- Opowiadanie: benin - Restart

Restart

Po­mysł zro­dził się w 2022 roku, a in­spi­ra­cją były słowa se­kre­ta­rza ge­ne­ral­ne­go ONZ, które otwie­ra­ją to opo­wia­da­nie. Tekst długo doj­rze­wał i żywię na­dzie­ję, że jest już zja­dli­wy. Za­pra­szam do lek­tu­ry! :)

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Restart

„Po­ło­wa ludz­ko­ści znaj­du­je się w stre­fie

za­gro­że­nia po­wo­dzia­mi, su­sza­mi,

eks­tre­mal­ny­mi bu­rza­mi i po­ża­ra­mi.

 

Żaden naród nie jest na to od­por­ny,

a mimo to nadal na­pę­dza­my

nasze uza­leż­nie­nie od paliw ko­pal­nych.

 

Mamy dwie moż­li­wo­ści:

zbio­ro­we dzia­ła­nie

lub zbio­ro­we sa­mo­bój­stwo”.

 

An­tó­nio Gu­ter­res, se­kre­tarz ge­ne­ral­ny ONZ, li­piec 2022

 

 

 

– Peter King­ston – od­po­wie­dzia­łem, usły­szaw­szy py­ta­nie o na­zwi­sko. – In­ży­nier. Zaj­mu­ję się sztucz­ną in­te­li­gen­cją.

Po udzie­le­niu od­po­wie­dzi na kilka ko­lej­nych pytań, ru­szy­łem w kie­run­ku wska­za­nym przez ru­de­go re­cep­cjo­ni­stę. Długim korytarzem, pokrytym kamieniem (a raczej czymś, co miało go imitować) doszedłem do drzwi. W ich górną po­ło­wę wsta­wio­no półprzezroczystą szybę. Im bli­żej pod­cho­dzi­łem, tym wy­raź­niej wi­dzia­łem przez nie żywo po­ru­sza­ją­ce się po­sta­cie w ki­tlach. To one miały być tak ła­ska­we, by wy­peł­nić mi dzień serią nie­zli­czo­nych atrak­cji. W pla­nie zna­la­zły się me­dycz­ne eks­pe­ry­men­ty i ana­li­zy, które Świa­to­wa Or­ga­ni­za­cja Zdro­wia przy­go­to­wa­ła, aby pomóc w usta­le­niu, jak duża jest ludzka inteligencja, jak człowiek radzi sobie z emocjami i czy jego ciało jest równie zdrowe jak duch. Skąd ta trze­cia osoba – nie wiem, wiem za to, że nie byłem sam i że jak wszy­scy zo­sta­łem tu skie­ro­wa­ny przez mi­ni­ster­stwo. W li­stach za­pra­sza­no nas na „pifko”, jak w skró­cie na­zy­wa­no to Po­wszech­ne Ba­da­nie Psy­chicz­nej i Fi­zycz­nej Kon­dy­cji Oby­wa­te­li. Tro­chę bez sensu wy­da­ło mi się spraw­dza­nie pa­ra­me­trów zdro­wot­nych w samym środ­ku epi­de­mii, lecz do bez­sen­sow­nych de­cy­zji rzą­dzą­cych – jak chyba wszy­scy – zdą­ży­łem się już przy­zwy­cza­ić.

Do­tarł­szy do drzwi, po­czu­łem ni­czym nie­uza­sad­nio­ny nie­po­kój. Stłu­mi­łem go w sobie i nacisnąłem klamkę. Gdy zna­la­złem się w środ­ku, jasne stało się, że sala, do któ­rej zo­sta­łem po­kie­ro­wa­ny przez pło­mien­no­wło­se­go prze­wod­ni­ka była je­dy­nie po­cze­kal­nią. Stąd mia­łem udać się do ga­bi­ne­tu numer sto sie­dem­na­ście, jak wy­czy­ta­łem na chwilę wcześniej wręczonej mi karteczce.

Wspo­mi­na­łem o atrak­cjach? Cóż, tro­chę skła­ma­łem. Praw­da jest taka, że go­dzi­ny dłu­ży­ły się nie­mi­ło­sier­nie, a ko­niec wcale tego nie wy­na­gra­dzał. Ba­da­nia, jakim pod­da­no mnie w ko­lej­nych ośmiu po­ko­jach, nie były wpraw­dzie szcze­gól­nie mę­czą­ce, ale jed­nak opusz­cza­jąc kli­ni­kę, czu­łem się tak, jak­bym wła­śnie prze­szedł skom­pli­ko­wa­ną ope­ra­cję. No, co naj­mniej ukoń­czył ma­ra­ton. A choć kon­dy­cję mam, nie chwa­ląc się, cał­kiem nie­złą, to dłu­go­dy­stan­so­wych bie­gów za nic w świe­cie nie wpi­sał­bym w ru­bry­ce „za­in­te­re­so­wa­nia”. Wspo­mnie­nie ruchu coś mi jed­nak przy­po­mnia­ło: czas ru­szać przed sie­bie.

Na ze­wnątrz wcale nie było le­piej. Słoń­ce nie da­wa­ło wy­tchnie­nia i czu­łem się tak, jak­bym zaraz miał uto­pić się w ście­ka­ją­cym po ple­cach pocie. Nie­przy­jem­ną wil­goć czu­łem nawet po­mię­dzy po­ślad­ka­mi (choć aku­rat tę in­for­ma­cję mo­głem sobie pew­nie da­ro­wać). Mokrą od potu dło­nią otwo­rzy­łem drzwi i wsze­dłem do bu­dyn­ku. Rzu­ci­łem okiem na kli­ma­ty­za­tor, a liczba trzydzieści cztery, bijąca z niego czerwienią, zdawała się ze mnie drwić. No i tłu­ma­czy­ła, dla­cze­go po wej­ściu do środ­ka nie po­czu­łem się ani tro­chę le­piej.

– Nie można by tak tro­chę pod­krę­cić tej kli­ma­ty­za­cji? – spy­ta­łem ko­bie­tę z za­wie­szo­ną na szyi pla­kiet­ką, oznaj­mia­ją­cą wszem wobec, że zaj­mu­je się tu ob­słu­gą klien­tów. Na dobrą spra­wę nie wiem, czemu to zro­bi­łem. Do­brze zna­łem od­po­wiedź i żad­nym za­sko­cze­niem nie było dla mnie, gdy od­par­ła:

– Takie prze­pi­sy, przy­kro mi.

Za­py­ta­ła, w czym może pomóc. Wy­ja­śni­łem więc, że koń­czą mi się kart­ki na wodę. Po kilku chwi­lach otrzy­ma­łem nowy sto­sik. Prze­wer­to­wa­łem. Wi­dząc napis „pięt­na­ście li­trów” na każ­dej z nich, spy­ta­łem:

– Jesz­cze mniej?

– Nie­ste­ty.

