- Opowiadanie: Storm - Podążaj za Olbrzymem

Podążaj za Olbrzymem

Nowy, dłuższy horror z psychologią postaci i elementami fantastycznymi.

Zapraszam do czytania i komentowania! 

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Podążaj za Olbrzymem

Trzeba być ostrożnym w poszukiwaniu szczęścia,

gdyż z łatwością można przekroczyć granicę tego,

co nazywamy rzeczywistością.

 

 

Nie mam pojęcia, jak się tu znalazłem. Nie wiem, jaki dziś dzień, która godzina i co dzieje się wokół mnie. Cała moja świadomość orbituje wokół szczegółów koszmaru, który przeżyłem. Muszę przelać chaotyczny wir myśli na papier, gdyż obawiam się, iż w przeciwnym wypadku po prostu skończę ze sobą. Śmierć wywołuje u mnie ogromny strach, w końcu nie wiem, czy przerażające miejsce, z którego udało mi się uciec, nie jest częścią zaświatów.

 

Chyba powinienem zacząć od początku. Wypadałoby tak postąpić, nie chciałbym zostać uznany za wariata. Nazywam się Todd Walters, mam trzydzieści trzy lata i jestem… wróć, byłem cenionym pisarzem. Nie autorem bestsellerów, geniuszem literackim czy laureatem wszelkich możliwych nagród. Moje książki sprzedawały się dobrze, zbierały pozytywne recenzje i co najważniejsze, pisarstwo pozwalało mi godnie żyć. Utrzymywałem się z tego, co uwielbiałem robić, póki nie nadszedł ten przeklęty dzień. W życiu każdego twórcy pojawia się taki moment, w którym za sterami kreatywnego umysłu zasiada potwór dotychczas uśpiony lub trzymany w klatce niczym wściekły pies. Chodzi o krytyczną stronę. Każdy ją posiada, każdy bierze do ręki nabyty produkt – owoc pracy innych – i ocenia go pod względem jakości. Krytyczna strona w kilka chwil wynajduje dziesiątki mankamentów. W ten sposób tworzą się opinie. Od twórcy zależy czy weźmie sobie słowa krytyki do serca, czy kompletnie je zignoruje. W przypadku, gdy w samym autorze budzi się krytyczna strona, jest zgoła inaczej. Upojony szaleństwem kreowania umysł wypiera ją, trzyma na dystans. Tworząc opowieść jesteś przekonany, że oto kreujesz coś wielkiego i niesamowitego. Coś, co z pewnością zachwyci potencjalnego czytelnika. Kiedy pisarz z szalonego boga zmienia się w pozbawionego nowych pomysłów śmiertelnika, pojawia się krytyczna strona, niczym dzierżąca zabójczą kosę śmierć. Dodatkowo świadomość, że ty sam stworzyłeś produkt, na który teraz patrzysz, ma ogromny wpływ na postrzeganie go. W jednej chwili rzecz, z której byłeś tak bardzo dumny, staje się bezwartościowym ochłapem. Pragniesz pozbyć się jej, zniszczyć, usunąć raz na zawsze ze świata. To właśnie spotkało mnie. Wszystkie moje książki zacząłem postrzegać jako zwykłe śmieci. Czytając je, analizując, nawet przyglądając się z każdej strony okładkom, dostrzegałem setki mankamentów, na które wcześniej nie zwróciłem najmniejszej uwagi, bądź w ogóle o nich nie pomyślałem podczas tworzenia. Co z tego, iż recenzenci lub czytelnicy byli zadowoleni, skoro najważniejsza osoba – reżyser tego całego spektaklu – był zdruzgotany? Spaliłem wszystkie egzemplarze mych dzieł, jakie znalazłem w domu i postanowiłem napisać coś spektakularnego, niezwykłego. Coś, co mnie samego zwali z nóg.

