio­ści.

– Ma­ry­sia opo­wie­dzia­ła mi, że nie je­ste­ście razem. Roz­sta­li­ście się, a wła­ści­wie to ona cię rzu­ci­ła. Zgo­dzi­łeś się za­wieźć ją do matki, ale nie mo­głeś po­go­dzić się z od­rzu­ce­niem. Dla­te­go spe­cjal­nie nie tan­ko­wa­łeś, żeby na pu­stej sta­no­wej dro­dze sta­nął wam sa­mo­chód. Tak, do­my­śli­łam się, że nic w nim nie na­wa­li­ło. Po pro­stu skoń­czy­ła się ben­zy­na. W po­dob­nie pod­stęp­ny spo­sób po­zby­łeś się te­le­fo­nu. Potem cią­ga­łeś bied­ną ko­bie­tę po po­lach, la­sach i in­nych pust­ko­wiach, od­ra­cza­jąc roz­sta­nie. Może mia­łeś na­dzie­ję, że zmie­ni zda­nie, gdy zo­ba­czy, jaki je­steś opie­kuń­czy.

Da­mian spoj­rzał na Ja­me­sa.

– Do kogo dzwo­ni­łeś, jak byłeś na we­ran­dzie? – za­py­tał go.

– Na po­li­cję – od­parł. – Wiesz, może się my­li­my, ale…

Nie zdą­żył po­wie­dzieć nic wię­cej, bo mu­siał zła­pać się za szyję, z któ­rej wy­sta­wał nóż. Da­mian tra­fił pro­sto w dzie­siąt­kę – po­tęż­ną grdy­kę tego skur­wie­la. James wstał, spró­bo­wał wyjąć ostrze, udało mu się w po­ło­wie, za­kasz­lał, rzy­gnął krwią i upadł na pięk­ny he­ba­no­wy stół, strą­ca­jąc szklan­kę z whi­sky. Marta wpa­dła w hi­ste­rię i za­czę­ła wrzesz­czeć. Da­mian rzu­cił się na nią przez blat, upa­dli na zie­mię, za­tkał jej usta i krzy­cząc „Za­mknij mordę, gruba kurwo”, za­czął na zmia­nę to dusić, to ude­rzać jej głową o pod­ło­gę. Kiedy za­trzę­sła się jak ga­la­ret­ka, a w zie­lo­nych oczach zga­sła ostat­nia iskra świa­do­mo­ści, pu­ścił ją i oparł się o szaf­kę z na­czy­nia­mi.

Ma­ry­sia ze­szła na dół i za­sty­gła. Pa­trzy­ła na scenę zbrod­ni wy­ba­łu­szo­ny­mi ocza­mi. Prze­ra­żo­na, była taka pięk­na, po­my­ślał Da­mian. Pod­szedł do niej i za­czął ko­bie­tę tulić.

– Ciii, już do­brze – po­wie­dział do ucha. – To byli źli lu­dzie. Bar­dzo źli lu­dzie.

Za oknem li­ście ku­ku­ry­dzy sen­nie sze­le­ści­ły.

Nagle drzwi chaty otwo­rzy­ły się i we­szły do niej trzy stwo­rze­nia. Becky, Diego i Borys. Za­kwi­li­ły i przy­drep­ta­ły do mar­twych wła­ści­cie­li. Becky za­czę­ła sku­bać ucho Marty. Chłop­cy za­bra­li się do Ja­me­sa. Przy­szły na nie­ocze­ki­wa­ną ucztę. A może to prze­jaw mi­ło­ści, gdyż świ­nie, za wszel­ką cenę, nie chcia­ły się roz­sta­wać z bli­ski­mi?

 

 

 

 

Lu­dwi­ce

Koniec

Komentarze

Jesteśmy gdzieś w Vermoncie, w nieokreślonym czasie, gdzie ludzie mają raz polskie, raz angielskie imiona, raz noszą suknie i korzystają z map, a innym razem rozładowuje się im telefon. To nieco dezorientujące.

 

W opowiadaniu da się wyczuć rosnące napięcie, które zostaje jednak spuszczone z czytelnika w najprostszy pod słońcem sposób. Dochodząc do fragmentu ze świniami, a szczególnie tego momentu, gdzie Damian odczuwa z jedną z nich pewną więź, miałam nadzieję, że całość skończy się tak, że Marta i James zamienią towarzysza Marysi w jedną z nich – oczywiście jako karę za bycie tym złym, bowiem nie ulega wątpliwości, że to Damian jest tutaj jednym z tytułowych złych ludzi. Zwykłe, prymitywne, brutalne morderstwo nieco mnie zawiodło, a końcówka ze świniami wydała się nieco dziwna. Jeśli są tutaj jakimś symbolem to jakim? Jeśli nie, to po co właściwie są w tym opowiadaniu?

