- Opowiadanie: Marwood - Projekt Antypoda

Projekt Antypoda

Hej, 

Mam nadzieję, że opowiadanie nie jest za długie i komuś zechce się je przeczytać. Na pewno będę wdzięczny za wytknięcie błędów, szczególnie tych rażących. Jest to moje drugie opowiadanie (pierwsze na forum), dlatego proszę Was o wyrozumiałość:)

Miłej lektury. 

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Projekt Antypoda

 

Palce mężczyzny prześlizgnęły się po chropowatej powierzchni wygrawerowanej w betonie swastyki. Promienie letniego słońca przebijające się przez korony drzew oświetlały wejście do nazistowskich tuneli.

Ignacy Krajewski rozejrzał się dookoła: wejście zostało ogrodzone metalową siatką, w której ktoś już zdążył wyciąć przejście, a blaszana tabliczka przymocowana do ogrodzenia informowała o czymś w języku czeskim (ostrzegawcze barwy mogły świadczyć o zakazie wstępu). Ignacy włączył latarkę czołową i wszedł do środka.

Prowadzące w dół betonowe schody pokrywała wilgoć. Bunkier odkryto kilka lat temu. Aż dziw bierze, że do tej pory nie stworzono tu muzeum. Czescy oraz polscy naukowcy mieli nadzieje, że tunele doprowadzą do jednego z najnowocześniejszych ośrodków naukowych nazistów. Czas pokazał, że nadzieje okazały się płonne.

Zapach stęchlizny stał się przytłaczający, a zimne powietrze zmieszane z uczuciem ekscytacji powodowały ciarki na skórze mężczyzny. Promień latarki oświetlił tunel kilka metrów do przodu. Ściany i łukowate sklepienie zbudowano z betonu. Z sufitu, połączone nitkami starych przewodów wystawały zakratowane żarówki. W tej części podziemi nie było większych śladów po obecności nazistów. Mężczyzna zastanawiał się, czy w ogóle takowe znajdzie. Po drodze pojawiły się pierwsze drzwi w ścianie: wąskie, stalowe, zamknięte na kłódkę. Po kilkudziesięciu metrach znalazł się kolejne, a dalej następne i jeszcze jedne. Ignacy spojrzał na zegarek: był już w podziemiach od poł godziny. Nie było sensu brnąć w głąb, jeśli wszystkie wejścia będą zamknięte. Zdjął plecak i wyjął brzeszczot. Oświetlił kłódkę w najbliższych drzwiach i zaczął piłować. Kłódki były względnie nowe, założone pewnie przez ekspedycję naukową. Po dziesięciu minutach stal ustąpiła. Ignacy schował narzędzie, wziął kilka łyków wody, założył plecak i popchnął drzwi.

Zawiasy zaskrzypiały złowrogo.

Wewnątrz pomieszczenia stało jedynie kilka stalowych stołów. Może w końcu znajdzie tu coś ciekawego. Promień latarki oświetlił kolejne dwa przejścia na przeciwległej ścianie. Wybrał prawe. Tym razem drzwi nie miały żadnych zabezpieczeń. Pchnął je i wszedł powoli. Usłyszał znajomy, cichy pisk i poczuł jak coś przebiega mu po bucie. Odskoczył wystraszony. Zdążył tylko dostrzec różowy ogon uciekającego szczura. Wziął głęboki oddech. Zwiedził już mnóstwo bunkrów, schronów i tuneli, ale do szczurów chyba nigdy się nie przyzwyczai.

Najwyższa pora zadbać o to żeby się nie zgubić. Wyjął z plecaka tysiącmetrową żyłkę wędkarską, zamocowaną na żelaznej sprzączce. Do sprzączki przyczepił karabinek, też zaś do szlufki w spodniach. Koniec żyłki przewlekł kilkukrotnie przez otwór na kłódkę i zawiązał kilka supłów. Od teraz, z każdym przebytym krokiem żyłka będzie się rozwijać prowadząc do punktu startu. Domowa, niezawodna metoda.

Kolejne pomieszczenie było wąskie i długie. Wzdłuż ściany stał rząd przeszklonych szafek. W środku znajdowały się menzurki, fiolki, pipety, a nawet stary mikroskop. Większość naczyń pokryta była osadami.

Przekroczył próg kolejnego przejścia. Przed nim ukazał się betonowy korytarz. Mężczyzna, metr za metrem posuwał się w głąb kompleksu. Według dostępnych źródeł, gdzieś w tych podziemiach naziści mieli prowadzić badania nad radarami praz elementami do rakiet. Gdy ukazała się informacja o odkryciu tuneli, mały świat historyków i badaczy drugiej wojny światowej wstrzymał oddech. Odkrycie zapowiadało coś bardzo dużego, lecz z czasem temat odszedł w zapomnienie. Być może nic niezwykłego tu nie znaleziono. Dopiero kilka dni temu Ignacy odświeżył swoją listę miejsc do zwiedzenia i natrafił na notatkę o Rychnovie. W Polsce widział już Wilczy Szaniec, placówkę Abwehry w Mikołajkach, czy bunkier Goringa w Gierłoży. Pierwszy raz wybrał się w tym celu za granicę.

Przeciągły syk oraz uczucie czegoś miękkiego pod butem wyrwały Ignacego z rozmyślań. Chwilę później poczuł uderzenie w kostkę. Wiedziony pierwotnym instynktem, a może panicznym strachem, pędem rzucił się przed siebie. Światło czołówki tańczyło po szarych ścianach i suficie. Wbiegł do otwartego na oścież pomieszczenia. Dalej, nie zatrzymując się, nie myśląc, pokonywał kolejne przejścia, zakręty i korytarze.

Poczuł ustępujący spod stóp grunt. Wpadł aż po udo w dziurę i zawisł w drewnianej klapie umieszczonej w podłodze. Po chwili, zbutwiałe deski zapadły się pod ciężarem. Mężczyzna spadł w czarną otchłań.

Ignacy zamrugał, jednak czerń nie ustąpiła. Spróbował włączyć czołówkę, ale na głowie poczuł tylko bolącego guza.

– Kurwa, tylko nie to – wyszeptał.

W panice zaczął obmacywać podłoże szukając latarki. Zamiast betonu, pod palcami wyczuł zimne, wilgotne kamienie. Przypomniał sobie o telefonie. Wyjął go z wewnętrznej kieszeni kurtki i włączył lampę.

Biała poświata padła na pokryte drewnianymi wspornikami ściany oraz chodnik zbudowany z kocich łbów. Trzy metry nad jego głową, w połamanej klapie, ział otwór do którego prowadziły drewniane stopnie. Ignacy znajdował się na początku – a może na końcu – wąskiego korytarza, który architekturą nie pasował do pozostałej części tuneli. Kilka metrów od sobie dostrzegł czołówkę i rozsypane baterie. Włożył je ponownie do latarki i włączył. Odetchnął z ulgą, gdy silny promień oświetlił wnętrze. Telefon nie znajdował zasięgu, więc go wyłączył. Nie było sensu marnować baterii.

Wyglądało na to, że oprócz obolałych głowy i lewego boku nic mu nie jest. Usiadł na schodach. Zastanawiając się nad swoją sytuacją pociągnął łyk zmiennej wody.

Skąd u licha wziął się tu wąż? A może to była żmija? Na wspomnienie dotyku miękkiego tułowia podeszwą, przeszły go ciarki. Obejrzał swoją nogę, ale nie znalazł żadnej rany. Uratował go wysoki but.

W dzieciństwie, podczas buszowania po lesie z kolegami, ukąsiła go żmija zygzakowata. Chwilę wcześniej jeden z kolegów podniósł gada przy pomocy dużej gałęzi i rzucił go zaskoczonemu Ignacemu pod nogi. Taki żart. Wściekła żmija wystrzeliła w nogę chłopaka kąsając głęboko. W szpitalu okazało się, że ukąszenie było suche, ale zdarzenie to zaowocowało ofidiofobią.

Jeżeli wąż nie mógł dostać się tu głównym wejściem, bo drzwi wydawały się szczelnie zamknięte, to znaczy, że istnieją tu inne wejścia. Ignacy zawahał się co robić dalej. Tunel w którym wylądował wydawał się niezwykły. Bardziej przypominał górniczą konstrukcję niż bunkier. Mężczyzna spojrzał w nieprzeniknioną czerń i z zapaloną latarką oraz lekkim uściskiem w brzuchu ruszył przed siebie.

Na końcu ciemnego tunelu znalazł kolejne, prowadzące na górę schody. Gdy wspiął się na pierwszy stopień, na kołowrotku skończyła się żyłka. A więc przeszedł już ponad kilometr. Ostrożnie wszedł po zbutwiałych stopniach i z niemałym wysiłkiem uniósł wieko w suficie. Przez otwór posypała się ziemia i gałęzie. Wygramolił się na zewnątrz i rozejrzał dookoła. Słońce raziło go po długim czasie spędzonym w mroku. Tu również położono chodnik z kocich łbów, który prowadził w głąb lasu. Ignacy poczuł lekki zawód. Nie znalazł zbyt wielu śladów obecności nazistów. Zapewne większość podziemi została ogołocona przez miejscową ekspedycję.

Ruszył przed siebie.

*

Mężczyzna zapiął kołnierz bluzy pod samą brodę. Wiatr i szum liści wzmagał się z każdą chwilą. Szedł już od pół godziny. Wyciągnął telefon z kieszeni i włączył go z myślą o sprawdzeniu swojej lokalizacji na mapie. Wciąż nie było zasięgu.

Dopiero teraz dostrzegł, że las w oddali był co raz rzadszy. I ten szum… To jednak nie wiatr. Ignacy poczuł delikatny ucisk w żołądku. Całe życie spędził w nadmorskiej wiosce i znał ten dźwięk doskonale. I w końcu, kilkaset metrów przed sobą dostrzegł błękit wody. Stanął jak wryty.

– To jest niemożliwe – rzekł na głos.

Szybkim krokiem ruszył dalej.

Las zwężał się wokół ścieżki tworząc kształt klina. Błękit nieba i wody wypełniał przestrzeń pomiędzy rosnącymi drzewami. Zatrzymał się na brzegu przed metalową tabliczką przymocowaną do stalowego słupka. Wyglądała niczym znak drogowy. Na tabliczce widniał napis Antipodenprojekt. Ignacy spojrzał w dal: delikatne fale obmywały chodnik, który przecinał bezmiar wody. Na skórze czuł morską bryzę. W odbiciu tafli ujrzał zmęczoną twarz i ciemne potargane włosy. Zakręciło mu się w głowie. Ucisk w brzuchu przybrał siłę imadła.

Minął znak, zamoczył palce w wodzie i przyłożył do ust. Słona. Jeszcze kilka godzin temu był na północy Czech, a teraz stał u brzegu morza. Albo oceanu. To jest niemożliwe…

Wyjął telefon żeby sprawdzić swoja lokalizację. Wciąż nie było zasięgu. Znajomość niemieckiego pozwoliła mężczyźnie przetłumaczyć tekst na znaku, ale to wydawało się nie mieć sensu. Rozejrzał się raz jeszcze, próbując nie poddać się panice. Wziął głęboki oddech, po czym ruszył kamiennym chodnikiem.

*

Po godzinie ostrożnego marszu przez morze, gdzieś daleko przed nim zamajaczył cień lądu. Jego spodnie były kompletnie przemoczone. Woda sięgała już do kolan i marsz zrobił się trudny. Pod koniec ogarnęła go panika, bo fale się wzmogły, a poziom wody wzrósł do pasa. Nie chciał płynąć z bagażem. W końcu wyczerpany dotarł do lądu. Położył się na trawie i rozejrzał dookoła. Od razu dostrzegł różnice w tutejszej florze. Takich drzew i krzewów nie widział w Polsce. Na brzegu siedział egzotyczny, czarny ptak z błonami między palcami. W końcu ruszył dalej. Powinien znaleźć schronienie zanim zapadnie zmrok.

Z każdą minutą jego niepokój wzrastał. Z jednej strony czuł, że powinien zawrócić, z drugiej zaś wiedział, że to co właśnie znalazł jest czymś naprawdę niezwykłym. Gdzieś obok zauważył poruszające się źdźbła trawy. Odruchowo odskoczył w przeciwną stronę. Miał dość żmij i węży, jednak targany ciekawością podszedł bliżej.

– Ożeż…

Z trawy wyłonił się ogromny, włochaty, brązowy pająk. Znieruchomiał na moment, jakby zaskoczony tym, że został odkryty, po czym nieśpiesznym krokiem ruszył dalej. Ignacego się wzdrygnął. Pająk był wielkości jego dłoni.

– Skąd się tu wziąłeś, u licha?

