
Vermont szykowało się do snu. Zaniepokojone gęsi wszczęły kakofoniczny alarm. Łódka – dzięki zawieszonym na burcie kagankom jedyny jasny punkt na pełnym rzęsy wodnej jeziorze – z szelestem przebiła się przez szuwary i wreszcie dotarła do brzegu. Równie zarośniętego jak jezioro, w dodatku pełnego robactwa, ropuch i innych żyjątek, więc chwilę trwało, zanim Damian odnalazł ścieżkę. Ruszyli nią gęsiego, w ciszy, a jedynym odgłosem były mlaśnięcia, gdyż po niedawnej burzy ziemia wciąż była soczysta niczym brzoskwinia. Nadciągała jesień, aura nie do końca uchwytnej melancholii wisiała w powietrzu. Marysia szła za nim, mełła pod nosem przekleństwa, pochmurna, bo Damian błędnie ocenił czas, jaki zajmie im podróż. A może ją okłamywał? Bzdura, niemożliwe.
– Niedługo dotrzemy do celu – rzucił przez ramię.
Marysia splunęła, nie odezwała się.
– Zobaczysz, wszystko będzie dobrze – dodał łagodnym tonem, odgarniając wysokie rośliny.
Nie skomentowała tego. Damian zawodził ją raz za razem. Złamał każde dane słowo, zgwałcił niejedną obietnicę. Nie pamiętała, kiedy wyruszyli, lecz już dawno temu powinni dotrzeć do celu. Żałowała, że nie poprosiła o pomoc kogoś innego.
Z czasem wysokie gęstwiny ustąpiły miejsca wielobarwnym wrzosowiskom, które rozpychały przestrzeń aż po horyzont. Brzask ospale wydobywał kolejne odcienie pofałdowanego obszaru. Damian odetchnął słodkim powietrzem. Nagle, co wywołało w nim lęk, poczuł przykry zapach. Gdy bowiem zatrzymali się na niewielkim wzniesieniu, Marysia usiadła na kamieniu i zaplótłszy kasztanowe włosy, zapaliła fajkę. Miała zmęczoną, zawiedzioną minę. Głębiej na jej dziewczęcym obliczu dało się ujrzeć również złość.
– Powinno być gdzieś niedaleko – powiedział Damian, patrząc na nią uważnie. Nie odezwała się, nie uraczyła go choćby jednym ulotnym spojrzeniem.
– Mam potrzebę – dodał po chwili.
Na krótką chwilę – a może niezwykle długą, gdyż na takich pustkowiach percepcja czasu przypomina akordeon, na którym gra pijany bard – w powietrzu uniosło się bolesne napięcie. Marysia nawet nie wyjęła z ust fajki. Podwinęła suknię, rozłożyła nogi i zamarła w bezruchu.
Kiedy było po wszystkim, ruszyli w dalszą podróż. Damian zastanawiał się, kiedy, i czy w ogóle kobieta rozezna się w sytuacji. Gdzieś w trzewiach wezbrał niepokój, lecz mężczyzna szybko go stłumił. Co prawda po ostatnich pechowych wypadkach powiedział jej szczerze, że będą szli długo, lecz wyruszyli trzy tygodnie temu i Marysia już dawno straciła cierpliwość. Wydawało się, że obecnie podąża za nim tylko dlatego, że po drodze nie spotkali nikogo innego. Poza parą z psem, ale Damian z daleka ocenił ich jako ludzi wzbudzających zerowe zaufanie; Marysia natychmiast przestała polemizować, kiedy jej powiedział o strzelbie kołyszącej się na plecach mężczyzny.
Wykorzystawszy prowiant, który Damian niósł w wielkim plecaku, zaczęli posiłkować się naturą – jeżynami zebranymi w lesie, królikiem schwytanym na polu, rybą złapaną w bystrej rzeczułce.
– Nie mam siły – mruknęła Marysia.
Odwrócił się do niej, spojrzał na lawendowe niebo i skinął głową. Za dnia nie rozmawiali zbyt wiele. Marysia nie miała nastroju na dyskusje. Damian wciąż ją kochał i cierpliwie czekał, aż kobieta znów się przed nim otworzy. Wiedział, że ten dzień, prędzej czy później, nastąpi.
Na znalezionym chwilę później spłachetku ziemi zaczął rozkładać namiot.
Marysia przyglądała mu się z uwagą, choć tylko w tych momentach, kiedy nie był świadom jej spojrzenia. Ufała Damianowi, nawet mimo przeciągającej się podróży, lecz jednocześnie była na niego zła. Czuła żal i zawód i nie chciała, żeby widział jej zainteresowanie, ponieważ mógłby wtedy pomyśleć, że wcale nie jest na niego wściekła. Postanowiła go karać na różne, wyrafinowane, sposoby. Czasem ciszą, czasem tonem ociekającym pogardą. Brakiem kontaktu wzrokowego, niedbałym wzruszeniem ramion. Przeciągłymi westchnieniami tudzież niepytaniem o to, jak się czuje. Tylko jednej rzeczy mu nie odmawiała.
Zapadł zmierzch. Ciszę zaburzył śpiew cykad. Damian zakasał rękawy i rozniecił małe ognisko przed namiotem. Potem wyjął z plecaka kromki chleba i kawałki mięsa upolowanego królika. Przygotowując kolację, spoglądał na rozłożoną na ziemi mapę. Zajmował się różnymi rzeczami, nie chcąc myśleć o Marysi. Choć to nie do końca tak, gdyż zarazem poświęcał kobiecie więcej uwagi, niż mogłoby się jej wydawać. Na mapę patrzył pustym wzrokiem, udając, że jest zajęty rozeznawaniem się w ich położeniu. W tych szczególnych chwilach wsłuchiwał się w jej oddech – szarpany, przyspieszony, spokojny. Rejestrował ruch trzewika na suchej ziemi, szelest wygładzanej sukni, nawet stukanie palcami o nadęte policzki. Słyszał to wszystko pomimo ogniska.
