Sir Franciszek z całą pewnością nie nadawał się do bycia tym kim był (ze względu na skalę tego nienadawania się nie sposób zwać go dalej „Franciszkiem”, raczej, jak zwykli to robić właściwie wszyscy, zwać go będziemy „Prosiaczkiem”). Spośród wszystkich strachliwych stworzeń na tym dobrym świecie, on jeden chyba odczuwał największy strach przed… no właściwie przed wszystkim.
Jakim zatem cudem zajmował stanowisko generała głównodowodzącego? Cóż, o to już trzeba by zapytać króla Jakuba (i tu ponownie, nie sposób zwać go „Jakubem”, raczej, zgodnie z dynastycznym brzemieniem „Puchatkiem” albo jak zwykli to robić jego wrogowie „PuchatkE” – koniecznie z akcentem na ostatnią samogłoskę).
Król Puchatek miał słabość do tej kruchej i przerażonej każdym dźwiękiem istoty. Z czego ona się brała, trudno określić. Jedni mówili, że Sir Prosiaczek zaoferował mu znaczną łapówkę w postaci hektolitrów miodu pitnego. Wiadomo przecież, że król Puchatek za miód pitny to i nawet swojej żony użyczył (celowo w tym zdaniu nie użyto wyrazu „użyczyłby”, jako, że w królestwie panowała niemalże pewność, że król właśnie to zrobił). Ktoś jeszcze powiedział kiedyś, że król Puchatek lubił otaczać się miernotami. Być może była to i prawda, ale z czego, na litość Krzysztofa, miał wybierać? Najlepiej jego pole manewru prezentował fakt, że stanowisko (jakże prestiżowe) Dworskiego Czarodzieja sprawował Sowus – wielki mędrzec, nieznający choćby jednego zaklęcia.
Tak więc no… Sir Prosiaczek się nie nadawał, ale tak jakoś wyszło, że stanowisko zajmował. I wcale nie odejmowało mu to obecnie strachów.
– Weź się w garść, bo na blade Krzycha lico, odetnę ci dostawy tych marynowanych żołędzi! – wydarł się Puchatek, a głos miał tubalny, bo i jego brzuch działał nieco jak tuba. Zwłaszcza, gdy był pusty.
– Ale kiedy ja niespecjalnie… – zająknął się sir Prosiaczek, chyba nie wiedząc tak do końca, „co on tak niespecjalnie”. Tak sobie powiedział, bo zbyt straszne byłoby nic nie powiedzieć.
– No dokładnie! Wreszcie z sensem! – prychnął Puchatek, a prychać również potrafił. – Ty właśnie niespecjalnie – westchnął, chyba zdając sobie sprawę, że to nie wina Prosiaczka, że takie sprawował stanowisko. Ktoś go w końcu mianował, ale tu już Puchatek nie zamierzał wchodzić w szczegóły i szukać winnych.
– Dobra, krótko. – Zebrał myśli w kupę, co zajęło mu chwilę. Rodzinie Puchatków herb o tytule „Rozumek” nie nadano bez powodu. – Mamy wojnę. Znowu. Więc trzeba spiąć tyłki i no… tego… jaktosie…
– Pobór? – zasugerował sir Prosiaczek, przypominając sobie, że akurat on rozum ma.
– Nie no, ten drugi. – Machnął ręką Puchatek, marszcząc czoło, jakby co najmniej kończył liczyć ostatnie drzewa w Stumilowym Lesie.
– Ruszenie? – Prosiaczek zaczął już brylować mnogim nazewnictwem wojskowym.
– Poruszenie, no mówiłem, przecież. – Twarz króla rozpogodziła się, ukazując pełen brak skażenia inteligencją.
– Poruszenie to spory wysiłek jest. Logistyka nakazuje, że wartałoby być pewnym, że trzeba je robić – wtrącił się najmniej lubiany przez kogokolwiek palatyn Królik. Puchatkowi bardzo się to imię nie podobało, po pierwsze dlatego, że brzmiało jak „król”, po drugie… no bo mu się nie podobało. Już się parę razy w życiu niepotrzebnie odwrócił, gdy ktoś mówił „króliku” i zapadło mu to w pamięć.
