- Opowiadanie: Piotr1234 - KOSZMAR ZIMOWEJ NOCY (MASAKRA 2010)

KOSZMAR ZIMOWEJ NOCY (MASAKRA 2010)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

KOSZMAR ZIMOWEJ NOCY (MASAKRA 2010)

KOSZMAR ZIMOWEJ NOCY

Co tydzień pokonuje trasę z baru do domu, trzy piwa nic nie zmienią, będę na miejscu w maksimum 30 minut. Szkoda, że krok mam trochę chwiejny, ale na pewno dojdę, jest wystarczająco równy, aby nikt się nie przyczepił. Policjanci nigdy nie zaczepiają trzeźwych, za to lubią gapić się z auta na idących nierównym krokiem, zawsze to dla nich szansa, że zarobią na mandacie.

Tomasz szedł, jak co weekend do domu, po wieczornym picu z kumplami. Zawsze starał się ograniczyć picie wiedział, że niema już tak mocnej głowy jak w wojsku, kiedy to potrafił wypić spirytus do ogórka. Dzisiejsze picie nie odbiegało od normy, kilka browarów, lubił lać Warka jej słodkawy smak dobrze wchodził. Efekt można było poczuć już po pierwszym piwie. Po dwóch nogi robiły się jak z waty. Kiedy pił lubił rozmawiać, zazwyczaj ze starymi znajomymi. Po godzinie tracił rachubę ile wypił i ile już spędzili ze znajomymi czasu. Tak było prawie zawsze, gdy siedział w barze „ U Wacka". Mimo wszystko nie traktował tego jak czas stracony. Była to potrzebna chwila wytchnienia, od nudnej pracy i rodziny.

Może była już 23: 00, a może 2:00. Spojrzał na zegarek, niestety było już po 2:00.

Towarzystwo wcale nie zamierzało rezygnować, zazwyczaj to on był ostatni w kolejce do zakończenia, może, dlatego że lubił wypić, a i pogadać było z kim. Coś w nim zostało z lat młodości, kiedy to z chęcią demonstrował przed kumplami swoja mocną głowę. Szczeniacka chęć bycia pierwszy w jakże niechlubnej konkurencji picia alkoholu, wciąż się w nim tliła.

Rozejrzał się dookoła swoim mętnym wzrokiem. Przez dym papierosowy i opary alkoholu w małym pomieszczeniu baru, wszystko wyglądało jak za mgłą, a roznoszący się wszędzie zapach drażnił nos, aż można było odnieść wrażenie, że szczypie w oczy.

Pijemy jeszcze czy kończymy? – zapytał znajomych.

Marek, Kaśka Paweł dalej siedzieli na swoich miejscach, rozmawiając o wydarzeniach z przed lat. Byli tak pochłonięci i wciągnięci w rozmowę, że nawet nie zauważyli, jak jeden z ich towarzyszy zaczyna się wykruszać.

Wybaczcie, ale mam już dość, spadam do domu – wybełkotał pod nosem Tomek.

Zostań wypijemy jeszcze po jednym i wyjdziemy razem, godzina Cie nie zbawi – rzucił Marek.

Nie, nie, czas już na mnie. Tomkowi nie uśmiechała się kolejna godzina w barze i powrót do domy nad ranem. Zwłaszcza, że powieki same już opadały, a głowa ciążyła jak po ciężkiej pracy fizycznej.

Pozostało mu tylko ubrać się w zimową kurtkę i pożegnać znajomych. Nie było to jednak takie łatwe gdyż wszyscy byli już zdrowo zaprawieni. Banalne w pozoru podawanie ręki zamieniło się w taniec przy stole, gdy wszyscy naraz zaczęli rozpychać się przy wstawaniu.

Uważaj, wylejesz piwo – krzyczał Marek do Kaśki, gdy ta niefortunnie podczas wstawiania, poruszyła stolikiem.

Gdy Tomek otworzył drzwi wyjściowe, w jego twarz uderzyła struga lodowatego powietrza.

O ho, zaczyna się – pomyślał. Łatwo mi było przyjść, ale wrócić, to już nie będzie tak łatwo. Może lepiej zostać i wypić kolejne piwo.

Po chwili namysłu chwiejnym krokiem ruszył w swoją stronę. Rozgrzany i nie do końca zapięty czuł jak zimy wiatr omiata jego głowę. Za kołnierz wpadło mu kilka płatków śniegu tylko potęgując nieprzyjemne uczucie zimna. Śnieg padał równomiernie, grubymi płatkami, pędzonymi dodatkowo przez wiatr, to, co normalnie uznałby za piękno natury, w środku nocy stawało się przekleństwem.