*

Słońce skłaniało się ku zachodowi. Ignacy szedł już od wielu godzin. W pewnym momencie po prostu zawrócił w kierunku z którego przyszedł. Postanowił, że wróci, przygotuje się na dłuższą wyprawę, może weźmie kogoś ze sobą i zbada tą drogę jeszcze raz. Poszuka też informacji o tym dziwnym nazistowskim projekcie, jak grzmiał napis na znaku. Niestety, chyba się zgubił. Telefon wciąż nie znajdował zasięgu. Z każdą minutą narastała w nim panika. W końcu uznał, że pora zacząć myśleć o noclegu. Na pewno nie będzie spał na ziemi. Nie po tym jak nadepnął na węża i spotkał tego obrzydliwego pająka. Zaczął rozglądać się za drzewami na których mógłby się schronić. Roślinność była tu dość egzotyczna i próżno było szukać wielkich dębów, ale w końcu znalazł drzewo, które od biedy mogło się nadawać. Dopiero teraz poczuł jaki jest głodny i wyczerpany. Zjadł ostatnie kanapki i popił końcówką wody. Nie był specjalistą od surwiwalu, ale miał nadzieję, że uda mu jutro się znaleźć jakieś źródło wody.

Wgramolił się na drzewo. Długo kręcił się i szukał najwygodniejszej pozycji. W końcu ułożył się gdzieś w najgrubszych gałęziach. Przyglądając się bezchmurnemu, atramentowemu niebu przypomniał sobie historię, gdy będąc dzieckiem, udawał zwiadowcę szukającego pozycji wroga i zgubił się w lesie. Od małego pasjonowała go historia, militaria i wojny – szczególnie druga wojna światowa. Przez lata szkoły nauczył się niemieckiego i rosyjskiego na takim poziomie, że był w stanie czytać książki w tych językach. I tak oto lata odkrywania powojennych śladów, historii i budowli zaprowadziły go w tak niezwykłe miejsce. Wtedy, po samotnej nocy spędzonej w lesie znaleźli go policjanci zawiadomieni przez spanikowanych rodziców. Tym razem nikt nawet nie wiedział, że zaginął.

*

Ignacy obudził się na ziemi z bólem w karku. W nocy prawie spadł z drzewa, więc zmuszony był zejść. Szedł już od dwóch godzin. Wkrótce po rozpoczęciu marszu znalazł wąski strumień. Nie był pewny w którym kierunku powinien iść, więc poszedł z prądem licząc, że dojdzie na powrót do morza. Woda była słodka. Napił się, napełnił butelkę i ruszył dalej. Widok strumyka trochę poprawił mu humor ale ucisk w żołądku wciąż mu dokuczał.

Stanął jak wryty. Nad wodą klęczała kobieta i piła wodę nabierając ją w dłonie. Odwróciła się ułamek sekundy później i westchnęła zaskoczona. Otworzyła szeroko oczy, a stróżka wody spłynęła po jej szyi. Mężczyzna cofnął się o krok. Kobieta wydawała się dość młoda, miała długie czarne włosy i śniadą cerę. Nosiła w skąpe odzienie uszyte z kawałków zwierzęcej skóry. Wyglądała niczym Pocahontas.

Dziewczyna zrobiła kilka kroków w jego stornę. Mężczyzna cofnął się niepewnie. Pocahontas ostrożnie podeszła i ujęła jego dłoń w swoje ręce. Obróciła ją kilka razy przyglądając się dokładanie. Ignacy nie rozumiał o co chodzi. Dotknęła jego policzków, nosa, a nawet pociągnęła go za krótką brodę. Przyjrzała się jego ubraniu i butom.

Kiri ma – powiedziała.

Jej akcent zabrzmiał tak egzotycznie, że Ignacy nie byłby w stanie tego powtórzyć. Z bliska wyraźniej dostrzegł jej ciemnobrązowe, lekko skośne oczy i wydane kości policzkowe. Stali przez chwilę w milczeniu przyglądając się sobie wzajemnie. Nieoczekiwanie, dziewczyna spojrzała gdzieś za plecy mężczyzny. Uniosła brodę poruszając jednocześnie nozdrzami niczym węszący pies. W jednej chwili złapała go za rękę.

Rere! Rere! – krzyknęła.

 Pociągnęła Ignacego za rękę i zaczęła biec w głąb lasu. Nie miał pojęcia o co jej chodziło ale poczuł otaczające ich zagrożenie. Po chwili dziewczyna puściła jego dłoń, gdyż nie byli w stanie omijać otaczających ich drzew. Odwróciła się w biegu i krzyknęła:

Rere i muri i ahau!

Biegł co sił w nogach, ale dziewczyna była znacznie szybsza. Wszystkie przeszkody omijała z gracją pantery. Była w swoim królestwie.

Ignacy widział jak jego towarzyszka znika w gęstych zaroślach. Zwolnił, powoli tracił dech. Zaczepił o coś stopą i runął jak długi, uderzając barkiem o pobliskie drzewo. Skulił się z bólu. Po chwili usiadł masując bolące miejsce. Dopiero teraz dostrzegł korzeń o który musiał zaczepić. Wstał. W tym samym momencie coś go oplotło. To chyba była jakaś sieć. Nim zdążył cokolwiek zrobić, uderzenie w głowę powaliło go z powrotem na ziemię. Zawył z bólu. Gdy odwrócił się na plecy, ujrzał nad sobą mężczyznę pokrytego jakimś białym pyłem. Spod warstwy barwnika przebijał ciemny kolor skóry. Ubrany jedynie w skórzaną przepaskę na biodrach patrzył na niego zaskoczonym wzrokiem. Napastnik miał czarne włosy sięgające do ramion. Był uderzająco podobny do Pocahontas.

Mężczyzna ciężko dyszał trzymając w rękach końce sieci. Krzyczał coś w kierunku z którego przybiegł. Kogoś wołał. Ignacy kątem oka dostrzegł jakiś ruch, a następnie duży kamień uderzający w bok głowy napastnika. Mężczyzna zwalił się na ziemię nieprzytomny. Chwilę później pojawiła się dziewczyna. Spoglądała na swoje dzieło rozszerzonymi oczami. Ignacy wstał pośpiesznie i wyswobodził się z sieci.

Rere – rzekła Pocahontas.

Rere – odpowiedział.

Oboje pobiegli w głąb lasu. Dopiero po dłuższej chwili do umysłu Ignacego dotarł obraz czarnej swastyki namalowanej na wierzchu dłoni tubylca.

*

Po godzinie szybkiego marszu dotarli na polanę. Przez całą drogę szli w napięciu, nie odzywając się ani słowem. Dziewczyna znowu przyglądała mu się badawczo, więc chyba niebezpieczeństwo minęło. Dostrzegł, że kilkadziesiąt metrów przed nimi kończy się łąka, ale dalej jest już tylko bezmiar wody.

Silny podmuch wiatru potargał ich włosy. Ignacy pobiegł w kierunku krawędzi i zatrzymał się na skraju urwiska. Niedaleko wylądował czarny ptak z pomarańczowym dziobem. Kilkadziesiąt metrów poniżej rozpościerała się wąska skalista plaża, a dalej przytłaczający ogrom oceanu. Bryza dosięgała go aż tutaj. Popołudniowe słońce raziło go w oczy.

Rozejrzał się dookoła: z jednej strony uderzający błękit, z drugiej zaś intensywna zieleń. A po środku on i dzika nieznajoma.

Dziewczyna podeszła i ujęła go za rękę.

Me haere tatou – powiedziała.

Pociągnęła go za sobą i ruszyli wzdłuż klifu.

Ignacemu wydawało się, że jest w innym świecie, ale jednocześnie był pewien, że ciągle jest w tym samym. Był po prostu daleko od domu. Bardzo daleko. A jeżeli był jest ten sam, to znaczy, że mógł wrócić.

*

Dalsza część drogi prowadziła przez łąki i lasy. Ignacy nie był pewien czy znajduje się na wyspie, czy kontynencie. Otaczająca go roślinność znacząco różniła się od flory w Polsce, a pojawiające się tu i ówdzie ptaki, widział pierwszy raz w życiu. W końcu, pośród rzadko rosnących drzew dostrzegł wydeptane ścieżki.

Jego oczom ukazały się pierwsze zabudowania. Chaty zbudowano z gałęzi lub czegoś podobnego do wikliny. Dachy pokrywały snopki suchej, gęstej trawy.

A więc Pocahontas zaprowadziła go do swojej wioski. Zaciekawieni tubylcy zatrzymywali się spoglądając na osobliwego przybysza. Ktoś dotknął jego bluzy, ktoś inny pociągnął za paski plecaka. Dookoła pojawiało się co raz więcej ludzi. Mimo to, Ignacy czuł się bezpiecznie w towarzystwie dziewczyny.

Gdzieś z naprzeciwka dobiegły go nerwowe pokrzykiwania. Drogę zastąpił im młody mężczyzna. Był szczupły, dobrze zbudowany i nosił jedynie skórzaną przepaskę na biodrach. Jak u większości tubylców, na jego szyi dyndał szpiczasty ząb jakiegoś zwierzęcia. Biła od niego aura wojownika. Gdy tylko ujrzał Ignacego z bliska, zamilkł z rozdziawionymi ustami.

- Kiri ma – wychrypiał w końcu.

Ignacy drugi raz został tak nazwany.

Wojownik po chwili się otrząsnął. Podniesionym tonem, żywo gestykulując. powiedział coś do Pocahontas. Dziewczyna tylko dumnie podniosła głowę, pociągnęła towarzysza za rękę i ruszyła w głąb wioski. Wojownik zmienił ton na niemal błagalny, lecz dziewczyna nawet na niego nie spojrzała.

W towarzystwie tubylców dotarli do jednej z chat. Dziewczyna zatrzymała Ignacego przez wejściem, a sama weszła do środka. Z wnętrza dobiegały dwa głosy. Po chwili, Pocahontas wyszła i wciągnęła go do środka.

Wewnątrz panował półmrok i przyjemny chłód. Nie było żadnej podłogi, tylko wydeptana ziemia, gdzie nie gdzie wyłożona skórami. Pod ścianą stał bujany wiklinowy fotel oraz drewniany stolik. W rogu pomieszczenia ustawiono niewielkie łoże, na którym leżał starszy człowiek. Jego wysuszoną twarz okalała siwa broda oraz długie włosy, a spod krzaczastych brwi spoglądały przenikliwe, niebieskie oczy. Dopiero po chwili dotarł do Ignacego osobliwy fakt: skóra starca była biała.

– Usiądź przyjacielu – rzekł gospodarz, i wskazał pieniek pokryty miękka skórą.

Ignacemu aż zakręciło się w głowie. Mężczyzna powiedział to w jego ojczystym języku.

– Kim jesteś? – Ignacy odpowiedział po chwili.

– O Boże! – Starzec się przeżegnał. – Swój! Po tylu latach!

Wypowiadał słowa powoli, lecz z dziwnym akcentem. Jego oczy się zaszkliły.

– Chłopcze, odpowiedz mi tylko na dwa pytania: skąd się tu wziąłeś i który mamy rok?

Ignacemu na moment odebrało mowę. Spojrzał na dziewczynę i z powrotem na swojego rozmówcę.

– Zwiedziałem nazistowskie tunele pod Rychnovem w Czechach i jakimś sposobem dotarłem aż tutaj. Obecnie mamy 2024 rok.

Zapadła cisza. Dziewczyna przyglądała się badawczo reakcji starca.

– Wygraliśmy? – zapytał starzec

– My? Z kim?

Starszy człowiek zamyślił się na moment.

– Czy alianci pokonali Niemców i Ruskich?

Do Ignacego dotarło, że mężczyzna musi być tu naprawdę długo.

– Wygraliśmy. Choć nie do końca. Alianci i Związek Radziecki pokonali Niemców i podzielili się terytorium. Wszystko na wschód od Berlina zostało pod radzieckiej stronie.

Starzec pogrążył się w myślach.

– To straszne – rzekł w końcu. – A teraz? Jak nasz kraj wygląda teraz?

– Teraz jest już wszystko dobrze. Od ponad 30 lat jesteśmy wolnym krajem.

Po policzku starca spłynęła łza. Wytarł ją wierzchem dłoni.

– Kim pan jest, gdzie ja jestem i jak mogę wrócić do domu? – Ignacy wypalił po chwili milczenia. Miał taki mętlik w głowie.

Starszy mężczyzna wyciągnął rękę w stronę dziewczyny.

– Pomóż mi usiąść Tui.

Dziewczyna pomogła starcowi i nie puszczając dłoni usiadła obok niego.

– Nazywam się Adam Szymański. Jestem żołnierzem Armii Krajowej – rzekł wypinając pierś. – Znajdujemy się na wyspie Rekohu, w jednej z wiosek zamieszkujących ją plemion. Niestety, przyjacielu, nie wiem jak możesz wrócić do swojego domu. Szukałem drogi powrotu wielokrotnie, ale nie udało mi się tego dokonać.

W pokoju zapadała cisza. Ignacy pochylił się i ukrył twarz w dłoniach. Myśli wypełniły obrazy rodziców i przyjaciół. Matka nie pogodzi się z jego zaginięciem. Nawet nie potrafił sobie wyobrazić jej rozpaczy.