Opa­dłem z sił, choć przed mo­men­tem nie wie­dzia­łem, że w ogóle jesz­cze ja­kieś mi zo­sta­ły. Bu­dząc w sobie świa­do­mość, że na nic się jed­nak te moje na­rze­ka­nia nie zda­dzą, uda­łem się do matki. Obie­ca­łem, że wpad­nę, a z dys­try­bu­tor­ni mia­łem wła­ści­wie po dro­dze. Zresz­tą i tak robię to za rzad­ko.

– Cześć, mamo. – Przy­wi­ta­łem się i uca­ło­wa­łem ją w po­li­czek.

– Witaj, synku. Na­pi­jesz się cze­goś czy tylko na chwi­lę wpa­dłeś?

– Jak masz kawę, to bar­dzo chęt­nie.

Bez słowa wsta­ła i włą­czy­ła czaj­nik. Wy­jąw­szy po­jem­nik z szaf­ki wsy­pa­ła po jed­nej ły­żecz­ce zmie­lo­nych zia­ren do dwóch fi­li­ża­nek. Gdy przy­cisk w czaj­ni­ku od­sko­czył, dając znać, że woda osią­gnę­ła od­po­wied­nią tem­pe­ra­tu­rę, za­la­ła kawę i wy­cią­gnę­ła w stro­nę fi­li­ża­nek drżą­ce dło­nie.

– Za­cze­kaj, mamo, ja to zro­bię.

Wsta­łem i pod­sze­dłem do blatu. Po chwi­li sie­dzie­li­śmy już przy sto­li­ku. Piłem kawę, opo­wia­da­jąc mamie o wy­da­rze­niach tego dnia. Słu­cha­ła uważ­nie.

– Oni nas chcą zabić – po­wie­dzia­ła ni stąd, ni zowąd.

– O czym ty mó­wisz? – spy­ta­łem, a mój wzrok uciekł w kie­run­ku zdjęć z jej prze­szło­ści. Pa­trzy­łem na mamę sprzed dekad, sto­ją­cą na czele tłumu. Uśmiech­nię­tą tak jak już dawno się nie uśmie­cha­ła. W bia­łej ko­szu­li z czar­ną pandą na dum­nie wy­pię­tej pier­si.

– Nie chcie­li nas słu­chać, a teraz my mu­si­my słu­chać ich.

– O czym ty mó­wisz? – za­da­łem py­ta­nie raz jesz­cze.

– O tych ba­da­niach. Po co chcą to wszyst­ko wie­dzieć? Chcą wie­dzieć kogo… Oni nas chcą zabić – po­wtó­rzy­ła. – Boję się, Pio­truś.

Słowa mamy długo nie da­wa­ły mi spo­ko­ju. Gdy jed­nak kilka ty­go­dni póź­niej wra­ca­łem z po­ran­nych za­ku­pów, humor mi jak naj­bar­dziej do­pi­sy­wał. Po wej­ściu do bloku, zgod­nie ze swoim zwy­cza­jem, sta­ną­łem na pal­cach i od­chy­li­łem klap­kę skrzyn­ki na listy, by zer­k­nąć, czy w środ­ku coś aby na mnie nie czeka. Za­uwa­ży­łem, że i ow­szem, się­gną­łem więc do kie­sze­ni po klu­czyk i po chwi­li wy­ją­łem nie­wiel­ką i nie­zbyt grubą ko­per­tę sy­gno­wa­ną przez mi­ni­ster­stwo zdro­wia. Nie otwo­rzy­łem jej. A przy­naj­mniej nie od razu. Po­sta­no­wi­łem, że naj­pierw zjem dru­gie śnia­da­nie, lecz le­żą­cy tuż obok ta­le­rza list sku­tecz­nie od­bie­rał mi ape­tyt. No i po moim do­brym hu­mo­rze też nie zo­stał już nawet ślad. Po trwa­ją­cej do­brych dzie­sięć minut walce z samym sobą i z ka­nap­ką, która jed­nak zda­wa­ła się nie koń­czyć, dałem za wy­gra­ną. Drżącą ręką wy­ją­łem z szu­fla­dy nóż. Roz­cią­łem brzeg ko­per­ty i zaj­rza­łem do wnę­trza. Zna­la­złem tam tylko po­je­dyn­czą kart­kę z wy­dru­ko­wa­ną ta­bel­ką, któ­rej ktoś ręcz­nie nadał cy­fro­we wy­peł­nie­nie. Do każ­dej z ośmiu po­zy­cji, od­po­wia­da­ją­cych tylu wła­śnie prze­pro­wa­dzo­nym ba­da­niom, przy­pi­sa­no war­tość od zera do ty­sią­ca. Moje oczy prze­śli­zgnę­ły się po każ­dej z liczb, ale na dłu­żej za­trzy­ma­ły się do­pie­ro na tej dzie­wią­tej, już pod ta­bel­ką. Od­czy­ta­łem tam sie­dem ty­się­cy osiem­set osiem­dzie­siąt jeden po dwu­krop­ku za sło­wem „suma”. Chyba nie­źle – po­my­śla­łem. Bez sensu było się tak oba­wiać. Wzmoc­nio­ne jesz­cze przez matkę obawy mam jed­nak chyba wpi­sa­ne w swoje je­ste­stwo.

Pra­cu­ję w bran­ży no­wych tech­no­lo­gii i być może dla­te­go mam do nich tak nie­wiel­kie za­ufa­nie. Ko­rzy­sta­nie z elek­tro­nicz­nych ustrojstw dawno już ogra­ni­czy­łem do mi­ni­mum, a o tym, co dzie­je się na świe­cie, czy­tam wła­ści­wie wy­łącz­nie na pa­pie­rze. To mój ry­tu­ał – każ­de­go dnia rano wy­cho­dzę na za­ku­py z obo­wiąz­ko­wy­mi przy­stan­ka­mi w pie­kar­ni, gdzie ku­pu­ję świe­że pie­czy­wo, i w kio­sku, z któ­re­go wra­cam bied­niej­szy o garść monet, ale i bo­gat­szy o ga­ze­tę. W sumie jed­nak nie je­stem pewny, po co to robię – i tak co­dzien­nie piszą o tym samym. Lasy płoną, lo­dow­ce się topią, tor­na­da sza­le­ją, a morza i oce­any ukry­wa­ją pod swo­imi ta­fla­mi ko­lej­ne skraw­ki ziemi, zmu­sza­jąc ich miesz­kań­ców do zna­le­zie­nia sobie no­wych domów. Fale uchodź­ców nie ma­le­ją, ko­lej­na epi­de­mia trwa w naj­lep­sze, a rządy wpro­wa­dza­ją obo­wiąz­ko­we szcze­pie­nia. Znów. I tak toczy się to życie na pla­ne­cie Zie­mia.

Po dzi­siej­szym wy­da­niu nie spo­dzie­wa­łem się ni­cze­go in­ne­go. Nie mia­łem nawet ocho­ty na lek­tu­rę. Po­my­śla­łem, że zro­bię to w sa­mo­lo­cie. Wzią­łem więc tecz­kę do ręki i dzien­nik pod pachę. Ru­szy­łem na lot­ni­sko.

