Wieczór zapowiadał się nudny; reflektory Plymouth Deluxe chyba z czystej złośliwości ukrywały przede mną wszystko, co ciekawe. Teraz na przykład wydobyły z półmroku jedynie zaplamiony krwią asfalt, zwłoki kobiety i przerdzewiały most. Najpowszechniejszy widok w Mieście. Tylko deszcz, jak zwykle, wyciągał mnie z marazmu, bębniąc rytmicznie o szybę. Nawet nie zwolniłem, kiedy coś uderzyło w maskę i zakotłowało się pod kołami.
– Zapłacę – pomyślało „coś”, od razu przykuwając moją uwagę. Dałem po hamulcach. Zdrowy rozsądek to rzadka i godna podziwu cecha w tych czasach. Potrafię go docenić nawet u jełopa, który pcha mi się pod koła.
Jełop był oszołomiony, ale myślał wyraźnie. Ustaliliśmy stawkę zanim otworzyłem drzwi.
– Mam na imię Hop – „Blablabla, jestem Jełop”. – Matuś mówiła, że tak się urodziłem: hop i jestem. Dobrze, że to pan, panie Rusty. Ma pan renomę. Wszystko opowiem, jak nic.
Znaczy, pleciuga. Nie wie, że zeznania świadków tylko zaciemniają sprawę? Uciszyłem go i wypakowałem z bagażnika ciężką lampę akumulatorową. Fioletowe światło sprawiło, że nowe i stare plamy krwi, moczu i czego tam jeszcze rozświetliły się niemal na każdym fragmencie szosy i mostu. Niektóre były imponująco wysoko. Zakląłem. Drogi sprzęt okazał się zupełnie bezużyteczny, do śladów krwi wystarczyłby mi nos. Lampa powinna ujawnić trójwymiarowe powidoki wszystkiego, co tu się ostatnio wydarzyło. Popsuła się? „Nie ma dla mnie miejsca w świetle”, zrozumiałem nagle. Szlag, wydałem sto patyków na magiczny artefakt a mam zwykłą latarkę UV, bo taki ze mnie mroczny typ. Trudno, nie jestem nowy w tym fachu, detektyw musi czasem powęszyć.
Przyznam, że latarka robiła robotę. Rozświetlone plamki krwi wokół tworzyły gwiazdozbiór piękniejszy niż z lipnego obrazu Vermeera. Najświeższe ślady otaczały stopy denatki i żebra mostu nad nimi. Spora kałuża utworzyła się też wokół bezgłowej szyi.
– Ciekawe, na co zmarła, hie hie. Żarcik taki – pomyślałem.
Jełop nie zrozumiał, ale znów się rozgadał:
– Bo my tu z mamusią szli mostem, a tu na nas takie dziewczątko idzie, sierotka, jak nic. No to matuś bije mnie po głowie, że pomóc trza, bo matula bardzo wrażliwa na takie samotne bidulki. A rękę miała ciężką, to mnie przyćmiło. Idziemy na dziewuchę, matuś aż się trzęsie, tak chce pomóc. A tamta nagle chaps. Znaczy się, nawet żem nie widział, jak chapsła. Stoją obie, uśmiechają się, aż straszno, a tu matka pada bez głowy, jucha tryska, a tamta czerwona na ryju. I idzie se dalej, nazad nie patrzy. Znaczy, bidulka idzie, a matka nie idzie, jak nic.
***
Potrzebowałem olśnienia, błyskotliwej myśli, rady mędrca. John miał to wszystko. To najmądrzejszy gość, jakiego znałem.
Jeśli nie spotkaliście Johna W., to… pewnie lepiej. Taki stary oprych. Ponoć kiedyś uzdrawiał, ale trafił na pacjenta, który mało mu kulasa nie urwał. Odtąd utykał, a na życie zarabiał prowadząc knajpkę. Ciemno jak w grobie, na cały lokal tylko jedna świeczka, zawsze się tam potykałem. Zapach trupi a jedzenie psie. Ale mówię wam, jak detektyw potrzebuje rady, dr John H. W. przebija wróżki. Otrzepałem kapelusz z deszczu, na podłogę upadło pięć pestek dyni. Bez wahania od progu pomyślałem do niego:
– Co mi doradzisz, John?
– Koktajl frosé. Wynalazłem w starych książkach, takich sprzed Przełomu. Mrożone różowe wino, truskawki…
Truskawki, wino? Odwaliło chłopu? Chyba pomyślałem to za głośno, bo dodał szybko:
– Pies, z którego spuściłem juchę, wabił się Truskawek. Ale nazwa ładna, frosé; już wstawiłem w kartę.
– W oficjalnej karcie napisałeś „koktail”, przez „i”? Nie pokazuj mi tego, bo zmienię o tobie zdanie. Pies Basketballów trącał koktajl i Truskawka, zabieraj to. W sprawie mi doradź. Czegoś nie widzę, a czuję, że odpowiedź jest tuż, mam ten cały widoczek wciąż przed oczami. Krew świeci w ultrafiolecie, baba z urwanym łbem, jełop brudny jak nieszczęście… Czekaj, może to jest trop?
– Mhm.
– On był wymazany ziemią. I pamiętam, to samo z trupem, jakby oboje jakie rowy kopali. To chyba ważne!
– Mhm.
– Upierał się mocno, żeby nie oddawać matki koronerowi, tylko pochować przy domu… To było dwoje ghuli!
– Mhm.
– Mówił, że matka miała taki cios w łapie, że rozwalała wszystko. Deski, kurna, stoły, normalnie wszystko. – Uwielbiam takie drobne nawiązanie do klasyki*. – Jak dała synowi po głowie, to przysiadł. Co by się stało, gdyby tak zdzieliła chudą panienkę? Dwoje ghuli aż trzęsie się na widok samotnej dziewczyny, raczej nie chcieli zaprowadzić ją na dworzec. A tu niespodzianka…
– Mhm.