Jak to zawsze bywa na wyboistej drodze życia, natrafiłem na przeszkodę. Znaną mi już ogromną, kamienną ścianę, której nie mogłem zniszczyć, przeskoczyć ani obejść. Chodziło mianowicie o brak dobrego pomysłu. Nie zrozum mnie źle, czytelniku, mój umysł z łatwością tworzył wiele różnorodnych koncepcji, lecz żadnej z nich nie mogłem uznać za wystarczająco atrakcyjną. 

Wszystko już było, wszystko jest generyczne i przewidywalne, nie ma pośród ogromu fikcyjnych tematów wytworzonych przez znużoną ludzką świadomość czegoś niespotykanego i wielkiego – lamentowałem w myślach. 

Targała mną wściekłość, a jak powszechnie wiadomo, w przypływie silnych emocji popełnia się głupie błędy. W tamtym momencie najlepszym rozwiązaniem mojego problemu było sięgnięcie po substancje odurzające. Mówiąc wprost, myślałem o narkotykach. W końcu najbardziej awangardowe i unikalne dzieła tworzyły się w zamroczonych mózgach reprezentantów cyganerii. Czy otoczony współcześnie takim kultem i okrzyknięty jednym z największych artystów wszech czasów Vincent van Gogh nie jadł farby i nie był uzależniony od absyntu? Czy Bacon, Pollock lub Poe nie odnajdywali inspiracji w alkoholu? Czy angielscy klasycy tacy jak Coleridge, czy de Quincey nie byli nałogowymi opiumistami? Odpowiedziami na te pytania zmotywowałem się do sięgnięcia po używki. Boże, gdybym tylko mógł cofnąć czas! Wybiłbym sobie samemu z głowy ten niedorzeczny tok rozumowania! 

Zażycie narkotyku nie stanowiło problemu, natomiast zdobycie go nastręczało nieco trudności. Znalezienie odpowiedniego dilera zajęło mi trochę czasu, chociaż chyba powinienem napisać, że to on znalazł mnie. To był chłodny, jesienny dzień. Włóczyłem się bez celu po parku owładnięty narastającą rezygnacją. 

– Heroina, kokaina, jakiś syntetyczny szajs. Ba, ten szesnastolatek z osiedla zaproponował mi zwykłą marihuanę. Marihuanę! Czy ci ludzie naprawdę nie mają pojęcia, czego szuka artysta w kryzysie twórczym? – mamrotałem na głos.

Moją tyradę narzekania podsłuchał młody mężczyzna siedzący na ławce. Na oko dwudziestokilkuletni, wysoki, ubrany na sportowo i mówiący ze wschodnim akcentem. 

– Hej, chyba szukasz czegoś naprawdę mocnego – odezwał się, podchodząc do mnie.

– Tak. Co masz? – odparłem lakonicznie, nie wierząc, że diler będzie miał to, co mnie zadowoli.

– Mój szef nazywa to „Lelkiem”. Nazwa głupia jak cholera, ale towar pierwsza klasa. To właściwie nie jest zwykły narkotyk, sam nie wiem, jak to nazwać. Jebać. W każdym razie zrobione z naturalnych składników i jedna strzykawka wystarczy, by wywołać kilkudniowy odlot – mówił, podając mi dziwną substancję. 

– Co rozumiesz przez naturalne składniki? – zapytałem, przyglądając się strzykawce. 

– O takie szczegóły musiałbyś zapytać szefa, ale wiem jedno: prędzej by umarł, niż stworzył jakieś syntetyczne gówno. To niepoprawny tradycjonalista. 

– I tak nie mam nic do stracenia. Jeśli po tym umrę, to przynajmniej z uśmiechem na ustach. Biorę.

– Świetnie. Miłej zabawy!

– Zaraz! A zapłata?

– Nie musisz płacić, przyjacielu. Po prostu za tydzień spotkamy się tutaj. Opiszesz swoje wrażenia i tyle. To będzie dla mojego szefa wystarczającą zapłatą. 

– Czyli stałem się królikiem doświadczalnym? – zapytałem, ale dilera już nie było.