Marysia zastanawiała się, czy nie pójść spać bez jedzenia. Nie chciała spędzać czasu z Damianem. Traktował ją protekcjonalnie, co sprawiało, że tylko się od mężczyzny dystansowała.
– Będziesz jeść? – usłyszała pytanie.
W brzuchu zaburczało, więc się zgodziła. Niepewnie usiedli po przeciwnych stronach ogniska. Tak było bezpieczniej, napięcie rozpuszczały jęzory ogniska. Jedli w milczeniu. W boleśnie rozdymającej się bańce przywiązania. Damian zastanawiał się, czy Marysię trzyma przy nim pragmatyzm, czy raczej jakiś rodzaj masochistycznego romantyzmu. Nie mógł tego zweryfikować, ich relacja zepsuła się, uniemożliwiając rozmowy, jakie prowadzili jeszcze rok temu. Chciał to zmienić. Sporo czasu minie, zanim na obliczu Marysi wygładzą się zmarszczki niesmaku, a z głosu zniknie szorstkość. Mimo to…
Marysia zerknęła na namiot.
– Idę spać – powiedziała nagle. Damian jeszcze trochę został na zewnątrz, z uśmieszkiem kreśląc palcem na mapie ich dalszą drogę.
Następnego dnia, w pewnym sensie, obudzili się w zupełnie innym miejscu. Już w namiocie dało się wyczuć różnicę – było parno. Kiedy wyszli na zewnątrz, ścisnęła ich w swym łonie dżungla; falowała, pulsowała, dyszała. Flora i fauna zlewały się w jedno, roślina mogła okazać się zwierzęciem i na odwrót. Damian znów doświadczył potrzeby, więc Marysia położyła się, jeszcze w swej niewinnej pudrowej piżamie. Okalał ją soczysty mech. Podczas zbliżenia z bladych policzków spłynęły łzy. Później ruszyli dalej.
Damian często poprawiał kapelusz, co stanowiło raczej tik, a nie potrzebę, gdyż o tej porze roku w Vermont wiatry były jeszcze łagodne. Może robił to ze zdenerwowania, może ze zmęczenia, w końcu przebyli kawał stanu, większość drogi pieszo, ponieważ samochód odmówił posłuszeństwa na jakiejś pobocznej drodze, przy której żałośnie trwała opuszczona stacja benzynowa. Oczywiście, żeby było zabawniej, niczym w jakimś horrorze klasy C, Damianowi rozładował się telefon. Od tamtej pory, czyli od wielu dni, poza wspomnianą parą z psem – a może powinni z Damianem ich zaczepić? Może to nie byli źli ludzie? – nie napotkali żywego ducha. Marysia tęskniła za obcymi ludźmi, ich obecność dawała jej coś na kształt poczucia bezpieczeństwa. Ta tęsknota miała wkrótce minąć.
Kiedy wyszli na kolejną polanę, Marysia wstrzymała oddech. Damian poprawił kapelusz, zdjął go, podrapał się po głowie. Wyglądał, jakby nie spodziewał się znaleźć w tym miejscu. Wyjął z plecaka mapę i zaczął się jej uważnie przyglądać. Marysia stanęła obok, z dłonią na piersi skrywającej galopujące serce.
– Mam nadzieję, że nam pomogą – powiedziała, zapalając fajkę. Damianowi nie podobał się ten nałóg, choć i tak Marysię uważał za bardzo atrakcyjną. Przeszło mu przez myśl, że nie będzie się nią z nikim dzielił.
– Lepiej ich ominąć. Wciąż trzymał mapę, w istocie jednak, niejawnie, zerkał na kobietę. Na mlecznobiałej szyi szybciutko falowała tętnica szyjna. Źrenice rozszerzyły się. W głosie pojawiła się ekscytacja. Damian westchnął, bo wiedział, że będzie musiał Marysię zawieść. – Nie wiadomo, co to za ludzie.
– To się przekonamy – powiedziała z entuzjazmem.
– Kochanie, to są dzikie tereny. Nie wiadomo, kto tu mieszka. – Złożył mapę i pomachał nią. – W tych okolicach nikt nie powinien mieszkać. Pamiętasz o tej zbrodni, o której mówili w radiu, kiedy jechaliśmy samochodem?
Pamiętała. Pewien psychopata jeździł pikapem czy furgonetką i porywał ludzi.
– A kto może żyć w chacie na końcu świata? – zapytała ze złością. – Zgaduję, że jakiś pustelnik. Albo rodzina, która chciała odciąć się od społeczeństwa. Może jacyś dziwacy, lecz na pewno nie są niebezpieczni.
Damian nie zamierzał ustępować, ale zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, w polu kukurydzy coś zaszeleściło, dźwięk przybrał na sile, aż wyszedł z niego bardzo wysoki mężczyzna. Miał długie, pozlepiane, rude włosy, które przypominały zmoczoną sierść psa. Potarł szczecinę na pociągłej twarzy i lekko się uśmiechnął.
– No, no, dawno nie widzieliśmy nikogo w tych stronach – powiedział z wiejskim akcentem. Zielone oczy miał tak bardzo rozbawione, że Damian pomyślał o objazdowym cyrku. – Musicie być niezwykle zmęczeni. Zapraszam do nas. Nie spotkacie nikogo w promieniu trzydziestu mil, więc, no, chyba nie macie wyjścia.
Odwrócił się i ruszył polem kukurydzy.
– Chodźcie – rzucił przez ramię.