Drogę miał prostą, która zaraz po wyjściu z baru skręcała do parku. Szedł wiec szybko przed siebie uważając, aby utrzymać równowagę. Co kilkanaście kroków mijał latarnię. Pomimo zimnego wiatru krajobraz wydawał się, jak z innej planety. Śnieg, który zaległa już wszędzie grubą warstwą odbijał żółte światło latarni, przez co wydawało się, że jest późny wieczór, a nie środek nocy. Tomek nie miał jednak ochoty delektować się tym widokiem. W parku jak okiem sięgnąć widać było kikuty krzaków i zasypane śniegiem drzewa. Normalnie, gdy latem pokonywał tą drogę widział tylko obszar gdzie dotarło światło latarni, dziś było inaczej. Teraz mógł dostrzec całą przestrzeń parku, która pokryta śniegiem wydawała się biec bez końca. Wszystko zastygłe bez ruchu, Tylko fale śniegu przetaczały się jedną po drugiej, a drzewa skrzypiały pod naporem śniegu i wiatru.

Ciepło, które zabrał ze sobą z baru, już wyparowało zabrane przez wiatr. Teraz na poważnie zaczynał odczuwać chłód i zmęczenie. Postanowił zapiąć do końca suwak kurtki i założyć czapkę. Nie chciał następnego dnia oprócz kaca, męczyć się jeszcze z przeziębieniem.

No nie jeszcze to, czemu nie zachciało mi się lać w barze tylko teraz na tym zimnie. Muszę załatwić to przed wyjściem z parku, później nie będę miał gdzie tego zrobić, aż do domu – pomyślał.

W pobliżu dostrzegł gęste krzaki, wystarczająco odległe od światła latarni.

To będzie dobre miejsce. Osłoni mnie przed wiatrem i postronnymi obserwatorami. Chociaż o tej porze mógłbym równie dobrze odlać się na środku chodnika, ale lepiej nie zachowywać się jak kloszard. Wystarczy, że i tak tyle wychlałem.

Jego poczucie przyzwoitości nakazywało, aby znaleźć przynajmniej pozornie ustronne miejsce. Upatrzone krzaki wydały się wprost idealne.

Tomek zszedł z chodnika zatapiając buty w zaspach śniegu, które uformowały się tuż obok chodnika. Zmierzał wprost do upatrzonego miejsca, grzęznąc w kilkucentymetrowy śniegu i rozglądając się przy okazji, czy aby nikogo nie ma w pobliżu. Jak okiem sięgnąć widać było tylko śnieg i drzewa.

Nagle, gdy chciał zrobić kolejny krok, coś zatrzymało jego nogę. Ręce nerwowo wyciągnął do przodu próbując ratować się przed upadkiem i niczym mistrz świata w pływaniu na 100 metrów zanurkował w śniegu.

O cholera mam nadzieje, że nie wpadłem w gówno – pomyślał leżąc jeszcze plackiem na ziemi.

Plunął, aby pozbyć się drobiny śniegu, które wpadły mu do ust. Po nogach czuł chłód bijący od podłoża. Podniósł się żwawo i zaczął otrzepywać spodnie i kurtkę, sprawdzając jednocześnie czy przypadkiem nie trafił na jakąś niespodziankę pod śniegiem.

 

Kiedy się otrzepał, przysunął się bliżej do samych krzaków i zaczął rozglądać się jeszcze po okolicy, robiąc to myślał nie o tym, co ma zaraz zrobić, ale bardziej martwił się czy ktoś ze znajomych nie był świadkiem jego kompromitującego wypadku.

Ręce miał już trochę sztywne i całe czerwone z zimna, gdy próbował rozpiąć rozporek. W tych warunkach nie było to proste.

Zaraz poczuje ulgę i będzie po sprawie– pomyślał. W uszach pojawił się dźwięk płynącego strumyczka, który nagle przerodził się w pędzący strumień. Potrzeba, która przywiodła go w krzaki, ginęła teraz w śniegu tak szybko jak się pojawiła.

Tomek oddając się czynności dostrzegł kątem oka, że nie jest sam. Wzdrygnął się, nikogo wcześniej nie widział.

