
Trzecie piętro jest już na tyle wysoko, że widok zza okna można nazwać krajobrazem. Szczególnie, gdy blok stoi twarzą do ogromnego pola. Kilkadziesiąt metrów nad powierzchnią niegdyś kapuścianego landszaftu, w okolicy linii horyzontu, znajdowało wyjątkowe miejsce. Spotykały się tam szarość wysuszonej ziemi, blada zieleń szpaleru drzew oraz różnokolorowy odcień nieba.
Najlepiej widać było je wczesnym latem, gdy niebiesko-granatowy balejaż czerwcowego nieba, wykrwawiał się w noc. Właśnie tam, każdego wieczora znikał stary Bogdanowicz spod mieszkania numer pięć. Utożsamiał się z gasnącym światłem i pochłaniającą kształty ciemnością. Zawsze zaczynał tak samo. Od zaparkowanego pod blokiem, zgniło zielonego Volkswagena Passata, szedł wzrokiem przez pas trawnika i przeskakiwał ławeczkę, ustawioną nie wiadomo dlaczego w stronę okien. Z kronikarskiego obowiązku zawsze na nią zerkał, chociaż nigdy nie widział, aby ktoś na niej siedział. A siedział.
*
D. trafił na Bogdanowicza przez przypadek. Jechał nocnym autobusem koło godziny 1 w nocy, gdy zauważył jedyne świecące się okno w szeregu śpiących bloków. Za szybą dostrzegł kontur postaci nieruchomo wpatrzonej w dal. Wysiadł na przystanku kawałek dalej i cofnął się aż do nietypowo umieszczonej ławeczki. Po kwadransie spędzonym na obserwowaniu obserwatora D. stwierdził, że poczeka. Minęła godzina, dwie, trzy, a postać dalej rzucała cień w rozproszonym świetle kuchni. Nie był to jednak kompletny bezruch witrynowego manekina. Co jakiś czas widać było delikatne skinienie głową, najpierw do tyłu, a potem do przodu. Głęboki wdech i powolny wydech.
Dźgnięty nożem ciekawości, niespełna dobę później D. ponownie przyjechał pod okna Bogdanowicza. Następnego dnia również i kolejnego też. Przez kilkanaście dni siadał na ławeczce naprzeciw okna i obserwował obserwatora spod piątki. Z czasem zapragnął zobaczyć więcej i z bliska. Dzięki dyskretnemu urokowi osobistemu, zaczął go podglądać w jego kuchni, opierając się o framugę w wejściu.
*
Okazało się, że Bogdanowicz wcale nie był stary. Wołały tak na niego dzieciaki z bloku, ponieważ był na wcześniejszej emeryturze, a głowę miał wyraźnie przyprószoną. Stosunkowo niedawno znalazł swoje nowe ulubione zajęcie. Każdego wieczora siadał na krześle z Ikei, a nogi wsuwał pod blat będącym przedłużeniem parapetu. Uchylał tylko jedno okno, jakby dawkował stężenie zewnętrznego świata, a po prawej stronie stawiał pusty kubek. Gdy sytuacja na niebie robiła się właściwa, ruszał wzrokiem w stronę pola.
Oprócz oddychania i szumu za oknem, jedynymi dźwiękami w kuchni Bogdanowicza było krzesło, które skrzeczało okładnie w dwóch momentach: gdy wstawał otworzyć lub zamknąć okno albo jak szedł do Żabki na parterze. Zawsze, gdy wracał z zakupami, zapalał boczną lampkę stojącą po lewej stronie parapetu, tuż obok zasłony, a kuchnię wypełniała ciepło-żółta poświata. Ponownie dopasowywał się do jasnobrązowego blatu, ale wzrokiem nie wędrował już w stronę widnokręgu. Spojrzenie zawieszał nieco wyżej, w środku nieba.
Do wizyty w sklepie miał zwyczajną, neutralną i nijaką minę, spojrzenie nieobecne, a lekko uchyloną szczękę zakrywały sklejone wargi. Gdy czerń rozlała się po firmamencie, jego oczy wypełniały pragnienie i tęsknota. Bogdanowicza nie interesowały aktywność czy układ gwiazd. Patrzył tam, gdzie świecących punktów było najmniej, skupiony na ciemności nowiu. Spojrzeniem wiercił w niej dziurę, chciał ją spenetrować i całkowicie się w niej zatracić.