– Naszą kon­fe­ren­cję za­mknie wy­kład wy­bit­ne­go spe­cja­li­sty, eks­per­ta z dzie­dzi­ny ucze­nia ma­szy­no­we­go, który dziś przed­sta­wi pre­lek­cję na temat tak zwa­nej sil­nej sztucz­nej in­te­li­gen­cji. Sza­now­ni pań­stwo, przed pań­stwem dok­tor Peter King­ston.

Tak za­po­wie­dzia­ny i w akom­pa­nia­men­cie grom­kich okla­sków wy­sze­dłem zza kulis, by opo­wie­dzieć zgro­ma­dzo­nym o ostat­nich osią­gnię­ciach w tej dzie­dzi­nie.

– Czy są ja­kieś py­ta­nia? – sam za­py­ta­łem, gdy do­tar­łem do końca re­fe­ra­tu. I kilka rze­czy­wi­ście się po­ja­wi­ło. Od­po­wie­dzia­łem na tyle spraw­nie, na ile po­tra­fi­łem, lecz po czwar­tym ogło­si­łem, że już wy­star­czy, tłu­ma­cząc się późną porą, choć powód był zgoła inny. Nie będę owi­jać w ba­weł­nę: czym prę­dzej mu­sia­łem udać się do to­a­le­ty. Naj­wy­raź­niej stres ca­łe­go dnia dał o sobie znać, a gdy już ze mnie wy­szedł w ca­ło­ści, sko­rzy­sta­łem z pa­pie­ru, za­pią­łem spodnie, spu­ści­łem wodę i opu­ści­łem ka­bi­nę. Pod­sze­dłem do umy­wal­ki i pod­su­ną­łem dło­nie. Naj­pierw – by ak­ty­wo­wać do­zow­nik mydła. Potem – by z kranu za­czę­ła po­wo­lut­ku kapać woda. To ostat­nia rzecz, jaką pa­mię­tam z tego dnia.

 

***

 

Za­py­ta­ła, czy je­stem go­to­wy. Zna­czą­co spoj­rza­łem na sto­ją­cą obok mnie wa­liz­kę i od­po­wie­dzia­łem, że nigdy nie byłem bar­dziej. Kła­ma­łem. Młoda urzęd­nicz­ka ob­da­rzy­ła mnie uśmie­chem, lecz oczy zdra­dzi­ły, że w nim także nie było szcze­ro­ści. Wo­lał­bym już chyba, by nie uśmie­cha­ła się w ogóle. Nie kar­mi­ła mo­je­go po­czu­cia winy.

Trzy dni temu obu­dzi­łem się w szpi­ta­lu.

– Miał pan szczę­ście – usły­sza­łem od pie­lę­gniar­ki.

Szyb­ko oka­za­ło się jed­nak, że nie do końca było to słusz­ne spo­strze­że­nie. To nie ja mia­łem szczę­ście, lecz innym go po pro­stu za­bra­kło. Już tytuł ar­ty­ku­łu, w któ­rym opi­sa­no to nie­szczę­ście, mówił zresz­tą sam za sie­bie. „Grupa in­ży­nie­rów za­kwa­li­fi­ko­wa­nych do pro­gra­mu MI­LIARD zgi­nę­ła w ataku ter­ro­ry­stycz­nym” – tak to ujął re­dak­tor. Naj­pew­niej on, bo spec od ty­tu­łów we współ­cze­snych me­diach po­ra­dził­by pew­nie, by nie zdra­dzać tak wiele już w pierw­szym na­głów­ku. Na szczę­ście do gazet nie do­tar­ła jesz­cze in­ter­ne­to­wa kul­tu­ra click­ba­itu.

– Był pan wy­so­ko na li­ście re­zer­wo­wej – po­wie­dzia­ła pie­lę­gniar­ka.

Nie ro­zu­mia­łem, o co jej cho­dzi. Na ja­kiej li­ście re­zer­wo­wej? Co w ogóle mam z tym wspól­ne­go? W od­po­wie­dzi po­da­ła mi bro­szur­kę, któ­rej au­to­rzy cał­kiem zgrab­nie wy­ja­śni­li, czym jest pro­gram MI­LIARD, z pew­no­ścią ce­lo­wo uni­ka­jąc słów, ta­kich jak de­po­pu­la­cja czy se­lek­cja, za to kwie­ci­ście pi­sząc o świe­tla­nej przy­szło­ścispo­łecz­nym do­bro­sta­nie. Pięk­nie po­ru­szy­li temat prze­lud­nio­nej Ziemi, ni­cze­go nie po­da­jąc wprost. Od sa­me­go czy­ta­nia w mo­men­cie zro­bi­ło mi się nie­do­brze.

– Miał pan szczę­ście – po­wtó­rzy­ła, a ja nie po­tra­fi­łem przy­znać jej racji.

Gdy kilka dni póź­niej au­to­kar wiózł mnie do bun­kra, który w naj­bliż­szym cza­sie miał być mi domem, ob­ser­wo­wa­łem świat za oknem. Pa­trzy­łem na tę naszą wi­zy­tów­kę, któ­rej nikt nie chciał­by wziąć, a nawet gdyby wziął, wy­rzu­cił­by pew­nie zaraz za ro­giem – tak jak od za­wsze ro­bi­ło się z ulot­ka­mi roz­da­wa­ny­mi w cen­trach miast. Na ho­ry­zon­cie za­czę­ła jawić się zu­peł­nie nie­pa­su­ją­ca do resz­ty kra­jo­bra­zu, a za­ra­zem im­po­nu­ją­ca ko­pu­ła wy­ko­na­nej z mar­mu­ru bu­dow­li.

– Co to ta­kie­go? – spy­ta­łem sie­dzą­ce­go obok w gar­ni­tu­rze go­ścia koło czter­dziest­ki.

– Pa­mięt­nik – od­parł bez chwi­li za­sta­no­wie­nia. Wi­dząc, że nie mam po­ję­cia, o czym mówi, dodał: – Miej­sce spo­czyn­ku tych, któ­rzy zo­sta­wi­li nam Zie­mię.

Tych, któ­rzy nie mieli szczę­ścia – po­pra­wi­łem go w my­ślach. Tych, wśród któ­rych mia­łem się zna­leźć, a od któ­rych wy­rwa­li mnie po­zba­wie­ni szan­sy na dal­sze życie sza­leń­cy w swoim ter­ro­ry­stycz­nym sprze­ci­wie. Sza­leń­ca­mi przy­naj­mniej na­zy­wa­li ich dzien­ni­ka­rze. Mnie jednak to okre­śle­nie nie prze­cho­dzi­ło przez gar­dło. Nie w tym przy­pad­ku.

– Gro­bo­wiec – dodał waż­niak, naj­wy­raź­niej nie­wła­ści­wie in­ter­pre­tu­jąc mój tępy wyraz twa­rzy. – W pew­nym sen­sie, rzecz jasna.

