
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
KARIOKI
Karioki siedział ze skrzyżowanymi nogami. W powietrzu unosiła się atmosfera napiętego oczekiwania. Nie podtrzymywano ognia gdyż była to noc pełni, makeraku. Twarze pozłacał jedynie słaby blask rozżarzonych polan. Karimaku siedział wyprężony i skupiony. Był już niezwykle stary, a w jego łysej głowie księżyc z lubością oglądał swe oblicze. Rozciągnięte uszy łagodnie opadały na chudy, wyliniały tors. Karioki nieraz zastanawiał się czy ciężkie kolczyki dziadka dotkną kiedyś ziemi. Za moment zwiędnięte wargi starca rozpoczną nawoływanie. Karioki znał te wargi jak swoje własne. Każde ich drgnienie w głowie chłopca przeistaczało się w słowo zanim jeszcze echo wydobytych dźwięków docierało do jego uszu. Wiedział, że zna wszystko to, co starzec kiedykolwiek wypowiedział. Słowa wypełniały chłopca, tkwiły w całym jego ciele. Rozpoznawał opowieść po wyrazie twarzy dziadka, ruchu jego palców delikatnie wybijających rytm o nagie udo. Zanim starzec rozwarł usta chłopiec już wydobywał ją z głębi swego ciała. Ta, która miała zabrzmieć w cieniu księżyca makeraku gnieździła się na dnie jego żołądka. Chłopca przeszedł dreszcz, a delikatne skurcze przyprawiły go o mdłości. Starzec zaintonował słowa wezwania.
•– Mandele kudenda!
•– Kudenda kindani ! – Pomrukiem rozeszło się wśród zgromadzonych.
Te słowa otwierały wejście. Były początkiem. Miały w sobie moc słów stwarzania. Jedynie mlask niemowląt przyklejonych do nabrzmiałych, nagich piersi matek zakłócał ich ciszę.
Karioki wszedł do zagrody Karimaku. Starzec leżał na posłaniu z koców, które utkała jego pierwsza żona. Z jego ust nie wydobywał się żaden dźwięk. Ale jeszcze żył. Chłopiec ukląkł przy głowie dziadka. Przyłożył delikatnie dłoń do wibrujących warg, tak jak to czynił wielokrotnie ucząc się intonacji. Ledwo uchwytne drgania, choć pozbawione tchnienia, mogącego nadać im dźwięk, pod dotykiem wyczulonych opuszków zaczęły przekształcać się w słowa. Te zaś, na podobieństwo strużek wody poczęły się zlewać, tworząc strumień, ostatnią opowieść, która zawsze jest pierwszą. Kończąc oznacza początek.
Gdy rozwarły się usta ziemi Namandu ujrzała źródło. Nie miała naczynia aby zaczerpnąć wody. Otworzyła więc usta i napełniła je. Ruszyła w dół wzgórza. Namandu kroczyła spiesznie wiedząc, że czas nie ma nad sobą pana. U wrót doliny czekał na nią władca. Jego niewielką postać w koronie z pawich piór chronił mur uzbrojonych wojowników. Na jego skinienie otoczyli Namandu, lecz jej usta pozostały zamknięte. Odrąbano jej ręce, ale ból nie wyrwał się z niej rozkrzyczanym ptakiem. Jej usta pozostały zamknięte. Odrąbano jej nogi. Jedynie cień skurczu dał się dostrzec w kącikach warg. Jej usta pozostały zamknięte. Wyłupili jej oczy. Z odchłani oczodołów ziała pustka, ale jej usta pozostały zamknięte. Wtedy wystąpił władca. W jego delikatnych, niemal chłopięcych dłoniach błysnął miecz muraku, którym zdmuchnął z okaleczonego korpusu zwieńczenie Namandu. Ust jednak nie rozwarła. Władca uniósł ślepą głowę Namandu i osadził ją na szczycie wzgórza, tam skąd pragnęła zejść niosąc swoje posłannictwo. Jej kończyny i korpus rozrzucono wokół wzgórza. Ludzie odeszli.
