
Pomysł zrodził się w 2022 roku, a inspiracją były słowa sekretarza generalnego ONZ, które otwierają to opowiadanie. Tekst długo dojrzewał i żywię nadzieję, że jest już zjadliwy. Zapraszam do lektury! :)
Pomysł zrodził się w 2022 roku, a inspiracją były słowa sekretarza generalnego ONZ, które otwierają to opowiadanie. Tekst długo dojrzewał i żywię nadzieję, że jest już zjadliwy. Zapraszam do lektury! :)
„Połowa ludzkości znajduje się w strefie
zagrożenia powodziami, suszami,
ekstremalnymi burzami i pożarami.
Żaden naród nie jest na to odporny,
a mimo to nadal napędzamy
nasze uzależnienie od paliw kopalnych.
Mamy dwie możliwości:
zbiorowe działanie
lub zbiorowe samobójstwo”.
António Guterres, sekretarz generalny ONZ, lipiec 2022
– Peter Kingston – odpowiedziałem, usłyszawszy pytanie o nazwisko. – Inżynier. Zajmuję się sztuczną inteligencją.
Po udzieleniu odpowiedzi na kilka kolejnych pytań, ruszyłem w kierunku wskazanym przez rudego recepcjonistę. Długim korytarzem, pokrytym kamieniem (a raczej czymś, co miało go imitować) doszedłem do drzwi. W ich górną połowę wstawiono półprzezroczystą szybę. Im bliżej podchodziłem, tym wyraźniej widziałem przez nie żywo poruszające się postacie w kitlach. To one miały być tak łaskawe, by wypełnić mi dzień serią niezliczonych atrakcji. W planie znalazły się medyczne eksperymenty i analizy, które Światowa Organizacja Zdrowia przygotowała, aby pomóc w ustaleniu, jak duża jest ludzka inteligencja, jak człowiek radzi sobie z emocjami i czy jego ciało jest równie zdrowe jak duch. Skąd ta trzecia osoba – nie wiem, wiem za to, że nie byłem sam i że jak wszyscy zostałem tu skierowany przez ministerstwo. W listach zapraszano nas na „pifko”, jak w skrócie nazywano to Powszechne Badanie Psychicznej i Fizycznej Kondycji Obywateli. Trochę bez sensu wydało mi się sprawdzanie parametrów zdrowotnych w samym środku epidemii, lecz do bezsensownych decyzji rządzących – jak chyba wszyscy – zdążyłem się już przyzwyczaić.
Dotarłszy do drzwi, poczułem niczym nieuzasadniony niepokój. Stłumiłem go w sobie i nacisnąłem klamkę. Gdy znalazłem się w środku, jasne stało się, że sala, do której zostałem pokierowany przez płomiennowłosego przewodnika była jedynie poczekalnią. Stąd miałem udać się do gabinetu numer sto siedemnaście, jak wyczytałem na chwilę wcześniej wręczonej mi karteczce.
Wspominałem o atrakcjach? Cóż, trochę skłamałem. Prawda jest taka, że godziny dłużyły się niemiłosiernie, a koniec wcale tego nie wynagradzał. Badania, jakim poddano mnie w kolejnych ośmiu pokojach, nie były wprawdzie szczególnie męczące, ale jednak opuszczając klinikę, czułem się tak, jakbym właśnie przeszedł skomplikowaną operację. No, co najmniej ukończył maraton. A choć kondycję mam, nie chwaląc się, całkiem niezłą, to długodystansowych biegów za nic w świecie nie wpisałbym w rubryce „zainteresowania”. Wspomnienie ruchu coś mi jednak przypomniało: czas ruszać przed siebie.
Na zewnątrz wcale nie było lepiej. Słońce nie dawało wytchnienia i czułem się tak, jakbym zaraz miał utopić się w ściekającym po plecach pocie. Nieprzyjemną wilgoć czułem nawet pomiędzy pośladkami (choć akurat tę informację mogłem sobie pewnie darować). Mokrą od potu dłonią otworzyłem drzwi i wszedłem do budynku. Rzuciłem okiem na klimatyzator, a liczba trzydzieści cztery, bijąca z niego czerwienią, zdawała się ze mnie drwić. No i tłumaczyła, dlaczego po wejściu do środka nie poczułem się ani trochę lepiej.
– Nie można by tak trochę podkręcić tej klimatyzacji? – spytałem kobietę z zawieszoną na szyi plakietką, oznajmiającą wszem wobec, że zajmuje się tu obsługą klientów. Na dobrą sprawę nie wiem, czemu to zrobiłem. Dobrze znałem odpowiedź i żadnym zaskoczeniem nie było dla mnie, gdy odparła:
– Takie przepisy, przykro mi.
Zapytała, w czym może pomóc. Wyjaśniłem więc, że kończą mi się kartki na wodę. Po kilku chwilach otrzymałem nowy stosik. Przewertowałem. Widząc napis „piętnaście litrów” na każdej z nich, spytałem:
– Jeszcze mniej?
– Niestety.
Opadłem z sił, choć przed momentem nie wiedziałem, że w ogóle jeszcze jakieś mi zostały. Budząc w sobie świadomość, że na nic się jednak te moje narzekania nie zdadzą, udałem się do matki. Obiecałem, że wpadnę, a z dystrybutorni miałem właściwie po drodze. Zresztą i tak robię to za rzadko.