– To niemożliwe. Stąd musi być jakaś droga powrotna.

– Rozumiem cię, synu. Jeśli zechcesz, jutro wyruszysz z przewodnikami na poszukiwania. Dziś jest już późno. Pożywisz się, napoisz, pójdziesz spać i wyruszysz skoro świt.

– Tak, zróbmy to. Muszę się stąd wydostać – odparł z przekonaniem.

– Zrobimy wszystko żeby Ci pomóc chłopcze. Powiedz mi, jak się nazywasz?

– Ignacy Krajewski.

– Pozwól przyjacielu, że zadam Ci trochę pytań, a i sam na wszystkie odpowiem. Jeśli mamy już 2024 rok, to znaczy, że mam już 96 lat i wiele już mi nie zostało. Najpierw jednak, Tui przyniesie ci coś do jedzenia i przygotuje miejsce do spania.

Dziewczyna wstała.

– Dobrze dziadku – odparła i wyszła z chaty.

Ignacy odprowadził ją wzrokiem z rozdziawionymi ustami. Nie widział co bardziej go zaskoczyło: nazwanie starca dziadkiem, czy jej odpowiedź w języku polskim.

*

Ignacy i Adam rozmawiali do późnej nocy. AK-owiec opowiedział jak po upadku Powstania Warszawskiego, mając tylko 15 lat, trafił do niemieckiej niewoli. Następnie, jak wielu powstańców, został wywieziony do Rychnova, gdzie brał udział w budowie podziemnego kompleksu, jako robotnik przymusowy. W trakcie badań nad jakimś radarem, Niemcy odkryć mieli niezwykłą rzecz. Plotki wśród więźniów mówiły, że mogą przenosić się w odległe miejsca, że mogą zmienić w ten sposób bieg wojny, którą w tamtym momencie przegrywali. Adam pamiętał, że w tej części podziemi wyczuwalny był zapach morza. Na miejsce zjechali się najwięksi niemieccy naukowcy pracując nad czymś w najściślejszej tajemnicy. Trwało to do dnia w którym zaczęły się naloty. Mimo, że wszędzie spadały bomby, nie przeszkadzało to nazistom w mordowaniu więźniów. Nie chcieli zostawić żadnych świadków.

Adam Szymański chcąc uniknąć śmierci uciekł w głąb tuneli. W pościg za nim rzucił się jeden z oficerów. Adam uciekając natrafił na tunel inny od wszystkich. Okazało się, że prowadzi na zewnątrz. Reszta drogi była taka sama jaką przebył Ignacy. Powstańcem zaopiekowało się jedno z plemion. Z czasem stał się jednym z nich. Znalazł żonę, dorobił się dzieci, wnuków i prawnuków. Tui jest jego najmłodszą potomkinią, prawnuczką.

Dopiero po tej informacji Ignacy zauważył drobne podobieństwo pomiędzy nimi. Większość tubylców miała dość płaskie nosy, natomiast Tui ewidentnie różniła się pod tym względem. Adam nauczył się ich języka, a swoją rodzinę nauczył polskiego na tyle, ile byli w stanie pojąć. Przede wszystkim robił to dla siebie, aby nie zapomnieć ojczystej mowy. Wciąż czuł się patriotą.

Gdy Ignacy opowiadał Adamowi o losach powojennej Polski, starzec na przemian cieszył się i płakał. Tui wpatrywała się w przybysza chłonąc każde słowo, nie rozumiejąc do końca jednak o czym opowiada. Sam Ignacy z zapartym tchem słuchał historii z walk w Powstaniu. Myślał o tym, czy nie zarejestrować tego telefonem, ale postanowił nie zużywać baterii.

*

Rankiem przybysz opuścił swoją chatę. Przywitała go gęsta mgła. Był lepki i śmierdzący od potu i kurzu. Tubylcy krzątający się w pobliżu przyglądali mu się z zainteresowaniem. Tui już czekała. Skinął jej głowa. Dziewczyna się uśmiechnęła.

– Gdzie mogę się wykąpać? – zapytał

– Wykąpać? – powtórzyła powoli.

– Tak, gdzie jest rzeka?

– Rzeka! Ty chodź za mną!

Dziewczyna ruszyła żwawym krokiem w kierunku lasu i zaprowadziła go do pobliskiego strumienia. Ignacy pochylił się nad wodą, podwinął rękawy i zaczął szorować ręce.

– Nie! Nie! Nie! – Krzyczała.

Ignacy zerwał się na nogi.

– Ty nie myć się tu! Ty pić tu wodę. Myć inna rzeka.

Wzięła go za rękę i ruszyli wzdłuż strumienia. Po kilku minutach doszli do rozwidlenia.

– Tam. – Tui wskazała palcem prawy odpływ.

Ignacy zastanowił się chwilę.

– Sprytne. – Pokiwał głową z uznaniem.

– Ty myć i wracać. Dziadek czeka.

Mężczyzna zaczął myć twarz i ręce. Uznał, że to jednak nie wystarczy. Zdjął koszulkę. Spojrzał na Tui.

– Idź do wioski. Ja niedługo przyjdę – powiedział.

– Nie chcę iść. Zaczekam.

– Idź proszę. Chcę być sam.

Tui przekrzywiła głowę niczym zastanawiający się pies. Po chwili wybuchła śmiechem.

– Dobrze. Zaczekam w wioska. – Odwróciła się i odeszła.

*

Ktoś krzyknął za plecami Ignacego, gdy ten wchodził do wioski. Odwrócił się. W jego kierunki szedł wojownik z obstawą uzbrojonych we włócznie tubylców. Mówił coś podniesionym tonem. Ręką wskazał las i popchnął Ignacego w jego kierunku.

– Spokojnie, spokojnie. – Ignacy podniósł ręce w obronnym geście, lecz wojownik jeszcze mocniej go szturchał.

Z oddali dobiegł krzyk kobiety. Wbiegła między nich odpychając wojownika. Zaskoczony, cofnął się kilka kroków, lecz szybko odzyskał rezon i krzyczał teraz w kierunku Tui.

W pewnym momencie dziewczyna złapała delikatnie wojownika za rękę i powiedziała coś cichym łagodnym tonem. Mężczyzna momentalnie się uspokoił. Tui dodała coś jeszcze proszącym tonem. Wojownik skinął tylko głową i z obrażoną miną odszedł. Jego towarzysze ruszyli za nim, obrzucając Ignacego wrogimi spojrzeniami. Pocahontas skinęła głową w kierunku chaty jej dziadka i oboje ruszyli.

Po drodze Tui przedstawiła Ignacego staremu tubylcowi. Wyglądał jak pozostali, ale drobny ukłon dziewczyny w jego stronę sugerował, że jest on tu kimś ważnym.

– Wódz – powiedziała.

Ignacy pokłonił się głęboko. Wódz tylko uśmiechnął się ukazując rząd sczerniałych zębów i wyciągnął rękę w uniwersalnym geście. Wymienili się silnymi uściskami.

Wchodząc do chaty Adama, Ignacy miał zamiar dowiedzieć się kim byli wymalowani na biało Indianie, którzy go napadli. Starszy człowiek poprosił żeby zostawić ten temat na dzisiejszy dzień. Ignacy nie wiedział co o tym wszystkim myśleć. Cały czas miał w głowie widok swastyki na ręku napastnika. Do tego niezwykłe odkrycie nazistów, które jest pewnie największym w historii ludzkości.

Przywitał się z powstańcem. Tui usiadła obok dziadka mówiąc coś w ichniejszym języku. Była wyraźnie zdenerwowana. Dzidek tylko słuchał i kiwał głową. Coś jej odpowiedział i pogłaskał uspokajająco. Zwrócił się do swojego gościa.

– Z tego co słyszę, poznałeś już Horiego?

– Jeżeli to on wyganiał mnie z wioski, to tak.

– Widzisz synu, Hori może być niezadowolony, że się tu znalazłeś. Jest synem wodza i już dawno powinien znaleźć sobie żonę. – Adam się zaśmiał. – Wybrał sobie moją prawnuczkę, ale ona nie jest nim zainteresowana. A teraz pojawiłeś się ty. Tui przez całe życie nie poświeciła mu tyle uwagi, ile tobie w jeden dzień.

Ignacy pokręcił głową.

– Nie musi się martwić. Chcę tylko wrócić do domu.

– Nie martw się chłopcze. Postaram się, aby osobiście pomógł ci odszukać drogę powrotu.

Ignacy tylko skinął głową.

– Kim byli ludzie, którzy nas wczoraj napadli?

– To są naziści. Najprawdziwsi naziści.

– Widziałem ich tatuaże, ale nic z tego nie rozumiem – pokręcił głową.

– Zaraz wszystko zrozumiesz. Pamiętasz gdy mówiłem ci o niemieckim oficerze, który mnie ścigał? – Adam nie czekał na odpowiedź. – Nazywał się Stefan Schaller. To bardzo mądry i obdarzony charyzmą człowiek, jednocześnie będąc bezwzględnym i szalonym. Wśród polskich więźniów nazywany był Borutą.

Schaller dostał się na Rekohu, próbując mnie schwytać. Sam chyba nie do końca wiedział w co się pakuje. Został uwięziony na wyspie, ale ostatecznie chyba dobrze sobie poradził. Dobrze dla niego.

Trafił do jednego z klanów, który się nim zaopiekował. Z czasem przejął w nim przywództwo. Stopniowi pozbywał się starszyzny, za to młodym tubylcom wpajał swoją nazistowską ideologię. Jego największym celem stało się stworzenie białej rasy na wyspie. Wyobraź sobie czego do tego potrzebował. Nie mam pojęcia czy wciąż żyje, ale jego potomkowie żądzą plemieniem. Ci którzy gonili ciebie i Tui są ich żołnierzami, robotnikami, myśliwymi, najniższymi w ich hierarchii. Prawdopodobnie polowali na Tui. – Adam opuścił głowę i zamilkł na chwilę.

– Miałem kiedyś córkę – kontynuował – która zaginęła. Myśleliśmy, że się utopiła, bo znaleźliśmy jej naszyjnik na plaży. Kilka lat po tym wydarzeniu naziści próbowali porwać moją drugą córkę. Udało nam się to udaremnić. Złapaliśmy też jednego z nich. Przyznał, że Schaller pragnie moich potomków ze względu na jasną skórę. Kiri ma, mówił. Jeśli się nad tym zastanowisz, to zrozumiesz do czego potrzebują białych kobiet. – Adam znowu zamilkł.

Zapadła ciężka cisza.

– To on porwał twoją córkę dla jej białych genów – Ignacy wyszeptał.

Adam tylko skinął głową.

– Nie znam się na nauce, ale zapewne masz rację. Schaller był potworem i szaleńcem. Dziwi mnie jednak, że polowali na Tui. Od dawna się to nie zdarzyło. Z resztą Tui nie jest nawet trochę biała, choć wciąż płynie w niej trochę mojej krwi.

– To jest straszne. I niewiarygodne. Nie mogliście ich po prostu zaatakować?

– Oni… My nie jesteśmy wojownikami. Prawo Nunku zabrania przemocy. Nunku był jednym z najbardziej wpływowych wodzów. Był jednym z najważniejszych. W ostateczności zwaśnione strony mogą walczyć do pierwszej krwi, ale to dotyczy sporów wewnątrz klanów. Za to Schaller i jego naziści wyzbyli się tego prawa. Od dawna są zupełnie innymi ludźmi od nas.

– Stare prawo jest ważniejsze od bezpieczeństwa?

– Wśród Moriori tak. Jeśli przyjrzysz się tym ludziom i lepiej ich poznasz, zrozumiesz. To wyjątkowy lud. Oni… My mamy coś co nazywamy maną. Bierzemy życie takim jakie jest i akceptujemy je. No może poza Horim. Zapowiedział, że zniesie prawo Nunku, gdy odziedziczy władzę po ojcu. Mnie już wtedy nie będzie, ale chciałbym żeby Tui była bezpieczna. – Adam uśmiechnął się lekko do dziewczyny.

Ignacy podrapał się po głowie. Cała ta historia była nieprawdopodobna. Podróż chodnikiem przez ocean, naziści, porwania. Musi jak najszybciej się stąd wydostać.

 Mężczyzna wrócił do swojej chaty spakować swoje rzeczy. Niedługo, wraz z ludźmi Horiego miał wyruszyć na poszukiwania drogi powrotnej.

Kiedy po niego przyszli, poczuł lekki niepokój. Razem z Horim było czterech uzbrojonych tubylców. Wyglądali niczym wojownicy z Apocalipto. Pośród nich stała Tui. Hori wyglądał na spokojnego. Ignacemu wydawało się, że jest nawet zadowolony, iż chce opuścić wioskę.

Ruszyli na wschód.

*

Krajobraz oszałamiał. Z jednej strony ostre klify, z drugiej zaś łagodne zejścia do zatoki łączącej się z oceanem.