– Tak, tak, ro­zu­miem – po­wie­dzia­łem, wciąż sie­dząc bar­dziej w swo­jej gło­wie niż w tym au­to­ka­rze. – Dzię…

Nie do­koń­czy­łem. Po­jazd gwał­tow­nie za­ha­mo­wał. W środ­ku mo­men­tal­nie za­pa­no­wał po­płoch. Szyb­ko uświa­do­mi­łem sobie, dla­cze­go. Przy­czy­nę uj­rza­łem, gdy zer­k­ną­łem przez przed­nią szybę. Stali tam w zwar­tej gru­pie. Za­ma­sko­wa­ni. Nie mia­łem wąt­pli­wo­ści, że to oni. Re­be­lian­ci.

Przed sze­reg wy­szedł jeden z nich. Do­my­śli­łem się, że to ich przy­wód­ca. Przez myśl prze­szło mi, że zaraz się zresz­tą przed­sta­wi. Za­miast tego zza ple­ców wyjął pi­sto­let ma­szy­no­wy. Uniósł go przed sie­bie i wy­ce­lo­wał w kie­row­cę.

– Jeśli nie ma miej­sca dla nas, dla was też go nie ma – po­wie­dział.

Huk wy­strza­łu spra­wił, że za­ci­sną­łem po­wie­ki i zu­peł­nie tego nie­świa­do­my scho­wa­łem się za opar­ciem fo­te­la. Usły­sza­łem… ciszę. Po­now­nie otwo­rzy­łem oczy i nie­śmia­ło pod­nio­słem głowę. Uj­rza­łem roz­trza­ska­ną szybę. Przed au­to­ka­rem, w set­kach szkla­nych odłam­ków leżał przy­wód­ca re­be­lian­tów. Na fo­te­lu przede mną sie­dzia­ła ko­bie­ta. Dło­nie miała wy­cią­gnię­te przed sie­bie i trzy­ma­ła w nich pi­sto­let. Wy­da­wa­ło mi się, że czas sta­nął w miej­scu i pew­nie nie tylko ja mia­łem takie wra­że­nie.

Za­cho­wa­ła zimną krew. Mu­sia­ła, bo zaraz roz­le­gły się ko­lej­ne strza­ły. Choć część re­be­lian­tów pod­ję­ła uciecz­kę, inni wciąż pró­bo­wa­li wal­czyć. To, co dzia­ło się póź­niej, pa­mię­tam jak przez mgłę. Nie mam po­ję­cia, jak to się stało, ale do­tar­li­śmy na miej­sce w kom­ple­cie.

Tym razem za­gro­że­nie zo­sta­ło zneu­tra­li­zo­wa­ne, ale nie łu­dzi­łem się – wie­dzia­łem, że spró­bu­ją po­now­nie. Że będą pró­bo­wać raz za razem. I zu­peł­nie się im nie dzi­wi­łem. Wbrew temu, co pi­sa­no w me­diach, je­stem prze­ko­na­ny, że ich celem nie było tylko wy­wo­ła­nie za­mę­tu. To była walka o życie. Krzyk roz­pa­czy. Owoc ich bez­sil­no­ści. Na Ziemi zo­stać miał bo­wiem tylko mi­liard jed­no­stek nie­prze­cięt­nych i dzie­ci, któ­rych po­ten­cjał był jesz­cze nie­od­gad­nio­ny. Nikt wię­cej.

– Skąd oni się w ogóle wzię­li? Jak się ucho­wa­li? – pytał jakiś facet kilka sie­dzeń dalej.

Po do­tar­ciu do celu jesz­cze przez jakiś czas nie opusz­cza­li­śmy au­to­ka­ru. Jedna spra­wa, że nikt z nas nie miał na to naj­mniej­szej ocho­ty. Przede wszyst­kim jed­nak służ­by na to nie po­zwa­la­ły, chcąc upew­nić się, że na pewno nic nam nie grozi.

– Nie dali się za­szcze­pić – od­rzekł mój są­siad w gar­ni­tu­rze, jakby była to naj­oczy­wist­sza rzecz na świe­cie.

– Chcesz mi po­wie­dzieć, że…

– Do­kład­nie tak.

– Czyli ci, któ­rzy mó­wi­li…

– Tak – od­parł, nie dając do­koń­czyć swo­je­mu roz­mów­cy. Do­brze wie­dział, co chce po­wie­dzieć. Dla wszyst­kich stało się w tym mo­men­cie jasne, że ten jeden raz rze­czy­wi­ście sprze­ci­wem wobec szcze­pio­nek po­mo­gli sobie, a nie za­szko­dzi­li. – Mieli rację. Po­nie­kąd, przy­naj­mniej.

Wy­ja­śnił, że tru­ci­znę z opóź­nio­nym za­pło­nem po­da­no wszyst­kim wraz ze szcze­pion­ką, ma­ją­cą pomóc w walce z trwa­ją­cą epi­de­mią. To zna­czy wszyst­kim, któ­rzy od­po­wie­dzie­li na we­zwa­nie. Była (jak się miało oka­zać, wcale nie taka mała) garst­ka tych, któ­rych na­zy­wa­no an­tysz­cze­pion­kow­ca­mi. Z cza­sem stali się re­be­lian­ta­mi.

Co zaś się tyczy za­szcze­pio­nych, słab­sze jed­nost­ki gi­nę­ły od razu, w wy­ni­ku naj­roz­ma­it­szych po­wi­kłań. Nie dość dobre – nie­wie­le póź­niej. Przy życiu osta­li się tylko wy­bit­ni – z or­ga­ni­zma­mi na tyle moc­ny­mi, by zni­we­lo­wać wtło­czo­ne w krwio­bieg za­gro­że­nie, albo też od­ra­to­wa­ni, po­nie­waż ich ogól­ne wy­ni­ki gwa­ran­to­wa­ły im prze­ży­cie.

– …tak jak mój są­siad tutaj – kon­ty­nu­ował swoją opo­wieść waż­niak, ewi­dent­nie mając na myśli wła­śnie mnie.

– Ty mnie znasz?

Zro­bił pauzę i nie od­po­wia­dał przez dłuż­szą chwi­lę. Do­pie­ro po do­brych kil­ku­na­stu se­kun­dach pod­jął temat:

– Do­stał… – prze­rwał jed­nak i zwró­cił się bez­po­śred­nio do mnie: – chyba mogę o tym mówić?

Kiw­ną­łem głową na znak zgody, więc kon­ty­nu­ował:

– Już się że­gnał z tym świa­tem, ale do­stał od­trut­kę.

Choć przed mo­men­tem zgo­dzi­łem się bez wa­ha­nia, szyb­ko tego po­ża­ło­wa­łem. Nagle od­nio­słem wra­że­nie, jakby resz­ta pa­sa­że­rów tego sto­ją­ce­go w miej­scu już któ­rąś mi­nu­tę au­to­ka­ru od­rzu­ci­ła mnie ze stada. Uzna­ła za gor­sze­go, nie­god­ne­go. Waż­niak chyba też to za­uwa­żył.

– Był pierw­szy na li­ście re­zer­wo­wej – za­czął mnie tłu­ma­czyć. – Miał tyle samo punk­tów, tylko był o kilka ty­go­dni star­szy.