– Cześć, mamo. – Przywitałem się i ucałowałem ją w policzek.
– Witaj, synku. Napijesz się czegoś czy tylko na chwilę wpadłeś?
– Jak masz kawę, to bardzo chętnie.
Bez słowa wstała i włączyła czajnik. Wyjąwszy pojemnik z szafki wsypała po jednej łyżeczce zmielonych ziaren do dwóch filiżanek. Gdy przycisk w czajniku odskoczył, dając znać, że woda osiągnęła odpowiednią temperaturę, zalała kawę i wyciągnęła w stronę filiżanek drżące dłonie.
– Zaczekaj, mamo, ja to zrobię.
Wstałem i podszedłem do blatu. Po chwili siedzieliśmy już przy stoliku. Piłem kawę, opowiadając mamie o wydarzeniach tego dnia. Słuchała uważnie.
– Oni nas chcą zabić – powiedziała ni stąd, ni zowąd.
– O czym ty mówisz? – spytałem, a mój wzrok uciekł w kierunku zdjęć z jej przeszłości. Patrzyłem na mamę sprzed dekad, stojącą na czele tłumu. Uśmiechniętą tak jak już dawno się nie uśmiechała. W białej koszuli z czarną pandą na dumnie wypiętej piersi.
– Nie chcieli nas słuchać, a teraz my musimy słuchać ich.
– O czym ty mówisz? – zadałem pytanie raz jeszcze.
– O tych badaniach. Po co chcą to wszystko wiedzieć? Chcą wiedzieć kogo… Oni nas chcą zabić – powtórzyła. – Boję się, Piotruś.
Słowa mamy długo nie dawały mi spokoju. Gdy jednak kilka tygodni później wracałem z porannych zakupów, humor mi jak najbardziej dopisywał. Po wejściu do bloku, zgodnie ze swoim zwyczajem, stanąłem na palcach i odchyliłem klapkę skrzynki na listy, by zerknąć, czy w środku coś aby na mnie nie czeka. Zauważyłem, że i owszem, sięgnąłem więc do kieszeni po kluczyk i po chwili wyjąłem niewielką i niezbyt grubą kopertę sygnowaną przez ministerstwo zdrowia. Nie otworzyłem jej. A przynajmniej nie od razu. Postanowiłem, że najpierw zjem drugie śniadanie, lecz leżący tuż obok talerza list skutecznie odbierał mi apetyt. No i po moim dobrym humorze też nie został już nawet ślad. Po trwającej dobrych dziesięć minut walce z samym sobą i z kanapką, która jednak zdawała się nie kończyć, dałem za wygraną. Drżącą ręką wyjąłem z szuflady nóż. Rozciąłem brzeg koperty i zajrzałem do wnętrza. Znalazłem tam tylko pojedynczą kartkę z wydrukowaną tabelką, której ktoś ręcznie nadał cyfrowe wypełnienie. Do każdej z ośmiu pozycji, odpowiadających tylu właśnie przeprowadzonym badaniom, przypisano wartość od zera do tysiąca. Moje oczy prześlizgnęły się po każdej z liczb, ale na dłużej zatrzymały się dopiero na tej dziewiątej, już pod tabelką. Odczytałem tam siedem tysięcy osiemset osiemdziesiąt jeden po dwukropku za słowem „suma”. Chyba nieźle – pomyślałem. Bez sensu było się tak obawiać. Wzmocnione jeszcze przez matkę obawy mam jednak chyba wpisane w swoje jestestwo.
Pracuję w branży nowych technologii i być może dlatego mam do nich tak niewielkie zaufanie. Korzystanie z elektronicznych ustrojstw dawno już ograniczyłem do minimum, a o tym, co dzieje się na świecie, czytam właściwie wyłącznie na papierze. To mój rytuał – każdego dnia rano wychodzę na zakupy z obowiązkowymi przystankami w piekarni, gdzie kupuję świeże pieczywo, i w kiosku, z którego wracam biedniejszy o garść monet, ale i bogatszy o gazetę. W sumie jednak nie jestem pewny, po co to robię – i tak codziennie piszą o tym samym. Lasy płoną, lodowce się topią, tornada szaleją, a morza i oceany ukrywają pod swoimi taflami kolejne skrawki ziemi, zmuszając ich mieszkańców do znalezienia sobie nowych domów. Fale uchodźców nie maleją, kolejna epidemia trwa w najlepsze, a rządy wprowadzają obowiązkowe szczepienia. Znów. I tak toczy się to życie na planecie Ziemia.
Po dzisiejszym wydaniu nie spodziewałem się niczego innego. Nie miałem nawet ochoty na lekturę. Pomyślałem, że zrobię to w samolocie. Wziąłem więc teczkę do ręki i dziennik pod pachę. Ruszyłem na lotnisko.
– Naszą konferencję zamknie wykład wybitnego specjalisty, eksperta z dziedziny uczenia maszynowego, który dziś przedstawi prelekcję na temat tak zwanej silnej sztucznej inteligencji. Szanowni państwo, przed państwem doktor Peter Kingston.
Tak zapowiedziany i w akompaniamencie gromkich oklasków wyszedłem zza kulis, by opowiedzieć zgromadzonym o ostatnich osiągnięciach w tej dziedzinie.