No nie 3 w nocy, a jakiś miłośnik nocnych spacerów stoi i gapi się na mnie jak w obraz. Mam nadziej, że, to nie jakiś zboczek – ta myśl wyraźnie go rozbawiła, uśmiechną się pod nosem. Albo, co gorsza może to być członek patrolu policyjnego, który chce mnie poczęstować 500zł mandatem za niestosowne zachowanie.

W jego głowie pojawiała się nagle potrzeba jak najszybszego zakończenia pobytu w krzakach.

Samotna postać stała jakieś 100 metrów od niego pomiędzy dwoma drzewami, nieruchoma niczym posąg. Ręce trzymała przy sobie, splecione, na klatce piersiowej. Z tej odległości można było dostrzec tylko, że ma na sobie długi czarny płaszcz. A na głowę, naciągnięty kaptur, który zakrywał całą twarz i formował na górze czubeczek, a na dole rozpłaszczał się na ramionach.

To chyba mnich albo, co najgorsze członkiem kuk klux klanu. Trzeba mieć zdrowo narąbane w głowie żeby paradować o tej porze w parku i na dodatek gapić się jak się ktoś odlewa – pomyślał nerwowo.

Tomek nie chciał bynajmniej kontaktu z nieznajomym mógłby, co najwyżej zapytać go czy się dobrze czuje. Zapiął rozporek i szybko zawrócił na chodnik uważając przy okazji, aby nie zaliczyć kolejnego spotkania z gruntem.

Nieruchoma postać, wzbudziła w nim niepokój i pomimo że często widywał samotnych ludzi w środku nocy, którzy zapewne tak jak on wracali do dom, to jednak nie mógł już przestać o niej myśleć.

Lepiej będzie, jeśli jak najszybciej wydostane się z parku, może to zwykły menel, który chce 2 zł na alpagę albo, co gorsza jakiś psychol, który uciekł z miejscowego szpitala dla psychicznie chorych – druga myśl nie wiedząc dlaczego wydała mu się bardziej wiarygodna.

W miejscowości, której mieszkał był szpital psychiatryczny, o którym nie wiele wiedział. Czytał kiedyś artykuł w miejscowej prasie o tej placówce. Zwozili tam najcięższe przypadki wariatów, różnej maści schizofreników, paranoików i morderców, którzy na skutek orzeczonej przez sąd niepoczytalności nie mogli odbywać kary wiezienia. Podobno trzymali ich w specjalnej budynku o zaostrzonym rygorze, byli pilnowani 24h na dobę. Miejscowy ordynator chwalił się, że nikt nigdy nie uciekł z jego szpitala, chyba, że w czarnym worku.

Tomek szedł szybko, chciał jak najszybciej zmienić otoczenie i dostać się w okolice bloków. Adrenalina i lekki strach spowodowały, że nie czuł już zimna. Postanowił jeszcze raz sprawdzić czy nieznajomy dalej stoi pośród drzew. Odwrócił głowę w stronę drzew.

Eee nie ma Cie leszczu – rzucił Tomasz

Śnieg cały czas sypał, ale między drzewami nie mógł niczego dostrzec. Poczuł ulgę, że nie musi już znosić spojrzenia nieznajomej osoby.

O kurwa, jesteś – serce uderzyło mu mocniej, gdy na chodniku za sobą zobaczył stojącego nieruchomo Mnicha.

Tym razem nieznajomy trzymał ręce prosto wzdłuż ciała, a z prawej ręki zwisał mu metalowy łańcuch, który ciągnął się aż do ziemi i lekko połyskiwał w świetle latarni.

Tomasza i mnicha dzieliło jakieś 50 metrów i ściana padającego śniegu. Było to znacznie mniej, niż wtedy, gdy Tomasz dostrzegł go pierwszy raz. Postać mnicha wydała się tym razem bardziej złowieszcza. Z tej odległości można było ocenić już jego wysokość, na przynajmniej 2 metry wzrostu. Przy wzroście tomka 1, 75 m było to sporo. Szerokie ramiona i łańcuch w rękach dodawał mu grozy, a Tomasza napawały strachem. Widział, że Mnich jest chudy, wygląda bardziej jak wielki strach na wróble, a nie bywalec siłowni. Czarny najprawdopodobniej skórzany płaszcz, który ciągnął się aż do ziemi budził obawy, że może się kryć pod nim coś złego. Twarz mnicha dalej pozostawała niewiadomą, ukryta w cieniu dużego kaptura.