– A ty nie bądź taki mądry – prychnął Puchatek, czując się po tych mocnych słowach jakby właśnie ograł samego Krzysztofa w warcaby.
– Kiedy logistyka… – marudził Królik, tupiąc nogą.
– Logistyka to długie i głupie słowo – odburknął król.
– Oj nie takie długie – zauważył kolejny z zebranych, czyli Sowus, jak zawsze wypowiadając się w kwestiach najważniejszych. – Jak sobie o tym pomyślę, to słownik z czterdziestego drugiego jako najdłuższe słowo wskazywał „Stumilowowiekowopowietrzn…
– Logistyka jest długie – rozstrzygnął Puchatek, nim bardzo zbyt długie słowo z czterdziestego drugiego się skończyło. Sowus przyjął to, jak zawsze, z pokorą.
– Dobra, dobra – przerwał król, tylko zapomniał, że nie miał komu przerwać, bo nikt nie mówił. – Mamy wojnę. W a ż n ą wojnę. Być może ostateczną. Pamiętacie chyba ostatnią wojnę, hę? – rzucił.
Pokiwali głowami. Nie pamiętali, tak samo zresztą jak król.
– Nigdy więcej czegoś takiego. Tamta klęska jest… tego no… jaksieto…
– Porażką? – zasugerował Królik.
– Hańbą? – wtórował Sowus.
– Nie no! – Machnął okrąglutką ręką król. – Rysą jest! Rysą na pięknej korze naszego lasu. Sowusie, nie mów, że nie pamiętasz tej klęski.
– Ależ oczywiście, królu – bardzo grzecznie skłamał Sowus.
Kłamał, gdyż klęski tej nikt nie pamiętał. Miała ona miejsce bardzo dawno, tak dawno, że najśmielsi sądzili, że nigdy nie miała miejsca, a tylko ją wymyślono. Ale legenda o wuzlach i ich wuwuzelach, od których dźwięków runął na ziemię pnący się u szczytów drzew pałac Dworskiego Czarodzieja była nie do wyparcia z pamięci. Żądza zemsty tliła się nawet w sir Prosiaczku.
– Tym razem tak nie będzie. Spuścimy im takie manto, jak Krzysztof. Koniec życia legendami. Teraz my się nimi staniemy! – zadeklarował po wojskowemu, a trzeba przyznać, że charyzmę miał. Problem w tym, że niespecjalnie miał kogo przekonywać, bo Królik i tak był przeciwko, Prosiaczek i tak się bał, a Sowus i tak się nie skupił.
– A jesteście wszyscy tacy no…! – Machnął ręką król. – Królik, ty mi wyślesz te listy. To znaczy nie mnie, tylko im. Wiesz do kogo no! Mają się stawić przy mostku w gotowości bojowej. Sowus, ty ogarniesz to no… zapatrzenie, no mówiłem. Zapatrzenie wojska ogarniesz. Jakieś tam byle jakie, ale brzuch pełny ma być, to ważne. Jak żołnierz zamiast dowódcy słyszy burczenie brzucha to nici z wojny, mówię wam! – mówił, jakby faktycznie wiedział.
***
Królik listy wysłał i nawet na dobre adresy. Co więcej, wezwanie utrzymał w poważnym tonie, tak, że wielu przekonało. Wystarczyło zresztą wspomnieć słówkiem o Hefalumpach, czy też po prostu „Lumpach”, by zjeżył się włos na ciele każdego w Stumilowym Lesie, a także by zagrzało się serce każdego wojownika. Takie zagrożenie było przecież ostateczne. „Albo Lumpy albo my!” krzyknął kiedyś (podobno) Krzysztof i zniknął, zatem przyjęto, że w jego wypadku były to jednak Lumpy. Ale, jeśli odwieczny wróg pojmał, pokonał lub przegnał Krzysztofa, to sprawa jawiła się jako najsłuszniejsza zemsta. Królik doskrobał nawet na wezwaniach, że król wzywa na „Krzyścjatę”. To już musiało przekonywać.