W pewnym momencie jeden z tubylców, którego Ignacy nazwał w myślach Apaczem, wspiął się na jedno z drzew. Gdy zszedł, ze skórzanego woreczka wyjął trzy małe ptasie jaja. Poczęstował Ignacego, lecz gdy ten odmówił z miną nie ukrywającą obrzydzenia, wszyscy zaczęli się śmiać. Dziewczyna wzięła jedno, przedziurawiła skorupkę i wyssała środek, wciąż się śmiejąc.

Po kilku godzinach marszu Ignacy stracił nadzieję. Zbliżał się zmierzch, więc niedługo powinni wracać. Jutro musi spróbować ponownie. Może skieruje się na południowy wschód. Miał tylko nadzieję, że Hori i jego ludzie zechcą mu towarzyszyć.

W chwili gdy pokonywali ogromne powalone drzewo, z pobliskich krzewów, uciekło w popłochu stado zielonych papug. Tubylcy skierowali włócznie w tą stronę. Dwóch z nich w bojowej postawie ruszyło w tym kierunku.

Gdy wrócili, obaj byli poddenerwowani. Jeden z nich trzymał w ręku plecionkę czegoś co przypominało skórę. Hori wziął to do ręki, obejrzał i powąchał. Odezwał się do Tui.

– Kei te whai ratou i a matou

– Ko wai? – odparła Tui

– Nazi

– Nazi?! – oczy dziewczyny się rozszerzyły.

Ignacy nie zrozumiał ich wymiany zdań, ale wiedział, co oznacza nazi.

Pocahontas zwróciła się do niego.

– Nazi iść na nami. Musimy wracać.

Ignacy skinął głową.

– Dobrze, wracajmy.

*

Każda kolejna wyprawa okazywała się tak samo bezowocna jak poprzednia. Ignacy pogrążał się w coraz większej depresji. Tęsknota za domem i rodziną nie pozwalała na sen.

Według tutejszej Many, powinien zaakceptować swój los, ale póki co nie potrafił. Jak można pogodzić się z utratą wszystkiego?

Myślał o swoich rodzicach i przyjaciołach. Pewnie wszyscy go szukają. Gdyby tylko wiedział gdzie jest. Z tego co usłyszał od Adama, tubylcy przypłynęli tu z jakiegoś odległego lądu. Mógłby ich poprosić, aby przeprawili się wspólnie na ten ląd…

Z rozmyślań wyrwał go krzyk któregoś z tubylców. Wyszedł ze swojej chaty i zobaczył biegającego po wiosce tubylca, nawołującego pozostałych. Po chwili zebrała się grupa kilkunastu mężczyzn. Część z nich patrzyła na niego, rozmawiając o czymś miedzy sobą. Z grupy tej wyłonił się Hori. Szedł w kierunku Ignacego niosąc w ręku zwierzęce skóry. Podszedł, wcisnął mu w ręce materiał, pokazując następnie na jego przepocone i brudne ubranie. Potem wyciągnął rękę w stronę zatoki tłumacząc coś podniesionym tonem. Ignacy nie miał pojęcia o co chodzi, ale gdy rozłożył skórę rozpoznał, iż jest to przepaska biodrowa, jaką noszą miejscowi mężczyźni. Podeszła do nich Tui i wysłuchała Horiego.

– Hori chce żeby ty polować razem z nimi – powiedziała.

Ignacy uniósł brwi.

– Ja polować? Nie umiem.

– Ty mieszkać tu, ty jeść tu, ty pracować. Tak mówić Hori.

– Dobrze, rozumiem. Pomogę im. Co mam zrobić?

– Ty zamienić ubranie. Twoje śmierdzieć. Zwierzęta wyczują.

A więc o to chodziło.

– Ty śpieszyć się, bo foki odpłynąć.

Mężczyzna przełknął głośno ślinę i wrócił, aby przebrać się w tutejsze odzienie. Gdy pojawił się ponownie, czuł się idiotycznie. Pozostali jednak nie zwracali uwagi na to, jak bardzo się różni przez swoją jasną karnację. No tak, każdy z nich wychował się mając Adama za sąsiada.

Ruszyli truchtem w stronę zatoki. Ignacy nie raz przeklął pod nosem, gdy nadepnął bosą stopą na kamień lub gałąź. Pozostali poruszali się niczym dzikie koty. Każdy z nich dzierżył w ręku długą na trzy metry włócznię. Hori prowadził całą grupę. Ignacy biegł ostatni, zostając co raz bardziej w tyle.

W końcu dobiegli na plażę. Czekało tam na nich kilka łodzi. Zbudowane były z tych samych lnianych włókien co chaty. Były wąskie i prostokątne. Każda z nich miała ławki łączące burty. Dna łodzi wyłożone były jakimiś roślinami przypominającymi wodorosty. Nie wyglądały na zbyt solidne, ale dla Ignacego było za późno żeby się wycofać.

Tubylcy zepchnęli łodzie do wody i wskoczyli do środka. Nikt nie zwracał uwagi na marudera, który wsiadł jako ostatnio. Kilku z mężczyzn zaczęło wiosłować. Łodzie stopniowo przyśpieszały opuszczając zatokę.

Płynęli blisko brzegu, ale wystarczająco daleko od wystających spod wody skał. W końcu dobili do brzegu i wylądowali na wąskiej kamienistej plaży. Poruszali się naprzód szybko, z włóczniami wysuniętymi przed siebie. Ignacy, nie będąc w stanie sprawnie poruszać się po ostrym podłożu, szybko został w tyle. Jako jedyny nie miał broni. Wszyscy zatrzymali się daleko przed nim. Część z nich przyklękła, część położyła się na skałach. Mężczyzna z poranionymi stopami w końcu do nich dotarł.

Kilkadziesiąt metrów od nich, wygrzewało się stado ciemnoszarych, tłustych fok. Ignacy poczuł szybsze bicie serca. Adrenalina zaczęła krążyć w jego żyłach. Hori gestykulując dłońmi niczym żołnierz, przekazał jakieś polecenie pozostałym. Wszyscy skinęli głowami. Apacz odwrócił się do Ignacego. Ten dopiero teraz zauważył, że mężczyzna miał ze sobą dwie włócznie. Wyszczerzając zęby w uśmiechu, wręczył mu broń. Ignacy dostrzegł brązowe zacieki na zaostrzonym czubku broni. Choć była lekka, ciążyła mu w rękach.

Przywódca na niego spojrzał. Wskazał na jago oczy, a potem na pozostałych. Obserwuj i naśladuj, pomyślał Ignacy. Skinął głową. Hori ostatni raz spojrzał na wszystkich, wyjrzał ponownie zza skał w stronę fok, uniósł rękę i opuścił ją, dając znak do ataku.

Myśliwi rozproszyli się po całej szerokości plaży. Biegli równym tempem, nie wydając najcichszego dźwięku. Pierwsze zwierzęta dostrzegły zbliżającą się śmierć. W popłochu, lecz niezdarnie, rzuciły się do ucieczki w kierunku oceanu, szczekając na alarm. Te, które miały najbliżej, już zanurzały się w spienionej wodzie. Kiedy obecność szarżujących myśliwych została wykryta, mężczyźni przyśpieszyli wydając szaleńcze okrzyki. Pierwsi z nich rzucili się na zwierzęta przebijając ich tłuste grzbiety. Ranne foki dalej parły do przodu, więc łowcy przyszpilali je do podłoża, nie chcąc zadawać kolejnych ciosów niszcząc cenną skórę. Skalne podłoże i żółty piach zostały zbryzgane szkarłatnymi plamami.

Ignacy biegł za Apaczem. Serce waliło mu jak młotem. Widział jak jego towarzysz wyskakuje w górę i opadając wbija ostrze w gruby karki foki, przyszpilając ją do podłoża.

Potem zobaczył swoją przyszłą ofiarę. Uciekając, zaklinowała się między dwoma skałami. Ostre krawędzi poznaczyły skórę wijącego się zwierzęcia czerwonymi sznytami. Ignacy stanął nad nią zdyszany i wymierzył włócznię. W jej czarnych jak studnie oczach widział przerażenie, paniczny strach. Foka zawyła przeciągle, wciąż próbując się uwolnić. Głosy dookoła ucichły. Słyszał jedynie zawodzenie cierpiących zwierząt.

Patu – usłyszał głos Horiego z za pleców.

Ignacy wciąż stał nieruchomo. Nogi miał sparaliżowane. Jego klatka piersiowa opadała i wznosiła się ciężko.

Patu! – wydarł się Hori.

Ignacy nawet nie drgnął.

Ktoś wyrwał mu broń z ręki. Wciąż wpatrywał się w wijące się zwierzę. Kolejne co zobaczył, to włócznię przebijająca grzbiet foki z takim impetem, że złamała się w połowie. Ofiara zawyła w agonii, a ciemna krew popłynęła gęstym strumieniem po jej ciele. Zwierzę wydawało się patrzeć Ignacemu w oczy z wyrzutem. A on tylko stał. Stał i patrzył.

*

Resztę dnia Ignacy spędził w swojej chacie. Nie miał odwagi wyjść na zewnątrz. Nie wyobrażał sobie żeby mógł zabić jakiekolwiek zwierzę. I to jeszcze w ten sposób. Z drugiej strony codziennie jadł mięso nie zastanawiając się skąd się bierze. Dla tubylców naturalnym było zabijać żeby żyć. Jeśli to był jakiś test, z pewnością go nie zdał.

Poczuł burczenie w brzuchu. Rano nie zdążył nic zjeść, a potem i tak nie był w stanie nic przełknąć. Z resztą nie mógł patrzeć na mięso. Wyszedł i skierował się w kierunku lasu. Wcześniej widział kobiety z plemienia wracające stamtąd z woreczkami żółtych owoców. Miał okazje ich spróbować i smakowały znośnie. Dziwnie było spędzić cały dzień bez Tui. Do tej pory nie odstępowała go na krok. Hori z pewnością opowiedział jej o polowaniu. Teraz wszyscy będą uważać go za tchórza.

Ignacy minął strumień i znajome skrzyżowanie ścieżek. W końcu znalazł krzew z owocami. Zerwał kilka łapczywie i włożył do ust. Dopiero teraz poczuł jaki był głodny.

Usiadł pod krzakiem. Nie wiedział co dalej. Nie wyobrażał sobie życia tutaj, choć powoli zaczął się przyzwyczajać do codziennych rutyn. Może gdyby był sam, bez rodziny, łatwiej byłoby mu się pogodzić z tą sytuacją. Ma zadomowić się tu jak Adam? Założyć rodzinę, chodzić półnago i polować na foki? Taka mana nie jest dla niego.

Usłyszał chrzęst suchej trawy. Odwrócił się szukając wzrokiem Tui. Chyba się za nią stęsknił. Nagle poczuł jak coś na niego spada. Znowu sieć! Nim zdążył się podnieść, dostał czymś twardym w bok głowy. Upadł zamroczony, ale szybko odzyskał rezon. Ujrzał nad sobą trzech nazistów. Wszyscy pokryci białym pyłem. Milion myśli przebiegło przez jego umysł, lecz najważniejsza brzmiała: muszą wiedzieć kto mi to zrobił. Rzucił się z impetem na jednego z napastników, łapiąc go oburącz za szyję. Kompletnie zaskoczony nazista spróbował się wyrwać, ale Ignacy okazał się znacznie silniejszy. Miał konkretny zamiar. W szamotaninie zerwał z szyi przeciwnika plecionkę ze skóry i upuścił ją na ziemię. Potem czuł już tylko dziesiątki uderzeń drewnianych pałek. Ostatnie co zobaczył, to swastyka wytatuowana na piersi napastnika. W końcu stracił przytomność.  

*

Obudził go szum przelewających się fal. Zaraza po tym poczuł kołysanie. Leżał na plecach na czymś twardym. Mimo, że odzyskał przytomność, nie otworzył oczu. Zastanawiał się dokąd płynie. Spróbował poruszyć nogami, ale poczuł więzy na kostkach. Tak samo na przegubach rąk. Odnotował jakieś poruszenie na pokładzie. Podniósł minimalnie powieki i zobaczył jasne punkty gwiazd na czarnym niebie przesłanianie ludzkimi cieniami.

Nagle, otrzymał uderzenie otwartą dłonią w twarz. Od razu podniósł związane ręce w obronnym geście. Ktoś na niego krzyknął. Łódź zaczęła o coś szorować, aż w końcu się zatrzymała. Dwóch nazistów załapało go pod ramionami i wyszarpało z łodzi. Przewrócił się i na krótki moment wylądował pod taflą lodowatej wody. Podnieśli go i postawili na nogi. Jeden z napastników przeciął mu pęta u stóp. Ktoś inny go popchnął i ruszyli szybkim krokiem. Szybko znaleźli się w lesie. Ignacy nic nie wiedział, więc co chwilę stawał nagimi stopami na kłujące patyki.