Z zakupów Bogdanowicz wracał z półlitrową wódką, którą zalewał przygotowany wcześniej kubek. Pił wolno i bez popicia, aby zmrożony płomień gęstego płynu zajął jego usta, przełyk, żołądek i resztę wnętrzności. Nie trzymał się żadnego określonego tempa czy rytmu. Pił tak, aby starczyło do pierwszych granatowych przebłysków głębokim porankiem. Potem wyłączał lampkę, brał głęboki wdech, ciężkim ruchem wstawał z krzesła i szedł do sypialni dwa pokoje dalej.
D. przyjeżdżał do Bogdanowicza w różnych porach, ale zawsze zostawał do końca. Nie wiedział co robią żona i nastoletnia córka, które zobaczył na zdjęciach z wypadu w góry, spływu kajakowego i pierwszej komunii. Nie mieszkały z nim, ale sądząc po ich minach kiedyś były częścią jego życia. Każda z nich przychodziła osobno. Żona co jakiś czas interweniowała. Stawała w odległości bliższej niż metr, również zawieszała wzrok na niebie i szeptała: "Nie musi tak być. To nie twoja wina". Bogdanowicz nie reagował ani jednym mięśniem swojego ciała. W zależności od pory, albo oddychał wolno i miarowo, albo brał kolejnego łyka wódki. W końcu poddawała się, bez słowa zabierała puste butelki i wychodziła. Córka z kolei wpadała z impetem, brała coś ze swojego pokoju i wylatywała jeszcze szybciej i głośniej.
Na zdjęciach był jeszcze kilkuletni chłopiec, na oko siedmioletni. Nigdy jednak nie pojawił się w mieszkaniu.
*
Wspólne wieczory D. z Bogdanowiczem mijały względnie tak samo. On siedział umyty, ogolony i nawet zmieniał ciuchy na świeże. D. trzymał framugę w pionie, bezdźwięcznie przy tym mrugając. Pewnego wieczora dostrzegł, że zdjęcie z chłopcem jest odwrócone ramką do dołu. Bogdanowicza znalazł tam gdzie zawsze, ale siedział jakby inaczej. Jego oddechy były długie, ciężkie i bolesne. Do sklepu poszedł o tej samej godzinie co zawsze, ale butelkę wódki otworzył już na schodach. Pił prosto z gwinta, coraz bardziej zamaszystymi ruchami i patrzył w serce nieba. Oczy mu się szkliły, a wypełniało je cierpienie. Patrzył w ciemność tak intensywnie, jakby od tego zależało życie. Jego albo czyjeś.
W końcu oparł łokcie na stole, a dłońmi przytrzymywał głowę z coraz mętniejszym i odpływającym spojrzeniem. Gdy grawitacja oraz sen wygrały, głowa starego Bogdanowicza, osunęła się na jego prawe przedramię. D. jeszcze przez chwilę przyglądał się jego ciężko oddychającemu ciału, po czym rozplótł związane na piersi ręce i odszedł.
Tamtej nocy coś w Bogdanowiczu pękło. Następnego dnia mężczyzna był w tych samych, śmierdzących wypoconym alkoholem ciuchach. Oczy miał przekrwione, a na twarzy dwudniowy zarost. Wczorajszy gniew wyparował, zostawiając po sobie ziejącą pustkę. Bogdanowicz dalej patrzył w niebo, a przed jedenastą szedł do sklepu. Robił to mechanicznie i coraz bardziej bezwiednie. Pił dokładnie z tych samych powodów i pobudek, dla których żył. Bo musiał. Nawet w stanie największego upojenia, stary Bogdanowicz nie awanturował się i nie szarpał w ślepej wściekłości. Właściwie nie wydawał żadnych dźwięków. Po prostu chłonął mrok nieba i pił do momentu, gdy odpływa świadomość i puszczają zwieracze.