Nie musiał powtarzać, gdyż Marysia bez oporów ruszyła za nim. Damian, nie przeprocesowawszy tej osobliwej sytuacji, poszedł w jej ślady. Nie zdejmując go, schował do plecaka mapę. Sprawdził też dotykiem pewien przedmiot – był tam, zimny, twardy pod opuszkami.
Z pola kukurydzy wyszli niemalże pod samą, jak Damian prześmiewczo nazwał ją na własny użytek, hacjendę. Werandę zdobiły zwiędłe kwiaty, stolik z popielniczką i talią kart oraz nóż myśliwski.
W chacie James, bo tak się przedstawił, kiedy Marysia powiedziała swoje imię, rzucił na wieszak palto i udał się na piętro.
– Rozgośćcie się – powiedział, ociężale wchodząc na piętro. – Pójdę po żonę. Pewnie śpi na górze.
Przed domem stał stary pikap z zakurzonymi szybami. Był przy ramie pordzewiały, choć opony miał dobre. Damian zastanowił się, czy samochód jest sprawny. Będzie musiał to zweryfikować. Najlepiej w nocy, kiedy wszyscy pójdą spać.
Marysia rozejrzała się – salon połączony z kuchnią, wszystko w stylu boho, ale z nutą dekadencji, jakby czas zatrzymał się tu na granicy rozpadu – i usiadła przy wielkim hebanowym stole.
– Powinniśmy stąd iść – powiedział półszeptem Damian.
Marysia przewróciła oczami.
– Mówię poważnie. – Damian patrzył w kierunku schodów. – To są źli ludzie. Mam dziwne przeczucie…
– Szkoda, że intuicja zawiodła cię milion razy, kiedy próbowałeś zawieźć mnie do mojej matki – syknęła. Pomyślała, że skoro on wpakował ją w niejedną niekomfortową dla niej sytuację, teraz ona odwdzięczy się pięknym za nadobne. Widziała, jak bardzo jest spięty w tym miejscu. Czuła z tego powodu potężną satysfakcję. – Fajne miejsce, prawda?
– Mogłaś zostać u mnie. Wiesz, że cię kocham.
Marysia schowała twarz w dłoniach. Jezu, czy on naprawdę nie potrafi zrozumieć, że to koniec? Zapadła cisza, mącona jedynie bzyczeniem starej lodówki. Nie chciała myśleć o swoim dotychczasowym życiu, dlatego wstała i zaczęła chodzić po chacie. Podłoga poskrzypywała. W zlewie znajdował się jeden talerz i jedna szklanka. Brudne, ale używane niedawno. Na desce do krojenia – obok leżał potężny tasak – zostały ślady po mięsie. Jedną wiszącą szafkę, pełną butelek z najróżniejszymi trunkami, James zostawił otwartą. Pod przeciwległym do kuchni oknie stał niewielki stolik, na którym leżały książki. James lubił czytać klasykę – Dostojewski, Marai, Bułchakow, iście doborowe towarzystwo. Nagle przypomniała sobie, że nie mieszka sam; zerknęła na schody, przechyliła głowę, nasłuchując. Cisza. Zastanawiała się, z czego ci ludzie żyją. W okolicy było pole kukurydzy. W promieniu wielu mil, jeśli wierzyć słowom Jamesa, nie ma żywej duszy. Może dojeżdżają gdzieś do pracy? Nagle poczuła ogromne znużenie. Dopiero teraz podróż z Damianem dała o sobie znać. Sypianie w przydrożnych spelunach, w aucie, potem pod namiotem w lasach i na polach. Ostatnio umyła się, a właściwie opłukała, w niewielkim strumyku. Szlamowate jezioro się do tego nie nadawało. Gdyby Damian czuł to, co ona, nie zdziwiłby się, gdy parę minut później Marysia ochoczo przystała na propozycję Jamesa.
Damian oparł się o drewnianą belkę i wyglądał przez okno, jakby spodziewał się coś za nim ujrzeć, cokolwiek zwiastującego możliwość opuszczenia tego miejsca – innych ludzi, pożar lasu, lądujących w polu kukurydzy kosmitów. Wydawało mu się, że słyszy kwilenie. Otrząsnął się i spojrzał na dziewczynę. Wiedział, że teraz będzie trudno Marysię przekonać do dalszej podróży. Co za nonsens. Rozstała się z nim, a on zgodził się zawieźć ją do matki. Oczywiście droga okazała się wiele bardziej skomplikowana, niż Marysia się spodziewała. Parsknął i podszedł do plecaka, gdzie trzymał namiot, prowiant i użyteczne przedmioty. Kucnął i zaczął w nim czegoś szukać.
Stopnie zaskrzypiały. Najpierw ujrzeli wyblakłe, znoszone dżinsy trzymane pasem z grubą klamerką, potem koszulę w kolorze khaki, której rękawy James podwinął, schodząc do nich. Pod pachą trzymał ręczniki.
– Musicie być potwornie zmęczeni – powiedział, nieudolnie przeczesując włosy; były za tłuste. Na przedramieniu miał tatuaż uśmiechniętej świni. – Marysiu, proponuję trochę relaksu.
Otworzył znajdujące się przy lodówce drzwi i wszedł do środka. Usłyszeli lecącą gdzieś wodę. James wyszedł z uśmiechem na twarzy, brakowało mu paru zębów.
– W izbie obok jest wanna. Podgrzałem dziś wodę, więc jest gorąca. Żal nie skorzystać.
