Był późny wieczór. Patrzyłam przez szybę jak krople deszczu głucho uderzają o asfalt. Niebo sprawiało wrażenie bezkresnego oceanu szarości, a światła ulicznych latarni migotały, niczym duchy z minionych lat. Przez uchylone okno do środka wdarło się powietrze, wilgotne i gęste, jak mroczne myśli kłębiące się w mojej głowie.
Do biura wszedł mężczyzna, około czterdziestki. Ubrany był w szary prochowiec, miał czarne pantofle i równie czarny kapelusz.
– Nazywam się Calhoun, dostałem namiary od wspólnego znajomego. Z zakładu fryzjerskiego – wyjaśnił. – Podobno panienka jest najlepszym detektywem w mieście.
– Żadnym detektywem, tylko łowcą. – Mimowolnie się skrzywiłam. – Nie interesują mnie bzdury pokroju robienia zdjęć niewiernym małżonkom, czy szukania zaginionych kotków. – Splunęłam z pogardą. – Ja eliminuję postaci z bajek, które miały dość pecha, żeby zaplątać się w nasz świat.
– Dobra, dobra, jednak oboje wiemy, że takie baśniowe stwory niełatwo namierzyć. Tym samym, musi panienka prowadzić śledztwo, tak? – nie ustawał.
– Coś w tym jest, niech będzie. Mam też sugestię.
– Tak?
– Nie nazywaj mnie więcej panienką, bo za chwilę zaśpiewasz sopranem. – Sugestywnie wyciągnęłam rewolwer.
– Nie chciałem być niegrzeczny, po prostu mam taką manierę. – Po wyrazie twarzy Calhouna poznałam, że całkiem stracił rezon. – Mogę o coś zapytać?
– Strzelaj.
– Czy u pa… – Przełknął ślinę. – Czy tutaj zawsze jest czarno-biało? Coś jakby niewidzialna siła nałożyła filtr na całe otoczenie. Czuję się trochę jak aktor grający w filmie z lat sześćdziesiątych. Gdy wszedłem do kamienicy, aż mnie przeszły ciarki.
– To pewnie wina mojej aury, czasem ją włączam, bo jest pomocna w pracy. – Wzruszyłam ramionami. – Wzmacnia koncentrację, więc pomaga w łowach.
– Rozumiem.
Obserwowałam, jak Calhoun chodził nerwowo po biurze. Kilkukrotnie wyglądał, jakby chciał coś powiedzieć, ale w ostatniej chwili zmieniał zdanie i jedynie przemierzał kolejne metry. W końcu zatrzymał się, nabrał powietrza w usta, ale ostatecznie jego wzrok spoczął na trzymanej przeze mnie szampance.
– Może poczęstujesz mnie drinkiem? Wygląda apetycznie, co to? – zapytał nerwowo.
– Koktail frosé. – Widząc zakłopotaną minę klienta, wyjaśniłam: – Mrożone różowe wino zmiksowane z sokiem z cytryny i syropem cukrowym.
– Jednak podziękuję, niezbyt męskie drinki popijasz, jak widzę.
– Jestem kobietą.
– Skoro tak twierdzisz.
– Dość pierdolenia – ucięłam. – Kto ma być celem?
Calhoun pobladł na twarzy i spuścił wzrok. To dobrze, poważne zlecenia oznaczają równie poważny zarobek.
– Ko… Kopciuszek – wydukał i zaczął nerwowo omiatać wzrokiem otoczenie. – Ale to na pewno zostanie między nami? Pod żadnym pozorem nie może się wydać, kto jest zleceniodawcą.
– Jestem profesjonalistką – zapewniłam. – Masz jakiś trop, czy mam zacząć od zera?
– Mam zdjęcie – powiedział i wręczył mi kopertę, którą wyciągnął z płaszcza.
– To wszystko, co masz?
– Tak.
Przez chwilę wpatrywałam się w zdjęcie przedstawiające… No cóż, dynię. Cholera, nie będzie lekko.