Od­po­wie­dzia­ły mu po­mru­ki­wa­nia. Oni już swoje wie­dzie­li. Dzię­ki, stary – po­my­śla­łem, ale na głos nie po­wie­dzia­łem nic.

 

***

 

Gdy usły­sza­łem, że je­dzie­my do bun­kra, spo­dzie­wa­łem się zo­ba­czyć coś zu­peł­nie in­ne­go. W rze­czy­wi­sto­ści zo­sta­li­śmy za­pro­sze­ni do środ­ka cze­goś, czemu bli­żej było do pod­ziem­ne­go apar­ta­men­tow­ca. Je­dy­na nie­do­god­ność – szcze­gól­nie dla in­tro­wer­ty­ków, ta­kich jak ja – była taka, że miesz­ka­li­śmy w czte­ro­oso­bo­wych sy­pial­niach. Z dru­giej jed­nak stro­ny przy­naj­mniej do pew­ne­go stop­nia wy­mu­sza­ło to utrzy­my­wa­nie kon­tak­tu. Ina­czej pew­nie był­bym tam od­lud­kiem. I nawet tej nie­chę­ci, którą wy­czu­wa­łem jesz­cze w au­to­bu­sie, nie do­strze­ga­łem tu tak bar­dzo.

Pokój dzie­li­łem mię­dzy in­ny­mi ze Sve­nem – chu­dym Skan­dy­na­wem, który przed­sta­wił mi się jako spec od od­na­wial­nych źró­deł ener­gii. Po kilku dniach spę­dzo­nych w bun­krze to jego chyba naj­bar­dziej po­lu­bi­łem i czu­łem, że na­da­je­my na tych sa­mych fa­lach. A przy­naj­mniej po­dob­nych.

– Jesz­cze kilka lat temu mo­gły­by nas zo­stać ze czte­ry mi­liar­dy – po­wie­dział pew­ne­go dnia, jak zwy­kle w taki spo­sób, jakby mówił bar­dziej do sie­bie niż do kogoś in­ne­go. Nikt nie pod­jął te­ma­tu, ale Sven nie dawał za wy­gra­ną. – Serio. Gdyby ci na górze do­ga­da­li się tro­chę wcze­śniej. Gdyby wy­ka­za­li cho­ciaż tro­chę ini­cja­ty­wy i zro­zu­mie­nia.

To przy­po­mnia­ło mi o mamie. W tej ko­szul­ce z pandą. Peł­nej wiary w to, że może być ina­czej. Nie­słu­cha­nej. Co jej po tym, że miała rację? Ci, co mieli rację, albo już nie żyją, albo zaraz zginą. Ewen­tu­al­nie – jak Sven – muszą ukry­wać się w bun­krach. Żyć pod po­wierzch­nią jak szczu­ry. Ten ga­tu­nek jest – i za­wsze był – ska­za­ny na za­gła­dę. Wszyscy po prostu powinniśmy zniknąć. Oddać to wszyst­ko we wła­da­nie tym niby nie dość in­te­li­gent­nym zwie­rzę­tom, które jed­nak nigdy nie zro­bi­ły­by sobie cze­goś po­dob­ne­go.

– …pa­ne­le so­lar­ne czy wia­tra­ki, mie­li­śmy całą po­trzeb­ną tech­no­lo­gię, tylko za­bra­kło planu, de­cy­zji…

Nagle uświa­do­mi­łem sobie, że Sven nadal opo­wia­dał. Na szczę­ście w po­ko­ju było jesz­cze kilka in­nych osób, więc mój brak za­an­ga­żo­wa­nia w temat po­zo­stał nie­zau­wa­żo­ny. Po­now­nie od­pły­ną­łem my­śla­mi, z któ­rych wybił mnie do­pie­ro wy­raź­nie prze­siąk­nię­ty gnie­wem ko­bie­cy głos.

– Ale wci­ska­li nam to elek­tro­nicz­ne ba­dzie­wie, zy­lio­ny ga­dże­tów, ga­dże­ci­ków. I sztucz­ną in­te­li­gen­cję. – Dwa ostat­nie słowa wy­po­wie­dzia­ła wręcz z obrzy­dze­niem i wy­zy­wa­ją­co skie­ro­wa­ła wzrok na mnie. Zma­te­ria­li­zo­wa­ła się przede mną zu­peł­nie znie­nac­ka. Wy­so­ka, szczu­pła i obiek­tyw­nie rzecz uj­mu­jąc atrak­cyj­na bru­net­ka, choć ma­lu­ją­ca się na twa­rzy wro­gość nie do­da­wa­ła jej uroku. Nie je­stem pewny, jak ani kiedy się tutaj po­ja­wi­ła, ale nie­za­prze­czal­nie była na­sta­wio­na na walkę.

Za­pa­dła cisza i po­czu­łem się wy­wo­ła­ny do ta­bli­cy.

– To nie na­rzę­dzie jest złe. To lu­dzie ro­bią­cy z niego taki, a nie inny uży­tek. Je­steś też prze­ciw­nicz­ką noży, bo poza ka­nap­ką można nimi jesz­cze zro­bić krzyw­dę? – spy­ta­łem. Czu­łem, że udzie­lił mi się jej bo­jo­wy na­strój. I nie byłem dumny z tego ba­nal­ne­go po­rów­na­nia, ale na szczę­ście prze­szło bez echa.

– Nie – od­po­wie­dzia­ła. – Ale przed sztucz­ną in­te­li­gen­cją ostrze­ga­no od sa­me­go po­cząt­ku. Jak po­ro­nio­ny ko­deks etycz­ny trze­ba mieć, by two­rzyć coś, co już z sa­me­go za­ło­że­nia może w któ­rymś mo­men­cie prze­jąć samo nad sobą kon­tro­lę?

– A stało się tak?

– Nie. Ofi­cjal­nie. Ale to ni­cze­go nie zmie­nia. I jak można po­dej­mo­wać de­cy­zje na wy­so­kich szcze­blach w opar­ciu o to, co pod­su­nie ci kom­pu­ter?

– Zanim po­ja­wi­ła się sztucz­na in­te­li­gen­cja ro­bio­no to samo – de­cy­zji nie po­dej­mu­ją i nigdy nie po­dej­mo­wa­li ci, któ­rzy naj­wię­cej wie­dzą, tylko ci, któ­rzy twier­dzą, że wie­dzą, komu mogą za­ufać. Wy­mie­ni­li­śmy tylko ludz­kich do­rad­ców na wir­tu­al­nych do­rad­ców wy­szko­lo­nych przez ludzi.

– I uwa­żasz, że to jest w po­rząd­ku?

– A dla­cze­go nie? Może nawet jest dzię­ki temu le­piej, bo sztucz­na in­te­li­gen­cja nie ma swo­je­go in­te­re­su, więc może być lep­szym, bez­stron­nym do­rad­cą.

– Na­praw­dę je­steś tak na­iw­ny? Może i ona sama nie ma in­te­re­su, ale mogą go mieć lu­dzie, któ­rzy ją two­rzą. Któ­rzy w taki, a nie inny spo­sób ją szko­lą, na ta­kich, a nie in­nych zbio­rach da­nych.