Marysia wstała, posłała Damianowi uśmiech triumfu i poszła się wykąpać. Gdy zamknęła drzwi, odetchnęła z ulgą. Zdjęła suknię i majtki i wsunęła do drewnianej wanny nogę. Woda okazała się gorąca. W powolnej rozkoszy zanurzyła się w niej po szyję, zamknęła oczy, serce zwolniło i w tym przysennym rytmie pod powiekami pojawił się obraz matki. Zawsze miały dobrą relację, mama ją wspierała, oddałaby nerkę, żeby córka znalazła w życiu spokój oraz szczęście. Ojciec był toksycznym dupkiem, oceniającym, unieważniającym, agresywnym alkoholikiem. Córeczce nigdy nie zrobił krzywdy, lecz jego zaborczość niszczyła jej życie. W pewnym chorym sensie była oczkiem w jego głowie. Raz Marysia sprowadziła do domu chłopaka, a ojciec, widząc, jak dobrze się dogadują, upił się, zaczął chłopaka obrażać, aż wreszcie rzucił się na niego z pięściami i pobił biedaka do nieprzytomności. Niedługo później matce pękło serce, zgodziła się jednak na wyprowadzkę dziecka, bo wiedziała, że tak będzie dla Marysi lepiej. Pewnie się zdziwi, widząc ją w progu drzwi. Ojciec niedawno umarł, całe szczęście.
Damian został sam na sam z Jamesem, który rozbił jajka i wrzucił je na ogromną patelnię.
– To zawsze szczęście móc kogoś gościć – powiedział, wkładając do tostera kromki chleba. – Mam nadzieję, że odpoczniecie troszkę.
– Gdzie twoja żona? – zapytał Damian.
– Śpi. Jest zmęczona słońcem. Zbliża się jesień, ale pogoda daje się we znaki. Kiedyś częściej wychodziła na świeże powietrze. Pielęgnowała ogródek, razem spacerowaliśmy… Teraz najchętniej siedziałaby w pokoju na górze i oglądała głupoty w telewizji.
– Długo jesteście razem?
– Dwadzieścia lat. Poznałem ją, jak byłem smarkaczem, na studiach z archeologii. Prawdę mówiąc, zamieszkaliśmy tu, ponieważ na wyjazdach badawczych, gdzie byliśmy często sami, przyzwyczailiśmy się do pustelniczego życia. No, może nie pustelniczego, bo przecież jesteśmy razem, ale rozumiesz, o co mi chodzi.
Przemieszał jajecznicę i wyłożył ją na dwa talerze. Miał wielkie, sękate dłonie. Spod drzwi łazienki zaczęła wydostawać się para.
Damian stał pod oknem. Bacznie obserwował wysokiego mężczyznę.
– Z czego żyjecie?
– Marta jest psychoterapeutką. Pracuje zdalnie, bo nie opłaca się codziennie jeździć do miasta na parę godzin. Przynajmniej tak twierdzi. Ja uważam, że się rozleniwiła. Poznasz ją, to zrozumiesz. – Puścił oko do Damiana. – Ja zaś zbieram grzyby, owoce, trochę poluję na okoliczne zwierzęta, i to sprzedaję. Niewielki urobek, ale wystarczający.
Damianowi przypomniała się historia o sutenerze, który twierdził, że utrzymuje się ze zbierania jeżyn i zasiłku dla inwalidów. Uśmiechnął się pod nosem.
– Jeździsz do tego miasteczka?
– Raczej ludzie do mnie przyjeżdżają. Zadajesz dużo pytań, bracie. Zaczynam cię lubić.
– Ten samochód na zewnątrz jest na chodzie?
– Pewnie. Jutro zawieziemy was na najbliższy przystanek. Autobusy jeżdżą co godzinę.
– Nie trzeba. Damy sobie radę.
James zaśmiał się chrypliwie, jakby w gardle miał gwoździe.
– Och, nie wątpię, że byście sobie poradzili. Ale po co się męczyć? – Z tostera wyskoczyły chlebki. – Wybacz szczerość, ale mam wrażenie, że twoja kobieta ma już dość przygód.
Damian nie skomentował tego. Uśmiechnął się uprzejmie i usiadł do stołu. James podał jedzenie, mówiąc coś w innym języku. Z kieszonki koszuli wyciągnął paczkę malboro, wyjął papierosa i zapalił go od kuchenki, po czym również spoczął przy stole. Na chwilę zamilkli. Było tak cicho, że Damian słyszał skwierczenie, kiedy James się zaciągnął. I nagle ten głos, jakby połknął stłuczone szkło:
– No, powiedz mi, bracie, dokąd jechaliście.
– Do jej matki. Marysia się za nią stęskniła.
– Nie macie auta? Skąd się tutaj wzięliście?
– Samochód nawalił. Telefony nam się rozładowały. – Nie chciał mówić, że zabłądzili. Wzbierała w nim irytacja. – Bracie.
James wybuchnął śmiechem tak mocnym i gwałtownym, że zakrztusił się własną śliną. Wreszcie uspokoił się, wytarł załzawione oczy i powiedział:
– Jak pech, to pech. Nieszczęścia chodzą parami. Albo stadami, jak to mówią. – Na górze rozległ się łoskot. – O kurwa, to Marta. Obudziła się i pewnie niedługo do nas zejdzie. To dobra kobieta, choć czasami trochę straszna.
– Straszna? Co masz na myśli?
– Ona widzi więcej rzeczy, niż zwykły człowiek. Trudno coś ukryć. Choć czasem się jej wydaje, że coś dostrzega.
Damian dokończył jajecznicę i odmówił dokładki. Odmówił także, gdy James zaproponował whisky. Chciał stąd odejść. Musiał tylko przekonać do tego Marysię. Pozwoli jej zjeść i będą się zbierać. Dziękujemy za gościnę, ale musimy lecieć.