– Czy są jakieś pytania? – sam zapytałem, gdy dotarłem do końca referatu. I kilka rzeczywiście się pojawiło. Odpowiedziałem na tyle sprawnie, na ile potrafiłem, lecz po czwartym ogłosiłem, że już wystarczy, tłumacząc się późną porą, choć powód był zgoła inny. Nie będę owijać w bawełnę: czym prędzej musiałem udać się do toalety. Najwyraźniej stres całego dnia dał o sobie znać, a gdy już ze mnie wyszedł w całości, skorzystałem z papieru, zapiąłem spodnie, spuściłem wodę i opuściłem kabinę. Podszedłem do umywalki i podsunąłem dłonie. Najpierw – by aktywować dozownik mydła. Potem – by z kranu zaczęła powolutku kapać woda. To ostatnia rzecz, jaką pamiętam z tego dnia.
***
Zapytała, czy jestem gotowy. Znacząco spojrzałem na stojącą obok mnie walizkę i odpowiedziałem, że nigdy nie byłem bardziej. Kłamałem. Młoda urzędniczka obdarzyła mnie uśmiechem, lecz oczy zdradziły, że w nim także nie było szczerości. Wolałbym już chyba, by nie uśmiechała się w ogóle. Nie karmiła mojego poczucia winy.
Trzy dni temu obudziłem się w szpitalu.
– Miał pan szczęście – usłyszałem od pielęgniarki.
Szybko okazało się jednak, że nie do końca było to słuszne spostrzeżenie. To nie ja miałem szczęście, lecz innym go po prostu zabrakło. Już tytuł artykułu, w którym opisano to nieszczęście, mówił zresztą sam za siebie. „Grupa inżynierów zakwalifikowanych do programu MILIARD zginęła w ataku terrorystycznym” – tak to ujął redaktor. Najpewniej on, bo spec od tytułów we współczesnych mediach poradziłby pewnie, by nie zdradzać tak wiele już w pierwszym nagłówku. Na szczęście do gazet nie dotarła jeszcze internetowa kultura clickbaitu.
– Był pan wysoko na liście rezerwowej – powiedziała pielęgniarka.
Nie rozumiałem, o co jej chodzi. Na jakiej liście rezerwowej? Co w ogóle mam z tym wspólnego? W odpowiedzi podała mi broszurkę, której autorzy całkiem zgrabnie wyjaśnili, czym jest program MILIARD, z pewnością celowo unikając słów, takich jak depopulacja czy selekcja, za to kwieciście pisząc o świetlanej przyszłości i społecznym dobrostanie. Pięknie poruszyli temat przeludnionej Ziemi, niczego nie podając wprost. Od samego czytania w momencie zrobiło mi się niedobrze.
– Miał pan szczęście – powtórzyła, a ja nie potrafiłem przyznać jej racji.
Gdy kilka dni później autokar wiózł mnie do bunkra, który w najbliższym czasie miał być mi domem, obserwowałem świat za oknem. Patrzyłem na tę naszą wizytówkę, której nikt nie chciałby wziąć, a nawet gdyby wziął, wyrzuciłby pewnie zaraz za rogiem – tak jak od zawsze robiło się z ulotkami rozdawanymi w centrach miast. Na horyzoncie zaczęła jawić się zupełnie niepasująca do reszty krajobrazu, a zarazem imponująca kopuła wykonanej z marmuru budowli.
– Co to takiego? – spytałem siedzącego obok w garniturze gościa koło czterdziestki.
– Pamiętnik – odparł bez chwili zastanowienia. Widząc, że nie mam pojęcia, o czym mówi, dodał: – Miejsce spoczynku tych, którzy zostawili nam Ziemię.
Tych, którzy nie mieli szczęścia – poprawiłem go w myślach. Tych, wśród których miałem się znaleźć, a od których wyrwali mnie pozbawieni szansy na dalsze życie szaleńcy w swoim terrorystycznym sprzeciwie. Szaleńcami przynajmniej nazywali ich dziennikarze. Mnie jednak to określenie nie przechodziło przez gardło. Nie w tym przypadku.
– Grobowiec – dodał ważniak, najwyraźniej niewłaściwie interpretując mój tępy wyraz twarzy. – W pewnym sensie, rzecz jasna.
– Tak, tak, rozumiem – powiedziałem, wciąż siedząc bardziej w swojej głowie niż w tym autokarze. – Dzię…
Nie dokończyłem. Pojazd gwałtownie zahamował. W środku momentalnie zapanował popłoch. Szybko uświadomiłem sobie, dlaczego. Przyczynę ujrzałem, gdy zerknąłem przez przednią szybę. Stali tam w zwartej grupie. Zamaskowani. Nie miałem wątpliwości, że to oni. Rebelianci.
Przed szereg wyszedł jeden z nich. Domyśliłem się, że to ich przywódca. Przez myśl przeszło mi, że zaraz się zresztą przedstawi. Zamiast tego zza pleców wyjął pistolet maszynowy. Uniósł go przed siebie i wycelował w kierowcę.
– Jeśli nie ma miejsca dla nas, dla was też go nie ma – powiedział.
Huk wystrzału sprawił, że zacisnąłem powieki i zupełnie tego nieświadomy schowałem się za oparciem fotela. Usłyszałem… ciszę. Ponownie otworzyłem oczy i nieśmiało podniosłem głowę. Ujrzałem roztrzaskaną szybę. Przed autokarem, w setkach szklanych odłamków leżał przywódca rebeliantów. Na fotelu przede mną siedziała kobieta. Dłonie miała wyciągnięte przed siebie i trzymała w nich pistolet. Wydawało mi się, że czas stanął w miejscu i pewnie nie tylko ja miałem takie wrażenie.