 

Jeśli chodzi o język – na samym początku nieco się gmatwa, pewne zdania napisałabym inaczej. Stawiasz kropkę tam, gdzie ja pewnie postawiłabym przecinek i na odwrót. To zaburza rytm. Potem całość się rozkręca i moim jedynym zarzutem jest nazbyt poetyckie pisanie o czynnościach, które tak opisywane brzmią dość zabawnie. Dalej: w dawnych czasach, kiedy suknie były obszerne i kompletnie niepraktyczne, oddawało się mocz w rozkroku i na stojąco, ale skoro opowiadanie dzieje się w czasach telefonów i lodówek, raczej nie mamy takiego problemu. Marysia mogłaby podkasać kieckę i kucnąc, Damian widział pewnie nie raz jej gołe nogi. Teraz zarzut do Damiana: dlaczego on cały czas mówi „Mam potrzebę”? To brzmi bardziej, jakby chciało mu się do toalety. Mógłby powiedzieć, że chce się kochać z Marysią, albo nawet użyć tego okropnego słowa „seks”, skoro w myślach normalnie przeklina.

 

Ogólnie jednak opowiadanie mi się całkiem podobało, zostałam z nim do końca, bo język był dobry i przeczuwałam podskórnie jakieś gwałtowne rozwiązanie akcji. Jeśli jednak jesteś otwarty na zmiany, to wnioskuję o zmienienie Damiana w prosiaka – opowiadanie miałoby jakiś prawdziwie fantastyczny wątek, a biedna Marysia uwolniłaby się od tego okropnego człowieka.

Opowiadanie jest intrygujące z bogatym opisem scenerii i głębokimi portretami postaci. Momentami opisy stają się być zbyt szczegółowe. Popracuj nieco nad stylem i językiem. 

Tekst świetnie buduje atmosferę napięcia i niepokoju. Wykorzystuje opisy przyrody oraz dynamiczną zmianę otoczenia bohaterów, by wzmocnić wrażenie niepokoju. 

 

black

Hej, 

 

portret psychologiczny postaci faktycznie wydaje się być zbyt rozbudowany, ale tylko w trakcie lektury. Bo na koniec wychodzi, jak sprytnie perspektywą Damian i Marysi ukryłeś zamiary “troskliwego chłopaka”. Całość poprowadzona, jak rasowy thriller, polecam do biblioteki i innym czytelnikom oraz 

pozdrawiam :)

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Prosiaczku, bardzo umiejętnie zbudowałeś nastrój niepewności, zasiałeś grozę i pozwoliłeś, aby sytuacja rozwijała się niemal sama, a napięcie cały czas rosło. I choć już tytuł sugerował, że ta historia nie skończy się dobrze, to nie ukrywam, że finał zaskoczył, albowiem zło przyszło z całkiem niespodziewanej strony. :)

I tylko szkoda, że zabrakło fantastyki. :(

Wykonanie pozostawia sporo do życzenia.

 

więc chwi­lę za­ję­ło, zanim Da­mian od­na­lazł ścież­kę. → …więc chwi­lę trwało, zanim Da­mian od­na­lazł ścież­kę.

 

Ma­ry­sia szła za nim, mnąc pod nosem prze­kleń­stwa… → przekleństw nie można miąć.

Pewnie miało być: Ma­ry­sia szła za nim i mełła pod nosem prze­kleń­stwa

 

usie­dli po prze­ciw­nych stro­nach ogni­ska. Tak było bez­piecz­niej, na­pię­cie roz­pusz­czał jęzor ogni­ska. → Czy to celowe powtórzenie?

Może w drugim zdaniu: Tak było bez­piecz­niej, na­pię­cie roz­pusz­czały jęzory płomieni.

 

jeź­dził pic­ku­pem czy fur­go­net­ką i po­ry­wał ludzi. → …jeź­dził pika­pem czy fur­go­net­ką i po­ry­wał ludzi.

Używamy pisowni spolszczonej.

 

Nie mu­siał się po­wta­rzać… → Nie mu­siał po­wta­rzać

 

i udał się na pię­tro.

– Roz­gość­cie się – po­wie­dział, ocię­ża­le wcho­dząc na pię­tro. → Czy to celowe powtórzenie?

Proponuję: – Roz­gość­cie się – po­wie­dział, ocię­ża­le wcho­dząc na schody.

 

Przed domem stał stary pic­kup… → Przed domem stał stary pikap

 

Naj­pierw uj­rze­li wy­bla­kłe, zno­szo­ne je­an­sy… → Naj­pierw uj­rze­li wy­bla­kłe, zno­szo­ne dżinsy

Używamy pisowni spolszczonej.

 

wrzu­cił je na ogrom­ną pa­tel­nię.

– To za­wsze szczę­ście móc kogoś go­ścić – po­wie­dział, wrzu­ca­jąc do to­ste­ra… → Czy to celowe powtórzenie?

Proponuję: …po­wie­dział, wkładając do to­ste­ra

 

oglą­da­ła głu­po­ty ew te­le­wi­zji. → Literówka.