Schody zaskrzypiały głośniej, niż wtedy, gdy pokonywał je James, i zeszła do nich pulchna kobieta. Marta najwidoczniej kąpała się w perfumach, bo roztaczała wokół siebie niezwykle silny zapach runa leśnego, piżma, potu i najwyraźniej także feromonów, gdyż pomimo tuszy Damian uznał ją za niezwykle atrakcyjną. A może to efekt spojrzenia, zarazem łagodnego i przenikliwego – kobiece ciepło i inteligencja zawsze były dla niego niezwykle pociągające. Żałował, że Marysia taka już nie jest, choć rozumiał, że potrzeba czasu, zanim znów mu zaufa. Zanim otworzy się na niego.
– Mam nadzieję, że James dobrze cię ugościł – powiedziała melodyjnym, kojącym głosem. Usiadła z nimi. Wzięła ze sobą szydełko, którym dziergała czapkę.
– Tak, dziękuję. Jednak niedługo musimy się zbierać.
– Jest z nim kobieta – wtrącił James, dobywając już chyba piątego papierosa. W pomieszczeniu zrobiło się duszno od dymu.
Marta zmrużyła oczy.
– Och, gdzieś się spieszycie. Rozumiem. Mam nadzieję, że nie brakuje wam paliwa. Jeśli tak, możemy wam dać kanister z benzyną. Pobliska stacja jest wiele mil stąd.
– Oni nie mają auta – dodał James.
– Poradzimy sobie. Jesteśmy prawie na miejscu.
– Och, skarbie – przerwała mu Marta – nie wiem, dokąd zmierzacie, ale tu nigdzie nie ma żadnego prawie na miejscu. To dzika, opustoszała kraina.
– Dobrze. Prześpimy się, a rano nas odwieziecie.
Z łazienki wyszła Marysia. Miała na sobie luźną, prześwitującą piżamę. Damian poczuł ukłucie zazdrości, widząc, jak James zerka na kobietę. Marta udawała, że zajmuje się szydełkowaniem, wnikliwie obserwując scenę.
– James, zagotowałbyś wody na herbatę?
– Oczywiście, kruszynko.
Marysia usiadła obok Marty. Kobieta przysunęła jej talerz z kolacją.
– Jedz, dziecko.
– Cudownie było móc się porządnie wykąpać – powiedziała, przeciągając się. – Nawet pani nie wie, jak się cieszę na myśl o normalnym łóżku.
Marta spojrzała na Damiana, który pokrótce opisał ich podróż. W tym czasie Marysia zachłannie zabrała się do jajecznicy. James wziął ze stołu telefon i rzucił, że musi się przewietrzyć, po czym wolnym krokiem wyszedł na werandę. Damian zauważył, że dał Marcie jakiś sygnał głową. Kiedy skończył opowiadać o zepsutym samochodzie i innych przebojach, co zrobił niechętnie i tylko dlatego, że nie widział innego wyjścia, w salonie zapadła cisza.
– Może też się wykąpiesz? – Marysia zapytała Damiana. – Okropnie śmierdzisz.
Ja pierdole, pomyślał Damian. Chciał odmówić, lecz w ostatniej chwili zmienił zdanie. W ten sposób nie tylko nie będzie wzbudzał podejrzeń, ale wręcz uśpi ich czujność. Uśmiechnął się o Marty.
– Widzi pani, co ja z nią mam – powiedział poufałym tonem. – Ale czego nie robi się dla miłości.
W łazience rozebrał się, lecz nie zamknął drzwi. Zostawił lekko uchylone, żeby słyszeć, o czym rozmawiają. Marysia chyba opowiadała coś o matce i tych jej dziecinnych planach na przyszłość. Słysząc je, prychnął. Była taka nieżyciowa. Wielokrotnie jej tłumaczył, że drugie studia są stratą czasu, bo zamiast kolejne lata marnować na uczenie się nieprzydatnych rzeczy, mogłaby zacząć gdzieś pracować. Kiedy jednak znajdowała jakąś robotę, Damian zazwyczaj nie czuł z tego faktu zadowolenia. Uważał, że stać ją na coś więcej niż siedzenie na kasie w zapchlonym markecie. Mówił, że miała wielki potencjał. Nie podzielał jej entuzjazmu, gdy dostała się do pracy w biurze – z niesmakiem stwierdził wtedy, że z pewnością ma znacznie większe ambicje, ale z jakiegoś niezrozumiałego powodu nie chce ich do siebie dopuścić. Marysia gasła niczym słońce, więdła niby kwiat, a smutna była taka piękna…
Gdy wyszedł, czekali na niego przy stole, na którym stygła goździkowa herbata. Usiadł, wypił kilka łyków. Marta nagle się ożywiła.
– Pokażę wam coś! – powiedziała. Jamesowi znów rozbłysły oczy, jakby skrywały obwoźny cyrk. – Wiem, że się wykąpaliście i pewnie jesteście zmęczeni, ale chciałabym, żebyście coś obejrzeli. Ubierzcie się. No, hop, hop.
Zrobili, jak powiedziała, i wyszli na werandę.
– To niedaleko, wierzcie mi – melodyjny głos Marty niemalże wprowadzał w trans. – Będziecie zachwyceni. Za chwy ceni.
Okolica tonęła w słabej łunie księżyca, kolorem przypominającej stary ser. Okazało się, że obok domu znajdowała się stodoła. O drewnianą ścianę oparte były grabie. James zdjął rygiel i rozsunął skrzypiące wrota. Marta weszła pierwsza, za nią Marysia i ten dryblas. W środku panował zaduch, zapach kurzu i siana, no i jeszcze czegoś, pomyślał Damian. Poszedł za nimi głębiej i serce prawie mu stanęło, kiedy Marysia zapiszczała. Kucnęła i pisk prędko zmienił się w śmiech. Między kolanami miała łaszącą się do niej świnię.
– To Becky – przedstawiła ją Marta. – Jest jeszcze Diego i Borys. Pewnie są w lesie na tropie trufli. Możemy pójść ich poszukać.
– Chętnie! – ucieszyła się Marysia.