Niemycie się stało się normą. Podobnie jak inne czynności. Gdy któregoś dnia córka poczuła charakterystycznie ostry zapach amoniaku oraz dostrzegła żółtą zacieki pod krzesłem, przestała w ogóle przychodzić. Żona jeszcze się litowała. Wyrzucała butelki, zdejmowała obsrane majtki, a wpół przytomnego Bogdanowicza zanosiła kolejno pod prysznic i do łóżka. Gdy przychodziła kilka dni później znajdowała męża w jeszcze gorszym stanie.
*
Kilka lat wcześniej, równolegle z Bogdanowiczami, do bloku wprowadzili się państwo Wieczorkowie. Okazało się, że mieszkają drzwi w drzwi. Pan Wieczorek, podobnie jak Bogdanowicz, był wojskowym, ale pracował w innej jednostce jako lekarz. Sąsiad z piętra szybko stał się jedyną osobą w życiu Bogdanowicza, z którą utrzymywał najbliższy kontakt. Jeszcze przed nocnymi sesjami, potrafili przypadkowo spotkać się u progu swoich mieszkań i zacząć rozmowę, która kończyła się godzinę później na ławeczce przed blokiem. Wieczorek cieszył się szacunkiem u Bogdanowicza. Pełnił także funkcję spowiednika, ponieważ tylko on był w stanie naprawdę zrozumieć koszarową rzeczywistość.
O tym, że z Bogdanowiczem źle się dzieje, co cichu wiedzieli wszyscy sąsiedzi. Gdy wpadł w spiralę gniewu, smutki i izolacji Wieczorek był jedynym, który próbował pomóc. Kilka razy zachodził do sąsiada, ale nikt nie odpowiadał na pukanie. Telefonu również nie odbierał. Gdy wpadli się na siebie na klatce schodowej, Bogdanowicz wiązał usta w sznurek i szedł dalej. Pewnego dnia Wieczorek zobaczył wychodzącą z bloku żonę Bogdanowicza, więc pobiegł za nią. Zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, ona go wyprzedziła. "Męża już nie ma, zniknął" – stwierdziła bez zatrzymywania się.
*
Pewnego dnia, gdy D. przyszedł nieco wcześniej niż zazwyczaj, w mieszkaniu spotkał panią Bogdanowicz. W żółtych, gumowych rękawicach oraz z maseczką na twarzy, zdrapywała drucianą gąbką zaschnięte wymiociny wokół krzesła. Męża nie było w kuchni. Sądząc po dźwiękach krzątaniny z łazienki, został do niej zaprowadzony niedługo wcześniej.
D. kucnął przy kobiecie. Odprowadził wzrokiem strużkę potu biegnącą po jej czole aż do skroni oraz przyglądał się zaschniętym korytkom łez z rozmazanym tuszem, które zatrzymały się na krawędzi maseczki. W jej spojrzeniu dostrzegł mieszankę złości, determinacją i wiary, że bieg rzeki da się zawrócić. Chciała wierzyć, że człowieka da się naprawić, że wystarczy tylko chcieć i zacząć wszystko od nowa. Szorowała białe kafle zaciekle, jakby mogła zdrapać wszystkie grzechy męża.
Bogdanowicz w końcu wydostał się z łazienki i doczłapał się do kuchni. Trzymając się jedną ręką ramienia żony, ciężko usiadł na krześle, spojrzał jej w oczy i głęboko wzdychnął. Pani Bogdanowicz przejechała rękawicą po jego jeszcze mokrych włosach, zdjęła maseczkę i podała mu szklankę wody. Wypił całą kilkoma łapczywymi łykami, po czym pierwszy raz od tragedii, nie spojrzał za okno, ale żonie prosto w oczy. Jego spojrzenie było obecne i świadome, jakby naprawdę chciał coś powiedzieć. Pani Bogdanowicz przykucnęła na jednym kolanie i zbliżyła twarz do męża, aby wyłapać najcichszy nawet dźwięk, który mógł wydać. Patrzyli tak na siebie kilka długich sekund, a jego spojrzenie robiło się coraz gęstsze. Mrużył przy tym brwi, zmarszczył wargi i mocno ściskał mięśnie żuchwy. W pewnym momencie jego ciałem szarpnął skurcz zaczynający się na wysokości brzucha, a kończący się na przełyku. Stary Bogdanowicz zwymiotował wypitą wodę zmieszaną z żółcią swojego wyniszczonego żołądka, prosto na twarz swojej żony.