Nie był pewien jak długo szli, ale pokaleczone stopy nie pozwalały mu dłużej maszerować, więc naziści na wpół go ciągnęli, na wpół popychali. W końcu dotarli do wioski. W blasku księżyca, Ignacy widział jedynie kontury chat. Przeszli między budynkami i mężczyzna został wepchnięty do drewnianej celi. Budynek składał się z grubych bali wkopanych pionowo w ziemię. Drzwi zatrzasnęły się z hałasem.

Ignacy próbował znaleźć jakieś legowisko, ale wyglądało na to, że nie ma tu nic po za gołą ziemią, pokrytą rzadkimi kępkami sztywnej trawy. Idąc wzdłuż ścian znalazł drzwi. Popchnął je, ale okazały się zamknięte. Ktoś z drugiej strony odpowiedział uderzeniem. Położył się w narożniku chaty i zwinął do pozycji embrionalnej. Niewidzialna obręcz ściskała jego klatkę piersiową. To jest jego mana? Śmierć z rąk dzikich nazistów, gdzieś na krańcu świata? Zamknął oczy.

*

Rankiem Ignacego obudziły pohukiwania nazistów. Ręce, wciąż spętane plecionką z twardych roślin, miał zdrętwiałe i obolałe. W świetle dnia dostrzegł w ziemi wąski, głęboki dół w jednym z rogów. Wysikał się tam. Drzwi do celi wyglądały jak krata z gałęzi. To było jedyne miejsce przez które wpadały promienie słońca. Strażnicy wyprowadzili go na zewnątrz. Dwóch prowadziło go za ramiona, a dwóch mierzyło w niego włóczniami.

Ignacego zaskoczyło, że porozumiewają się w języku niemieckim. Mieli wyjątkowo dziwny akcent, ale w większość słów dało się zrozumieć. Więzień aż potknął się na widok białych kobiet i mężczyzn. Dziesiątki ludzi takich jak on patrzyło z ciekawością na przybysza.

Wioska była podobna do tej z której go porwano, lecz wszystko wydawało się lepiej wykonane i zorganizowane. I była ogromna, niczym małe miasteczko. W oczy rzucały się solidne drewniane domki, przypominające domy z bali. Miejscowi muszę korzystać z ostrych narzędzi. W jego wiosce tubylcy używali jedynie ostrych kamieni albo zębów morskich drapieżników.

– Schnella! – krzyknął ten po prawej

Ignacy lekko przyśpieszył, nie mogąc uwierzyć w to co widzi i słyszy.

Dotarli do największego budynku w wiosce. Zatrzymał się przed wejściem nie wiedząc co go czeka, ale strażnik wepchnął go do środka.

Wnętrze było przestronne i przyjemnie chłodne. Zamiast gołej ziemi, pod stopami leżał chodniki z wiklinowych mat, gdzieniegdzie wyłożonych skórami z fok. W środku stały meble zrobione z całych fragmnetów drzew. W wielkich glinianych donicach stały rośliny o rozłożystych zielonych liściach. Pod sufitem wisiała klatka z papugami. Apartament nazistowskiego wodza.

W rogu, na wiklinowym fotelu, powoli bujał się starzec. Mężczyzna miał na sobie spłowiały mundur niemieckiego oficera. Na głowę założy k równie podniszczoną czapkę. Na prawej piersi widoczny był orzeł patrzący w lewą stronę. Twarz nazisty porastała siwa, równo ostrzyżona broda. Jedyne czego brakowało, to buty. Przez skórę dłoni i stóp rysowały się grube, kanciaste kości. Ignacy po chwili uświadomił sobie, że nazista coś do niego mówi.

– Rozumiesz po niemiecku? – powtórzył

Ignacy skinął głową.

Niemiec uśmiechnął się szeroko, ukazując resztki uzębienia.

– Skąd jesteś – zapytał, oglądając go od stóp do głów.

– Z Polski. – Ignacy uniósł brodę.

– Tak myślałem, – Ostry niemiecki akcent ciął powietrzem – Przynieście mu wodę i jedzenie – wódz zwrócił się do strażników. – I dajcie mu krzesło.

Wszyscy czekali w milczeniu. Po chwili więzień otrzymał wodę w bukłaku i mięso na glinianym talerzu. Zaczął jeść i pić łapczywie. Stary Niemiec cierpliwie czekał. W końcu odchrząknął.

– Wiesz kim jestem?

Ignacy przełknął ostatni kęs.

– Domyślam się – odpowiedział patrząc rozmówcy prosto w oczy. – Słyszałem, że możesz już nie żyć.

– Czyli Polaczek co nieco ci opowiedział – Nazista uśmiechnął się lekko. – Nazywam się Stefan Schaller, oficer Trzeciej Rzeszy – dodał z dumą.

Ignacego przeszły ciarki. Nazista emanował aurą socjopaty. Kojarzył się ze zbrodniarzami o których czytał w książkach.

– Mam prawie sto lat. – Zaśmiał się Schaller – Tutejsze środowisko wyjątkowo mi służy, choć od kilku lat nie czuję się najlepiej. – Zakaszlał jakby na potwierdzenie swoich słów. – Ale zostawiłem po sobie wspaniałych potomków.

Ignacy tylko skinął głową w milczeniu. Nie chciał powiedzieć czegoś, czym skróci sobie życie.

– Ale dość już o mnie. Dostałeś się tu przez laboratorium w Rychnowie?

– Tak.

Schaller pokiwał głową utwierdzając się w czymś.

– Ktoś wie, że tu jesteś? Ktoś będzie cię szukał? – Zapytał z nieukrywaną ciekawością.

– O tym miejscu chyba nikt nie wie, ale na pewno ktoś będzie mnie szukał – odparł z przekonaniem.

– Rozumiem, rozumiem. – Nazista się zamyślił. – Jak się domyślasz, długo nie było mnie w domu. Opowiedz mi trochę o mojej ojczyźnie, o twojej, o świecie.

– Niemcy przegrały wojnę – wypalił.

– Wiem, wiem. – Schaller machnął ręką. – Rzesza upadła. Pozostał tylko popiół i gruz. Opowiedz mi jak świat wygląda teraz.

Ignacy opowiadał i odpowiadał na pytania nazisty. Schaller z dezaprobatą komentował sytuację swojej ojczyzny.

– Niemcy upadły. Prawdziwe Niemcy. – Starzec patrzył w okno. – Ale tu Rzesza się odrodzi. Wciąż jesteśmy na początku drogi, ale z każdym dniem jesteśmy bliżej celu.

Schaller wyjął książkę spomiędzy uda, a oparcia fotela. Ignacy zobaczył okładkę.

– Mein Kampf. – Więzień przeczytał na głos.

– Tak jest chłopcze. Nasz biblia.

– Chcesz odbudować Rzeszę w tej dziczy? – Ignacy pokręcił głową.

– Teraz może wciąż jest to dzicz, ale moi potomkowie dopną celu. Zdążymy zanim zacznie się wojna. Rzesza zaatakuje na różnych kontynentach.

– Jaka wojna? Nie rozumiem.

– Wygramy jeśli zaatakujemy z dwóch stron. – Schaller zignorował jego pytanie. – Mamy jeszcze czas, mamy jeszcze kilka pokoleń na przygotowanie się. Najpierw opanujemy wyspy, potem kontynent. Wygramy. – Nazista uderzył pięścią w kolano.  

– Jesteś szaleńcem – wyszeptał Ignacy.

– A ty jesteś zwykłym robakiem. Nie zrozumiesz. Zabrać go!

Strażnicy zawlekli więźnia do celi, po drodze nie szczędząc mu razów. Ciśnięty na ziemię, zaczął się zastanawiać. Musiał znaleźć sposób na wydostanie się stąd, jednocześnie stwarzając sobie czas na znalezienie drogi ucieczki. Musi stać się potrzebny Schallerowi jak najdłużej.

*

Przez kolejne dni Ignacemu przynoszono jedzenie i wodę raz na dobę. Zauważył pewną hierarchię wśród nazistów. Biali wydawali polecenia pozostałym, sami zaś nie wykonywali żadnych prac fizycznych. Były to osoby w każdym wieku. Widział zarówno kobiety w ciąży jak i kilku starców. Ze zdumieniem spostrzegł, że pozdrawiają się tradycyjnym hitlerowskim gestem.

Drugą grupą byli pomalowani, jak nazywał ich w myślach. Wykonywali najcięższe prace, jak budowa chat, zdobywanie pożywienia czy skórowanie zwierząt. Ignacy zauważył jednego z nich jak pokrywał swoją skórę jakimś białym popiołem. W efekcie, jego ciemna skóra pokryta została białą, półprzeźroczystą mgłą. Po co to robią?

Jeden ze strażników wydawał się patrzeć na więźnia z ciekawością. Przynosił mu większe porcje pożywienia. Był jedyną osoba przy której więzień nie czuł zagrożenia. Chłopak miał około 15 lat. Na jednej z jego wart Ignacy postanowił wyciągnąć z niego jakieś informacje. Tubylcy dość dobrze porozumiewali się po niemiecku, choć przez dziwny akcent nie wszystko dało się zrozumieć.

– Jak masz na imię? – zapytał Ignacy.

Chłopak odwrócił się zaskoczony. Rozejrzał się dookoła.

– Ja? – Odpowiedział unosząc czarne brwi.

– Tak. Ja jestem Ignacy.

– Ragno. – chłopak mocniej ścisnął włócznię.

– Dlaczego malujesz swoją skórę? – Wskazał palcem na jego rękę.

– Wódz mówi, że biała skóra daje siłę i zdrowie – wyrecytował. – Bóg jest biały.

– Ja mam białą skórę. – Ignacy rozłożył ręce. – Dlaczego mnie tu trzymacie skoro jestem biały?

– Czasem ludzie zdradzają Boga. Wtedy czeka ich kara.

– Jaka kara?

– Wódz decyduje.

Ignacy zastanowił się chwilę.

– Biała skóra nie sprawi, że będziesz zdrowszy i silniejszy. Twój wódz kłamie.

Chłopak tylko pokręcił głową.

– Twój wódz chce żebyście mu służyli. Tylko do tego jesteście mu potrzebni.

– Nie mów już – chłopak podniósł głos.

Ignacy rozejrzał się nerwowo.

– W mojej wiosce skąd mnie zabraliście wszyscy razem jedzą, razem polują, razem budują domy. Wszyscy żyją razem. Zanim przyszedł wasz biały wódz, w twoim plemieniu było tak samo.

Na twarzy Ragno pojawił się grymas. Walnął pięścią w drewnianą furtkę celi i się odwrócił. Ignacy położył się na ziemi. Popełnił błąd. Chłopak pewnie na niego doniesie.

Chwilę później nastąpiła zmiana warty. Ragno szybkim krokiem odszedł w głąb wioski.

*

Przez kolejne dni Schaller prowadził z Ignacym długie rozmowy na temat powojennych wydarzeń na świecie. To były jedyne chwile, gdy mógł najeść i napić się do syta. Zauważył, że nazista wie znacznie więcej niż Adam, którego wiedza kończyła się na czterdziestym czwartym roku. Na razie jednak postanowił nie zadawać pytań i nie komentować słów nazisty.

Nocą więzień obudził się z bólem brzucha. Zaciskając palce na kępach suchej trawy, skręcał się i wił na ziemi. W końcu załatwił się do prowizorycznego wychodka. Smród w celi stawał się co raz cięższy do zniesienia. Czuł się brudny i lepki. Ponownie padł na ziemie stękając z bólu.

– Musisz pić – z ciemności dobiegł głos.

Ragno pojawił się na warcie szybciej niż zwykle. Ignacy bardziej poczuł niż usłyszał wchodzącego i klękającego przy nim chłopca. Chory usiadł ciężko oddychając. Ragno wcisnął mu w ręce ciepłe naczynie.

– Musisz pić – powtórzył.

Ignacy napił się ciepłego płynu. Napar miał mocny, ziołowy i gorzki smak. Wypił wszystko. Targany spazmami bólu skulił się ponownie na ziemi.

Nie wiedział ile czasu upłynęło, ale w końcu poczuł się lepiej. Ból stał się znośny. Brudną ręką otarł pot z czoła.

– Dziękuję – rzucił w ciemność.

Kiedy myślał, że nie doczeka się odpowiedzi, usłyszał szept:

– Opowiedz mi o miejscu skąd przybyłeś.

Ignacy mówił długo i powoli. Opowiedział mu o świecie z którego pochodził. O miejscach, gdzie mieszkają ciemnoskórzy jak Ragno, gdzie są tylko biali i takich gdzie kolor skóry nie ma znaczenia. Opowiedział mu o miejscach, gdzie Ragno nie musiałby nikomu służyć. Wspomniał też o wiosce Adama, gdzie życie tubylców było zupełnie inne niż tutaj. Ragno przyznał, że naziści mieli zamiar porwać Tui z powodu jej białego przodka. Mimo, że miała skórę ciemną jak oni, wierzyli, że wytworzone z niej amulety posiadają boską moc. Ragno jeszcze takiego nie nosił, ale Ignacy przypomniał sobie o dziwnych ozdobach jakie noszą Pomalowani. Na myśl co by z nią zrobili i co zrobią jemu, żółć podeszła mu do gardła.

