Afisz wielki, na obrotowym dziwaku z betonu, zwiastował koncert z gatunku tych fantastycznych. Gdy już bilety opadły z rąk bileterkom, a w kosmosie planetom przyszło ułożyć się do snu, tylko jedna Ziemia zebrała światło dnia, by zatracić je w tajemnicy nocy. Te słowa, jakby purpurowe, zagrzmiały w czyjejś głowie, gdy przed salą koncertową stanęły tłumy. Już tylko godzina do występu, a kolejka zdawała się kończyć w nieznanej sekwencji piątych i szóstych wymiarów. Stan pustego słowa osiągnął granicę nieprzekraczalną, określaną w miarach ludzkich zwykłą mową trawą. Więc słowa zamilkły i pierwsze kolorowe światła, wrogowie słonecznych wschodów, oślepiły rozgrzaną publikę.
Gdy konferansjer skończył nudną gadkę, odchodząc w mrok butelki, która odnajdzie swoje dno przed dwunastą w nocy, wybrzmiały kroki pierwszej gwiazdy. Na scenę weszła dogsdumpling, niosąc klawiaturę. Ustawiła ją na statywie i zaczęła gładzić palcami klawisze. Lekko je muskając, wydobyła z nich dźwięki, jakby gładząc opuszkami struny pięknej harfy. Publiczność kołysała się jak trzcina na wietrze.
Do niej wkrótce dołączyła Finkla. Ruchem profesjonalnym postawiła instrument na statywie i systematycznie wygrała serię akordów, które wzbogaciła zaraz szeregiem wtrąconych dźwięków melodii. Do wiatru muzyki dogsdumpling dołączyła jej precyzja i razem tak grały. Po chwili weszła na scenę obsługa techniczna, zabrali Finkli instrument i wstawili nowy. Ona bez wzruszenia, znów systematycznie, jakby z biografii muzycznej Bacha lub Chopina, tłukła akordy na akord. Tak jak należy, bez mrugnięcia okiem.
Gdy im muzyka się ułożyła, skłaniając publiczność do tańca, wkroczyła na scenę Ananke. Bez instrumentu, ale jakiś już był na scenie, więc przy nim usiadła na podłodze i grała patrząc w sufit. Niby była, ale jakby nie było jej. Podczas gry jeden klawisz wystrzelił w powietrze, ale Ananke po prostu nie grała już tego dźwięku. Kolejny odpadł, to go nie grała i tyle. Gdy został jeden klawisz, gdy trzeba było, akurat go dogrywała. Publiczność szalała.
Potem wyłonił się, gdzieś zza kotary, SNDWLKR niosąc statyw i instrument, ale szedł jakby niósł kubek herbaty wypełniony po brzegi. Gdy już się ustawił, z namaszczeniem sprawdzał, czy nic się nie chwieje. Jak już zaczął grać, to drugą ręką trzymał statyw, więc jego muzyka wybrzmiała solo i w dźwiękach grających, wyszedł na pierwszy plan. Grałby może akordy, ale nie grał, bo musiał trzymać instrument, by nie spadł na podłogę i się nie rozbił.
Miał przyjść Vacter, ale zasnął gdzieś w połowie drogi. Pod pierzyną spał, przytulony do klawiatury. Niby tam palcami wodził po klawiszach, ale muzyka grała w jego snach. Mało kto rozumiał tego artystę i jego performans.
Właściwie cała orkiestra skupiona na dźwiękach klawiszy w swym stylu, zadowalała publikę wystarczająco. Pierwsze drinki poszły w gardła, piwa lały się w żołądki, a w ustach znikały steki i sardynki z puszki. Taka to była wyżerka. Ale muzyki wciąż im za mało.
Lecz to jeszcze nie koniec.
Na scenę ruszył szybkim tempem cezary_cezary, miał jakiś rulon pod pachą. Jaki ten pan był zadowolony, gry rozwinął rulon z wymalowanymi klawiszami. Zaprezentował go publice. Nikt nie widział czegoś takiego. Płaskie jak papier i ciche jak nic. Oczy miał zawiązane i to robiło wrażenie. Muzyczna pantomima.
Wszedł nagle też Outta Sewer, w słuchawkach na uszach i głową machał we wszystkie strony. Instrument miał solidny, jakby z cegieł i betonu. Gdy Outta go ustawił na środku sceny, wśród innych grajków, w wielkim był szoku. A gdy światła rzuciły swej jasności dolary na jego postać, poznać było, że chłop wkurzony. Ale po kilku minutach grania, rękami walił w wielkie klawisze, wygrywając dźwięki twarde jak bębny z odległej krainy afrykańskiej puszczy. I tak sprawił, że dzieło było niemal kompletne i publiczności już niewiele brakowało, by paść z zachwytu. Muzyczna ekstaza sięgnęła pięciu pokoleń wstecz i do przodu.
Nagle Vacter coś chrapnął, jakby mu z gardła miała wyjść melodia, lecz to tylko był sen, jego sen. Muzyka nie cichła.
A wśród publiczności siedział Koala, co to wszystko spisywał, lecz zamiast miodu i mleka, podano mu szproty w winie. Wtedy też kurtyna opadła, a z sali wyszła oburzona dama. Tak pospiesznie biegła, że z kapelusza wypadło jej piórko. Nikt nie odważył się podnieść, aż dzień nastał i w świetle wszystko zniknęło, kryjąc koncert w oddechu przeszłości.
Niedosyt z rana sprawił, że w domach wybrzmiały dźwięki klawiatur. Skargi i chwały, miłości i gniewu! Te dźwięki po wsze czasy rozniosą się w kosmosie i tak jak potrafią, wypełnią nieznane wymiary. Gdzie ucho nie sięga, tam kwanty się wpisze, a Lem podchodząc do lustra, ujrzał Vincenta van Gogha.