– Ale jaki to ma zwią­zek z tym, gdzie się znaj­du­je­my? – spy­ta­łem, nie mając do­bre­go kontr­ar­gu­men­tu.

– Być może nie ma żad­ne­go. A może jest klu­czo­we. Za­ga­pie­ni w ol­brzy­mi po­ten­cjał sztucz­nej in­te­li­gen­cji w ogóle nie pa­trze­li­śmy na kosz­ty, jakie się z tym wiążą. Nie mówię tu o pie­nią­dzach, tylko o za­so­bach. O mar­no­tra­wie­niu ener­gii na skalę, z jaką nigdy wcze­śniej nie mie­li­śmy do czy­nie­nia. Nigdy.

– A po­my­śla­łaś cho­ciaż raz, ile ist­nień ura­to­wa­ła sztucz­na in­te­li­gen­cja? O po­stę­pie, ja­kie­go do­ko­na­ła w me­dy­cy­nie. O wszyst­kich le­kach, które po­mo­gła opra­co­wać, o dia­gno­zach, któ­rych do­ko­na­ła szyb­ciej niż zdo­ła­li­by to zro­bić le­ka­rze? O tech­nicz­nych udo­sko­na­le­niach, dzię­ki któ­rym po pro­stu na świe­cie stało się bez­piecz­niej. Dzię­ki któ­rym udało się utrzy­mać przy życiu tak wiele osób?

– Tak, życie tak wielu zostało uratowane. Wi­dzia­łam ich – od­par­ła lodowatym tonem – w Pa­mięt­ni­kach wzdłuż drogi, którą tu przy­je­cha­li­śmy. Dobra ro­bo­ta.

Roz­mo­wa nie skoń­czy­ła się w tym miej­scu, ale szcze­rze mó­wiąc pa­mię­tam jej ciąg dal­szy jak przez mgłę. Zde­cy­do­wa­nie moc­niej wy­ry­ła się w mej pa­mię­ci krót­ka po­ga­węd­ka z Ko­bay­ashim, która miała miej­sce jesz­cze tego sa­me­go dnia. Był to spo­koj­ny i choć zdy­stan­so­wa­ny, to i po­god­ny facet koło czter­dziest­ki. Spy­ta­łem, jak to robi, że w tak okrut­nych cza­sach udaje mu się za­cho­wać opty­mizm. A przy­naj­mniej nie po­pa­dać w nie­szczę­śli­wość i zre­zy­gno­wa­nie.

Roz­ma­wia­li­śmy o tych, któ­rzy ode­szli. A wła­ści­wie o tych, któ­rych ode­sła­no. O mi­liar­dach ludzi, któ­rych naj­więk­szym prze­wi­nie­niem było to, że uro­dzi­li się nieco mniej in­te­li­gent­ni, spraw­ni czy zdro­wi.

– Cóż zna­czy śmierć? – za­py­tał.

Nie od­po­wia­da­łem i po chwi­li sam zde­cy­do­wał się kon­ty­nu­ować:

– Wy na Za­cho­dzie na śmierć pa­trzy­cie jak na ko­niec. Ewen­tu­al­nie, jeśli wie­rzy­cie w coś wię­cej, to jak na praw­dzi­wy po­czą­tek. Dla nas to po pro­stu etap przej­ścio­wy po­mię­dzy jed­nym a ko­lej­nym wcie­le­niem.

Wy­ja­śnił mi za­wi­ło­ści swo­jej wiary. Przed­sta­wił życie, które wy­my­ka się ramom jed­ne­go wcie­le­nia – życie, które cią­gnie się przez po­ko­le­nia. Prze­ko­na­niom, które do­da­wa­ły od­wa­gi jego przod­kom go­to­wym do po­peł­nie­nia sep­pu­ku i które nada­wa­ły w jego od­czu­ciu więk­szy sens tak sa­me­mu życiu, jak i śmier­ci, która po­zwa­la­ła za­cząć od nowa, gdy po­ja­wi­ła się taka po­trze­ba.

– Wie­rzysz, że po­wró­cą? – za­py­ta­łem, nie pre­cy­zu­jąc, kogo mam na myśli.

– Tak, to moż­li­we.

– I za­czną od po­cząt­ku, jesz­cze raz?

– Tak – po­wtó­rzył. – Re­start.

 

***

 

Kiedy piszę te słowa, sie­dzę w bun­krze bodaj już pięt­na­sty rok. Od dzie­wię­ciu nie wi­dzia­łem słoń­ca. Trzy­ma­ją nas pod po­wierzch­nią, bo na górze jest zbyt nie­bez­piecz­nie. Wspól­nie pró­bu­je­my na­pi­sać nowy roz­dział w hi­sto­rii na­sze­go świa­ta, a nie mo­że­my go nawet zo­ba­czyć. Mam tylko na­dzie­ję, że Tobie bę­dzie to dane.

To, że pod po­wierzch­nią jest bez­piecz­niej, wcale nie zna­czy, że jest ko­lo­ro­wo. Po­mi­mo usil­nych prób zbu­do­wa­na jed­nej, zwar­tej spo­łecz­no­ści, ta po­dzie­li­ła się na kilka obo­zów. Więk­szość z nich po­tra­fi ko­eg­zy­sto­wać, ale po­mię­dzy nie­któ­ry­mi pa­nu­je wro­gość. Zbyt wiele jest po­my­słów na przy­szłość. Zbyt wiele ma­rzeń i pla­nów, gdy oka­za­ło się, że w ogóle jest jakaś przy­szłość. Nie wiem, jak wy­glą­da to w in­nych bun­krach – mówią, że tak samo, ale to o ni­czym nie świad­czy.

Jeśli rze­czy­wi­ście je­stem tu już pięt­na­ście lat, to Ty mu­sisz mieć sie­dem. Wi­dzia­łem Cię tylko raz – zaraz po tym, jak się tu po­ja­wi­łeś. Od­se­pa­ro­wa­li nas, by upew­nić się, że wy­peł­nisz swoje za­da­nie. Żeby uczu­cie nie sta­nę­ło na dro­dze do re­ali­za­cji misji. Speł­nia­nia wyż­szych celów. Wiem, że mieli słusz­ność – przy­naj­mniej tak długo, jak chcie­li osią­gnąć to, co sobie za­pla­no­wa­li. Wi­dząc dzień po dniu Twój uśmiech nie był­bym w sta­nie za­gwa­ran­to­wać, że będę wy­star­cza­ją­co sta­now­czy, by wła­ści­wie Cię ukie­run­ko­wać. By nie po­zwo­lić Ci iść wła­sną drogą. Gdzieś pod­skór­nie czuję, że to nie jest dobra me­to­da, ale ste­ru­ją tym lu­dzie mą­drzej­si ode mnie. Przy­naj­mniej chciał­bym w to wie­rzyć.