*

Przez kolejne dni mężczyzna prowadził rozmowy na zmianę z Schallerem i Ragno. Zauważył, że z każdym spotkaniem wódz wykazuje co raz mniejsze zainteresowanie. Na domiar złego chłopak gdzieś znikł, a był kluczowym elementem ucieczki z wyspy nazistów. Czuł, że kończy mu się czas.

Igancy, po raz kolejny został przyprowadzony do Schallera. Wódz tylko za pierwszym razem pokazał mu się w mundurze. Na co dzień tak jak pozostali nosił ubranie z foczych skór. Twarz miał zmęczoną, ale oczy wciąż spoglądały z bystrością.

– Chciałbym żebyś dziś coś obejrzał – zaczął nazista.

– Co mam obejrzeć?

– Ceremonię poczęcia. Zobaczysz jak powstają bogowie – odparł z powagą Schaller.

– Bogowie? Masz na myśli was samych?

Schaller skinął głową.

– Tak. Jesteśmy bogami. Na razie tylko tutaj. W przyszłości wyjdziemy po za wyspę.

Tym razem Ignacy postanowił nie dać się ponieść.

– Dla Pomalowanych naprawdę jesteście niczym bogowie.

– Pomalowanych? – Schaller zarechotał, aż zaniósł się kłującym w uszy kaszlem. – Ciekawa nazwę im nadałeś. Ale masz rację. Potrzebujemy siły roboczej. Bogowie potrzebują sług, a słudzy potrzebują bogów.

Ignacy skinął głową na znak zgody.

– Jak udało wam się nauczyć ich swojego języka?

– To proste. Wybudowaliśmy szkołę. Uczą się niemieckiego od dziecka. Ja nauczyłem swoich potomków, oni zaczęli uczyć dalej. Mamy swoich nauczycieli. Język to tożsamość. Pomalowani, jak ich nazwałeś, nie pamiętają już nawet języka swoich przodków.

– Język i ideologia. Od dziecka poddajecie ich indoktrynacji – powiedział Ignacy, i od razu naszła go myśli, że posunął się za daleko.

Schaller zastanowił się chwilę.

– Tak. Masz rację – odpowiedział. – Zawsze byliśmy w tym dobrzy. – Uśmiechnął się chłodno.

– Jak udało wam się osiągnąć tak dużą populację białych ludzi? – Ta myśl nie dawała Ignacemu spokoju odkąd znalazł się w niewoli. Domyślał się odpowiedzi. Bał się jej usłyszeć, jednocześnie jej pragnąc.

– A jak ci się wydaję, polaczku? – Nazista patrzył mu prosto w oczy.

– Słyszałem, że porwaliście córkę pana Szymańskiego. Pewnie urodziła twoje dzieci. Ale to niemożliwe żeby wszyscy byli twoimi potomkami. Musieliście porywać kobiety spoza wyspy.

– Dokładnie tak. – Schaller pokiwał głową. – Córka tamtego Polaka urodziła tylko troje dzieci i w końcu skoczyła z klifu. Chyba nie odpowiadała jej tutejsza okolica. – Niemiec zarechotał.

– A reszta? – dopytywał Ignacy.

– Wróciłem kilka razy do Rychnova z pomocnikami i zabraliśmy stamtąd kilka kobiet.

Ignacemu omal nie zatrzymało się serce. To straszne, ale na taką odpowiedź liczył.

– Jak wróciłeś do Rychnova? – Zapytał drżącym głosem.

Schaller znowu się zarechotał.

– Widzę w tobie nadzieję, polaczku. Chyba nie liczysz na to, że cię stąd wypuszczę, – Wódz pogroził palcem niczym dziecku. – Ale dobrze, powiem ci za te wszystkie opowieści, którymi mnie raczyłeś. Opowiem ci o Projekcie Antypoda.

Ignacy głośno przełknął ślinę.

– Może zacznę od początku – kontynuował. – W 1944 w Rychnowie podczas jednego z eksperymentu nad najnowszym georadarem znaleziono podziemne przejście. Okazało się, że stworzył je tenże radar poprzez wydzielanie jakiegoś rodzaju promieniowania. Mówię o prototypie, rewolucyjnej technologii. W jednym miejscu pod ziemią wskazywał pustkę. Kopaliśmy tunel tak długo, aż słona woda wlała się do środka zawalając go i zabijając górników. Badania wykazały, że jest to woda z oceanu, choć nie wiadomo było jeszcze z którego. Za drugim razem naszym naukowcom udało się zbliżyć na tyle blisko tego miejsca, że przy pomocy tego samego radaru, zmianie częstotliwości, odkryli inny świat, albo jego inną część. Radar pokazał bezmiar wody i niewielki archipelag. Odkryli też, że mogą wpływać na bieg i długość tego tajemniczego przejścia. Tak więc stworzyli drogę, która ze środka oceanu zaprowadziła nas do najbliższego lądu, czyli na wyspy na których się teraz znajdujemy. – Schaller przełknął gęstą ślinę i pociągnął długi łyk wody z bukłaka.

– Jak to jest w ogóle możliwe – Ignacy wyszeptał bardziej do sobie niż do nazisty.

– Jestem żołnierzem, a nie naukowcem, i nie znam odpowiedzi na to pytanie. Ale jeżeli człowiek mógł dotrzeć na księżyc, o czym sami mi wspomniałeś, to może przebycie tysięcy kilometrów jakimś skrótem nie powinno być nadto wyjątkowe.

Ignacy nie mógł się z tym nie zgodzić. Wszystko może się wydawać niezwykłe dopóki się tego nie zrozumie.

– Co było dalej? Wiem o ucieczce pana Szymańskiego i o twoim pościgu za nim. Ale jak udało ci się stąd wydostać?

– Czyli polaczek co nie co już ci powiedział. Dobrze. Otóż od początku wiedziałem, że da się stąd wrócić. Nasi naukowcy od o to zadbali. Przez rok przeszukiwałem wyspy aż w końcu natknąłem się na kamienny chodnik wystającą ponad taflę wody. Dopiero wtedy zrozumiałem, że można ją odnaleźć tylko podczas szczytu odpływu.

– I tamtędy można wrócić do Rychnova? – Serce Ignacego waliło jak młotem.

– Tak. Wiesz czym jest antypoda?

– Jest miejscem położonym po przeciwnej stronie kuli ziemskiej. – Ignacy przypomniał sobie tabliczkę z napisem Antipodenprojekt.

– Tak. Ale takim punktem dla Rychnova były wody Oceanu Spokojnego. Nasi naukowcy zrozumieli do czego doprowadził radar dopiero po odkryciu i zbadaniu kilku ryb, które dostały się do zalanego tunelu.

– Kiedy wyszedłem z tunelu na powierzchnię, idąc lasem dotarłem do tego oceanu… – Ignacy się zamyślił. – A potem szedłem kamiennym chodnikiem prowadzącym przez ocean.

– To była drogą, którą stworzyliśmy, aby dostać się na najbliższy ląd. Nazywaliśmy to Skrótem. Stworzyliśmy przejście, gdzie stawiając jeden krok w rzeczywistości przesuwałeś się wiele kilometrów naprzód.

Ignacy pokręcił głową z niedowierzaniem.

– Więc co to za ląd na którym jesteśmy?

Schaller wiercił się chwilę w fotelu szukając wygodniejszej pozycji.

– Tego nie wiem. Zaraz po zbudowaniu przejścia, na laboratorium spadły bomby. Być może nasi naukowcy zdążyli to odkryć, tylko ja nie zdążyłem się dowiedzieć. – W głosie nazisty wyczuwalna była nuta zwątpienia.

Ignacy usiłował przywołać w pamięci mapę. Wiedział, że na Oceanie Spokojnym znajduję się region Polinezji znany z egzotycznych wysp i plemion je zamieszkujących. Ale nie w dwudziestym pierwszym wieku. Naziści musieli dotrzeć do nieodkrytej jeszcze wyspy. Z drugiej strony nigdy nie interesował się tą częścią świata, więc może żyją tu dzikie plemiona, tak jak w dżunglach Amazonii.

– Więc wracałeś przez te tajemnicze przejścia na drugą stronę świata i porywałeś białe kobiety. A tutaj je gwałciłeś żeby zrealizować swój plan stworzenia rasy bogów? – Wypalił nagle Ignacy.

Schaller rzucił mu ostre spojrzenie.

– Udało mi się sprowadzić też wielu mężczyzn. Naturalnie, też byli potrzebni. Przybyli tu z chęcią, unikając więzienia lub śmierci z rosyjskich rąk – uśmiechnął się zimno. – Tą drogą zdobyliśmy też sporo narzędzi. I oczywiście informacji. Stąd wiem co nie co o powojennych wydarzeniach. – Schaller zastanowił się przez chwilę. – Myślę, że nie było mnie po drugiej stronie ze 40 lat. Moi ludzie też przestali się tam pojawiać. Ryzyko, że ktoś się o nas dowie jest zbyt duże.

Ignacy upomniał się w myślach, aby nie dać ponieść się emocjom. Naziści znani byli przecież ze swego okrucieństwa. A on musiał przede wszystkim przeżyć i się stąd wydostać.

– Dlaczego nie wróciłeś? – Zapytał, choć wydawało mu się, że zna odpowiedź.

– Do czego miałem wrócić? – Schaller wzruszył wątłymi ramionami. – Niemcy upadły, Hitler zginął, naszych ściągano i sądzono. Zaraz po znalezieniu przejścia powrotnego często wracałem na tamtą stronę. Ale nie znalazłem tam miejsca dla mnie, ani – Schaller poklepał książkę którą trzymał w ręku – dla prawdy.

Ignacy nie zdołał ukryć grymasu.

– Naprawdę myślisz, że stworzysz tu kolejną Rzeszę?

– Nie ja, ale moi potomkowie to zrobią. Jest nas co raz więcej. Gdy będziemy wystarczająco silni podbijemy cały archipelag, a potem ląd. Wybijemy starych, a młodych indoktrynujemy. – Schaller pokiwał głową z przekonaniem.

Ignacy poczuł się zmęczony. Do tej pory tylko czytał o nazistowskich socjopatach. Nie wyobrażał sobie, że przyjdzie mu spotkać jednego z nich.

*

Popołudnie spędził w swojej celi. Ragno wciąż nie było. Czuł, że jego plan co raz bardziej się komplikuje. O zmierzchu zauważył zwiększony ruch w wiosce. Biali poruszali się w parach, a Pomalowani wydawali się dziwnie podekscytowani. W końcu przyszło po niego kilku z nich. Spętali mu ręce i pod ostrzami włóczni zaprowadzili na skraj wioski, gdzie ustawiał się kilkudziesięcioosobowy orszak. Ignacy zauważył, że ręce Białych są połączenie cienkim pnączem tworząc pary z kobiet i mężczyzn. Wokół nich Pomalowani ustawili się z płonącymi pochodniami. Orszak ruszył.

W świetle płomieni widać było utartą ścieżką prowadzącą w kierunku oceanu. Na mijanych drzewach widział wyryte swastyki. Niedługo potem opuścili las. Od razu usłyszał fale uderzające o skały i poczuł bryzę na skórze. Gdy doszedł na skraj klifu, uczestnicy orszaku schodził już kamiennymi schodami. Dookoła umieszczono pochodnie oświetlające zejście.

W pewnym monecie, przez obolałe stopy o mało nie spadł, ale jeden ze strażników chwycił jego ramię silnym uściskiem. Ignacy spojrzał na swojego wybawcę i w półmroku dostrzegł twarz Ragno. Chłopak skrycie się uśmiechnął.

Na dole jeden z Pomalowanych podpalił pochodnie wbite w piaszczystą plaże. Po chwili oczom Ignacego ukazał się krąg ognia. Po środku leżała wielka skała o grzbiecie równym jak stół. Wyglądała niczym ucięty, wbity w piach, odwrócony wierzchołek góry lodowej. Biali ustawili się parami w pierwszym rzędzie tuż za pochodniami. Za nimi zaczęli ustawiać się Pomalowani. Ignacy widział w ich gestach i czarnych oczach dzikie podekscytowanie.

Na środek wyszedł Biały, około sześćdziesięcioletni mężczyzna. Jego potężne ciało pokryte było swastykami i innymi symbolami, których Ignacy nie znał. Nosił jedynie w przepaskę na biodrach. Ignacy wiedział, że nazywa się Karl i jest jednym z synów Schallera. Według hierarchii był drugi po wodzu. Karl trzymał w ręku grubą książkę w spłowiałej okładce. Ignacy już ją widział.