 

Cała ta sytuacja bardzo mnie zastanowiła. Do tego stopnia, iż zacząłem odczuwać lęk. Teraz wiem, że to opierające się memu szaleństwu resztki zdrowego rozsądku próbowały powstrzymać mnie od popełnienia strasznego błędu. Tajemnicza osoba dilera i jego szefa, przezroczysta substancja w małej strzykawce, nazwa pochodząca od ptaka kojarzonego ze śmiercią, brak informacji o narkotyku nawet w najmroczniejszych czeluściach Dark Webu i perspektywa „kilkudniowego odlotu”. Wszystkie te czynniki wywoływały u mnie lekki niepokój. Nie trwało to jednak długo, gdyż obłęd i chora determinacja wkrótce pochłonęły na zawsze wszelkie obawy. Nigdy w życiu nie byłem tak pewny swego. Usiadłem na łóżku, zaaplikowałem sobie „Lelka” i runąłem na poduszkę, oczekując objawienia.

 

Przez pierwsze kilkanaście minut nic się nie działo, toteż sfrustrowany szybko wstałem na równe nogi i ponaglony do działania niewyjaśnionym impulsem wyjrzałem przez okno balkonowe. To, co zobaczyłem było niezwykłe. Za okienną szybą zamiast spodziewanego balkonu ujrzałem prowadzące w dół schody porośnięte martwym bluszczem. U dołu stopni rozciągało się wywołujące przytłaczające uczucie beznadziei, ponure pustkowie. Zerknąłem w górę. Wysoko na niebie dryfowała swego rodzaju wyspa. Na niej znajdowała się wielka, gotycka katedra zbudowana z czerwonego piaskowca, jak sądziłem po dłuższej chwili wpatrywania się w fasadę budowli. Nie mam pojęcia, ile czasu stałem jak wryty przed własnym oknem, nim z oszołomienia wyrwał mnie dźwięk dzwonu. Ogłuszająco głośny, wstrząsający całym ciałem jak gdyby dzieliło mnie od niego zaledwie kilka centymetrów. Nie wiem jak to wyjaśnić, ale wiedziałem, że oto jestem wzywany przez dzwon podniebnej katedry, więc powinienem otworzyć okno, zejść po schodach i podążać naprzód przez depresyjnie wyglądające pustkowie. Tak też zrobiłem. Gdy znalazłem się pośród szarych piasków tego dziwnego świata, zdałem sobie sprawę, że nie panuję nad własnym ciałem. Moje nogi same stawiały kolejne kroki, jak gdyby obdarzone były własną wolą. Wtedy właśnie, daleko na horyzoncie, zobaczyłem Jego. Wyłonił się niespodziewanie spod piasku. Miał około czterdziestu metrów wysokości. Wielkie, humanoidalne stworzenie o niepokojącym wyglądzie. Olbrzym. Znany i zakorzeniony głęboko w ludzkiej wyobraźni obraz olbrzyma nie wystarczy, aby opisać poruszającego się wolnym, ociężałym krokiem giganta, który tak bardzo zwrócił moją uwagę. Sam nie mam pojęcia jak przedstawić go za pomocą słów, więc posłużę się przykładami z malarstwa, licząc, że na ich podstawie czytelnik samodzielnie stworzy własny obraz owej istoty. Czy zgodny z prawdą, czy nie, to szczerze mówiąc mnie nie obchodzi. Niezwykłej kreaturze daleko było do „Kolosa” Francisca Goyi, który to bardziej przypomina ludzki i znany obraz olbrzyma. Stwór aparycją przywodził raczej na myśl mroczne, niepokojące wizje niemożliwie chudych, podobnych do żywych trupów postaci wprost z obrazów polskiego artysty Zdzisława Beksińskiego. Groteskowe szkielety powleczone brudnobrązową skórą. Taki był Olbrzym, za którym wwiercający się w mózg dźwięk katedralnych dzwonów kazał mi podążać.