– Kochamy je – uzupełnił James. – A one nas.
– Świnie to cudowne stworzenia – kontynuowała Marta. – Wyczuwają ludzkie nastroje. Są empatyczne i czułe.
– Podobno mają też swoje ciemne strony – wtrącił Damian.
– To jak, idziemy? – Marta nie zwracała na niego uwagi. – Las jest duży, ale nie sądzę, żebyśmy się zgubili.
Marysia zachichotała, bo Becky skubnęła ją za ucho.
James spojrzał na nią i uśmiechnął się szeroko. Pogładził kobietę po ramionach. Nie miała nic przeciwko. Nic, kurwa, przeciwko. Damianowi zrobiło się niedobrze.
– Jutro rano chcielibyśmy jechać – ostudził ich zapał. – Chcemy się wreszcie porządnie wyspać.
Marcie zrzedła mina, lecz nie oponowała. Zanim wrócili do chaty, Damian kucnął przy Becky i głęboko spojrzał jej w oczy. Doznał wrażenia, że nawiązał ze świnią jakąś mroczną nić porozumienia.
Na górze przytulił Marysię. Nie odwzajemniła czułości, zesztywniała.
– To dziwni ludzie – powiedział Damian. – Powinniśmy się stąd zbierać. Rozumiem, że się ich boisz, dlatego możemy opuścić chatę nocą, kiedy będą spać.
– Damian, proszę… Chcę się porządnie wyspać.
– Dobrze. Pójdziemy rano.
– Mogą nas podwieźć.
– Nie ufam im.
Nie odpowiedziała.
– Mam potrzebę.
Marysia odmówiła. Pierwszy raz w życiu nie zgodziła się na stosunek.
Poczekał, aż zaśnie, po czym możliwie cicho zszedł na dół. Chciał gospodarzy upić i wydostać się z tego przeklętego miejsca. Marta z Jamesem rozmawiali konfidencjonalnym tonem. Widząc go, zamilkli. Damian usiadł przy stole.
– Zmieniłem zdanie – powiedział. – Chciałbym się napić.
James skinął głową i zaczął przygotowywać whisky z colą i lodem. Robił to powoli, jakby chciał odciągnąć w czasie coś nieuniknionego. Przypominał wielkiego patyczaka. Marta obserwowała Damiana leniwie, choć zarazem niepokojąco czujnie.
– Bardzo ci na tej kobiecie zależy – powiedziała.
Wzruszył ramionami.
– To normalne, jak się kogoś kocha.
– Taa. Pamiętam, jak się poznaliśmy z Jamesem. Nie mogliśmy bez siebie żyć. Pamiętasz, chudzielcu? – zwróciła się do męża.
– Oczywiście, kruszynko – odparł automatycznie.
– Ale namiętność z czasem słabnie – podjęła po chwili. – Długo się znacie?
– Pięć lat – odpowiedział Damian, splatając ramiona na piersi. Teraz się zacznie przesłuchanie, pomyślał. Ludzie na wsi zawsze są ciekawscy. Niezbyt eleganccy w obyciu. Na takim zadupiu szczególnie. Postanowił łaskawie uprzedzić kolejne pytanie: – A jesteśmy ze sobą cztery. Bardzo się kochamy.
James z hukiem postawił przed nim szklankę z drinkiem i usiadł obok Marty, naprzeciwko Damiana.
– Nic dziwnego – powiedział – bo to piękna kobieta, bracie.
Damian poczuł napinające się barki. W uszach głośniej zaszumiała krew.
– Święte słowa. Cieszę się, że jesteśmy razem. – Podniósł szklankę, by wznieść toast. – Za dzisiejsze spotkanie. Za miłość.
James mruknął pod nosem te same słowa i napili się.
– Bardzo dobra whisky – stwierdził Damian. – Skąd ją sprowadzacie?
Marta zacmokała z niezadowoleniem. Damianowi z wyglądu przypominała świnię morską, a w obyciu zachowywała się niczym primabalerina. Doprawdy zabawne, jak bardzo ludzie nie widzą siebie.
– Jeździmy po nią – powiedziała z niesmakiem.
Potem czas się rozciągnął, rozmył, stracił kontury i ostrość. Rozmawiali o wszystkim i o niczym. James chodził po kolejne drinki, krokiem coraz swobodniejszym.
– Podobno nie jesteście już razem – wypaliła nagle Marta.
Damian zamrugał, uśmiechnął się krzywo.
– To pole kukurydzy jest wasze? Zjadłbym kolbę kukurydzy.
– Nie zmieniaj tematu, chłopczyku. – Marta wwierciła w niego przenikliwe spojrzenie. – Wiemy, co robisz.
Damianowi zabrało oddech. Nie spodziewał się takiej bezpośredniości.
– Marysia opowiedziała mi, że nie jesteście razem. Rozstaliście się, a właściwie to ona cię rzuciła. Zgodziłeś się zawieźć ją do matki, ale nie mogłeś pogodzić się z odrzuceniem. Dlatego specjalnie nie tankowałeś, żeby na pustej stanowej drodze stanął wam samochód. Tak, domyśliłam się, że nic w nim nie nawaliło. Po prostu skończyła się benzyna. W podobnie podstępny sposób pozbyłeś się telefonu. Potem ciągałeś biedną kobietę po polach, lasach i innych pustkowiach, odraczając rozstanie. Może miałeś nadzieję, że zmieni zdanie, gdy zobaczy, jaki jesteś opiekuńczy.
Damian spojrzał na Jamesa.
– Do kogo dzwoniłeś, jak byłeś na werandzie? – zapytał go.