Nie ma czasu trzeba uciekać i to szybko – pomyślał instynktownie Tomasz. Niema wyjścia, jeśli zacznę biec, a on nie będzie mnie gonił, to uznam, że spanikowałem. Ale jeśli zacznie biec za mną …. nie dobrze.

Tomasz odwrócił się w kierunku, w którym wcześniej podążał i zaczął biec. Nie było to łatwe, adidasy to nie najlepsze obuwie na śnieg. Co chwila ślizgał się na puchatym dywanie, który pokrył dokładnie chodnik.

Niestety jego przeczucia okazały się prawdziwe, słyszał jak Mnich biegnie za nim. Odwrócił głowę żeby się upewnić. Czarna zakapturzona postać wykonywała długie kroki i szybko się zbliżała.

Tomasz próbował przyspieszyć, ale na daremne, albo ślizgał się albo grzązł w miękkim śniegu. Śnieżny puch, którym za młodu rzucał w wesołej zabawie, teraz stał się przeszkodą nie do pokonania. Coraz bardziej było mu ciężko, czuł jak pomimo zimna zaczyna się pocić. Sapał jak lokomotywa próbując biec szybciej i nie tracić równowagi. Co chwila wykonywał nerwowe ruchy rękami, aby nie upaść i jak najbardziej oddalić się od głosu ciężkich kroków, który podążał za nim. Jeszcze tylko kilkanaście metrów i dobiegnie do ulicy idącej przy parku. Tam na pewno ktoś będzie się kręcił.

Na końcu chodnika, który wychodził z parku stał, całodobowy sklep nocny, przy którym zawsze ktoś się był. Często na parkingu pod sklepem stał patrol Policji, który był wzywany na interwencję do awanturujących się klientów. Tomasz wiedział, że w tej chwili to jedyny ratunek.

Postanowił nie oglądać się na siebie, to byłaby strata czasu. Przed sobą widział już wejście do Parku, wzdłuż którego w jedną i druga stronę ciągnął się wysoki na półtora metra żywopłot. W dzień można byłoby już dostrzec głowy idących za nim przechodniów, ale dziś nikogo tam nie było.

Odgłos ciężkich kroków mnicha, stawał się bardzo wyraźny.

Jezu, zostało może 20 metrów musi się udać – pomyślał w panice Tomasz.

Teraz oprócz łomotu butów, pojawił się nowy dźwięk. Nagły i gwałtowny świst. Tomasz niewiele myśląc odwrócił się w biegu, aby w przerażeniu sprawdzić, co dzieje się za jego plecami.

Proszę Nie – krzyknął ostatkiem sił.

Mnich biegnąć za Tomaszem, wprawił w ruch swój metalowy łańcuch. Rozkręcił go nad głową jak cowboy lasso i rzucił w stronę chłopaka, gdy ten próbował sprawdzić, co się dzieje.

Metalowa lina owinęła się Tomaszowi wokół szyi, a jego ciała sparaliżował przenikliwy ból. Odruchowo jak przy wcześniejszym upadku, Tomasz wyciągnął ręce, aby chwycić, metalowe lasso i zerwać je. Gdy ręce spoczęły na metalowej powierzchni poczuł, jak w jego skórę wbijają się metalowe ciernie. Jego oczy spoczęły na metalowym postronku, który z bliska już nie wydawał się tylko łańcuchem, był to zwój drutu kolczastego taki, jak używa się do budowania improwizowanych ogrodzeń przez wojsko. Małe niezwykle ostre zadziory, sterczały z niego jak kolce jeża, raniąc jego szyję i ręce oraz powodując okropny ból. Zadziory były za małe żeby przeciąć tętnicę szyjną, ale Tomasz czuł, że cierniowy łańcuch zrywa mu skórę z szyi i dłoni.

Mnich wcale się nie spieszył, widział że jego ofiara nie ma wyjścia i bezskutecznie szamocząc się, próbuje zerwać kajdan z szyi. Tylko się przyglądał jak kapiąca z rąk ofiary krew zaczyna rozpływać się i zamarzać na chodniku, tworząc na śniegu czerwoną plamę.

Proszę przestań, oddam Ci portfel, wszystkie pieniądze, telefon – charcząc i dusząc się krzyknął Tomasz.

Pomimo, że Mnich stał od Tomasz w odległości 3 metrów, nie widział jego twarzy. Kaptur stanowił zbyt szczelną barierę, aby cokolwiek dostrzec, z kim lub czym ma do czynienia.