Kroczyłem bezmyślnie naprzód, skupiony jedynie na tej jednej czynności. Kompletnie zapomniałem o „Lelku”, dilerze i mojej pierwotnej motywacji, będącej bezpośrednią przyczyną tego przedziwnego doświadczenia. Co najbardziej niezwykłe przez cały czas wierzyłem, że wszystko wokół mnie nie jest wytworem zamroczonego narkotykiem umysłu a rzeczywistością. Olbrzym, szary piach pustyni, dzwony. Z tych elementów składał się mój realny świat. Mym nowym życiem było podążanie za Olbrzymem, a rozczarowany i zdesperowany pisarz Todd Walters został gdzieś w tyle. Odchodził w zapomnienie niczym sen z dzieciństwa. 

Ów osobliwy trans przerwało nagle wrażenie obecności czegoś. Czułem, że ktoś lub coś kroczy obok mnie. Rozejrzałem się. Nie dostrzegłem nikogo oprócz wciąż idącego powoli Olbrzyma, jednak uczucie bytności nieznanej istoty żywej przybierało na sile. Wytężyłem wzrok i ku własnemu przerażeniu zobaczyłem coś. Niewyraźny zarys zakapturzonej postaci odzianej w powłóczystą szatę i podpierającej się kosturem. Podążała za gigantycznym potworem tak samo bezmyślnie jak ja. Zupełnie jakby pozbawiona była własnej woli. Po chwili przed mymi oczyma pojawiło się więcej identycznych konturów. Cały tłum widmowych pątników. Poczułem jak kleszcze strachu coraz bardziej zaciskają się na moim żołądku. Zdałem sobie sprawę, iż umysł wyzwolił się spod obezwładniającego wpływu dzwonów. Nagromadzony w nim lęk musiał znaleźć ujście i jak to zawsze bywa wybrał struny głosowe. Zagrał na nich niczym demoniczny skrzypek, sprowadzając jeszcze większy koszmar. Krzyknąłem rozpaczliwie i padłem na kolana. Kleszcze strachu zwolniły uścisk. Poczułem się lepiej, jednakże otaczające mnie widziadła nie pozostawały głuche na hałas. Kolos i pielgrzymi zatrzymali się, odwrócili w moją stronę. Następnie wyciągnęli kościste, trupie łapy przed siebie, mamrocząc coś w nieznanym języku. Plugawy bas tych głosów wywołał u mnie ciarki. Pragnąłem uciec nie oglądając się i tak też zrobiłem. Biegłem na łeb, na szyję w stronę porośniętych martwym bluszczem schodów. Poczułem nagły wstrząs, upadłem na piach i spojrzałem za siebie. Kilkanaście metrów ode mnie, spod piasku wystrzelił w górę wielki, czarny kształt przypominający ptaka. Na kilka sekund zawisł w powietrzu, po czym z niewyobrażalną prędkością poszybował w moją stronę. Odskoczyłem w lewo, bestia przeleciała obok ze świstem. Skręciła i znów spróbowała staranować nieproszonego gościa. Tak, wiedziałem, że byłem tu intruzem a ptaszysko strażnikiem, którego cel stanowiło usunięcie niepożądanej istoty. Właściwie nie mam pojęcia, skąd to twierdzenie wzięło się w mojej głowie. Po prostu wiedziałem i tyle. Stwór był wyjątkowo zawzięty. Atakował szybko i bezlitośnie. Za którymś z kolei razem nie udało mi się w porę wykonać uniku i przerażające szpony bestii rozharatały mi ramię. Krwawiłem dość obficie, mimo to spróbowałem ponownie ratować się ucieczką. Gnałem ile sił w nogach a monstrum wciąż usiłowało mnie rozszarpać. Czułem się jakbym próbował uciec przed żywym tornadem. Serce waliło mi jak młotem. Jeden błyskawiczny świst i mogłem zginąć przecięty na pół potężnym jak stal dziobem latającej kreatury. Przypływ adrenaliny sprawił, że w ogóle zapomniałem o rannym ramieniu. Myślałem jedynie o dotarciu do schodów. Niespodziewanie dostrzegłem je. Nareszcie! Od wolności dzieliło mnie zaledwie kilkanaście metrów. Modliłem się do wszystkich bogów, abym uciekł z tego strasznego miejsca w jednym kawałku. Niestety, jak to zwykle bywa, bogowie są kapryśni i patrzenie na cierpienia robaków zwanych ludźmi sprawia im wielką radość. Na ostatnich czterech metrach potknąłem się i upadłem na piach. Ptaszysko wylądowało obok mnie i przygwoździło do ziemi masywną łapą. Następnie uniosło do dzioba i usiłowało zmiażdżyć mi czaszkę. Drżałem jak osika. Byłem pewien, iż oto nadszedł mój koniec. Z głupią nadzieją, że to mnie uratuje wychrypiałem rozpaczliwie:

– Proszę, nie zabijaj!

Ptak zatrzymał się i przemówił strasznym, charczącym głosem:

– Każdy intruz musi zginąć. To nie miejsce dla ludzi. Przerwałeś świętą pielgrzymkę. Giń, człowieku.

Wykorzystałem okazję i z całych sił uderzyłem potwora pięścią w plugawe, czerwone ślepie. Zawył ogłuszająco i puścił mnie. Kiedy tylko upadłem na stały grunt, zerwałem się na równe nogi jak oparzony i pognałem do schodów. Wspiąłem się po stopniach tak szybko, iż miałem wrażenie jakbym lewitował kilka centymetrów nad ziemią. Bestia nie mogła już mnie złapać. Skrzeczała jedynie ogłuszająco i łypała nienawistnymi ślepiami. W ten sposób uciekłem ze świata ponad rzeczywistością. 

 

Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem po znalezieniu się ponownie we własnym pokoju było wyjrzenie przez okno. Za szybą widziałem to, co zwykle, więc ucieczka faktycznie się powiodła. „Lelek” przestał działać. Te dwie myśli były jednymi z ostatnich, które miały jakikolwiek sens, gdyż późniejsze odczucia i sytuacje wydają mi się jedynie bezsensownym kolażem niezwiązanych ze sobą obrazów. Krótko mówiąc: oszalałem. Mój biedny, przyzwyczajony do monotonnej normalności umysł nie potrafił pojąć tego, co przeżyłem. W momencie spisywania tej relacji siedzę w niezbyt przestronnym, skąpo wyposażonym pomieszczeniu. To chyba pokój szpitalny. Czy wylądowałem w zakładzie dla obłąkanych? Nie jestem pewien, choć to bardzo możliwe. 

Oto moja historia. Nie wiem czy ktokolwiek ją przeczyta. Większość z pewnością uzna tę pisaninę za majaki odurzonego narkotykami umysłu i będzie miała ku temu podstawy. Tacy ludzie żyją w cudownej bańce niewiedzy. Nie zdają sobie sprawy z istnienia drugiego świata i sposobów przekroczenia granicy znanej każdemu rzeczywistości. Zazdroszczę im. Ja poznałem skrzętnie skrywaną tajemnicę, czego bardzo żałuję. To królestwo obce i niebezpieczne, w którym człowiek nigdy nie powinien postawić stopy. Chyba, że jest głupcem albo szaleńcem lub co gorsza, jednym i drugim. Nocami śnię o przedziwnych budowlach cechujących się architekturą łamiącą wszelkie znane w naszym świecie prawa fizyki. O złowieszczych rytuałach wędrujących przez wieczność olbrzymów. O groteskowych, potwornych pielgrzymach śpiewających ekstatycznie pieśni bogów starszych niż Ziemia. I wreszcie o przerażającym, czerwonym oku ptasiego strażnika. Czasem słyszę też katedralne dzwony. Wzywają mnie, błagają bym powrócił. Chyba tak zrobię. Nie pasuję do własnej rzeczywistości. Moja psyche jest rozdarta i tylko w świecie za zasłoną śmiertelnej egzystencji jestem w stanie odnaleźć siebie na nowo. 