Głowa Namandu tkwiła na szczycie, zapuszczała korzenie w głąb wzgórza, a wzgórze stawało się jej ciałem. Nie mogła jednak dostrzec swych kończyn, gdyż wiatr zagnieździł się w jej oczodołach. Namandu zapłakała, a dwie strużki krwi spłynęły po jej policzkach drążąc głębokie bruzdy. Sącząc się dosięgły podnóży wzgórza i zrosiły rozrzucone szczątki, te zaś puściły pędy i rozrosły się w gęsty las, który swymi konarami zasłonił wzgórze. W cieniu liści rozśpiewały się ptaki. Usta rozwarły się i trysnęły krystaliczną wodą. Tak powstała Nandala, za którą tęsknimy. Nadejdzie czas gdy Ten Który Szuka odnajdzie drogę, zaczerpnie ze źródlanych ust i obmyje się. Wtedy Nandala przyjmie ludzi, a Namandu powstanie. Jej członki zrosną się i wyda ze swego łona prawowitego władcę, pierwszego człowieka.
Drgania ustały. Oczy starca zapatrzyły się w dal ponad sklepieniem jego chaty. Wyglądał niezwykle spokojnie, kamiennie, niczym posąg. Karioki wiedział, że wydobywając z siebie ostatnią opowieść Karimaku stał się pustym naczyniem. Całą zawartość przelał w niego, swego wnuka, wybrańca.
GURIENI
Co roku w siedzibie władcy odbywał się wielki festiwal Mandegubaji. Gurieni ze wszystkich podległych wiosek stawali przed obliczem migaju, aby zaprezentować swój kunszt. Karioki po raz pierwszy przekraczał mury miasta. Wydały mu się znacznie potężniejsze niż te, które opisywał mu dziadek. W powietrzu unosił się zapach świeżej gliny, którą z okazji uroczystości odnawiano ściany pałacu. Wąskie uliczki mieniły się niezliczoną plątaniną barw i dźwięków. Można tu było usłyszeć wszystkie narzecza kikasami, a nawet słowa pochodzenia mugichu i jeni. Plac, na którym o zmroku miały się rozpocząć popisy gurieni przystrojono świeżymi gałązkami drzew nande. Ich słodka woń zmieszana z zapachem potu, smażonych ryb i prażonych orzechów przyprawiała Kariokiego o zawrót głowy. Czas nieubłaganie płynął. Plac gęstniał i tłum coraz bardziej pochłaniał Kariokiego. Władca pojawił się o zmierzchy. W świetle okalających go pochodni majestatycznie tańczyła korona z pawich piór. Był niewysoki, jak wszyscy z rodu migaju. Jego chłopięca twarz nie wyrażała nic. Był chodzącym posągiem, odlanym misternie i ustawionym w miejscu jego przeznaczenia. Dziecko nie-dziecko. Karioki poczuł niewymowny smutek na widok swojego rówieśnika. Choć ten był panem jego życia i śmierci, sam był już martwy za życia. Obaj byli przeznaczeni, a ich dzieciństwa nie wypełniał wiatr w uszach. Karioki zrozumiał jak wiele go łączy z tym kamiennym chłopcem i pokochał go miłościom bez sensu.
Karioki wystąpił na środek. Zadziwiał swoją świeżością, gęstwiną włosów, bielą zębów i gibkością ciała. Przywołał opowieść, a ona, niczym wiotka tancerka podjęła rytm wypowiadanych słów i rozpoczęła swój pląs na małżowinach usznych zgromadzonych ludzi.
Nanoa i Karima mieszkały w sąsiednich wioskach. Ich matki rodziły bezgłośnie, w niemej ciszy wzgórz, trzymając się za ręce. Wiedziały, że najmniejszy odgłos może wystraszyć dziecko nienawykłe do napowietrznych dźwięków. Widziały wiele razy kobiety wracające z niemymi tobołkami. Udręczone i ślepe obijały się jak ćmy wokół światła swych chat, niosąc to, co zamiast radości stało się udręką.