– To teraz porozmawiajmy o moim wynagrodzeniu…
Polowanie
Gdyby ktokolwiek zapytał mnie, jak tej nocy znalazłam się w zapuszczonym pubie na rogu Welbeck Street i New Cavendish, nie miałabym jednoznacznej odpowiedzi. Sama nie wiedziałam, dlaczego nogi wiodły mnie same przez spływającą strumieniami deszczu ulicę, wprost ku najgorszej spelunie, jaką tylko człowiek może sobie wyobrazić. A to wszystko w akompaniamencie miarowej serenady kropel deszczu, która zdawała się zagłuszać ponure pomruki miasta będącego w stanie permanentnego rozkładu.
Gdy tylko przekroczyłam próg, zaniosłam się rozrywającym płuca kaszlem. Pergaminowe powietrze przesycone było dymem papierosowym i duszącą wonią alkoholu. Momentalnie zapragnęłam wyjść, jednak przy barze dostrzegłam znajomą mordę, pokrytą licznymi szramami.
– Serwus, Peterson, kopę lat – powiedziałam, dosiadając się do mężczyzny trzymającego butelkę whisky. – Ciemno tu, jak w dupie, a ty siedzisz w przyciemnianych okularach. Wszyscy jesteśmy niewolnikami własnych nawyków, co?
– Nie proponowałem żebyś tu usiadła – odburknął.
– Co tam mamroczesz pod nosem? – zapytałam, wymownie kładąc na blacie nóż sprężynowy, który zawsze noszę w kieszeni.
– Mówiłem, że także cieszę się, że ciebie widzę – wycedził. – W czym mogę ci pomóc?
– Szukam czegoś, co należy do pewnej obdartej dziewczynki, która popełniła mezalians.
Gestem pokazałam Petersonowi, żeby się nachylił, jednak w odpowiedzi zobaczyłam środkowy palec.
– Nie jestem twoim pieprzonym informatorem – wyszeptał przez zaciśnięte zęby. – Już nie.
– To ja o tym decyduję.
Chwyciłam nóż i pewnym ruchem wbiłam ostrze w dłoń Petersona, mocując ją do blatu. Mężczyzna zawył z bólu i zaskoczenia. Obserwujący scenę barman wyprężył się, jakby chciał zainterweniować, ale wystarczyło jedno moje spojrzenie, by odpuścił.
Po chwili wyciągnęłam nóż, Peterson znowu krzyknął.
– Do wesela się zagoi. Tylko przepłucz ranę alkoholem, nie chciałbyś, żeby wdało się zakażenie. – Wskazałam palcem butelkę whisky.
Mężczyzna z wahaniem polał dłoń trunkiem. Na jego twarzy pojawił się paskudny grymas.
– To jak będzie? – zapytałam. – Jesteś gotowy do rozmowy?
Nie dostrzegłam żadnych oznak sprzeciwu, więc gestem ponownie nakazałam Petersonowi, żeby się nachylił, po czym dyskretnie pokazałam mu zdjęcie dyni.
– Słyszałem, że ktoś dopadł Czerwonego Kapturka – powiedział, ignorując fotografię. – Pod domem spokojnej starości, gdzie odwiedzała babcię. Wyjątkowo paskudna sprawa, muszę przyznać. Zakładam, że to twoja robota?
– Zlecenie to zlecenie. – Wzruszyłam ramionami. – To jak będzie z tą całą dynią, poznajesz ją?
– Tak – przyznał niechętnie, ściskając okaleczoną dłoń. – Naprawdę niezła bryka, taka bym powiedział, że wręcz oldschoolowa.
– Przecież to jest warzywo, nie żadna… – urwałam, bo przeszło mi przez myśl, że Peterson może mieć słuszność.