Gdy już puściły go torsje, cofnął głowę do tyłu, a resztki wymiocin turlały się po schodkach nieogolonych podbródków. Przyglądał się żonie, która trwała bez ruchu jak wryta. Jego czoło się wygładziło, mięśnie twarzy puściły ścisk, a ze spojrzenia ulotniła się wszelka świadomość. Z zasychającymi stalaktytami treści żołądkowych obrócił się w stronę okna i zniknął.
Usta Pani Bogdanowicz zaczęły drżeć, oczy natychmiast się zaszkliły, a przez jej twarz przeszedł grymas rozpaczy. Twarz ciągle oklejoną wymiocinami schowała w dłoniach, osunęła się na kolana i zaczęła szlochać.
D. odwiedzał Bogdanowicza już kilka tygodni. Nie przeszkadzał mu fizjologiczny fetor, ani widok coraz bardziej wyniszczonego od picia ciała mężczyzny. Nie miał wobec niego żadnych zamiarów, oprócz zaspokojenia ciekawości. Oparty o framugę w przejściu patrzył czy Bogdanowicz będzie konsekwentny w kierunku obranym na samozniszczenie. Aż do teraz.
*
Pani Bogdanowicz klęczała przy mężu na tyle długo, że kuchnię zdążył wypełnić półmrok. Gdy wstała i wyszła bez zamykania mieszkania, zostawiała za sobą kruszejące fragmenty wymiocin, które spadały z jej twarzy. D. przyglądał się mężczyźnie chwilę dłużej, po czym również wyszedł. Usiadł na ławeczce przed blokiem, ale głowę zwrócił w lewą stronę skąd najczęściej przyjeżdżał Wieczorek. Większą część roboczego tygodnia sąsiad spod szóstki wracał późno do domu i zawsze parkował w tym samym miejscu. Tak było i tym razem, niespełna pół godziny później.
Gdy silnik zgasł, na zewnątrz samochodu było słychać jego lekko przytłumiony, ale wciąż tubalny głos Wieczorka rozmawiającego przez telefon. D. nie zerwał się od razu tylko spokojnie poczekał aż mężczyzna dokończy. Gdy w końcu wyszedł, zamknął samochód i poszedł wolnym krokiem do klatki. Zanim zdążył dotknąć domofon, D. delikatnie położył dłoń na jego prawym ramieniu. Wieczorek na sekundę zamarzł, a potem wolnym, ale płynnym ruchem opuścił swoją, ale jakby cudzą dłoń, którą chciał wpisać kod. Potem wyciągnął pęk kluczy i otworzył drzwi, aby żona nie usłyszała, że już wrócił.
Na trzecie piętro weszli idealnie równym tempem. Każdy ich krok był zsynchronizowany, ale słychać było tylko szuranie półbutów Wieczorka. Bez pukania i żadnego powiadomienia weszli do mieszkania Bogdanowicza. Od razu udali się do kuchni, gdzie przedwcześnie zapalili lampkę przy zasłonie. Mężczyzna nie zareagował ani na światło, ani na fakt, że stanęły obok niego dwie, ale jakby jedna postać. Chociaż D. trzymał prawą dłoń na ramieniu lekarza, na ścianie wylądowały tylko dwa cienie.
– Michał – powiedział Wieczorek, ale jego głos był zupełnie inny. Nieco wyższy, z chrypką i w ogóle nie przypominał brzmienia z wnętrza samochodu – Czas to zakończyć.
Na dźwięk jego słów, powieki Bogdanowicza ciężko mrugnęły. Równie ciężko odwrócił głowę i spojrzał na swojego sąsiada, jedynego przyjaciela i kompana.
– Wiem, że cierpisz, ale to nie twoja wina. Kierowca był pijany i zginął na miejscu – ciągnął spokojnie Wieczorek. Jego usta wykonywały takie same ruchy jak D., ale wybrzmiewał tylko jeden głos – To nie twoja wina. Adasia nie dało się uratować. To był wypadek.
