Boren był wadliwym magiem. Czarodziejska energia przeciekała mu przez palce, zanim zdążył wypowiedzieć najprostsze nawet zaklęcie. A tych znał tysiące. Księgi i zwoje mistrza, u którego praktykował, nie miały przed nim tajemnic. Przeczytał je tyle razy, że aż wyuczył się ich na pamięć.
Dzień w dzień ćwiczył dłonie i nadgarstki. Wyłuskał korce fasoli, zacerował setki skarpet i co wieczór wygrywał na mandolinie po dziadku inną melodię. Zwinnymi palcami uszczęśliwiłby niejedną dziewkę, gdyby interesowały go wdzięki niewieście. Borenowi jednak tylko magia była w głowie. Medytował, zażywał zimnych kąpieli i pościł. Hartowanie ciała i ducha nie zdało się na nic. Energia jak nie chciała Borena słuchać, tak i pozostało.
– Nie potrafię ci pomóc, nieszczęsny chłopcze. Taki talent, taki potencjał! – Załamywał ręce mistrz. Już z frasunku zaczęły mylić mu się zaklęcia. – Idź. Może co i znajdziesz w wielkim świecie, co cię uleczy.
Nie było rady. Boren objął mistrza serdecznie, aż zatrzeszczały w młodzieńczym uścisku starcze kości, ukradkiem otarł łzę, zarzucił mandolinę na ramię i poszedł.
– Idź za magiczną energią, nie próbuj jej łapać, tylko idź. Niech cię serce prowadzi.
Słowa mistrza, wypowiedziane w dobrej wierze, okazały się bezużyteczne. Boren czuł magię aż za dobrze. Otaczała go zewsząd. Której drogi by nie wybrał, energia przyzywała go z każdej strony. Poszedł więc przed siebie, nie martwiąc się zbytnio, dokąd go nogi poniosą. Gorzej i tak być nie mogło.
– A skoro nie może być gorzej, musi być lepiej – powiedział sobie Boren.
Nielicho się pomylił. Żeby zarobić na miskę strawy i kąt do spania, został wędrownym muzykantem. Grał po karczmach, dworach i dworkach, siołach i sztetlach, rozpytując przy tym, czy kto nie zna remedium na jego przypadłość. Szukał odpowiedzi i u najprawdziwszych magów, i u szarlatanów. Nie omieszkał radzić się wiedźm, znachorów i cyrulików. Na próżno. Nikt nie potrafił mu pomóc. Dał sobie krwi upuścić, głowę ogolić, pijawkami ciało obłożyć, mazidłami z żabiego skrzeku i motylich skrzydeł ręce aż po łokcie wysmarować. Wykąpał się nago zimą w przeręblu, leżał krzyżem przed relikwią i nosił włosiennicę. Nie zliczyć, ile wypił i zjadł cudownych eliksirów i antidotów. Nie pomogło. Tylko się pochorował i reumatyzmu nabawił. Sposobu na okiełznanie magicznej energii nie znał nikt.
Z rozpaczy Boren zaczął zaglądać do kufla i pod spódnice karczemnych dziewek, ale i tam szczęścia i ukojenia nie znalazł. W noc pełni księżyca, za podszeptem gorzałki, postanowił ze sobą skończyć.
Wyszedł z karczmy i ruszył przed siebie, rozglądając się za odpowiednim drzewem. Ani się spostrzegł, jak nogi zaprowadziły go nad jezioro. Toń przyzywała go i nęciła, w głowie szumiało. Przysiadł na kamieniu, żeby zebrać się na odwagę. Traf chciał, że tej nocy pani jeziora zażywała księżycowej kąpieli. Młodzieniec przypadł jej do serca. Smukły, na licu rumiany, o mówiących o wielkiej tęsknocie oczach. Już miała zarzucić miłosne sieci, gdy Boren raptownie wstał i zwalił się do jeziora jak kłoda.