Nie­mniej prze­dziw­ny to po­mysł, by ra­to­wać ludz­kość, od­czło­wie­cza­jąc ją. A może to wła­śnie ludz­kie żądze i emo­cje nie po­zwa­la­ją temu ga­tun­ko­wi prze­trwać? Nie wiem.

Nie wiem też, czy kie­dy­kol­wiek po­zwo­lą Ci to prze­czy­tać. Mam taką na­dzie­ję. I mama też. Po na­szej pierw­szej kłót­ni na temat sztucz­nej in­te­li­gen­cji prze­ga­da­li­śmy razem jesz­cze wiele dłu­gich nocy. Dys­ku­to­wa­li­śmy o wszyst­kim, coraz bar­dziej od­da­la­jąc się od tech­no­lo­gii, coraz głę­biej drą­żąc pełen prze­my­śleń tunel w po­szu­ki­wa­niu sensu życia. Te roz­mo­wy pod­trzy­my­wa­ły i do dziś pod­trzy­mu­ją mnie na duchu. Po­mo­gły mi od­na­leźć ten sens. Nawet jeśli jest tak da­le­ko… jeśli je­steś tak da­le­ko.

Mam na­dzie­ję, że je­steś szczę­śli­wy. I że dane Ci bę­dzie wyjść na po­wierzch­nię, by zo­ba­czyć pięk­no tej Ziemi. O ile coś tam jesz­cze w ogóle jest. 

Koniec

Komentarze

Cześć, Beninie!

 

Sam początek trochę mnie zmylił. Spodziewałem się tekstu lekkiego, zabawnego i odprężającego, a Ty zakończyłeś w zasadzie apokalipsą.

 

Na plus opowiadania z pewnością zaliczę język, jakim operujesz. Nic mi przesadnie nie zgrzytało, czytało się płynnie.

 

Ale fabularnie strasznie się pogubiłem. Mam wrażenie, że chciałeś upchnąć troszkę zbyt wiele “grzybków do barszczyku” i w konsekwencji narrator lata od scenki do scenki z prędkością światła. W efekcie wydarzenia trochę się rozmywają, a spójność całości gubi. Przy okazji poszczególne spotkania tracą na znaczeniu. Po skończonej lekturze nie wiem zupełnie jakie znaczenie dla całości miało spotkanie z matką, albo dziwne testy poprzedzające to spotkanie. A jak na scenie pojawili się rebelianci, to aż musiałem cofnąć się do wcześniejszych fragmentów żeby zrozumieć, co tu właściwie się dzieje.

 

W kilku miejscach sztucznie wydłużasz tekst komentarzami narratora, które nic nie wnoszą do odbioru. Dla przykładu:

– Nie można by tak trochę podkręcić tej klimatyzacji? – spytałem kobietę z zawieszoną na szyi plakietką, oznajmiającą wszem wobec, że zajmuje się tu obsługą klientów. Na dobrą sprawę nie wiem, czemu to zrobiłem. Dobrze znałem odpowiedź i żadnym zaskoczeniem nie było dla mnie, gdy odparła:

– Takie przepisy, przykro mi.

Pogrubiony fragment wyciąłbym bez litości :D Takich przykładów jest więcej, ale zdarzają się głównie w pierwszej połowie tekstu.

 

W ogólnym rozrachunku nie mogę napisać żeby lektura była przykrością, ale uważam, że tekst powinien być albo znacznie dłuższy (wtedy sceny miałyby szansę wybrzmieć) albo znacznie krótszy (wtedy do ucięcia połowa :P). Pozdrawiam serdecznie! ;]

Jak opisał mnie pewien zacny Bard: "Szyszkowy Czempion Nieskończoności – lord lata, imperator szortów, najwspanialsza portalowa Szyszunia"

Cezary_cezary napisał w komentarzu: a Ty zakończyłeś w zasadzie apokalipsą.

A jak miał zakończyć? Wizją raju, bo wszyscy jednocześnie zmądrzeli? Nie bywało tak, nie jest i nie będzie do ostatniej chwili, o czym próbuje – bezskutecznie – nauczyć historia…

Cytat z tekstu: – Naprawdę jesteś tak naiwny? Może i ona sama nie ma interesu, ale mogą go mieć ludzie, którzy ją tworzą. Którzy w taki, a nie inny sposób ją szkolą, na takich, a nie innych zbiorach danych.  ---> no i o to chodzi…

Chociaż tekst i jego wymowa leżą bardzo blisko tego, co sam myślę, lektura nie wstrząsnęła mną. Może właśnie dlatego? Ale to nie krytyka, jedynie wyjaśnienie braku entuzjastycznego komentarza.

Pozdrawiam

Adamie, szanowny Autor mógł zakończyć jak tylko mu się podobało i uznał za słuszne. Ja wyłącznie stwierdziłem, że po nieco lżejszym początku spodziewałem się innego tonu dalszej części opowiadania. Czy jestem rozczarowany? Nie, nic z tych rzeczy.

Jak opisał mnie pewien zacny Bard: "Szyszkowy Czempion Nieskończoności – lord lata, imperator szortów, najwspanialsza portalowa Szyszunia"

 Cześć, cezary_cezary. Dziękuję Ci bardzo za komentarz. :)

 

To po kolei:

1) spotkanie z matką – matka była tylko "instrumentem" służącym temu, by zwrócić uwagę na to, że ludzie, którzy głośno mówili o tym, co może się stać – i mieli słuszność – byli ignorowani.

2) dziwne testy – te zaś służyły wytypowaniu miliarda ludzi, którzy mają pozostać na Ziemi (dzięki temu wiedzieli, że Peter ma być odratowany).

3) rebelianci – być może coś nie zagrało z ułożeniem wydarzeń w tekście, ale mam nadzieję, że po całej lekturze wybrzmiało to, że chodzi tu o osoby, które się nie zaszczepiły i w efekcie pozostały na Ziemi, chociaż nie było dla nich miejsca, w związku z czym podjęli działania, których motyw mieści się w wypowiedzi „Jeśli nie ma miejsca dla nas, dla was też go nie ma”.

4) wydłużanie tekstu – przyjmuję argument, chociaż w podanym przez Ciebie fragmencie chciałem zwrócić uwagę na to, że ludzie pomimo świadomości tego, jak wygląda sytuacja, nie potrafią się z nią do końca pogodzić i wciąż niejako z automatu mówią o swoich potrzebach, które nie mogą zostać zaspokojone.

Jeszcze raz dziękuję! :)

 

AdamKB – Tobie również dziękuję za lekturę i komentarz. No niestety, trudno o optymizm, chociaż zawsze dobrze jest mieć też jakąś iskierkę nadziei. Pozdrawiam!

ale mam nadzieję, że po całej lekturze wybrzmiało to, że chodzi tu o osoby, które się nie zaszczepiły i w efekcie pozostały na Ziemi, chociaż nie było dla nich miejsca, w związku z czym podjęli działania, których motyw mieści się w wypowiedzi „Jeśli nie ma miejsca dla nas, dla was też go nie ma”.