 

Ja uwa­żam, że sie roz­le­ni­wi­ła. → Literówka.

 

Z kie­szon­ki ko­szu­li wy­cią­gnął pacz­kę Mal­bo­ro… → Z kie­szon­ki ko­szu­li wy­cią­gnął pacz­kę marl­bo­ro

Nazwę papierosów piszemy małą literą. https://sjp.pwn.pl/zasady/109-20-10-Nazwy-roznego-rodzaju-wytworow-przemyslowych;629431.html

 

Te­le­fo­ny nam sie roz­ła­do­wa­ły. → Literówka.

 

James wy­buchł śmie­chem tak moc­nym… → James wy­buchnął śmie­chem tak moc­nym

http://okiem-filolozki.blogspot.com/2013/06/zniko-czy-znikneo-wybucho-czy-wybuchneo.html

 

Obu­dzi­ła sie i pew­nie… → Literówka.

 

Wzię­ła ze sobą szy­deł­ka, któ­ry­mi wy­szy­wa­ła czap­kę. → Szydełko nie służy do wyszywania.

Proponuję: Wzię­ła ze sobą szy­deł­ko, któ­ry­m dziergała czap­kę.

 

– James, za­pa­rzył­byś wody na her­ba­tę?– James, zagotowałbyś wody na her­ba­tę?

Wody na herbatę nie zaparza się.

 

jak sie cie­szę na myśl… → Literówka.

 

Ma­ry­sia za­chłan­nie za­bra­ła się za ja­jecz­ni­cę.Ma­ry­sia za­chłan­nie za­bra­ła się do jajecznicy.

http://filologpolski.blogspot.com/2016/11/brac-siewziac-sie-za-cos-brac-siewziac.html

 

Usiadł, wziął kilka łyków.Usiadł, wypił kilka łyków.

Łyków się nie bierze.

 

py­ta­nie:  – → Jedna spacja po dwukropku wystarczy.

 

Marta wwier­ci­ła w niego swe prze­ni­kli­we spoj­rze­nie. → Czy zaimek jest konieczny?

 

Pa­trzy­ła na scenę zbrod­ni wy­ba­łu­szo­ny­mi ocza­mi.Pa­trzy­ła na scenę zbrod­ni wy­ba­łu­szo­ny­mi ocza­mi.

Patrzyła oczami, nie z nimi.

 

Chłop­cy za­bra­li się za Ja­me­sa.Chłop­cy za­bra­li się do Ja­me­sa.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję za odwiedziny i komentarze. 

 

Babciu Jezusa, dzięki za uwagi. Przemyślę je.

 

Panowie, miło mi, że się wam spodobało :-)

 

Reg, poprawki wprowadzone. Bardzo dziękuję za wyłapanie błędów :-)

Bardzo proszę, Prosiaczku. Miło mi, że mogłam się przydać. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Potem wyjął z plecaka kromki chleba i kawałki mięsa upolowanego królika.

Skąd miał chleb po trzech tygodniach na jakimś bezludziu?

Ładne, klimatyczne, czuć ten narastający niepokój. 

Odnośnie propozycji Babci_Jezusa co do zmiany zakończenia – to przecież nie jest groteska. Obecne zakończenie może nie uderza, ale jest sensowne, wynika z tekstu.

Nie zauważyłam fantastyki.

Czytało się dobrze, bibliotecznie ;)

Podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Brak fantastyki oczekiwanej na tym portalu jest minusem. Poza tym pomysł niezły mi się wydał. Nie żałuję, że przeczytałem.

Cześć Prosiaczku!

Co do braku fantastyki, to się zgodzę z Koalą. Może zdolności wizjonerskie Marty były bardziej uwypuklone, to można byłoby za tę fantastykę uznać. Albo gdyby to świnia wszystko wiedziała i szeptała jej na ucho…

Co mi się spodobało, to wiarygodne, żywe postacie Marysi i Damiana, każdego ze swoimi karaluchami w głowie, oraz ich relacje, oglądane z perspektywy obojga. Z początku spodziewałem się horroru w stylu filmów z serii Wrong turn, gdzie bohaterowie trafiają do osady zdegenerowanych kanibali, i byłem mile zaskoczony dosyć nagłym zwrotem fabuły. Końcówka spodobała mi się mniej. Jest zanadto skondensowana i pospieszna. Na tle bogatej w opisy narracji na początku to budzi niedosyt. Nie jestem pewien, czy świnie tak bardzo zżyte ze swoimi właścicielami, tak zaraz zaczęły tak zaraz jeść ich ciała, kogoś obcego to i owszem.

Jako alternatywne zakończenie można wyobrazić sobie scenę, w której świnie atakują Damiana i Marysię, kiedy pierwszy prowadzi ją do samochodu zamordowanych gospodarzy i rozszarpują ich na strzępy. Opcjonalnie tylko złego Damiana ;)

Klikam do biblioteki.

 

Nowa Fantastyka