– Jeśli spędzisz ze mną noc, daruję ci życie – powiedziała rusałka śpiewnie, trzymając niedoszłego topielca w ramionach.
– Życie, życie – zawtórowało jej echem sitowie.
– Na co mi ono, bez magii jest nic niewarte – wybełkotał pijany Boren.
Czar prysł.
– Nie będziesz się trupił w moim jeziorze! – fuknęła rusałka, wzburzyła wodę i wyrzuciła młodzieńca na brzeg. – I nie waż się wracać – syknęła, zanim pochłonęły ją spienione fale.
Przemoczony i upokorzony Boren powlókł się z powrotem do miasteczka. Usiadł na pierwszym lepszym progu, sięgnął po mandolinę i zaczął żałośnie brzdąkać. Palce same podchwyciły rzewną melodię. Wokół muzykanta zebrał się tłumek ludzi, jeden z drugim nawet rzucił po miedziaku. Występ się skończył, gdy rozeźlony gospodarz przegonił nieproszonego gościa miotłą.
– A idźże mi stąd, żebraku! – huknął.
Boren powlókł się więc dalej. Na najbliższym rogu zagadnął go wyprostowany jak struna mężczyzna z pokaźnym brzuchem, bokobrodami i wąsem.
– Podejdź no, paniczu – rzekł, uchyliwszy kapelusza.
– Do mnie mówisz? – zdziwił się Boren, rozglądając się za paniczem.
– A widzi tu panicz kogoś innego?
Jeśli nie liczyć rudego kota iskającego się na murku nieopodal, byli sami.
– Moja pani życzy sobie zamienić z paniczem słowo. – Mężczyzna zaprowadził go do powozu, w którym siedziała ubrana na czarno kobieta skrywająca twarz za woalką.
– Po śmierci mojego męża cisza niemożebnie mi ciąży. Potrzebuję zdolnego grajka – powiedziała bez ogródek. – Znasz jakieś wesołe melodie?
– We-sołe? – zająknął się Boren.
Sądząc po stroju, wdowa wciąż była w żałobie.
– Czy ja mówię po łacinie? Potrafisz czy nie?
– Potrafię – potwierdził.
– Staw się jutro o świcie we dworze na wzgórzu. Jest tylko jeden, nie da się go nie znaleźć.
I tak Boren został grajkiem wdowy Rozalii. Od melodii do melodii, od spojrzenia do spojrzenia i ani się młodzieniec obejrzał, jak zostali kochankami. Jednej nocy opowiedział jej swoją historię.
– Chodź ze mną – powiedziała Rozalia i zaprowadziła go do kuchni.
Wygoniła służącą, założyła fartuch i stanęła za stołem.
– Siadaj i patrz – poleciła.
Rozwałkowała płat ciasta, wykroiła szklanką krążek i położyła na dłoni. Srebrną łyżeczką do herbaty odmierzyła farsz i umieściła go w samym środku.
– Teraz uważaj.
Jej palce zatańczyły i kulka farszu zniknęła w półksiężycu z ciasta zakończonym równą falbanką. Rozalia wrzuciła kluskę na wrzątek. Ugotowaną przekroiła.
– Przyjrzyj się proporcjom. Są idealne. Jak będziesz potrafił taką ulepić z zamkniętymi oczami, staniesz się prawdziwym magiem.
– Co lepienie klusek ma wspólnego z magią? Nie jestem kuchtą!
Rozalia wykonała ledwie zauważalny ruch nadgarstkiem i na jej dłoni zakołysał się płomień.
– Rób, jak uważasz – powiedziała i zostawiła Borena nad stolnicą.
Ten, nieprzekonany, zabrał się do rozwałkowywania ciasta. Cóż innego mu pozostało? Wszystkiego już spróbował. Przynajmniej recepta Rozalii nie groziła zapaleniem płuc, utratą krwi czy liszajami.