Zachowała zimną krew. Musiała, bo zaraz rozległy się kolejne strzały. Choć część rebeliantów podjęła ucieczkę, inni wciąż próbowali walczyć. To, co działo się później, pamiętam jak przez mgłę. Nie mam pojęcia, jak to się stało, ale dotarliśmy na miejsce w komplecie.
Tym razem zagrożenie zostało zneutralizowane, ale nie łudziłem się – wiedziałem, że spróbują ponownie. Że będą próbować raz za razem. I zupełnie się im nie dziwiłem. Wbrew temu, co pisano w mediach, jestem przekonany, że ich celem nie było tylko wywołanie zamętu. To była walka o życie. Krzyk rozpaczy. Owoc ich bezsilności. Na Ziemi zostać miał bowiem tylko miliard jednostek nieprzeciętnych i dzieci, których potencjał był jeszcze nieodgadniony. Nikt więcej.
– Skąd oni się w ogóle wzięli? Jak się uchowali? – pytał jakiś facet kilka siedzeń dalej.
Po dotarciu do celu jeszcze przez jakiś czas nie opuszczaliśmy autokaru. Jedna sprawa, że nikt z nas nie miał na to najmniejszej ochoty. Przede wszystkim jednak służby na to nie pozwalały, chcąc upewnić się, że na pewno nic nam nie grozi.
– Nie dali się zaszczepić – odrzekł mój sąsiad w garniturze, jakby była to najoczywistsza rzecz na świecie.
– Chcesz mi powiedzieć, że…
– Dokładnie tak.
– Czyli ci, którzy mówili…
– Tak – odparł, nie dając dokończyć swojemu rozmówcy. Dobrze wiedział, co chce powiedzieć. Dla wszystkich stało się w tym momencie jasne, że ten jeden raz rzeczywiście sprzeciwem wobec szczepionek pomogli sobie, a nie zaszkodzili. – Mieli rację. Poniekąd, przynajmniej.
Wyjaśnił, że truciznę z opóźnionym zapłonem podano wszystkim wraz ze szczepionką, mającą pomóc w walce z trwającą epidemią. To znaczy wszystkim, którzy odpowiedzieli na wezwanie. Była (jak się miało okazać, wcale nie taka mała) garstka tych, których nazywano antyszczepionkowcami. Z czasem stali się rebeliantami.
Co zaś się tyczy zaszczepionych, słabsze jednostki ginęły od razu, w wyniku najrozmaitszych powikłań. Nie dość dobre – niewiele później. Przy życiu ostali się tylko wybitni – z organizmami na tyle mocnymi, by zniwelować wtłoczone w krwiobieg zagrożenie, albo też odratowani, ponieważ ich ogólne wyniki gwarantowały im przeżycie.
– …tak jak mój sąsiad tutaj – kontynuował swoją opowieść ważniak, ewidentnie mając na myśli właśnie mnie.
– Ty mnie znasz?
Zrobił pauzę i nie odpowiadał przez dłuższą chwilę. Dopiero po dobrych kilkunastu sekundach podjął temat:
– Dostał… – przerwał jednak i zwrócił się bezpośrednio do mnie: – chyba mogę o tym mówić?
Kiwnąłem głową na znak zgody, więc kontynuował:
– Już się żegnał z tym światem, ale dostał odtrutkę.
Choć przed momentem zgodziłem się bez wahania, szybko tego pożałowałem. Nagle odniosłem wrażenie, jakby reszta pasażerów tego stojącego w miejscu już którąś minutę autokaru odrzuciła mnie ze stada. Uznała za gorszego, niegodnego. Ważniak chyba też to zauważył.
– Był pierwszy na liście rezerwowej – zaczął mnie tłumaczyć. – Miał tyle samo punktów, tylko był o kilka tygodni starszy.
Odpowiedziały mu pomrukiwania. Oni już swoje wiedzieli. Dzięki, stary – pomyślałem, ale na głos nie powiedziałem nic.
***
Gdy usłyszałem, że jedziemy do bunkra, spodziewałem się zobaczyć coś zupełnie innego. W rzeczywistości zostaliśmy zaproszeni do środka czegoś, czemu bliżej było do podziemnego apartamentowca. Jedyna niedogodność – szczególnie dla introwertyków, takich jak ja – była taka, że mieszkaliśmy w czteroosobowych sypialniach. Z drugiej jednak strony przynajmniej do pewnego stopnia wymuszało to utrzymywanie kontaktu. Inaczej pewnie byłbym tam odludkiem. I nawet tej niechęci, którą wyczuwałem jeszcze w autobusie, nie dostrzegałem tu tak bardzo.
Pokój dzieliłem między innymi ze Svenem – chudym Skandynawem, który przedstawił mi się jako spec od odnawialnych źródeł energii. Po kilku dniach spędzonych w bunkrze to jego chyba najbardziej polubiłem i czułem, że nadajemy na tych samych falach. A przynajmniej podobnych.