Na dźwięk tego imienia imienia, Bogdanowiczem delikatnie szarpnęło w okolicach przełyku. Popękane wargi się rozkleiły i wypełzło z nich szeleszczące łkanie zniszczonego gardła. Jego oczy natychmiast się zaszkliły, a chwilę później popłynęły z nich strugi łez, które zatrzymały się na zaschniętych wymiocinach.
– Gdybym był na czas… – wychrypiał Bogdanowicz.
– Ale nie byłeś – przerwał mu Wieczorek.
Bogdanowicz siedział zgarbiony na krześle, które dopasowało się do jego ciała. Ślina i łzy kapały na świeżo wyprane dresy, w które ubrała go żona kilka godzin wcześniej. Po chwili cichego rzężenia, Bogdanowicz przymknął usta i ponownie spojrzał za okno. Czerń nocy była gęsta jak smoła, a gwiazdy wydały mu się tak wyblakłe, jakby w ogóle ich nie było.
– Oszczędź im cierpienia. Nie zasłużyły na nie – powiedział po krótkiej przerwie Wieczorek.
– Nie dam rady sam – wyjęczał mężczyzna.
– Dlatego tu jestem – powiedzieli D. oraz Wieczorek, jednocześnie podchodząc do okna i otwierając je na oścież.
Bogdanowicz zmrużył oczy na otwartej ciemności przed nim, a potem spojrzał na Wieczorka. Oprócz niedowierzania było w nim także coś uległego, jakby czekał na pozwolenie. Mężczyźni patrzyli się na siebie chwilę, a w tle było słychać cichy powiew wiatru. Wieczorek zgasił lampkę przy zasłonach i wyszedł. D. cały czas szedł za nim, z prawą ręką na ramieniu.
Sąsiad zamknął za sobą mieszkanie Bogdanowicza i stanął przed swoim. D. płynnym ruchem puścił ramię Wieczorka, a mężczyzna patrzył się na własne drzwi pustym wzrokiem. Kilka sekundach później zmrużył oczy i zaczął je przecierać, jakby dopiero się obudził. Rozglądał się nerwowo, goniąc myślami jak tu się znalazł, bo ostatnie co pamięta to zamykanie samochodu i drogę do klatki. W ogóle nie zauważył D., który odwrócił się na pięcie i schodził po schodach. Płynnie i bezszelestnie, jak na Dybuka przystało.
*
Tamta noc była ciężka i duszna, a ciemność nowiu oblepiała wszelką materię. Stojąca obok ławeczki latarnia, ledwo sięgała swym światłem ścian bloku. Dopiero, gdy zaczęło widnieć, sąsiedzi udający się na poranny spacer z psami, dostrzegli leżącego obok trawnika mężczyznę. Zarówno ratownicy i śledczy nie mieli wątpliwości, co do okoliczności śmierci. Zupełnie nie zwrócono uwagi, że na białej skarpetce mężczyzny, w okolicy dużego palca, znajdował się ślad pojedynczej krwi.
Cześć, Stanislaw_Staszewski. Co rzuciło mi się w oczy najbardziej…Opisujesz, jak koleś się obrzygał, używając barwnego stylu, który byłby bardziej uzasadniony przy czymś estetycznym – nie rozumiem, czemu to miało służyć. Całość czyta się płynnie, pomimo drobnych błędów językowych i powtórzeń. Pozdrawiam.
Stanisławie, tak po prawdzie to nie wiem, co miałeś nadzieję opowiedzieć, poza tym, że Bogdanowicz nie potrafi sobie poradzić z wyrzutami sumienia po wypadku, w którym zginął jego syn i inny kierowca, skutkiem czego popada w alkoholizm.
Wykonanie pozostawia bardzo wiele do życzenia. Odnoszę wrażenie, że po napisaniu tekstu, nie uznałeś za stosowne, aby przeczytać go choćby raz.
Szczególnie, gdy blok stoi twarzą do ogromnego pola. → Bloki nie mają twarzy.
Proponuję: Szczególnie, gdy blok stoi frontem do ogromnego pola.
…w okolicy linii horyzontu, znajdowało wyjątkowe miejsce. → Co znajdowało wyjątkowe miejsce w okolicy linii horyzontu?