Ucieknę stąd, gdy tylko nadarzy się okazja. Muszę to zrobić, inaczej zwariuję lub umrę. Ostatnia sensowna myśl krąży po mojej głowie. Mianowicie sądzę, iż ów rękopis stanie się tym wielkim, monumentalnym dziełem, o którym marzyłem. Poświęciłem wiele, aby przedstawiona w nim historia potoczyła się tak, a nie inaczej, ale kto powiedział, że wielka sztuka nie będzie wymagać wielkich poświęceń?

 

***

W mrocznym gabinecie starego dworku na Angel Street panowała nienaturalna cisza. Nie dało się usłyszeć tykania starego zegara z kurantem, skrzypienia desek podłogowych, harców grasujących w domu myszy ani nawet oddechu mężczyzny siedzącego za biurkiem i czytającego w skupieniu starą, oprawioną w skórę księgę. Chorobliwą statyczność zasnuwającą pomieszczenie przerwał nagły błysk nakreślonego kredą w kącie pokoju heksagramu z wpisanym w środek okiem. Szybko gasnący blask ujawnił chłopaka stojącego w centrum symbolu. Podszedł do czytającego mężczyzny, ukląkł i rzekł:

– Walters uciekł ze szpitala, śledziłem go aż do parku. Tam znalazł przejście do Świata Za Zasłoną. Wskoczył do niego i zniknął. 

– Jak wyglądał? – zapytał ten za biurkiem.

– Nie przemienił się do końca, ale nie przypominał też człowieka. Bliżej mu było do jakiejś hybrydy. Brakującego ogniwa między człowiekiem a Pielgrzymem. 

– Czyli formułę należy zmodyfikować. Zbierz nowe składniki, lecz tym razem bez Olszej Krwi. Myślę, że to ona powoduje przemianę. 

– Tak jest, mistrzu – odparł chłopak. Następnie wbiegł w heksagram i zniknął równie nagle jak się pojawił. 

Mężczyzna za biurkiem otworzył szufladę i wyjął z niej notatnik. Otworzył go na odpowiedniej stronie i obok koślawo nabazgranego zdania brzmiącego: Serum „Lelek” – eksperyment nr 57 – Todd Walters dopisał: nieudany. 

Koniec

Komentarze

Hej. Wstęp trochę smętny. Opis kawałka życia w różnych odsłonach, jednak wszystkie rozważania kręcą się wokół jednego – niespełnienia pisarskiego. Plus za narrację skierowaną bezpośrednio do czytającego, jakby pomiędzy piszącym a wchodzącym w historię istniała więź. Ładne opisy.

Pisarz był naprawdę zdesperowany, skoro wykonał tak ryzykowny krok i skosztował wynalazku niewiadomego pochodzenia. Bohater miał lepszy odlot niż Indianie po zapaleniu fajki.

Świat za kurtyną ciekawy, tajemniczy. Wszyscy tam egzystujący jakby etapami przenikali do tamtej struktury i podążali w nieznanym kierunku, za olbrzymim przewodnikiem.

Ptak – strażnik. Scena walki o życie udana, niemniej samo uniknięcie przez bohatera śmierci ciut nierealne. Zbyt łatwo wyswobodził się z osaczenia i znalazł drogę powrotną, nawet, gdy spojrzymy na to pod kątem zanikającego odurzenia.

Wynalazca substancji mnie zastanowił. Ma bardzo wysoki iloraz inteligencji albo nie pochodzi z tego świata. Ogólnie, pomysł ciekawy, zakończenie otwarte i nadal tajemnicze.  

To takie moje luźne skojarzenia.

Pozdrawiam. :) 

Cóż, Stormie, wyznam szczerze, że opisy doznań bohatera po zażyciu narkotyków, nie są w stanie niczym mnie zająć, nie potrafię też dojrzeć w nich fantastyki – widzę jeno omamy. Ale muszę też przyznać, że nie czytało się źle, choć to zupełnie nie moja bajka.