Sowus także się spisał. Zaopatrzenia było „jak dla armii”, bo przecież dla armii właśnie było. Przede wszystkim podwoił zamówienia na żołędzie marynowane i potroił zamówienia na miód pitny (miał podwoić, ale machnął mu się błąd, król go z jakichś przyczyn nie zrugał). Przygotował też inne materiały na obóz, zapewnił wodę pitną i niepitną.
Sir Prosiaczek, jak na głównodowodzącego przystało, nie robił nic, bo i król nic mu nie zlecił. Po prostu towarzyszył Puchatkowi i to wydawało się wystarczać. O zgrozo, Puchatek chyba go nawet lubił.
Pierwsza przy mostku stawiła się, jak zawsze gorliwa i bitna, Kangurzyca, zwana też „Pierwszą Mamą”. Królik co prawda twierdził, że wymyślając ten przydomek wyraźnie napisał „Pierwsza Dama”, ale kto by go tam słuchał.
Pierwsza Mama była kawałem żołnierza. Nie do zdarcia w walce, wymierzała ciosy… no właśnie. Nie darmo mówiło się „sprać komuś mordę jak kangur”. Nikt jednak wymyślając to powiedzenie nie pomyślał, że ktoś będzie chciał użyć go w stosunku do kangura. Tak czy siak, z obecnością Kangurzycy wojna już miała sens. Sprać mogła każdego i to tak solidnie jak prała kolczugę swojej córki na tarce przy rzece.
Jej córka, zwana „Pierwszą Córką”, przybyła w towarzystwie jeźdźca, kawalera orderu Żołędzia oraz Honorowego Obywatela Stumilowego Lasu, jak również czterokrotnego mistrza olimpijskiego we wszystkich dyscyplinach zawierających w sobie nazwę „skok”, za wyjątkiem skoku o tyczce (ze względów honorowych odmówił użycia tyczki, co odrobinę wpłynęło na wynik). Nadoficer Tygrys zaiste był chlubą rycerstwa Królestwa. Nie „Chlubą”, bo zaszczytna i jedyna „Chluba” przysługiwać mogła wyłącznie Kangurzycy, Pierwszej Mamie. Ale taka zwykła chluba już sir Tygrysowi należała się, jak Puchatkowi miód pitny.
Wielkiego stawiania się wojsk było właściwie tyle. Przybycia Podchorążego Kłapouchego za „wielkie” uznać nie można było. Nie bez powodu nosił tytuł Podchorążego w wojsku, w którym zwykły Chorąży nie funkcjonował. Skądinąd ten niezaszczytny tytuł nosił na własny wniosek, wyższe honory uznając za „obciążające psychicznie”.
Niemniej, gdy Puchatek wyszedł przed swój dwór i popatrzył na teren przy mostku, mógł poczuć zadowolenie. Poprawił na sobie czerwoną kamizelę, dolizał resztki miodu pitnego, które z jakichś przyczyn znalazły się na jego łapkach i chwiejnym (nie ze względu na miód pitny, król po prostu tak chodził) krokiem poczłapał do mostka.
– Moi drodzy! – odezwał się, a wojownicy zebrali się, by posłuchać swojego władcy.
Puchatek odchrząknął zbierając chaotyczne myśli.
– Mamy przed sobą… tego… ten… hmmm. – Król zgubił myśl. Pewnie powinien coś zjeść.
– Konfrontację – podszepnął mu Sowus, który wśród obowiązków zawodowych miał wpisane „bogate słownictwo”. Naprawdę tak miał.
– Tak właśnie. Mamy przed sobą kompromitację! – oznajmił.
– Oznacza to, że udajemy się na ekspozycję na skraj lasu. Bo poza lasem jest coś czego w tym lesie nie chcemy. To znaczy, jakby jest w tym lesie, ale my nie chcemy tego tu – zaczął wyjaśniać król, czując całym sobą wielką mądrość, która płynęła z jego słów. Rycerze jej nie czuli, ale i rycerz nie jest od czucia, a okładania nieprzyjaciela. Dlatego bez większych oporów wojownicy zaskandowali:
– Nie chcemy! – rozbrzmiało po lesie, niosąc się echem między starymi drzewami.