– Na policję – odparł. – Wiesz, może się mylimy, ale…
Nie zdążył powiedzieć nic więcej, bo musiał złapać się za szyję, z której wystawał nóż. Damian trafił prosto w dziesiątkę – potężną grdykę tego skurwiela. James wstał, spróbował wyjąć ostrze, udało mu się w połowie, zakaszlał, rzygnął krwią i upadł na piękny hebanowy stół, strącając szklankę z whisky. Marta wpadła w histerię i zaczęła wrzeszczeć. Damian rzucił się na nią przez blat, upadli na ziemię, zatkał jej usta i krzycząc „Zamknij mordę, gruba kurwo”, zaczął na zmianę to dusić, to uderzać jej głową o podłogę. Kiedy zatrzęsła się jak galaretka, a w zielonych oczach zgasła ostatnia iskra świadomości, puścił ją i oparł się o szafkę z naczyniami.
Marysia zeszła na dół i zastygła. Patrzyła na scenę zbrodni wybałuszonymi oczami. Przerażona, była taka piękna, pomyślał Damian. Podszedł do niej i zaczął kobietę tulić.
– Ciii, już dobrze – powiedział do ucha. – To byli źli ludzie. Bardzo źli ludzie.
Za oknem liście kukurydzy sennie szeleściły.
Nagle drzwi chaty otworzyły się i weszły do niej trzy stworzenia. Becky, Diego i Borys. Zakwiliły i przydreptały do martwych właścicieli. Becky zaczęła skubać ucho Marty. Chłopcy zabrali się do Jamesa. Przyszły na nieoczekiwaną ucztę. A może to przejaw miłości, gdyż świnie, za wszelką cenę, nie chciały się rozstawać z bliskimi?
Ludwice
Jesteśmy gdzieś w Vermoncie, w nieokreślonym czasie, gdzie ludzie mają raz polskie, raz angielskie imiona, raz noszą suknie i korzystają z map, a innym razem rozładowuje się im telefon. To nieco dezorientujące.
W opowiadaniu da się wyczuć rosnące napięcie, które zostaje jednak spuszczone z czytelnika w najprostszy pod słońcem sposób. Dochodząc do fragmentu ze świniami, a szczególnie tego momentu, gdzie Damian odczuwa z jedną z nich pewną więź, miałam nadzieję, że całość skończy się tak, że Marta i James zamienią towarzysza Marysi w jedną z nich – oczywiście jako karę za bycie tym złym, bowiem nie ulega wątpliwości, że to Damian jest tutaj jednym z tytułowych złych ludzi. Zwykłe, prymitywne, brutalne morderstwo nieco mnie zawiodło, a końcówka ze świniami wydała się nieco dziwna. Jeśli są tutaj jakimś symbolem to jakim? Jeśli nie, to po co właściwie są w tym opowiadaniu?
Jeśli chodzi o język – na samym początku nieco się gmatwa, pewne zdania napisałabym inaczej. Stawiasz kropkę tam, gdzie ja pewnie postawiłabym przecinek i na odwrót. To zaburza rytm. Potem całość się rozkręca i moim jedynym zarzutem jest nazbyt poetyckie pisanie o czynnościach, które tak opisywane brzmią dość zabawnie. Dalej: w dawnych czasach, kiedy suknie były obszerne i kompletnie niepraktyczne, oddawało się mocz w rozkroku i na stojąco, ale skoro opowiadanie dzieje się w czasach telefonów i lodówek, raczej nie mamy takiego problemu. Marysia mogłaby podkasać kieckę i kucnąc, Damian widział pewnie nie raz jej gołe nogi. Teraz zarzut do Damiana: dlaczego on cały czas mówi „Mam potrzebę”? To brzmi bardziej, jakby chciało mu się do toalety. Mógłby powiedzieć, że chce się kochać z Marysią, albo nawet użyć tego okropnego słowa „seks”, skoro w myślach normalnie przeklina.
Ogólnie jednak opowiadanie mi się całkiem podobało, zostałam z nim do końca, bo język był dobry i przeczuwałam podskórnie jakieś gwałtowne rozwiązanie akcji. Jeśli jednak jesteś otwarty na zmiany, to wnioskuję o zmienienie Damiana w prosiaka – opowiadanie miałoby jakiś prawdziwie fantastyczny wątek, a biedna Marysia uwolniłaby się od tego okropnego człowieka.
Opowiadanie jest intrygujące z bogatym opisem scenerii i głębokimi portretami postaci. Momentami opisy stają się być zbyt szczegółowe. Popracuj nieco nad stylem i językiem.
Tekst świetnie buduje atmosferę napięcia i niepokoju. Wykorzystuje opisy przyrody oraz dynamiczną zmianę otoczenia bohaterów, by wzmocnić wrażenie niepokoju.
black
Hej,
portret psychologiczny postaci faktycznie wydaje się być zbyt rozbudowany, ale tylko w trakcie lektury. Bo na koniec wychodzi, jak sprytnie perspektywą Damian i Marysi ukryłeś zamiary “troskliwego chłopaka”. Całość poprowadzona, jak rasowy thriller, polecam do biblioteki i innym czytelnikom oraz
pozdrawiam :)
"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."
Prosiaczku, bardzo umiejętnie zbudowałeś nastrój niepewności, zasiałeś grozę i pozwoliłeś, aby sytuacja rozwijała się niemal sama, a napięcie cały czas rosło. I choć już tytuł sugerował, że ta historia nie skończy się dobrze, to nie ukrywam, że finał zaskoczył, albowiem zło przyszło z całkiem niespodziewanej strony. :)
I tylko szkoda, że zabrakło fantastyki. :(
Wykonanie pozostawia sporo do życzenia.
…więc chwilę zajęło, zanim Damian odnalazł ścieżkę. → …więc chwilę trwało, zanim Damian odnalazł ścieżkę.
Marysia szła za nim, mnąc pod nosem przekleństwa… → przekleństw nie można miąć.