 

Czy zgod­ny z praw­dą, czy nie, to szcze­rze mnie nie ob­cho­dzi. → Czy tu aby nie miało być: Czy zgod­ny z praw­dą, czy nie, to szcze­rze mówiąc, mnie nie ob­cho­dzi. Lub: Czy zgod­ny z praw­dą, czy nie, to tak naprawdę mnie nie ob­cho­dzi.

 

przed mymi oczy­ma po­aj­wi­ło się… → Literówka.

 

z nie­wy­obra­żal­ną pred­ko­ścią po­szy­bo­wał… → Literówka.

 

Te dwie myśli były jed­ny­mi z ostat­nich, które po­sia­da­ły ja­ki­kol­wiek sens… → Te dwie myśli były jed­ny­mi z ostat­nich, które miały ja­ki­kol­wiek sens

Nie wydaje mi się, aby myśli mogły cokolwiek posiadać.

 

Serum „Lelek” – eks­pe­ry­ment nr. 57→ Po tym skrócie nie stawia się kropki.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Tygrysico,

dziękuję za pełen przemyśleń komentarz. Takie lubię najbardziej, bo mogę dzięki nim zastanowić się nad wieloma kwestiami. 

Cieszy mnie, że w ogólnym rozrachunku się podobało. Na uratowanie bohatera ze szponów ptasiego strażnika trochę nie miałem pomysłu i wyszło coś takiego. Przez myśl przeszła mi koncepcja uśmiercenia Todda i wskrzeszenia go jako mieszkańca Świata Za Zasłoną. 

Wynalazca serum i jego pomagier raczej nie pochodzą z tego świata, ale pozostawiłem tak jak w kwestii zakończenia otwartą furtkę :)

Dzięki raz jeszcze i pozdrowienia również dla Ciebie!

 

regulatorzy

Trochę starałem się uratować koncepcję narkotykowego odlotu końcową scenką. Heksagramy, teleportacje, Todd zmieniający się w potwora. To wszystko miało utwierdzić czytelnika w przekonaniu, iż nie były to omamy ;)

Może mogłem dorzucić w zakończeniu coś więcej? Na przykład proces przemiany bohatera w Pielgrzyma.

Mimo to cieszy mnie, że płynąc przez tekst nie napotkałaś sztormów :)

Jak zawsze dziękuję za wyłapanie błędów. 

Ruszam do poprawek i pozdrawiam serdecznie! 

Bardzo proszę, Stormie. Jak zwsze miło mi, że mogłam się przydać. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Tym razem jest fantastyka, jest okejka.

Mam wrażenie, że konstrukcyjnie to powinien szort – fabuła taka szortowa. Wydaje mi się, że początek jest nadmiernie przeciągnięty. Ale poza tym w porządku.

Babska logika rządzi!

Finkla

Dzięki, że wpadłaś. Teraz już na 100% elementy fantastyczne będą się u mnie pojawiać ;)

Nad początkiem spędziłem najwięcej czasu, pisano mi pod szortem, że więcej rozkmin i przemyśleń bohatera mile widziane i chyba za bardzo wziąłem to sobie do serca. 

Muszę się natomiast nie zgodzić co do tego, że fabuła nadaje się na szort. Wręcz przeciwnie, jestem zdania, że gdybym się naprawdę zawziął z tej historii dałoby się napisać coś jeszcze większego objętościowo :)

Cieszy mnie, że czytało się przyzwoicie. Pozdrawiam! 

Ja wcale nie mam monopolu na rację. :-)

Babska logika rządzi!

Jako wielki miłośnik twórczości Beksińskiego powiem, że potrafiłem sobie wyobrazić to co widział bohater po zaaplikowaniu lelka. Przyznam, że siadło :)

Sajmon15

Cieszy mnie, że dobrze się czytało.