– Jeszcze kilka lat temu mogłyby nas zostać ze cztery miliardy – powiedział pewnego dnia, jak zwykle w taki sposób, jakby mówił bardziej do siebie niż do kogoś innego. Nikt nie podjął tematu, ale Sven nie dawał za wygraną. – Serio. Gdyby ci na górze dogadali się trochę wcześniej. Gdyby wykazali chociaż trochę inicjatywy i zrozumienia.
To przypomniało mi o mamie. W tej koszulce z pandą. Pełnej wiary w to, że może być inaczej. Niesłuchanej. Co jej po tym, że miała rację? Ci, co mieli rację, albo już nie żyją, albo zaraz zginą. Ewentualnie – jak Sven – muszą ukrywać się w bunkrach. Żyć pod powierzchnią jak szczury. Ten gatunek jest – i zawsze był – skazany na zagładę. Wszyscy po prostu powinniśmy zniknąć. Oddać to wszystko we władanie tym niby nie dość inteligentnym zwierzętom, które jednak nigdy nie zrobiłyby sobie czegoś podobnego.
– …panele solarne czy wiatraki, mieliśmy całą potrzebną technologię, tylko zabrakło planu, decyzji…
Nagle uświadomiłem sobie, że Sven nadal opowiadał. Na szczęście w pokoju było jeszcze kilka innych osób, więc mój brak zaangażowania w temat pozostał niezauważony. Ponownie odpłynąłem myślami, z których wybił mnie dopiero wyraźnie przesiąknięty gniewem kobiecy głos.
– Ale wciskali nam to elektroniczne badziewie, zyliony gadżetów, gadżecików. I sztuczną inteligencję. – Dwa ostatnie słowa wypowiedziała wręcz z obrzydzeniem i wyzywająco skierowała wzrok na mnie. Zmaterializowała się przede mną zupełnie znienacka. Wysoka, szczupła i obiektywnie rzecz ujmując atrakcyjna brunetka, choć malująca się na twarzy wrogość nie dodawała jej uroku. Nie jestem pewny, jak ani kiedy się tutaj pojawiła, ale niezaprzeczalnie była nastawiona na walkę.
Zapadła cisza i poczułem się wywołany do tablicy.
– To nie narzędzie jest złe. To ludzie robiący z niego taki, a nie inny użytek. Jesteś też przeciwniczką noży, bo poza kanapką można nimi jeszcze zrobić krzywdę? – spytałem. Czułem, że udzielił mi się jej bojowy nastrój. I nie byłem dumny z tego banalnego porównania, ale na szczęście przeszło bez echa.
– Nie – odpowiedziała. – Ale przed sztuczną inteligencją ostrzegano od samego początku. Jak poroniony kodeks etyczny trzeba mieć, by tworzyć coś, co już z samego założenia może w którymś momencie przejąć samo nad sobą kontrolę?
– A stało się tak?
– Nie. Oficjalnie. Ale to niczego nie zmienia. I jak można podejmować decyzje na wysokich szczeblach w oparciu o to, co podsunie ci komputer?
– Zanim pojawiła się sztuczna inteligencja robiono to samo – decyzji nie podejmują i nigdy nie podejmowali ci, którzy najwięcej wiedzą, tylko ci, którzy twierdzą, że wiedzą, komu mogą zaufać. Wymieniliśmy tylko ludzkich doradców na wirtualnych doradców wyszkolonych przez ludzi.
– I uważasz, że to jest w porządku?
– A dlaczego nie? Może nawet jest dzięki temu lepiej, bo sztuczna inteligencja nie ma swojego interesu, więc może być lepszym, bezstronnym doradcą.
– Naprawdę jesteś tak naiwny? Może i ona sama nie ma interesu, ale mogą go mieć ludzie, którzy ją tworzą. Którzy w taki, a nie inny sposób ją szkolą, na takich, a nie innych zbiorach danych.
– Ale jaki to ma związek z tym, gdzie się znajdujemy? – spytałem, nie mając dobrego kontrargumentu.
– Być może nie ma żadnego. A może jest kluczowe. Zagapieni w olbrzymi potencjał sztucznej inteligencji w ogóle nie patrzeliśmy na koszty, jakie się z tym wiążą. Nie mówię tu o pieniądzach, tylko o zasobach. O marnotrawieniu energii na skalę, z jaką nigdy wcześniej nie mieliśmy do czynienia. Nigdy.
– A pomyślałaś chociaż raz, ile istnień uratowała sztuczna inteligencja? O postępie, jakiego dokonała w medycynie. O wszystkich lekach, które pomogła opracować, o diagnozach, których dokonała szybciej niż zdołaliby to zrobić lekarze? O technicznych udoskonaleniach, dzięki którym po prostu na świecie stało się bezpieczniej. Dzięki którym udało się utrzymać przy życiu tak wiele osób?
– Tak, życie tak wielu zostało uratowane. Widziałam ich – odparła lodowatym tonem – w Pamiętnikach wzdłuż drogi, którą tu przyjechaliśmy. Dobra robota.
Rozmowa nie skończyła się w tym miejscu, ale szczerze mówiąc pamiętam jej ciąg dalszy jak przez mgłę. Zdecydowanie mocniej wyryła się w mej pamięci krótka pogawędka z Kobayashim, która miała miejsce jeszcze tego samego dnia. Był to spokojny i choć zdystansowany, to i pogodny facet koło czterdziestki. Spytałem, jak to robi, że w tak okrutnych czasach udaje mu się zachować optymizm. A przynajmniej nie popadać w nieszczęśliwość i zrezygnowanie.