Mężczyzna podniósł rękę w nazistowskim pozdrowieniu. Wszyscy odpowiedzieli tym samym gestem i zamilkli. Karl otworzył książkę w miejscu, gdzie wystawała cienka wstążka i przeczytał doniosłym głosem:

– Dzisiaj jesteśmy zaledwie skałami w rzece, za kilka lat los może wznieść nas jako tamę, o którą zostanie rozbity główny strumień, po to tylko, aby popłynąć naprzód nowym korytem. – Zamknął książkę i spojrzał na Ignacego. – Jesteśmy tu po to aby począć wielkich ludzi, którzy zbudują tę tamę. Stwórzmy bogów, którzy zawładną i naprawią ten zepsuty świat.  

Ignacy rozejrzał się po uczestnikach tego dziwnego przedstawienia. Biali kiwali głowami z uznaniem, a Pomalowani słuchali jak zahipnotyzowani. Przypominało to mszę jakiejś sekty.

Karl spojrzał na jedną z par i wyciągnął rękę w ich kierunku.

–  Eva i Matthias!

Dookoła rozbrzmiał rytmiczny dźwięk bębnów. Karl stanął obok niego. Para nazistów podeszła do ołtarza wyłożonego grubą warstwą skór. Dziewczyna miała najwyżej osiemnaście lat, mężczyzna mógł być nawet dwa razy starszy. Oboje zrzucili swoje ubrania. Ich ciała pokrywały nazistowskie tatuaże, choć mężczyzna miał ich znacznie więcej. Ignacy stał na tyle blisko żeby dostrzec wytatuowany ciąg cyfr i liter na ich szyjach. Dziewczyna weszła na ołtarz i ułożyła się na posłaniu. Mężczyzna zrobił to samo układając się na partnerce.

Nie do uwierzenia. Schaller chciał zbudować kolejną Rzeszę, a stworzył nazistowską sektę. Obok niego stanął Karl. Para zaczęła dziko kopulować, niczym zwierzęta. Kolejni Biali czekali na swoją kolej.

– Jak ci się to podoba? – Zapytał Karl

Ignacy nie mógł oderwać wzroku od rozgrywającej się przed nim sceny.

– Po co ta cała ceremonia?

– To pomysł wodza. – Karl się uśmiechnął. – Ceremonia poczęcia jest dla naszych wiernych, nie dla nas. Oni tego potrzebują żeby wierzyć i służyć.

Ignacy pokiwał głową jakby rozumiał.

– Co znaczą cyfry i litery wytatuowany na waszych karkach?

– Te oznaczenia zawierają informację o linii rodowej z której pochodzimy, o naszych ostatnich przodkach i krewnych. Wciąż jest nas niewielu. Musimy uważać żeby nie współżyć z kimś blisko spokrewnionym. Wódz powiedział, że to może prowadzić do chorób i innych słabości.

Nadeszła kolej następnej pary. Mimo, że noc była chłodna, w świetle pochodni ich skóra lśniła od potu. Bębniarze wciąż rytmicznie uderzali w instrumenty. Pozostali Pomalowani miotali się dziko obserwując kopulujące pary, wydając przy tym jakieś pierwotne, zwierzęce dźwięki. Przypominali stado wilków, w którym tylko samiec alfa może kopulować z samicą, a pozostałe zwierzęta muszą uporać się ze swoim napięciem.

– Co się dzieję, jeśli któraś z kobiet nie zajdzie w ciążę? – Zapytał Ignacy.

– Ta ceremonia jest jak ślub. Pary, które tu widzisz będą mieszkać i współżyć ze sobą do momentu, aż spłodzą potomka lub nawet kilku. Potem mogą związać się z kimś innym.  

Ignacy tylko się skrzywił.

Każdy stosunek był krótki i gwałtowny. Kiedy ostatnia para zeszła z ołtarza atmosfera wśród Pomalowanych wrzała. Nagle Ignacy został chwycony za ramiona i nogi. Bezskutecznie szarpał się i miotał. Pomalowani siłą położyli więźnia na mokrym od potu skórzanym posłaniu. Trzymano go za głowę i kończyny. Stanął nad nim potężnie zbudowany Karl.

– Co robicie?! – Wrzasnął Ignacy.

– Musimy dbać o swoich wiernych, a twoja biała skóra doda im trochę boskiej siły. – Karl wyszczerzył zęby w uśmiechu.

– Co?! Nie! Nie możecie tego zrobić!

– Jest wasz. – Karl szeroko rozłożył ręce i wycofał się.

Tłum Pomalowanych otoczył swoją ofiarę. Najstarszy z nich, przyozdobiony w dużą ilość skórzanych opasek, nachylił się nad pojmanym z pordzewiałym nożem w dłoni. Ignacy z wytrzeszczonymi oczami obserwował jego ruchy. Stary przyłożył broń do klatki piersiowej Ignacego i nacisnął nacinając skórę.

– Nieee!

Ignacy szamotał się z całych sił, lecz trzymało go zbyt wiele silnych, żylastych rąk. Stary ciął w dół, aż do pępka. Ból obezwładniał. Ciepła krew rozlała się po jego ciele, a tłum Pomalowanych wiwatował dzikimi okrzykami. Ignacemu pociemniało w oczach.

Stary ponownie przyłożył nóż, tym razem do lewej strony jego klatki piersiowej i wbił go skórę. Stróżka krwi spłynęła po żebrach ofiary. Ignacy zawył z bólu. Oprawca przeciągnął ostrzem w poprzek poprzedniej linii tworząc krwawą literę T. Żywcem potną go na paski! Dotarło do niego skąd Pomalowani wzięli te wszystkie ozdoby, które noszą.

Gdy Stary po raz trzeci przyłożył nóż nieopodal poprzedniej linii, Ignacy usłyszał świst powietrza. Coś uderzyło w plecy jego oprawcę. Po chwili Stary runął na niego ze sterczącym z pleców drzewcem włóczni. Ranny wsparł się na ciele swojej ofiary plując krwią. Po chwili paraliżującej ciszy, gdzieś od strony oceanu, wybucha kakofonia dzikich okrzyków. Pomalowani rzucili się do ucieczki zostawiając Ignacego. Ten zepchnął z siebie dogrywającego oprawcę i usiadł oszołomiony.

W bladym świetle pochodni, z łagodnych, spienionych fal oceanu, wybiegli pierwsi półnadzy, uzbrojeni ludzie. Zaatakowali bezbronnych nazistów brutalnie dźgając ich ciała. Mimo, że nie przekraczali dwóch tuzinów, udało im się zdobyć przewagę.

Jednak rozkazy wykrzykiwane ciężkim głosem Karla pomogły zorganizować się nazistom, którzy mimo braku broni, postanowili wykorzystać przewagę liczebną do okrążania przeciwników, atakując gołymi rękami.

Ignacy rozpoznał wyjątkowo zaciekle walczącego wojownika. To był Hori. Jego długie włosy tańczyły w świetle ognia, a ciało wiło się w krwawym tańcu. Ich wzrok skrzyżował się na moment.

Ignacy ruszył mu na pomoc. Musieli przybyć tu dla niego. Wiedział też, że właśnie złamali swoje święte prawo Nunku. W biegu zderzył się z jednym z nazistów. Obaj się przewrócili. Nim ten się zorientował, Ignacy uderzył pięścią w nos. Coś gruchnęło i mężczyzna padł nieprzytomny.

Ignacy zerwał się na nogi. Dostrzegł jak Hori łamiąc włócznię przebił brzuch jednego z nazistów. Przeciwnik upadł skulony do wody. Wojownik wsparł się na kolanach ciężko oddychając. Jego nogi obmywała zabarwiona na czerwono morska piana.

Ignacy dostrzegł wielką białą postać biegnącą przez fale wprost na Horiego. Atakujący trzymał głaz wielkości ludzkiej głowy. To był Karl. Hori nie mógł go zobaczyć. Nazista zbliżał się z za jego pleców. Ignacy ruszył pędem w jego stronę.

– Za tobą! – krzyknął.

Hori nie zrozumiał. W chwili gdy Karl uniósł zamaszyście kamień nad głowę, Ignacy wbiegł w niego bykiem, powalając nazistę, samemu też tracąc równowagę. Przez moment cały znalazł się poniżej tafli wody. Wstał tak szybko jak tylko potrafił, lecz Karl był szybszy. Wciąż trzymając kamień, wymierzył mu cios w bok głowy. Mężczyzna nie zdążył nawet poczuć bólu. Nieprzytomny zwali się do wody.

*

Poczuł zimną wodę spływającą po twarzy. Otworzył oczy i ujrzał nad sobą Karla z grymasem furii na ustach. Wielkolud trzymał go oburącz za szyję wpychał pod wodę. Słony smak wypełnił jego usta. Potrzebował więcej powietrza. Potrzebował pomocy! Chwycił nazistę za przeguby i wydając wściekły okrzyk, z całych sił szarpnął jego rękami.

Kobiecy pisk i łoskot upadającego naczynia obudziły mężczyznę. W rękach ściskał nadgarstki Tui. Patrzyła na niego wystraszonym wzrokiem. Puścił ją. Dziewczyna przyglądała mu się przez chwilę. Ostatni raz przetarła zwilżoną szmatką jego twarz, po czym podniosła miskę z ziemi.

– Przyniosę więcej wody i jedzenie – powiedziała troskliwym tonem. I wyszła.

Ignacy leżał w swojej chacie. Lewą stronę twarzy pokrywała opuchlizna, a głowa bolała jak nigdy. Odetchnął. Dobrze było tu być i wiedzieć zatroskaną twarz przyjaciółki.

Tui wróciła razem z Adamem. Pomogła starszemu mężczyźnie wejść i usiąść. Rannemu wręczyła miskę z małymi żółtymi owocami. Ignacy tylko im się przyjrzał.

– Martwiliśmy się o ciebie, synu – powiedział Adam i poklepał go po ramieniu. – Tui odchodziła od zmysłów.

Ignacy spojrzał na jej zarumienione oblicze.

– Obiecuję, że to się więcej nie powtórzy. – Uśmiechnął się lekko, ukazując pękniętą wargę. – Jak mnie znaleźliście?

– Wygląda na to, że zdobyłeś nowego przyjaciela. Przybył do naszej wioski i powiedział gdzie cię trzymają. Na szczęście pamiętam trochę niemieckiego. – Uśmiechnął się.

– Ragno… – Ignacy się zamyślił. – Nic mu nie jest?

– Jest z nami. Pomaga nam ufortyfikować wioskę na wypadek odwetu. Nie może wrócić do nazistów.

– Chyba wpędziłem was w poważne kłopoty. Przepraszam. I dziękuję za uratowanie mi życia. – Dotknął rany na piersi. Dopiero teraz dostrzegł, że jest pokryta zieloną pastą i prawie go nie boli.

Adam spojrzał na dziewczynę w zamyśleniu. Otworzył usta żeby coś powiedzieć, ale zrezygnował.

– Schaller powiedział, że z wysp można się wydostać – powiedział Ignacy.

Starszy człowiek spojrzał na niego z uniesionymi brwiami.

– Którędy?

– Kamiennym chodnikiem, który można dostrzec jedynie podczas szczytu odpływu.

Dziewczyna wyprostowała się głośno wciągając powietrze.

– Tui, wiesz gdzie to jest? – Zapytał Adam.

Tui opuściła wzrok i gwałtownie pokręciła głową.

– Tui, proszę, jeśli wiesz gdzie to jest, powiedz mi. Inaczej będę musiał przejść wszystkie wybrzeża okolicznych wysp. – Ignacy starał się być opanowany.

Dziewczyna znowu pokręciła głową, a oczy zaszły jej łzami. Adam delikatnie uścisnął dłoń wnuczki.

– Tui, jeśli wiesz gdzie to jest, proszę, powiedz mu. Tam po drugiej stronie czeka na niego rodzina. Pokażesz Ignacemu gdzie jest to miejsce?

Dziewczyna spojrzała Ignacemu w oczy zamyślonym wzrokiem. W końcu pokiwała twierdząco głową. Zahaczając o kącik ust, po jej policzku spłynęła łza.

– Zaprowadzę cię tam.

*

Nazajutrz Ignacy, Tui i Hori udali się sprawdzić miejsce gdzie powinni znaleźć kamienny chodnik. Myśli o powrocie do domu nie dały Ignacemu spać. Było mu przykro, że musi zostawić przyjaciół, ale nie miał wyboru. Jego rodzina musiała odchodzić od zmysłów. Na samą myśl o tym co przeżywa jego matka, czuł ucisk klatce piersiowej.

W trakcie drogi Ignacy dostrzegł zmianę  się w relacji dziewczyny i wojownika. Tui była smutna, co potrafił zrozumieć, lecz Hori emanował dobrym nastrojem. Pozwalał sobie na niepozorne dotykanie dziewczyny, a nawet pogładził jej włosy szepcąc coś pocieszającym tonem. Dziewczyna tylko uśmiechała się smutno i kiwała potakująco głową. Mimo, że to nie jego sprawa, czuł zazdrość.