Niektórzy mówią, że Beksiński to artysta przereklamowany, ale osobiście takie twierdzenia uznaję za totalną głupotę i również uwielbiam wszystko, co stworzył od fotografii, przez rysunki po obrazy. 

Dzięki za przeczytanie i pozdrawiam! 

Cześć, Stormie!

 

Odnoszę wrażenie, że mogłeś nieco bardziej eksplorować wątek Pielgrzymki i Pielgrzymów. To jest nawet ciekawe, jest jakaś tajemnica, którą czytelnik chciałby zgłębić. Myślę, że za dużo zostało w tej sferze niedopowiedzeń. Właściwie, po lekturze nie mam pewności, czy ten wątek w ogóle jest “prawdziwy”, czy też narrator sobie go wymyślił w narkotycznym widzie po zażyciu “serum”.

 

Ogólnie surrealistyczne opisy wyszły Ci całkiem nieźle. Po zamknięciu oczu jakaś wizja pozostaje w wyobraźni, to na plus.

 

Podczas lektury nie czułem specjalnie napięcia czy grozy, ale mam wrażenie, że w dzisiejszych czasach przestraszyć to można najwyżej małe dzieci, a nie dorosłych, więc się nie czepiam. Natomiast dla mnie największym horrorem w tekście były ogromne bloki tekstu niepodzielone na mniejsze akapity :P Przyjrzałbym się temu :)

 

Pozdrawiam serdecznie!

Jak opisał mnie pewien zacny Bard: "Szyszkowy Czempion Nieskończoności – lord lata, imperator szortów, najwspanialsza portalowa Szyszunia"

cezary_ceazry

Co do Pielgrzymki masz rację, teraz myślę, że bohater mógł jednak dokądś dotrzeć przed konfrontacją ze strażnikiem. Choć z drugiej strony niedopowiedzenia w horrorze czasem wypadają lepiej niż wyjaśnienia.

Nie wiem, co odpowiedzieć na zarzut o blokach tekstu, gdyż po prostu zawsze pisałem w taki sposób. Czytam też dużo klasycznych horrorów, w których takie spore akapity to normalka. Wydaję mi się również, że jest to po części spowodowane mniejszą ilością dialogów, które jednak dynamizują tekst i wyróżniają się na tle opisów. Bo w końcu opowiadanie w większości stanowi opis wrażeń, emocji i tego, co przeżywa bohater. 

Mimo to zastanowię się nad tym. 

Dzięki za komentarz oraz przeczytanie i również pozdrawiam! 

Cześć, Sztorm. Dobrze napisane opowiadanie. Nie jest to zbyt obszerny tekst, dlatego nie doszukuję się wytłumaczenia o co tak naprawdę chodzi z kolesiem na końcu, który przeprowadził eksperyment i po co. Na dobrą sprawę, dla samej historii to chyba nie ma większego znaczenia. Jeśli chodzi o dokładność, Van Gogh chorował na Chada, dawniej określaną jako psychoza maniakalna, zapewne dlatego w stanach epizodów chorobowych zachowywał się irracjonalnie i nieprzewidywalnie, w czym absynt mu nie pomagał, a zaogniał chorobę. Mogłeś zastosować przykład Witkacego, tutaj bardziej byłoby to trafione. Nasz znany antropolog Malinowski również miał w tym spory udział, ponieważ dostarczał Witkacemu np.peyotl, który w Europie nie był dostępny. Podobało mi się Twoje opowiadanie, trochę momentami skojarzenia miałem z Lovecraftem i Poe. Pozdrawiam.

Dzięki za przeczytanie i komentarz Hesket.

Przyznam się, że nie wiedziałem, na co dokładnie chorował van Gogh, więc stąd niedopatrzenie.

Wiedziałem jedynie o epizodach psychotycznych, depresji czy nagłych napadach smutku i melancholii. No i absyncie.

Skojarzenia z Poem i Lovecraftem trafne, bo obaj panowie inspirują mnie od dłuższego czasu :)

Miło mi, że się podobało.

Pozdrawiam również! 

Nowa Fantastyka