Pewnie miało być: Marysia szła za nim i mełła pod nosem przekleństwa…
…usiedli po przeciwnych stronach ogniska. Tak było bezpieczniej, napięcie rozpuszczał jęzor ogniska. → Czy to celowe powtórzenie?
Może w drugim zdaniu: Tak było bezpieczniej, napięcie rozpuszczały jęzory płomieni.
…jeździł pickupem czy furgonetką i porywał ludzi. → …jeździł pikapem czy furgonetką i porywał ludzi.
Używamy pisowni spolszczonej.
Nie musiał się powtarzać… → Nie musiał powtarzać…
…i udał się na piętro.
– Rozgośćcie się – powiedział, ociężale wchodząc na piętro. → Czy to celowe powtórzenie?
Proponuję: – Rozgośćcie się – powiedział, ociężale wchodząc na schody.
Przed domem stał stary pickup… → Przed domem stał stary pikap…
Najpierw ujrzeli wyblakłe, znoszone jeansy… → Najpierw ujrzeli wyblakłe, znoszone dżinsy…
Używamy pisowni spolszczonej.
…i wrzucił je na ogromną patelnię.
– To zawsze szczęście móc kogoś gościć – powiedział, wrzucając do tostera… → Czy to celowe powtórzenie?
Proponuję: …powiedział, wkładając do tostera…
…oglądała głupoty ew telewizji. → Literówka.
Ja uważam, że sie rozleniwiła. → Literówka.
Z kieszonki koszuli wyciągnął paczkę Malboro… → Z kieszonki koszuli wyciągnął paczkę marlboro…
Nazwę papierosów piszemy małą literą. https://sjp.pwn.pl/zasady/109-20-10-Nazwy-roznego-rodzaju-wytworow-przemyslowych;629431.html
Telefony nam sie rozładowały. → Literówka.
James wybuchł śmiechem tak mocnym… → James wybuchnął śmiechem tak mocnym…
http://okiem-filolozki.blogspot.com/2013/06/zniko-czy-znikneo-wybucho-czy-wybuchneo.html
Obudziła sie i pewnie… → Literówka.
Wzięła ze sobą szydełka, którymi wyszywała czapkę. → Szydełko nie służy do wyszywania.
Proponuję: Wzięła ze sobą szydełko, którym dziergała czapkę.
– James, zaparzyłbyś wody na herbatę? → – James, zagotowałbyś wody na herbatę?
Wody na herbatę nie zaparza się.
…jak sie cieszę na myśl… → Literówka.
Marysia zachłannie zabrała się za jajecznicę. → Marysia zachłannie zabrała się do jajecznicy.
http://filologpolski.blogspot.com/2016/11/brac-siewziac-sie-za-cos-brac-siewziac.html
Usiadł, wziął kilka łyków. → Usiadł, wypił kilka łyków.
Łyków się nie bierze.
…pytanie: – → Jedna spacja po dwukropku wystarczy.
Marta wwierciła w niego swe przenikliwe spojrzenie. → Czy zaimek jest konieczny?
Patrzyła na scenę zbrodni z wybałuszonymi oczami. → Patrzyła na scenę zbrodni wybałuszonymi oczami.
Patrzyła oczami, nie z nimi.
Chłopcy zabrali się za Jamesa. → Chłopcy zabrali się do Jamesa.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Dziękuję za odwiedziny i komentarze.
Babciu Jezusa, dzięki za uwagi. Przemyślę je.
Panowie, miło mi, że się wam spodobało :-)
Reg, poprawki wprowadzone. Bardzo dziękuję za wyłapanie błędów :-)
Bardzo proszę, Prosiaczku. Miło mi, że mogłam się przydać. :)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Potem wyjął z plecaka kromki chleba i kawałki mięsa upolowanego królika.
Skąd miał chleb po trzech tygodniach na jakimś bezludziu?
Ładne, klimatyczne, czuć ten narastający niepokój.
Odnośnie propozycji Babci_Jezusa co do zmiany zakończenia – to przecież nie jest groteska. Obecne zakończenie może nie uderza, ale jest sensowne, wynika z tekstu.
Nie zauważyłam fantastyki.
Czytało się dobrze, bibliotecznie ;)
Podobało mi się :)
Przynoszę radość :)
Brak fantastyki oczekiwanej na tym portalu jest minusem. Poza tym pomysł niezły mi się wydał. Nie żałuję, że przeczytałem.
Cześć Prosiaczku!
Co do braku fantastyki, to się zgodzę z Koalą. Może zdolności wizjonerskie Marty były bardziej uwypuklone, to można byłoby za tę fantastykę uznać. Albo gdyby to świnia wszystko wiedziała i szeptała jej na ucho…
Co mi się spodobało, to wiarygodne, żywe postacie Marysi i Damiana, każdego ze swoimi karaluchami w głowie, oraz ich relacje, oglądane z perspektywy obojga. Z początku spodziewałem się horroru w stylu filmów z serii Wrong turn, gdzie bohaterowie trafiają do osady zdegenerowanych kanibali, i byłem mile zaskoczony dosyć nagłym zwrotem fabuły. Końcówka spodobała mi się mniej. Jest zanadto skondensowana i pospieszna. Na tle bogatej w opisy narracji na początku to budzi niedosyt. Nie jestem pewien, czy świnie tak bardzo zżyte ze swoimi właścicielami, tak zaraz zaczęły tak zaraz jeść ich ciała, kogoś obcego to i owszem.
Jako alternatywne zakończenie można wyobrazić sobie scenę, w której świnie atakują Damiana i Marysię, kiedy pierwszy prowadzi ją do samochodu zamordowanych gospodarzy i rozszarpują ich na strzępy. Opcjonalnie tylko złego Damiana ;)
Klikam do biblioteki.