Obie ręce mnicha spoczęły na metalowej linie, którą energicznymi ruchami zaczął przyciągać do siebie. Tomasz starał się jak najbardziej zapierać butami na śniegu i przytrzymywać linę rękami, aby ta nie zadusiła, ale ból był zbyt żeby się opierać, a każdy jego wysiłek szedł na marne, wielki i silny Mnich ciągnął go do siebie jakby wyciągał wiadro wody ze studni. Równomiernie bez zbędnego wysiłku, wykonując pociągnięcia. Walcząc Tomasz mógł jedynie odwlec to, co nieuniknione.

Gdy Mnich przyciągnął chłopka na tyle blisko i uznał, że to wystarczy, mocną szarpnął metalową uprząż do siebie. Tak, że Tomasz nie wiele mogąc zrobić, wylądował dokładnie przed Mnichem na kolanach.

Błagam ja nic nie zrobiłem, chce tylko wrócić do domu. Proszę przestań oddam ci wszystko, co mam – charcząc próbował krzyczeć Tomasz.

Mnich zatrzymał się na chwile. Rzucił linę na ziemię i przydeptał ją prawą nogą.

Niewielka nadzieja, że to koniec obudziła się w głowie Tomasza.

Mnich sięgnął ręka do płaszcza i powoli z gracją zaczął rozpinać guziki.

O boże mam nadzieje, że to tylko radykalny ekshibicjonista – pomyślał Tomasz.

Mnich rozpiął wszystkie guziki i obydwoma rękami rozłożył przed Tomaszem obie poły płaszcza, ukazując wnętrze tego, co chłopak miał nadzieje nie zobaczyć.

Pod lewą ręką na specjalnie dorobionym zaczepie wisiał pęk czerwonych róż. Duże czerwone pąki zawieszone były do dołu. Zimno dobrze zahibernowało czerwone płatki, natomiast listki zwinęły w rulonik. Tuż przy zaczepie widać było pasek sreberka przyczepiany standardowo w kwiaciarni.

Tomasz nie wiedział, co zrobić, strach i zdziwienie sparaliżowała go do reszty. Bez ruchu gapił się na róże. Do momentu, aż pod prawą ręką mnicha błysną metalowy przedmiot.

Tomasz skręcił głowę i dojrzał w podobny sposób zaczepiona maczetę. Długie srebrne ostrze, wisiało przyczepione za rękojeść. Krawędź tnąca była dobrze wyrobiona, widać było, że ktoś mocno się przyłożył żeby ostrze pracowało jak należy.

Tomasz wiedział już, jaką prace wykona ostrze, a przynajmniej domyślał się.

Mnich prawą ręką rozpiął zaczep i wyjął kwiaty, po czym rzucił je Tomaszowi w twarz. Następnie, lewą ręka sięgną po danie główne wieczoru. Wydobył maczetę i podniósł ją nad głowę chłopaka.

Nigdy już nie będziesz sikać w moim Parku – rzucił niskim basowym głosem Mnich.

Pomocy – krzyczał Tomasza. Wołanie na chwilę zmąciło panując w parku ciszę, ale padający śnieg szybko zagłuszył rozpaczliwe wołanie.

Ciężka i długa lewa ręka Mnicha niczym gilotyna opuściła się w stronę głowy Tomasza. A ostrze maczety wjechało w czaszkę chłopka jak nóż w masło.

Struga krwi siknęła z głowy chłopaka. Mnich uwolnił z ręki maczetę, aby ciało Tomasza mogło osunąć się na ziemie. Drżąc w konwulsjach oraz zalewając się krwią Tomasz wydał swoje ostatnie tchnienie, przy akompaniamencie szumu wiatru i oddalających się kroków Mnicha.

Koniec

Komentarze

Niezłe :) Dobrze się czyta, napisane swobodnie i ciekawie. Jest pare błędów stylistycznych ale da się je przełknąć...Pozdrawiam!

OK, do konkursu.

Napisane fatalnie, błąd na błędzie i błędem pogania. Powtórzenia, błędy stylistyczne, mnóstwo "zdań potworków" - sprawia, że tekst czyta się bardzo źle. Właściwie to należałoby go napisać od nowa.

Pomysł mi się nie spodobał, głupawy i przeciętny.
"Nigdy już nie będziesz sikać w moim Parku - rzucił niskim basowym głosem Mnich." - to zdanie z końca najlepiej podsumowuje cały tekst.

Pozdrawiam.

Nowa Fantastyka