Rozmawialiśmy o tych, którzy odeszli. A właściwie o tych, których odesłano. O miliardach ludzi, których największym przewinieniem było to, że urodzili się nieco mniej inteligentni, sprawni czy zdrowi.
– Cóż znaczy śmierć? – zapytał.
Nie odpowiadałem i po chwili sam zdecydował się kontynuować:
– Wy na Zachodzie na śmierć patrzycie jak na koniec. Ewentualnie, jeśli wierzycie w coś więcej, to jak na prawdziwy początek. Dla nas to po prostu etap przejściowy pomiędzy jednym a kolejnym wcieleniem.
Wyjaśnił mi zawiłości swojej wiary. Przedstawił życie, które wymyka się ramom jednego wcielenia – życie, które ciągnie się przez pokolenia. Przekonaniom, które dodawały odwagi jego przodkom gotowym do popełnienia seppuku i które nadawały w jego odczuciu większy sens tak samemu życiu, jak i śmierci, która pozwalała zacząć od nowa, gdy pojawiła się taka potrzeba.
– Wierzysz, że powrócą? – zapytałem, nie precyzując, kogo mam na myśli.
– Tak, to możliwe.
– I zaczną od początku, jeszcze raz?
– Tak – powtórzył. – Restart.
***
Kiedy piszę te słowa, siedzę w bunkrze bodaj już piętnasty rok. Od dziewięciu nie widziałem słońca. Trzymają nas pod powierzchnią, bo na górze jest zbyt niebezpiecznie. Wspólnie próbujemy napisać nowy rozdział w historii naszego świata, a nie możemy go nawet zobaczyć. Mam tylko nadzieję, że Tobie będzie to dane.
To, że pod powierzchnią jest bezpieczniej, wcale nie znaczy, że jest kolorowo. Pomimo usilnych prób zbudowana jednej, zwartej społeczności, ta podzieliła się na kilka obozów. Większość z nich potrafi koegzystować, ale pomiędzy niektórymi panuje wrogość. Zbyt wiele jest pomysłów na przyszłość. Zbyt wiele marzeń i planów, gdy okazało się, że w ogóle jest jakaś przyszłość. Nie wiem, jak wygląda to w innych bunkrach – mówią, że tak samo, ale to o niczym nie świadczy.
Jeśli rzeczywiście jestem tu już piętnaście lat, to Ty musisz mieć siedem. Widziałem Cię tylko raz – zaraz po tym, jak się tu pojawiłeś. Odseparowali nas, by upewnić się, że wypełnisz swoje zadanie. Żeby uczucie nie stanęło na drodze do realizacji misji. Spełniania wyższych celów. Wiem, że mieli słuszność – przynajmniej tak długo, jak chcieli osiągnąć to, co sobie zaplanowali. Widząc dzień po dniu Twój uśmiech nie byłbym w stanie zagwarantować, że będę wystarczająco stanowczy, by właściwie Cię ukierunkować. By nie pozwolić Ci iść własną drogą. Gdzieś podskórnie czuję, że to nie jest dobra metoda, ale sterują tym ludzie mądrzejsi ode mnie. Przynajmniej chciałbym w to wierzyć.
Niemniej przedziwny to pomysł, by ratować ludzkość, odczłowieczając ją. A może to właśnie ludzkie żądze i emocje nie pozwalają temu gatunkowi przetrwać? Nie wiem.
Nie wiem też, czy kiedykolwiek pozwolą Ci to przeczytać. Mam taką nadzieję. I mama też. Po naszej pierwszej kłótni na temat sztucznej inteligencji przegadaliśmy razem jeszcze wiele długich nocy. Dyskutowaliśmy o wszystkim, coraz bardziej oddalając się od technologii, coraz głębiej drążąc pełen przemyśleń tunel w poszukiwaniu sensu życia. Te rozmowy podtrzymywały i do dziś podtrzymują mnie na duchu. Pomogły mi odnaleźć ten sens. Nawet jeśli jest tak daleko… jeśli jesteś tak daleko.
Mam nadzieję, że jesteś szczęśliwy. I że dane Ci będzie wyjść na powierzchnię, by zobaczyć piękno tej Ziemi. O ile coś tam jeszcze w ogóle jest.
Cześć, Beninie!
Sam początek trochę mnie zmylił. Spodziewałem się tekstu lekkiego, zabawnego i odprężającego, a Ty zakończyłeś w zasadzie apokalipsą.
Na plus opowiadania z pewnością zaliczę język, jakim operujesz. Nic mi przesadnie nie zgrzytało, czytało się płynnie.
Ale fabularnie strasznie się pogubiłem. Mam wrażenie, że chciałeś upchnąć troszkę zbyt wiele “grzybków do barszczyku” i w konsekwencji narrator lata od scenki do scenki z prędkością światła. W efekcie wydarzenia trochę się rozmywają, a spójność całości gubi. Przy okazji poszczególne spotkania tracą na znaczeniu. Po skończonej lekturze nie wiem zupełnie jakie znaczenie dla całości miało spotkanie z matką, albo dziwne testy poprzedzające to spotkanie. A jak na scenie pojawili się rebelianci, to aż musiałem cofnąć się do wcześniejszych fragmentów żeby zrozumieć, co tu właściwie się dzieje.