– Jeżeli mnie wzrok nie myli, a ból nie zaćmiewa umysłu. – Spojrzał z wyrzutem na zakrwawiony nóż sprężynowy, który położyłam na blacie. – To jestem przekonany, że pokazujesz mi właśnie magiczną dynię, która należy do niejakiego Kopciuszka.
– Mów dalej.
– No i ta magiczna dynia, ona kiedyś zmieniała się w karocę, wiesz? Ale czasy poszły do przodu, pojawiły się komputery, amfetamina…
Wywróciłam oczami, zapomniałam już, jak bardzo Peterson lubi cytować stare polskie komedie.
– Możesz przejść do sedna?
– Oczywiście. Zmierzałem do tego, że w obecnych czasach dynia zmienia się w odrestaurowanego volkswagena garbusa.
To już było coś, konkretny trop. Poklepałam informatora po ramieniu i wstałam od baru. Rzuciłam trzy stówy na blat.
– Barman! Butelka czegoś mocnego, dla mojego drogiego przyjaciela. – Spojrzałam na Petersona. – Interesy z tobą to czysta przyjemność.
– Wal się.
*
Jak trudne może być namierzenie pokracznego, a w dodatku pomarańczowego pojazdu w mieście liczącym prawie dziewięć milionów mieszkańców? Jak się okazało, cholernie trudne. Podpięcie pod monitoring miejski było jedną wielką stratą czasu i pieniędzy. Po tygodniu obserwacji, przy wykorzystaniu najnowszych modułów SI i wszelkich znanych mi technik śledczych, dalej znajdowałam się w punkcie wyjścia. Samochód oczywiście nie widniał też w żadnej ewidencji, więc i konwencjonalne metody były skazane na porażkę.
Muszę przyznać, zaczęłam tracić nadzieję. Nie mogłam przecież usiąść na skrzyżowaniu i liczyć na łut szczęścia. Już dawno temu się nauczyłam, że w tym mieście przypadkiem to można najwyżej zarobić kulę w łeb.
*
Pamiętałam, że w oryginalnej bajce o Kopciuszku wróżka rzuciła czar na dynię i myszy, zmieniając je odpowiednio w piękną karocę oraz dorodne rumaki. Tyle że wróżek nie ma, już nie. Nie mogłam więc udać się do magicznej istoty i złapać jej za jaja, czy co tam mają takie stworzenia, żeby zdobyć informację o miejscu pobytu Kopciuszka. Cholera by to wzięła.
Mogłam za to odwiedzić Starego Watsona, on pewnie znalazłby dla mnie jakieś odpowiedzi. Problem polegał na tym, że nasze ostatnie spotkanie… Cóż, wystarczy powiedzieć, że nie skończyło się najlepiej. W dodatku pozostawiło mi pamiątkę w postaci paskudnej blizny na ramieniu.
Tylko, czy mam jeszcze jakieś wyjście? Porzucenie zlecenia nie wchodzi w grę, zbyt mocno ucierpiałaby na tym moja reputacja. A to w praktyce oznaczałoby zawodowe samobójstwo, na co nie mogłam sobie pozwolić.
*
Watson najczęściej przebywał pod Thor Bridge, prawdopodobnie najbardziej niebezpiecznym miejscu w całym mieście. Nie był bezdomnym, przynajmniej nie w tradycyjnym tego słowa znaczeniu. Miał dach nad głową, stały adres i kredyt hipoteczny na okrągłe pięćdziesiąt lat. No i żonę, wyjątkową sukę, jeżeli ktoś by mnie zapytał. I pewnie tutaj tkwił powód, dlatego tak rzadko bywał w domu, zamiast tego wybierając wątpliwe uroki otoczenia mostu.
– Cześć, Watsonie. Jak twój ogon, całkiem już doleczony?
Stary spojrzał na mnie z dołu (a właśnie, wspominałam już, że jest myszą?) mocno z ukosa.
– Masz czelność się tutaj pojawiać, szczególnie po ostatnim razie… – odburknął.