A może miało być: …w okolicy linii horyzontu, znajdowało się wyjątkowe miejsce.
…stary Bogdanowicz spod mieszkania numer pięć. → …stary Bogdanowicz z mieszkania numer pięć.
Mieszka się w mieszkaniu, nie pod mieszkaniem.
Od zaparkowanego pod blokiem, zgniło zielonego Volkswagena Passata… → Od zaparkowanego pod blokiem zgniłozielonego volkswagena passata…
Nazwy pojazdów piszemy małymi literami.
https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/marki-samochodow;715
Jechał nocnym autobusem koło godziny 1 w nocy… → Jechał nocnym autobusem około godziny pierwszej w nocy…
Liczebniki zapisujemy słownie.
…a głowę miał wyraźnie przyprószoną. → Czym przyprószoną?
Pewnie miało być: …a głowę miał wyraźnie przyprószoną siwizną.
Stosunkowo niedawno znalazł swoje nowe ulubione zajęcie. → Zbędny zaimek.
Ewentualnie: Stosunkowo niedawno znalazł sobie nowe ulubione zajęcie.
…nogi wsuwał pod blat będącym przedłużeniem parapetu. → …nogi wsuwał pod blat będący przedłużeniem parapetu.
…jedynymi dźwiękami w kuchni Bogdanowicza było krzesło, które skrzeczało okładnie w dwóch momentach… → Krzesło nigdy nie będzie dźwiękiem. Literówka.
Proponuję: …jedyne dźwięki w kuchni Bogdanowicza wydawało krzesło, które skrzeczało tylko w dwóch momentach…
…albo jak szedł do Żabki na parterze. → …albo gdy/ kiedy szedł do Żabki na parterze.
…kuchnię wypełniała ciepło-żółta poświata. → …kuchnię wypełniała ciepła żółta poświata.
…wracał z półlitrową wódką, którą zalewał przygotowany wcześniej kubek. → …wracał z pół litrem wódki, którą wlewał do przygotowanego wcześniej kubka.
Bogdanowicz nie reagował ani jednym mięśniem swojego ciała. → Zbędny zaimek – czy mógł reagować mięśniem cudzego ciała?
…albo brał kolejnego łyka wódki. → …albo wypijał kolejny łyk wódki.
Łyków się nie bierze.
Pił prosto z gwinta… → Pił z gwinta… Lub: Pił wprost z butelki…
…głowa starego Bogdanowicza, osunęła się na jego prawe przedramię. → Zbędny zaimek.
…przyglądał się jego ciężko oddychającemu ciału… → Jak wyżej.
…dostrzegła żółtą zacieki pod krzesłem… → Literówka.
Wieczorek cieszył się szacunkiem u Bogdanowicza. → Wieczorek cieszył się szacunkiem Bogdanowicza.
…że z Bogdanowiczem źle się dzieje, co cichu wiedzieli wszyscy sąsiedzi. → Literówka.
Bogdanowicz wiązał usta w sznurek i szedł dalej. → Obawiam się, że niczego nie można zawiązać w sznurek.
Proponuję: Bogdanowicz sznurował usta i szedł dalej.
Zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, ona go wyprzedziła. "Męża już nie ma, zniknął" – stwierdziła bez zatrzymywania się. → Zapisałabym to jak dialog:
Zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, ona go uprzedziła.
– Męża już nie ma, zniknął" – stwierdziła, nie zatrzymując się.
…zdrapywała drucianą gąbką… → Gąbki nie bywają druciane.
Proponuję: …zdrapywała druciakiem…
Sądząc po dźwiękach krzątaniny z łazienki, został do niej zaprowadzony niedługo wcześniej. → Sądząc po dźwiękach krzątaniny w łazience, został do niej zaprowadzony nieco wcześniej.
…wydostał się z łazienki i doczłapał się do kuchni. Trzymając się jedną ręką ramienia żony… → Lekka siękoza.
Proponuję: …wydostał się z łazienki i doczłapał do kuchni. Chwyciwszy jedną ręką ramię żony…
…spojrzał jej w oczy i głęboko wzdychnął. → …spojrzał jej w oczy i głęboko westchnął.