– W takiej grupie nie musimy się niczego bać! – Król zrobił pauzę, bo musiał zaczerpnąć oddechu do swoich niewielkich płuc. – Na pamięć po Krzysztofie! Na jego wielką… tegono… Krzysztofność! Albo Lumpy albo my! – zakrzyknął i rzeczywiście te słowa, choć nie miały sensu, to miały coś co mogło chwytać za serce.
„Nie bez powodu jestem królem” pomyślał sobie. „A może bez powodu? Słabą mam ostatnio pamięć” odpowiedział sobie po chwili w myślach, ale na dłuższe rozważania już nie miał sił. Potrzebował coś zjeść.
– Niech żyje Krzyścjata! – zawołał Tygrys, zawsze nadmiernie entuzjastyczny. Dla przykładu zdarzało się temu kawalerzyście zaszarżować tak intensywnie, że lądował za liniami wroga i to tak daleko, że nie zdążał wrócić na pole bitwy nim bitwa się skończyła.
– Krzyścjata! – zawtórowały Pierwsza Mama i Pierwsza Córka.
– Nie inaczej. – W niewyjaśnionych okolicznościach przebił się niski głos Kłapouchego, choć wcale nie krzyczał.
Puchatek był zadowolony, jak zadowolony byłby każdy władca mający przyzwoitą i wierną armię. A że zebrani wykrzyknęli rodowe zawołanie herbu „Rozumek”, mógł czuć się już zupełnie wesoły. „Co będzie dziś na śniadanie?!” wybrzmiało bardzo donośnie i kilkakrotnie. A królowi przypomniało to, że czas na drugie śniadanie.
Zakwaterowanie tak licznego wojska wymagało sporego wysiłku, ale i temu podołano. Głównie dlatego, że nad wszystkim czuwali Królik i Sowus, którzy, czego by nie mówić, mieli trochę oleju… to znaczy miodu, w głowie, a także dlatego, że Kangurzyca z własnej woli wyprała i wysuszyła wszystkim kolczugi, zbroje i hełmy. Kolejnego dnia wojsko było w pełnej gotowości bojowej.
Puchatek wyszedł rankiem z dworu i stanął przy mostku. Zwyczajne przeciągnąłby się i spróbował dotknąć palców u nóg, ale dziś jeszcze miał w planach wielką bitwę. Sowus powtarzał mu, że istnieje coś takiego jak „przemęczenie” i że jest ono bardzo groźną chorobą.
– Sir Prosiaczku, czyń honory – powiedział król, a głównodowodzący przeraził się na samą myśl co ma czynić. Ze strachu prawie popruł swój biały wojenny szaliczek. Dobre dwie minuty zajęło mu wyjście ze stanu ataku paniki, a gdy już zebrał się do powiedzenia czegoś, głos ugrzązł mu w malutkim gardle.
– Na misia-patysia! Nie czyń honorów i już się nie kompromisuj – prychnął zdenerwowany Puchatek.
– Kompromituj – poprawił szeptem Sowus.
– Nie kompromitowuj, właśnie! – Puchatek naprawdę był zdenerwowany.
– Sowusie, jak się czyni honory? – zapytał ciszej, stojącego po lewej Dworskiego Czarodzieja.
– Hmmmmm… – mruknął Sowus i mruknięcie to zapisano jako trzecie najdłuższe w historii Stumilowego Lasu.
– Jak powtarzał mój stryjeczny prapradziadek w kronice z trzydziestego drugiego „Kto na wojnę idzie, ten niech wypatruje myszy”… A może to o polowaniu było. Ale już na pewno powtarzał, mój stryjeczny prapradziadek w sensie, on powtarzał właśnie, że „Gdzie wiatr wieje, tam drzewa stoją” – wyjaśnił na tyle długo, że Puchatek zdążył podrzemać i obudzić się w międzyczasie.