W kilku miejscach sztucznie wydłużasz tekst komentarzami narratora, które nic nie wnoszą do odbioru. Dla przykładu:
– Nie można by tak trochę podkręcić tej klimatyzacji? – spytałem kobietę z zawieszoną na szyi plakietką, oznajmiającą wszem wobec, że zajmuje się tu obsługą klientów. Na dobrą sprawę nie wiem, czemu to zrobiłem. Dobrze znałem odpowiedź i żadnym zaskoczeniem nie było dla mnie, gdy odparła:
– Takie przepisy, przykro mi.
Pogrubiony fragment wyciąłbym bez litości :D Takich przykładów jest więcej, ale zdarzają się głównie w pierwszej połowie tekstu.
W ogólnym rozrachunku nie mogę napisać żeby lektura była przykrością, ale uważam, że tekst powinien być albo znacznie dłuższy (wtedy sceny miałyby szansę wybrzmieć) albo znacznie krótszy (wtedy do ucięcia połowa :P). Pozdrawiam serdecznie! ;]
Jak opisał mnie pewien zacny Bard: "Szyszkowy Czempion Nieskończoności – lord lata, imperator szortów, najwspanialsza portalowa Szyszunia"
Cezary_cezary napisał w komentarzu: a Ty zakończyłeś w zasadzie apokalipsą.
A jak miał zakończyć? Wizją raju, bo wszyscy jednocześnie zmądrzeli? Nie bywało tak, nie jest i nie będzie do ostatniej chwili, o czym próbuje – bezskutecznie – nauczyć historia…
Cytat z tekstu: – Naprawdę jesteś tak naiwny? Może i ona sama nie ma interesu, ale mogą go mieć ludzie, którzy ją tworzą. Którzy w taki, a nie inny sposób ją szkolą, na takich, a nie innych zbiorach danych. ---> no i o to chodzi…
Chociaż tekst i jego wymowa leżą bardzo blisko tego, co sam myślę, lektura nie wstrząsnęła mną. Może właśnie dlatego? Ale to nie krytyka, jedynie wyjaśnienie braku entuzjastycznego komentarza.
Pozdrawiam
Adamie, szanowny Autor mógł zakończyć jak tylko mu się podobało i uznał za słuszne. Ja wyłącznie stwierdziłem, że po nieco lżejszym początku spodziewałem się innego tonu dalszej części opowiadania. Czy jestem rozczarowany? Nie, nic z tych rzeczy.
Jak opisał mnie pewien zacny Bard: "Szyszkowy Czempion Nieskończoności – lord lata, imperator szortów, najwspanialsza portalowa Szyszunia"
Cześć, cezary_cezary. Dziękuję Ci bardzo za komentarz. :)
To po kolei:
1) spotkanie z matką – matka była tylko "instrumentem" służącym temu, by zwrócić uwagę na to, że ludzie, którzy głośno mówili o tym, co może się stać – i mieli słuszność – byli ignorowani.
2) dziwne testy – te zaś służyły wytypowaniu miliarda ludzi, którzy mają pozostać na Ziemi (dzięki temu wiedzieli, że Peter ma być odratowany).
3) rebelianci – być może coś nie zagrało z ułożeniem wydarzeń w tekście, ale mam nadzieję, że po całej lekturze wybrzmiało to, że chodzi tu o osoby, które się nie zaszczepiły i w efekcie pozostały na Ziemi, chociaż nie było dla nich miejsca, w związku z czym podjęli działania, których motyw mieści się w wypowiedzi „Jeśli nie ma miejsca dla nas, dla was też go nie ma”.
4) wydłużanie tekstu – przyjmuję argument, chociaż w podanym przez Ciebie fragmencie chciałem zwrócić uwagę na to, że ludzie pomimo świadomości tego, jak wygląda sytuacja, nie potrafią się z nią do końca pogodzić i wciąż niejako z automatu mówią o swoich potrzebach, które nie mogą zostać zaspokojone.
Jeszcze raz dziękuję! :)
AdamKB – Tobie również dziękuję za lekturę i komentarz. No niestety, trudno o optymizm, chociaż zawsze dobrze jest mieć też jakąś iskierkę nadziei. Pozdrawiam!
ale mam nadzieję, że po całej lekturze wybrzmiało to, że chodzi tu o osoby, które się nie zaszczepiły i w efekcie pozostały na Ziemi, chociaż nie było dla nich miejsca, w związku z czym podjęli działania, których motyw mieści się w wypowiedzi „Jeśli nie ma miejsca dla nas, dla was też go nie ma”.
W kontekście całego tekstu – tak, wybrzmiało. Niemniej, w pierwszej reakcji miałem klasyczny system error :)
Jak opisał mnie pewien zacny Bard: "Szyszkowy Czempion Nieskończoności – lord lata, imperator szortów, najwspanialsza portalowa Szyszunia"
Beninie, choć wyłożyłeś sprawę w miarę jasno i zrozumiale, to nie ustrzegłeś się pewnych niejasności, które nasiliły się po tym, gdy bohater stracił przytomność. Trochę się wtedy pogubiłam, ale, mimo niewielkiego chaosu, dalsze wypadki pozwoliły zorientować się w czym rzecz.
Wykonanie pozostawia nieco do życzenia.