W kontekście całego tekstu – tak, wybrzmiało. Niemniej, w pierwszej reakcji miałem klasyczny system error :)

Jak opisał mnie pewien zacny Bard: "Szyszkowy Czempion Nieskończoności – lord lata, imperator szortów, najwspanialsza portalowa Szyszunia"

Beninie, choć wyłożyłeś sprawę w miarę jasno i zrozumiale, to nie ustrzegłeś się pewnych niejasności, które nasiliły się po tym, gdy bohater stracił przytomność. Trochę się wtedy pogubiłam, ale, mimo niewielkiego chaosu, dalsze wypadki pozwoliły zorientować się w czym rzecz.

Wykonanie pozostawia nieco do życzenia.

 

Długi, po­kry­ty ka­mie­niem (a ra­czej czymś, co miało go imi­to­wać) ko­ry­tarz wień­czy­ły drzwi. → Nie wydaje mi się, aby drzwi mogły wieńczyć korytarz.

Proponuję: Długim korytarzem, po­kry­tym ka­mie­niem (a ra­czej czymś, co miało go imi­to­wać) doszedłem do drzwi.

 

W ich górną po­ło­wę wsta­wio­no szybę z pół­prze­zro­czy­ste­go szkła. → Nie brzmi to najlepiej – szyby zazwyczaj są szklane.

Proponuję: W ich górną po­ło­wę wsta­wio­no półprzezroczystą szybę.

 

jak duża jest czło­wie­cza in­te­li­gen­cja, jak ów czło­wiek radzi sobie z emo­cja­mi i czy ciało tegoż czło­wie­ka jest rów­nie zdro­we, co duch. → Powtórzenia.

Proponuję: …jak duża jest ludzka in­te­li­gen­cja, jak czło­wiek radzi sobie z emo­cja­mi i czy jego ciało jest rów­nie zdro­we jak duch.

 

Stłu­mi­łem go w sobie i na­par­łem. → A może: Stłu­mi­łem go w sobie i nacisnąłem klamkę.

 

wy­czy­ta­łem na nie­wiel­kim skraw­ku pa­pie­ru… → Czy dookreślenie jest konieczne? Skrawek jest niewielki z definicji.

A może: …wyczytałem na karteczce

 

(choć aku­rat tę in­for­ma­cję mo­głem sobie pew­nie da­ro­wać). → Istotnie. Szkoda, że tego nie uczyniłeś.

 

a bi­ją­ca z niego licz­ba trzy­dzie­ści czte­ry swoim czer­wo­nym je­ste­stwem zdawała się… → Trochę koślawe zdanie. Obawiam się, że liczby nie mają jestestwa.

Proponuję: …a licz­ba trzy­dzie­ści czte­ry, bijąca z niego czer­wienią, zdawała się

 

Wy­ją­łem z szu­fla­dy nóż i chwy­ci­łem go drżą­cą ręką. → Czy dobrze rozumiem, że w jakiś magiczny sposób, nie dotykając go, wyjął nóż z szuflady, a później chwycił go?  

 

Chyba nieźle – pomyślałem – bez sensu było się tak obawiać. → Druga półpauza jest zbędna. Przed myśleniem nie stawia się półpauzy.

Proponuję: Chyba nieźle – pomyślałem. Bez sensu było się tak obawiać.

Tu znajdziesz wskazówki, jak można zapisywać myśli bohaterów.

 

gdy do­tar­łem do końca swego re­fe­ra­tu. → Zbędny zaimek – wiadomo, że wygłaszał własny referat.

 

Od sa­me­go czy­ta­nia w mo­men­cie zro­bi­ło mi się nie­do­brze. → A może: Od sa­me­go czy­ta­nia natychmiast zro­bi­ło mi się nie­do­brze.

 

spy­ta­łem sie­dzą­ce­go obok w gar­ni­tu­rze go­ścia koło czter­dziest­ki. → A może: …spy­ta­łem około czterdziestoletniego gościa w garniturze, sie­dzą­ce­go obok.

 

Wi­dząc, że nie mam po­ję­cia, o czym mówi, dodał: – miej­sce spo­czyn­ku tych, któ­rzy zo­sta­wi­li nam Zie­mię.Wi­dząc, że nie mam po­ję­cia, o czym mówi, dodał: – Miej­sce spo­czyn­ku tych, któ­rzy zo­sta­wi­li nam Zie­mię.

 

Mnie sa­me­mu to okre­śle­nie nie prze­cho­dzi­ło przez gar­dło. → Czy zaimek jest konieczny?

 

co pi­sa­no o nich w me­diach, je­stem prze­ko­na­ny, że ich celem nie było tylko wy­wo­ła­nie za­mę­tu. To była ich walka o życie. Ich krzyk roz­pa­czy. Owoc ich bez­sil­no­ści. → Czy wszystkie zaimki są konieczne?

 

Wszy­scy­śmy po pro­stu po­win­ni znik­nąć.Wszy­scy­ po pro­stu po­win­niśmy znik­nąć.

 

choć ma­lu­ją­ca się na jej twa­rzy wro­gość nie do­da­wa­ła jej uroku. → Zbędne zaimki.

 

po­czu­łem się przy­wo­ła­ny do ta­bli­cy. → …po­czu­łem się wy­wo­ła­ny do ta­bli­cy.

 

– Tak, tak wiele ura­to­wa­nych żyć. → Życie nie ma liczby mnogiej.

Proponuję: – Tak, życie tak wielu zostało uratowane.

https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/Zycie;20113.html

 

Wi­dzia­łam je – od­par­ła mroź­nym tonem… → Wi­dzia­łam je – od­par­ła lodowatym tonem

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Jak zwykle, po uwagach Reg odnośnie wykonania niczego dodać się nie ośmielę. Czytałem zainteresowany, jak uporasz się ze znanym problemem dystopii. którą sobie szykujemy. Moim zdaniem dobrze poradziłeś sobie. Nie żałuję, że przeczytałem, chociaż nie lubię tekstów o dystopii. Mimo wszystko podobało mi się. :(

Dziękuję, regulatorzy, za lekturę i – jak zwykle – potężną dawkę sugestii i poprawek. Naniesione! :)

Tobie również dziękuję, Koala75. Cieszę się, że Ci się podobało, pomimo że tekst jest utrzymany w niekoniecznie Twoich klimatach.

Pozdrawiam :)

 

Bardzo proszę, Beninie. Miło mi, że mogłam się przydać. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Początek trochę mnie wymęczył, potem było już lepiej i czytało się dobrze. Też nie do końca rozumiem znaczenia pierwszej części. 

 

Pozdrawiam! 

 

KOMENTARZ W PREZENCIE

Kto wie? >;

beninie

 

Skutecznie zrealizowałeś temat, mimo paru niedociągnięć czytało mi się dobrze i bez większych przystanków. Przydałaby się według mnie przerwa z gwiazdkami przed spotkaniem z matką, brak akcentu w tym miejscu spowodował chwilowy zawrót głowy.

Czytałem i widziałem dużo dystopijnych historii i mimo, że ta nie jest bardzo odkrywcza, nie nudziłem się. Epilog niezły.

Do mnie, moja puento..!

Nowa Fantastyka