Pani Bogdanowicz przykucnęła na jednym kolanie… → Pani Bogdanowicz przyklęknęła na jednym kolanie…
Mrużył przy tym brwi, zmarszczył wargi… → Można mrużyć powieki/ oczy, ale nie można mrużyć brwi.
Proponuję: Marszczył przy tym brwi, skrzywił usta…
…zaczynający się na wysokości brzucha, a kończący się na przełyku. → …zaczynający się na wysokości brzucha, a kończący na przełyku.
…zmieszaną z żółcią swojego wyniszczonego żołądka, prosto na twarz swojej żony. → Zbędne zaimki.
…cofnął głowę do tyłu… → Masło maślane – czy można cofnąć coś do przodu?
Wystarczy: …cofnął głowę…
Przyglądał się żonie, która trwała bez ruchu jak wryta. → Raczej: Przyglądał się żonie, która trwała bez ruchu jak skamieniała.
…mięśnie twarzy puściły ścisk… → A może: …mięśnie twarzy rozluźniły…
…a przez jej twarz przeszedł grymas rozpaczy. → Zbędny zaimek.
…coraz bardziej wyniszczonego od picia ciała mężczyzny. → …coraz bardziej wyniszczonego piciem ciała mężczyzny.
…czy Bogdanowicz będzie konsekwentny w kierunku obranym na samozniszczenie. → A może wystarczy: …czy Bogdanowicz będzie konsekwentny w samozniszczeniu.
Wieczorek na sekundę zamarzł… → Pewnie miało być: Wieczorek na sekundę zamarł…
– Michał – powiedział Wieczorek, ale jego głos był zupełnie inny. Nieco wyższy, z chrypką i w ogóle nie przypominał brzmienia z wnętrza samochodu – Czas to zakończyć. → Brak kropki po didaskaliach.
Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać dialogi.
…odwrócił głowę i spojrzał na swojego sąsiada… → Zbędny zaimek.
– Wiem, że cierpisz, ale to nie twoja wina. Kierowca był pijany i zginął na miejscu – ciągnął spokojnie Wieczorek. Jego usta wykonywały takie same ruchy jak D., ale wybrzmiewał tylko jeden głos – To nie twoja wina. → Brak kropki po didaskaliach.
Na dźwięk tego imienia imienia… → Dwa grzybki w barszczyku.
Jego oczy natychmiast się zaszkliły… → Zbędny zaimek.
Bogdanowicz zmrużył oczy na otwartej ciemności przed nim… → Bogdanowicz zmrużył oczy, patrząc na otwartą ciemność przed sobą…
…mężczyzna patrzył się na własne drzwi… → …mężczyzna patrzył na własne drzwi…
Kilka sekundach później zmrużył oczy… → Kilka sekund później zmrużył oczy…
Zarówno ratownicy i śledczy nie mieli wątpliwości… → Zarówno ratownicy jak i śledczy nie mieli wątpliwości…
…w okolicy dużego palca, znajdował się ślad pojedynczej krwi. → Jak można policzyć krew?
Pewnie miało być: …w okolicy dużego palca, znajdował się pojedynczy ślad krwi.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Witaj Stanislaw_Staszewski !!
Nawet przez kilka momentów mnie wciągnęło. Problem chyba tkwi w tym (dla mnie), że opko nie jest klarowne, nie wiem do końca o co w nim chodzi.
Ale opisy dobre i ciekawe. Barwne.
Pytanie jednak; gdzie tu fantastyka?
Pozdrawiam
Jestem niepełnosprawny...
Interesujący dobór tagów. Ani Żydów, ani kabały, ani klątwy nie znalazłam :(
Szczerze mówiąc nie wiem, o czym pisałeś. Kim jest D.? Depresja, demon, duch? Właściwie żadna z tych możliwości nie pasuje.
Szkoda, że nie poprawiasz baboli.
Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!
Zgadzam się z reg. Dużo błędów i trochę nie wiadomo, co chciałeś przekazać.
Nie jestem fanką stylu – piszesz przesadnie kwieciście, tak trochę ,,na siłę” artystycznie.
No i właściwie nie ma fantastyki.