– Potrzebuję twojej pomocy, nie miałam wyjścia.
– To przykre, doprawdy – zadrwił. – Tylko widzisz, skąd pomysł, że ci pomogę?
W tym momencie Watson wydał z siebie dziwny dźwięk, taki ni to pisk, ni krzyk. Przez chwilę stałam, nerwowo omiatając wzrokiem otoczenie. Z ciemności zaczęły się wyłaniać niewielkie stworzenia, których ślepia lśniły, niczym zdradzieckie latarnie morskie. Gdy się zbliżyły, zrozumiałam, że otaczają mnie myszy, dziesiątki, może nawet setki myszy. W tym samym czasie padający deszcz i odgłosy przejeżdżających mostem samochodów wgryzały się w mój mózg nieznośną kakofonią dźwięków. Chciałam krzyczeć, ale i tak nikt by mnie nie usłyszał.
– Zabijcie ją – wydał rozkaz Watson.
Nie zdążyłam zareagować, a już pierwsze kły zatopiły się w mojej łydce. Mimowolnie padłam na kolano. Czarna strużka krwi pociekła na asfalt. Kolejne zęby przecięły palto, nieznacznie tylko zahaczając o skórę. Następnie poczułam ukłucie, jakby w ramię weszła setka igieł. Niezdarnie sięgnęłam do kieszeni, usiłując wydobyć schowany głęboko rewolwer. Strzelanie do myszy z broni palnej wydawało się równie sensowne, co polowanie na komary za pomocą trebusza, ale jaki miałam wybór?
Chwyciłam rewolwer i już miałam oddać strzał, gdy niespodziewana myśl wstrząsnęła mną do szpiku kości.
– Patataj – wyszeptałam.
Myszy zatrzymały się jak sparaliżowane.
– Coś ty powiedziała?! – krzyknął Watson.
– Ty byłeś koniem… I ty też. – Pokazywałam palcami. – Wasza dwójka także.
– Ale przecież… Ona nie powinna… – wydukała jedna z myszy.
– Nie powinna? Ona nie ma prawa tego wiedzieć! – skonstatował Watson.
– O czym wy, cholerne gryzonie, mówicie?!
– Posłuchaj mnie uważnie. Nie mam pojęcia, skąd właściwie wiesz o tym, że… – urwał w połowie zdania.
– Że co?! No mówże!
– Dobry wieczór państwu! – Zza pleców dobiegł mnie znajomy, męski głos. – Wygląda na to, że dalsze poszukiwania dyni są zbędne. Czy panienka już sobie przypomniała?
– Zakazałam ci tak do mnie mówić! – krzyknęłam. – A tak w ogóle, to o czym wy wszyscy właściwie pieprzycie, co?!
– Przyznam, że podczas naszego spotkania nie poznałem panienki. Całe szczęście, że mam w zwyczaju kontrolować zleceniobiorców! – zachichotał. – No, a wracając do meritum… Jeżeli za pomocą czarów można w okamgnieniu zostać królową balu, to z pewnością nic nie stoi na przeszkodzie zamianie w detektywa, prawda?
– Przecież mówiłam, że nie jestem…
– Detektywem – zakończył za mnie Calhoun. – Tak, wiem. Jesteś łowcą. Pozwól, że coś ci pokażę.
Mężczyzna wyciągnął z kieszeni płaszcza sfatygowane zdjęcie. Przedstawiało dziewczynę w znoszonym, poplamionym ubraniu i z niechlujną fryzurą. Gdyby się dobrze przyjrzeć, to wyglądała dość podobnie do…
– Poznajesz?
– Nawet jeżeli to ja, to wyszłam na tym zdjęciu fatalnie – prychnęłam.