– Gdzie wiatr wieje, tam drzewa stoją? To ja powiem „Gdzie Lumpy wieją, tam nasze wojska stoją”. Dobre nie? – zadowolił się, wypinając brzuch do przodu. Kamizelka wojenna nie do końca go zasłaniała.
– Tylko, że Lumpy nie latają, panie – zauważył Królik, bez wiary, że jego uwaga zostanie wzięta pod uwagę.
Na uwagę palatyna Puchatek zareagował tubalnym śmiechem. Zawtórował mu sir Prosiaczek, Sowus, a nawet żołnierze, którzy oczekiwali na sygnał do wymarszu.
– Lumpy nie latają! Też mi coś! – Puchatek wydawał się umierać ze śmiechu.
– Niewiele o nich wiemy poza podaniami od Krzysztofa, ale na pewno nie latają i nie potrafią przemieszczać się pod ziemią. Nie mają nawet skrzydeł, zgodnie z rysunkami, które mamy – tłumaczył się Królik, choć jego słowa trafiały na twardą ścianę niezrozumienia.
– Wystarczy tej zabawy. – Król zarządził koniec wymuszonych śmiechów. – Zwalniam cię, Króliku – rzucił jakby od niechcenia.
– Wyrzucasz mnie z pracy? – zdziwił się Królik, choć zabrzmiał prawie jakby mówił „nareszcie”.
– Nie, nie. Za szybko mówisz. Zwalniam cię, żebyś trochę wolniej mówił – łaskawie wyjaśnił król, nie patrząc nawet na Królika. Teraz przed oczami miał tylko swoją armię.
– Gdzie Lumpy wieją, tam nasze wojska stoją! – krzyknął z przekonaniem. – Wymarsz! – oznajmił i z pewnym trudem przeszedł po mostku.
Wojska w zamieszaniu rozpoczęły wymarsz, każdy żołnierz w inną stronę. To nie spodobało się królowi, który począł krzyczeć i wydawać sprzeczne rozkazy. Przy czym sir Tygrys zdążył już być o dobre pięć rzutów żołędziem dalej. Kilkanaście minut trwało, by wszyscy zebrali się ponownie wokół władcy.
– To jeszcze raz – zarządził Puchatek. – Wymarsz! Tam! – Wskazał łapką kierunek.
– To południe, wasza wysokość – doradził mu szeptem Królik.
– Jeny! Południe, a ja bez drugiego śniadania. Załatwmy to szybko – jęknął Puchatek, a jego brzuch zawtórował mu burknięciem.
I tak oto wielka, być może największa w historii Stumilowego Lasu, armia, w chwale udała się na wojnę, która trwała od wieków. Maszerując na południe, spełniano życiową misję każdego mieszkańca wiernego Krzysztofowi – walkę z hefalumpami i wuzlami.
W pięknym szyku bojowym, z sir Tygrysem i Pierwszą Mamą na czele i Kłapouchym w ogonie, wojsko zawędrowało na pole bitwy, gdzie rozstrzygnąć się miała przyszłość lasu. Słońce świeciło i dało się czuć, że Krzysztof im sprzyja. Czuło się to mniej więcej tak, jak czuje się, że zaraz spadnie deszcz. Niby nikt tego nie wie, ale jakoś wiadomo, że to pewne. I tak Puchatek patrząc na horyzont (tak naprawdę głównie pod nogi, by się nie potknąć) miał pewność, że dziś dokona się pomsta i zapanuje sprawiedliwość. Że dziś wróg… trudno powiedzieć co z nim, ale na pewno coś niemiłego.
Stanęli w szyku bojowym, gotowi zmieść z powierzchni ziemi każdego kto stanie przed nimi. Czekali w ciszy. Czekali. Minęło pięć minut. Piętnaście. Pół godziny i godzina.
Wróg się nie stawił. Jak zawsze dotychczas, nie przybył, by walczyć. I dzięki temu dalej miał istnieć w głowach mieszkańców lasu i dalej ich straszyć oraz wyjadać zapasy, gdy nie patrzą. Wróg zwyciężył, choć nie przybył. A zupełnie mniejsze znaczenie miało to, czy istniał naprawdę.