Długi, pokryty kamieniem (a raczej czymś, co miało go imitować) korytarz wieńczyły drzwi. → Nie wydaje mi się, aby drzwi mogły wieńczyć korytarz.
Proponuję: Długim korytarzem, pokrytym kamieniem (a raczej czymś, co miało go imitować) doszedłem do drzwi.
W ich górną połowę wstawiono szybę z półprzezroczystego szkła. → Nie brzmi to najlepiej – szyby zazwyczaj są szklane.
Proponuję: W ich górną połowę wstawiono półprzezroczystą szybę.
…jak duża jest człowiecza inteligencja, jak ów człowiek radzi sobie z emocjami i czy ciało tegoż człowieka jest równie zdrowe, co duch. → Powtórzenia.
Proponuję: …jak duża jest ludzka inteligencja, jak człowiek radzi sobie z emocjami i czy jego ciało jest równie zdrowe jak duch.
Stłumiłem go w sobie i naparłem. → A może: Stłumiłem go w sobie i nacisnąłem klamkę.
…wyczytałem na niewielkim skrawku papieru… → Czy dookreślenie jest konieczne? Skrawek jest niewielki z definicji.
A może: …wyczytałem na karteczce…
(choć akurat tę informację mogłem sobie pewnie darować). → Istotnie. Szkoda, że tego nie uczyniłeś.
…a bijąca z niego liczba trzydzieści cztery swoim czerwonym jestestwem zdawała się… → Trochę koślawe zdanie. Obawiam się, że liczby nie mają jestestwa.
Proponuję: …a liczba trzydzieści cztery, bijąca z niego czerwienią, zdawała się…
Wyjąłem z szuflady nóż i chwyciłem go drżącą ręką. → Czy dobrze rozumiem, że w jakiś magiczny sposób, nie dotykając go, wyjął nóż z szuflady, a później chwycił go?
Chyba nieźle – pomyślałem – bez sensu było się tak obawiać. → Druga półpauza jest zbędna. Przed myśleniem nie stawia się półpauzy.
Proponuję: Chyba nieźle – pomyślałem. Bez sensu było się tak obawiać.
Tu znajdziesz wskazówki, jak można zapisywać myśli bohaterów.
…gdy dotarłem do końca swego referatu. → Zbędny zaimek – wiadomo, że wygłaszał własny referat.
Od samego czytania w momencie zrobiło mi się niedobrze. → A może: Od samego czytania natychmiast zrobiło mi się niedobrze.
…spytałem siedzącego obok w garniturze gościa koło czterdziestki. → A może: …spytałem około czterdziestoletniego gościa w garniturze, siedzącego obok.
Widząc, że nie mam pojęcia, o czym mówi, dodał: – miejsce spoczynku tych, którzy zostawili nam Ziemię. → Widząc, że nie mam pojęcia, o czym mówi, dodał: – Miejsce spoczynku tych, którzy zostawili nam Ziemię.
Mnie samemu to określenie nie przechodziło przez gardło. → Czy zaimek jest konieczny?
…co pisano o nich w mediach, jestem przekonany, że ich celem nie było tylko wywołanie zamętu. To była ich walka o życie. Ich krzyk rozpaczy. Owoc ich bezsilności. → Czy wszystkie zaimki są konieczne?
Wszyscyśmy po prostu powinni zniknąć. → Wszyscy po prostu powinniśmy zniknąć.
…choć malująca się na jej twarzy wrogość nie dodawała jej uroku. → Zbędne zaimki.
…poczułem się przywołany do tablicy. → …poczułem się wywołany do tablicy.
– Tak, tak wiele uratowanych żyć. → Życie nie ma liczby mnogiej.
Proponuję: – Tak, życie tak wielu zostało uratowane.
https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/Zycie;20113.html
Widziałam je – odparła mroźnym tonem… → Widziałam je – odparła lodowatym tonem…
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Jak zwykle, po uwagach Reg odnośnie wykonania niczego dodać się nie ośmielę. Czytałem zainteresowany, jak uporasz się ze znanym problemem dystopii. którą sobie szykujemy. Moim zdaniem dobrze poradziłeś sobie. Nie żałuję, że przeczytałem, chociaż nie lubię tekstów o dystopii. Mimo wszystko podobało mi się. :(
Dziękuję, regulatorzy, za lekturę i – jak zwykle – potężną dawkę sugestii i poprawek. Naniesione! :)
Tobie również dziękuję, Koala75. Cieszę się, że Ci się podobało, pomimo że tekst jest utrzymany w niekoniecznie Twoich klimatach.
Pozdrawiam :)
Bardzo proszę, Beninie. Miło mi, że mogłam się przydać. :)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Początek trochę mnie wymęczył, potem było już lepiej i czytało się dobrze. Też nie do końca rozumiem znaczenia pierwszej części.
Pozdrawiam!
KOMENTARZ W PREZENCIE
Kto wie? >;
beninie
Skutecznie zrealizowałeś temat, mimo paru niedociągnięć czytało mi się dobrze i bez większych przystanków. Przydałaby się według mnie przerwa z gwiazdkami przed spotkaniem z matką, brak akcentu w tym miejscu spowodował chwilowy zawrót głowy.
Czytałem i widziałem dużo dystopijnych historii i mimo, że ta nie jest bardzo odkrywcza, nie nudziłem się. Epilog niezły.
Do mnie, moja puento..!