Nauka szła Borenowi opornie. Nie mógł utrafić z ilością farszu. Ciągle dawał go za dużo. Żeby temu zadośćuczynić, zlepiał ciasto tym mocniej. Po wrzuceniu do garnka wysiłki Borena zamieniały się w smętną breję. Dobrze, że przynajmniej smaczną, pocieszał się. Z dnia na dzień był coraz bardziej przybity, więc i w alkowie nie szło mu najlepiej. Rozalia w końcu nie wytrzymała.
– Chcesz za dużo, starasz się za bardzo. Tak się nie da!
– To co mam zrobić? Staram się, jak mogę!
– I w tym problem! Podaj mi dłoń – rozkazała. – A teraz zamknij oczy i o niczym nie myśl. Poczuj ciasto pod palcami.
– Przecież jesteśmy w łożnicy…
Rozalia zgromiła go wzrokiem, więc Boren czym prędzej zamknął oczy.
– Niech energia będzie twoim farszem – ciągnęła. – Traktuj ją z czułością i szacunkiem, jak najmilszą twemu sercu kochankę. Tylko tak uczynisz ją swoją. Współpracuj z nią, nie próbuj jej posiąść. Wtedy będzie ci powolna.
I tak Boren odkrył sekret, na którego szukanie poświęcił większą część swych młodzieńczych lat. Kolejne spędził, ćwicząc się w sztuce lepienia magii i gotowania. Wyspecjalizował się w przygotowywaniu podpłomyków i faszerowanych klusek w kształcie półksiężyca, ulubionej potrawy Rozalii. Robił je pieczone, smażone i gotowane. Potem razem w łożu karmili się nimi nawzajem, rozmawiali i swawolili.
– Nie myślałaś czasem o ponownym ożenku? – zapytał któregoś razu z ustami pełnymi ciasta z mięsem.
– A co? Oświadczasz mi się?
Boren się speszył. Myślał o tym, prawda, Rozalia była od niego dużo starsza, szlachetnie urodzona i majętna. Ludzie by gadali. Ale co tam ludzie. Przyjrzał się jej twarzy. Czas odcisnął na niej swoje piętno, nie była już urodziwa. Jednak dobrze im było razem. Przełknął.
– A zgodziłabyś się?
– Nie.
– Dlaczego?
– Och, nie zamierzam ponownie pakować się w małżeństwo. Dzielić się majątkiem i łożem, nie kiedy chcę, ale kiedy pan mąż sobie tego zażyczy. Teraz mogę wygonić cię z alkowy, kiedy tylko przestaniesz mi się podobać – zaśmiała się. – Dobrze nam tak jak jest, po co to zmieniać?
Więc i nie zmienili. Przyjaźnili się długie lata, aż do śmierci Rozalii. Po jej pogrzebie Boren wyruszył w podróż, tym razem nie jako grajek, a już jako mag. Schodził cały Stary Kontynent. Przeprawił się na statku przez wodę, by odwiedzić Brytanię i Zieloną Wyspę, dotarł na Słup Heraklesa, z którego widać szerokie ziemie Afryki, wspiął się na góry Uralu i Kaukazu, przemierzył stepy Ukrainy i kamieniste wybrzeża Hellady. Wszędzie nosił ze sobą niewielki kociołek, w którym gotował faszerowane półksiężyce z ciasta. Widywano go przy ognisku z uśmiechem na twarzy i parującą miską w dłoni. A że nigdy nie odmówił głodnemu, to i sława gotującego maga do niego przylgnęła.
– Mistrz, co zawsze kluski jak półksiężyce warzy – mówili o nim.
W ten oto sposób świat odkrył ulubione danie Rozalii.
Jeśli przypadkiem na polanie w lesie czy gdzieś na miedzy napotkasz starca pochylającego się nad bulgoczącym kociołkiem, nie odmawiaj mu swojego towarzystwa. Przysiądź się, skosztuj jego zacnej strawy i ze smakiem wysłuchaj historii z dalekiego świata.