– Jak ją odnaleźć? Ghule wpadły na nią, kiedy szukały jedzenia. Przejdę się po Starym Moście, jakbym był głodny, może się pokaże. John, geniusz z ciebie, powinieneś otworzyć własną agencję detektywistyczną!
– Oho?
***
Stała pośrodku mostu w deszczu, drobna, zagubiona, bezbronna. Zatelepało mną z pragnienia, by podbiec, wziąć w ramiona, położyć usta na szyi… Nie trać głowy, chłopie, nie trać głowy dla dziewczyny. Walnąłem ją z tasera i związałem taśmą. Teraz można gadać.
– Co ty jesteś? Harpia? Strzyga? – Wciąż pojawiały się nowe rodzaje potworów, z braku lepszego pokarmu od dawna pożerały się nawzajem. Ponoć przed Przełomem świat należał do ludzi, współcześnie dawni władcy świata żyli tylko w hodowlach. Bogacze gustowali w delicjach. Nikt nie wiedział, co spowodowało Przełom. Krążyły różne plotki: może nieudane zaklęcie, może szczepionki na Covid… Przygrzałem jeszcze raz z tasera. Kurna, znowu będą gadać, że mam złe podejście do dziewczyn.
– Kefalofag. Głowy zżeram.
– Uroczy z ciebie kwiatuszek. A teraz zobacz, co narobiłaś. – Poświeciłem lampą UV po okolicy, pokazując ślady jej ucztowania.
– Ten odkurzacz, co nim machasz, to jakaś latarka? Głupiś czy nienormalny? Jesteśmy potworami, istotami zła i mroku. Widzimy ciemność, światło dla nas nie istnieje. Lampy, świece, ogniska – jeśli cokolwiek tam widzisz, to chyba jesteś jedyny. Za mało mroku w tobie, chłoptasiu, za dużo zasad. I o co ci chodzi, o tę babę ze wczoraj? Wiesz, co dla mnie szykowali, panie dobry z zasadami? Pochówek żywcem w trumnie. Lubią, jak jedzenie umiera im powoli i ładnie kruszeje. Smakosze, psia ich mać. Chcesz kogoś żałować, dziwolągu, to żałuj mnie!
Trzeci strzał z tasera zakończył rozmowę. Przejrzałem pobieżnie to, co miała przy sobie. Dokumenty, szminka, mokre chusteczki. Żadnej broni ani trucizn. Ot, zwykła dziewczyna, która chce się podobać i znaleźć miłość. Wsadziłem ją do bagażnika i odwiozłem, gdzie trzeba.
Wciąż padał deszcz i pestki z dyni stukały o szybę auta. Podobno przed Przełomem z nieba padała woda. Nikt nie wiedział, jak i dlaczego to się zmieniło. Może nieudane zaklęcie, może szczepionki na Covid? Dobrze, że dziś nie było gradu: dynia spadająca z wysokości dziesięciu kilometrów jest doprawdy zabójcza.
***
Siedzieliśmy we trójkę w moim gabinecie: ja, Jełop i związana postać z workiem na głowie. Klient rozglądał się wokół, wyraźnie rozczarowany. No jełop, jak babci nie kocham. Moja reputacja dotyczy rozwiązywania spraw, nie dekoracji i sprzątania! Pozwoliłem, by w moich myślach wyraźnie dało się odczuć rozdrażnienie:
– Zanim ci ją oddam i przyjmę zapłatę, muszę wiedzieć co zamierzasz zrobić. Wiem, że żadne z was ofiary, gdyby nie zabiła twojej matki, sama już by nie żyła.
– Miałem pana za twardziela, a pan takie smęty rzuca, jak nic. Jak kto chce się mścić, to co go obchodzi, kto zaczął i kto winien?
– O to chodzi? O zemstę?
Ghul się zarumienił. Ciekawe, nie wiedziałem, że to potrafią. Odpowiadał z namysłem:
– Widzi pan, panie Rusty, ja to zawsze z mamusią żyłem, jak nic. Surowa była, rękę miała ciężką. Bałem się jej. A teraz co? Ta kepopag, co pan mówił, zabrała mi mamę, to ona teraz powinna ze mną być, należy mi się, jak nic. Straszna jest, nada się.
Tak mnie zatkało, że przez chwilę nie wiedziałem, czy wyśmiać chłopaka, czy kłaniać się z szacunku. Ona go zeżre w pięć minut!
– Ona cię zeżre w pięć minut! Wiesz w ogóle co robisz?
– Facet powinien zaryzykować dla miłości. A jedzenie dla niej mam. Matuś przy kości była, starczy dla dwojga na miesiąc.
Hop, przypomniałem sobie. Ma na imię Hop. Przesunąłem ku niemu kartkę z adresem dziewczyny. On popchnął ku mnie człowieka. Spocony ze strachu jeniec pachniał tak intensywnie i oszałamiająco, że aż zakręciło mi się w głowie.
– Z wolnego wybiegu, jak nic.
Roześmieliśmy się obaj. Od dawna nie było wolnych ludzi, tego pewnie wykradł z jakiejś uzbrojonej po fundamenty hodowli. Chłopak był mądrzejszy niż sądziłem, miał poczucie humoru i niesamowity talent do zdobywania smakołyków. Muszę spotykać się z nim częściej. Jeśli przeżyje pierwszą randkę.
____
* Por. KNŻ „Końskie ścięgna”, z albumu „Las Maquinas de la Muerte”, 1999.