Droga w miejsce gdzie znajdował się Skrót zajął im połowę dnia. Po drodze pokonali kilometry lasów i łąk. Chodnik był kompletnie niewidoczny, mimo to, Ignacy wszedł do wody w miejscu gdzie wskazała Tui. Ocean wlewał się daleko na ląd, ale po kilkudziesięciu metrach poczuł kamieniste podłoże pod stopami. Woda sięgała mu do piersi. Musiał poczekać na odpływ.

Powrót do wioski upłynął w milczeniu. Każdym z trójki targały silne, lecz zgoła inne emocje.

*

Rankiem, kiedy tylko otworzył oczy, przypominał sobie sen, w którym Tui leżała obok wpatrując się w jego twarz. Uśmiechnął się.

Usiadł i zobaczył dodatkowe posłanie. Obok stały gliniane naczynia wyplenione miejscowymi przysmakami. Wystarczyłoby dla trzech mężczyzn. Zakładając swoje ubranie, zauważył, że jest uprane i wysuszone. Pachniało słońcem.

– Tui… – Powiedział do siebie i uśmiechnął się smutno.

Rozejrzał się po pomieszczeniu zapisując ten widok w pamięci i wyszedł ze swojej chaty po raz ostatni. Udał się prosto do Adama. Po drodze mijał mieszkańców wioski uśmiechając się do nich z wdzięcznością. Dotarł do chaty przyjaciela i zajrzał do środka. Ten, siedząc w swoim wiklinowym fotelu przywołał go machnięciem ręki.

– Witaj Adamie. Możemy wyruszać.

 Starszy mężczyzna uśmiechnął się i pokręcił głową.

– Nie wracam z Tobą. Spójrz na mnie – wskazał swoje nogi. – Nie dam da rady.

– Nie muszę wyruszać dziś. Zaczekam aż będzie z Tobą lepiej.

– Daj spokój, synu. – Machnął ręką. – Jestem za stary, za słaby i dobrze mi tu. Mam tu swoją rodzinę, a tam nie mam nic. Życie tutaj to moja mana.

– Rozumiem cię. Zatem ruszam.

Adam pokiwał głową.

– Nie zwlekaj. Ludzie przygotowali ci prowiant na drogę.

– Bardzo ci dziękuję. Za wszystko.

Adam wstał z trudem, podszedł do przyjaciela i uściskał go mocno. 

– To ja dziękuję tobie.

Obaj wyszli na zewnątrz. Tam czekała duża grupa tubylców. Na ich czele stał Hori. Dostrzegł między nimi Ragno. W miejscu gdzie miał tatuaże pozostały zakrzepłe rany. Ignacy skinął mu głową.

Naku koe i whakaora, nau ahau i whakaora – rzekł Hori.

– Powiedział, że on uratował ciebie, a ty uratowałeś jego. Wygląda na to, że zdobyłeś uznanie – wyjaśnił Adam.

Whakawhetai koe – Ignacy podziękował.

Przyszły wódz wręczył mu worek z jedzeniem.

Ignacy rozejrzał się po przybyłych.

– Gdzie jest Tui?

– Nie wiem – odparł Adam. – Ale dużo kosztuje ją twój wyjazd. Być może za dużo.

Kiedy wypowiedział imię dziewczyny, Ignacy dostrzegł skrywany uśmiech na ustach Horiego.

– Czy coś się wydarzyło między nią, a nim? – Skinął na młodego wojownika.

– Tak. – Adam odetchnął głęboko. – Chyba powinieneś wiedzieć. Kiedy dotarł do nas twój przyjaciel Ragno i poprosił o pomoc, nasz wódz mu odmówił. Jak wiesz, prawo Nunku zabrania nam walki, a bez walki nie moglibyśmy cię uwolnić. Wtedy Tui zaczęła błagać o pomoc Horiego. Ten ostatecznie zgodził się pod warunkiem, że zostanie jego żoną. Sam być może przypłaci to utratą szansy na przywództwo.

Ignacy wytrzeszczył o czy.

– Nie! Dlaczego?! Dlaczego to zrobiła?

– Sam powinieneś to wiedzieć.

Mężczyźnie opadły ramiona.

– Tyle nieszczęścia wam przyniosłem.

– Nie mów tak, synu. Wręcz przeciwnie. Słuchałem twoich opowieści zapartym tchem. Uwierz mi, że teraz mogę umrzeć spokojnie. A Tui dojdzie do siebie. Jest silną dziewczyną. Płynie w niej jeszcze trochę polskiej krwi. – Położył dłoń na ramieniu Ignacego. – Powinieneś już ruszać.

Mężczyzna ostatni raz spojrzał na wszystkich, zaczerpnął powietrza zmieszanego z zapachem wioski i ruszył.

*

Nim się obejrzał, doszedł do miejsca Skrótu podczas odpływu. Drogę przebył pochłonięty myślami o wydarzeniach z ostatnich dni. Poznał tu wspaniałych ludzi, przyjaciół którzy stanęli w jego obronie. Rekohu okazało się wspaniałą, malowniczą wyspą. Łudził się, że naziści nie wrócą zemścić się na jego wiosce. Jego wiosce… A gdyby przybyć tu jeszcze raz z pomocą?

Z rozmyślań wyrwał go skrzek mew niosący się gdzieś z oddali. Kiedy uniósł głowę, daleko na oceanie dostrzegł statek. Z pewnością nie był to współczesny okręt. Z drewnianej konstrukcji wyrastały trzy strzeliste maszty na których łopotały flagi. Przypominał starodawne konstrukcje, które czasem widuje się w portach turystycznych miejscowości. Przez chwilę miał pustkę w głowie. Dzikie plemiona, naziści, turystyczny okręt. Szaleństwo. Wyjął i włączył telefon. Wciąż był po za zasięgiem jakiekolwiek sieci, a bateria była na wyczerpaniu. Zrobił zdjęcie statku, po czym wyłączył i schował telefon. Pomachał w jego kierunku. Bez sensu – pomyślał – był za daleko.

Chodnik znajdował się kilkanaście centymetrów pod powierzchnią wody. Ostatni raz obejrzał się na Rekohu i ruszył pieszo przez ocean.

*

– W końcu – wyszeptał, gdy ujrzał przed sobą ląd.

Idąc kamiennym chodnikiem wyszedł na brzeg. Minął tabliczkę z napisem Antipodenprojekt. Usiadł wyczerpany, drżącymi rękami wyjął telefon i włączył go wstrzymując oddech. Wciąż nie było zasięgu. Pociągnął łyk wody, wstał i nie zważając na zmęczenie poszedł przed siebie.

Dotarł do tunelu którym wyszedł spod ziemi. W świetle latarki szybko odnalazł żyłkę oznaczająca drogę powrotną. Zmęczony jak nigdy dotąd przyśpieszył, aby jak najszybciej znaleźć się w bezpiecznym miejscu. Przemierzając ciemne korytarze i pomieszczenia co chwile się odwracał mając wrażenie, że słyszy idących za nim nazistów. Ostatecznie bez przeszkód dotarł do wyjścia z podziemnego kompleksu.

Nieopodal dostrzegł pień ściętego drzewa. Usiadł na nim i ponownie włączył telefon. W napięciu wpatrywał się w ikonę zasięgu. Ile to może trwać… W końcu na wyświetlaczu pojawiły się kreski. Chwilę później telefon rozbrzmiał dzwonek, a na wyświetlaczu pojawił się napis „Mama”. Jednocześnie pojawił się komunikat o wyczerpującej się baterii. Zawahał się na moment i odrzucił połączenie. Przez całą drogę powrotną nurtował go widok statku. Otworzył zdjęcie okrętu, maksymalnie je powiększając. Dopiero teraz dostrzegł, że jednym z masztów powiewała flaga Wielkiej Brytanii. Wstrzymał oddech. Na rufie statku był też jakiś napis. Chatham… O co tu chodzi? Pośpiesznie otworzył wyszukiwarkę i wpisał nazwę.

– Nowa Zelandia! – Wykrzyknął.

Pośpiesznie pochłaniał wzrokiem każde słowo znalezionego artykułu.

Dostał się na Wyspy Chatham należące do Nowej Zelandii, w języku plemion moriori zwane Rekohu.

– Moriori – powiedział do siebie. Przypomniał sobie, że tak nazwał ich Adam.

Ale tam był statek. Statek nazywał się tak jak wyspa. Ignacy czytał dalej i czuł jak stalowa obręcz zaciska się wokół jego piersi.

To nie statek nazywał się tak jak wyspa, ale wyspa odkryta przez Brytyjczyków została nazwana na cześć statku. Tylko, że tym razem na statku nie było Brytyjczyków, a setki Maorysów, którzy porwali okręt, aby dostać się na Rekohu i wziąć ją w posiadanie. Po wylądowaniu na wyspie Maorysi zmasakrowali pokojową ludność Moriori, w najlepszym przypadku biorąc ich do niewoli. Lud Moriori prawie wyginął. Wydarzenie miało miejsce w 1835 roku…

Na wyświetlaczu ponownie pojawiło się połączenie od matki. Ignacy wpatrywał się pustym wzrokiem w ekran, aż telefon się wyłączył.

A więc nie tylko przeniósł się na drugi koniec świata, ale prawie 190 lat wstecz… W końcu słowa Schallera o planowanym ataku Rzeszy z kilku stron nabrały sensu. On wiedział… Wiedział, że cofnął się w czasie i wprowadził nazizm zanim ten został wymyślony.

Najtragiczniejsze było jednak to, że jego przyjaciele, jego współplemieńcy, ludzie którym zawdzięcza życie, zostaną wymordowani.

– Oni wszyscy zginą – powiedział do siebie. – O Boże, nie…

– Kto zginie?

Ignacy usłyszał za plecami znajomy głos.

– Tui – rzekł zaskoczony i odwrócił się do dziewczyny.

Stała tuż przed nim, półnaga, brudna i wyczerpana. Potargane, czarne włosy przykleiły się do jej pięknej twarzy. Białka jej rozszerzonych w przerażeniu oczu kontrastowały z ciemną karnacją.

– Tui – powtórzył głośniej. – To ty za mną szłaś!

Dziewczyna podeszła do niego i złapała go za ramiona.

– Kto zginie?! – wykrzyczała.

Mężczyzna milcząc przez chwilę wpatrywał się w jej dzikie oczy. W końcu odpowiedział:

– Musimy wrócić, Tui. Wrócić na Rekohu.

***

 

Koniec

Komentarze

Marwoodzie, opo­wia­danie li­czą­ce ponad 80000 zna­ków, nie wcho­dzi do gra­fi­ku dy­żur­nych, więc ci nie mają obo­wiąz­ku go czy­tać. Tak dłu­gie opo­wia­da­nie, choć­by było świet­ne i do­sko­na­le na­pi­sa­ne, nie może też li­czyć na no­mi­na­cję do piór­ka.

 Możesz zostawić opowiadanie w obecnym kształcie, możesz też postarać się skrócić je do wymaganego limitu.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję za uwagę. Nie liczę na wyróżnienia, dlatego wolę żeby opowiadanie pozostało w obecnym kształcie. Strach się przyznać, że kolejne zapowiada się znacznie dłuższe.

Pozdrawiam

Marwoodzie, to Twoje opowiadanie i Twoja decyzja.

Powodzenia. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Szanowny Autorze, na Twoim miejscu powalczyłbym z tekstem w celu jego skrócenia. To wykonalne,, są w nim fragmenty. które można po prostu streścić, a i dłużyzny też się Tobie wkradły. Koncepcja niezła, więc szkoda skazywać opowiadanie na praktyczny niebyt, na zapomnienie.

Z drugiej strony rozumiem Ciebie, sam “siedzę cicho”, bo setka, dwie setki też, to u mnie norma i nie ma sensu wstawianie tasiemców…

Jaki jest limit znaków w opowiadaniu? Prośba o link do wytycznych dotyczących tekstów, bo nie potrafię tego znaleźć na forum :)

Marwoodzie, tę informację masz w pierwszym komentarzu. Zajrzyj tutaj: grafik dyżurnych.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Jest kilka miejsc z literówkami i brakiem przecinków.

Piszesz; co nie co ← poprawną formą jest: co nieco

Piszesz: gdzie nie gdzie ← poprawnie jest gnieniegdzie, chociaż coraz bardziej rozpowszechniona jest błędna pisownia gdzie niegdzie.

Nie podejmę się oceny całości. Myślę, że targetem są młodsi czytelnicy. Pozdrawiam. :)

Koala75, bardzo dziękuję. Jestem w trakcie skracania i poprawy tekstu. 

 

Zdecydowanie targetem nie są młodsi, co wyjdzie z biegiem historii. 

 

Pozdrawiam :)

Udało mi się nieco skrócić i lekko poprawić opowiadanie, choć domyślam się, że jest już po herbacie. 

 

Nowa Fantastyka