Uruchomiłam aurę, żeby wspomóc pracę mózgu. Spojrzałam ponownie na fotografię, zrobiłam kilka kroków wstecz i w tym momencie przeszył mnie dreszcz, a wewnątrz coś jakby pękło. Setki migawek przeskoczyły mi przed oczami, a ja zrozumiałam, kim byłam wcześniej. Calhoun to dostrzegł, bo najpierw się uśmiechnął, a w następnej sekundzie ruszył biegiem w moją stronę. Zaczęłam uciekać ile sił w nogach. Potknęłam się o krawężnik i zgubiłam but, ale nie straciłam równowagi. Dopadłam do schodów technicznych. Przeskakiwałam kolejne stopnie, zmierzając ku górze. Prześladowca podążał moim śladem. Nie widziałam go, ale słyszałam wyraźnie, że jest coraz bliżej. Niemalże czułam jego oddech na karku.
*
Znalazłam się na moście. Brakowało mi tchu, więc przystanęłam na chwilę, daremnie próbując zaczerpnąć oddechu. Chciałam biec dalej, ale nie miałam już siły. Wtedy za plecami usłyszałam głos Calhouna.
– Historia zatacza koło, co? – zaśmiał się. – Ostatnim razem też straciłaś buta.
– Nie wiem, o czym mówisz – syknęłam.
– Oj, odnoszę wrażenie, że jednak wiesz. I to doskonale. A teraz… Podaj mi dłoń i chodźmy, ktoś ważny na ciebie czeka.
Odruchowo zbliżyłam się do krawędzi mostu, w miejscu, w którym zniszczono siatkę ochronną.
– Nie rób, proszę, żadnych głupstw – powiedział spokojnie, unosząc dłonie w porozumiewawczym geście. – Twój mąż się o ciebie martwi.
– Martwi? On się martwi?! Ten psychopata i zboczeniec? Ten cholerny fetyszysta stóp? – Zrobiłam kolejny krok w stronę krawędzi.
– Coś ci się musiało pomieszać, pewnie pamięć nie wróciła w pełni. Mogę się założyć, że to efekt kolejnej fuszerki w wykonaniu tej cholernej wróżki. Zupełnie jak z tą całą północą, kto to wymyślił, żeby zaklęcie nagle tak po prostu się rozmywało? Tandeta i jarmarczna iluzja, a nie prawdziwa magia – Calhoun westchnął z wyraźnym niesmakiem. – No, ale to wszystko już przeszłość. A teraz spokojnie, Książę oczekuje na ciebie w posiadłości w Meiringen. Wszystko sobie wyjaśnicie i będzie dobrze, zobaczysz.
– Meiringen? W Szwajcarii? – W odpowiedzi przytaknął. – Wiesz, z czego słynie Meiringen?
– Oświeć mnie, proszę.
– Mają tam wodospad. A z wodospadu, podobnie jak z mostu, można bardzo łatwo spaść.
– Ale dlaczego? Po co?! – W głosie Calhouna zabrzmiała nuta desperacji.
– Bo nie chcę… Nie mogę przeżyć tego znowu – załkałam.
Deszcz nie przestawał padać. Strumienie wody spływały po moim ciele, niczym rwąca rzeka, zmywając z umysłu resztki złudzeń. Przebłyski dawnego życia, wspomnienia… Wróciły na dobre i nie chciały odejść. Z każdą kroplą słyszałam krzyk. Mój własny, będący echem utraconej nadziei, odzwierciedleniem cierpienia, którego doświadczyłam. Ale nade mną wybrzmiewał też inny krzyk. Przepełniony radością, wręcz ekstatyczny. Zupełnie obcy, jednak nie mniej rzeczywisty.
Niespodziewanie na moście zapanowała martwa cisza. Odgłosy ulewnego deszczu i metaliczne trzaski konstrukcji zamieniły się w delikatny, wręcz wzruszający szept. W spowolnionym tempie obserwowałam, jak Calhoun, z niemym okrzykiem zastygłym na ustach, biegnie w moją stronę.
Uśmiechnęłam się do mężczyzny, po czym zrobiłam krok w tył. Spadałam z mostu, prosto w objęcia nocy.