Nanoa i Karima spotykały się zawsze przy studni, która tkwiła dokładnie w połowie drogi pomiędzy wioskami. Tu matki odkleiwszy dziecięce rączki od swych ciał, sadzały maleństwa na rozpostartych na ziemi chustach. Dziewczynki zwykle odnajdywały się pomiędzy fałdami materiału i przytuliwszy się zaspokajały brak ciepła matczynego ciała.
Razem przystąpiły do obrzędu mandaczu. Karima tydzień później od pozostałych dziewcząt zaczęła nosić wodę ze studni. Jej okaleczenia były opuchnięte i gorące.
Ósmego dnia miesiąca miguji, mając jedenaście lat złożyły śluby aribu. Karima nacięła dłoń Nanoi i zlizała sączącą się krew. To samo uczyniła Nanoa. Ich krew przemieszała się czyniąc z nich siostry aribu. Gdy Nanoa czesała się prawą ręką Karima czyniła to samo lewą. Zawsze razem, lustrzane odbicia. Ich usta mówiły jedno, ich oczy podążały za tym samym kształtem.
Nanoa została wydana za Makondu. Ceremoniał zaślubin trwał trzy dni. Karima straciła siostrę. Ostatniej nocy, gdy para nowożeńców udała się do nowej chaty aby zespolić się w życiodajnym uścisku Karima zanosiła swe skargi niemym gwiazdom. Nanoa stała się brzemienna. Co dzień przybywało jedno ogniwo w łańcuszku okalającym jej talię. Wkrótce udała się w góry, a jej nieme bóle zostały nagrodzone wielkookimi bliźniaczkami.
Karima poślubiła Kubakiru. Kiedy po raz trzeci powróciła z gór niosąc zimne ciałko martwego dziecka kobiety zaczęły jej unikać. Bały się jej bólu, bo echem rozbrzmiewał wśród skał.
O świcie udała się do zagrody Nanoi. Gromadka owiniętych ściśle dzieci, spała, śniąc o motylich skrzydłach. Nanoa pieściła delikatnie nowo narodzoną kozę. Bezradne meczenie drażniło uszy koziej matki i napełniało jej wymiona mlekiem. Karima wiedziała, że to piękne zwierze. Zdrowe i mocne, zdolne w przyszłości wykarmić kolejne dzieci Nanoi. Nałożyła na wiotką szyjkę kózki złotą obręcz, dar od siostry aribu.
Z dnia na dzień koza rosła i nabierała sił. Obręcz, mieniąca się wokół jej szyi niepokojąco zacieśniała się. Wkrótce zwierze z trudem chwytało powietrze. Karima zgodziła się na zwrócenie podarunku, żądając jednocześnie aby oddano obręcz w stanie nienaruszonym. Kozę zabito, a zgubny dar położono u wejścia do chaty Karimy.
Dwa lata minęły. W blasku wschodzącego słońca bosa Karima wkroczyła do wioski. Do jej obwisłej piersi tuliło się złaknione mleka dziecko. Tego wieczoru wyprawiono ucztę, gdyż Karima została matką. Kiedy rankiem wzięła dziecko w ramiona aby opróżnić nabrzmiałe piersi, wyczuła przylegający do szyi maleństwa misterny, wyrzeźbiony z kości łańcuszek.
Nanoa przyszła gdy dziewczynka miała jedenaście lat. Łańcuszek ranił gładką szyję dziecka, zarysowując na niej krwawe malowidła. Karima poprowadziła córkę na szczyt wzgórza. Schodząc do wioski chwiejnym krokiem niosła w prawej ręce tobołek z niemą głową dziewczynki. W lewej ręce szeleścił kościany naszyjnik. Bose stopy matki zraszała krew dziecka. Ból kobiet był niemy.
Karioki wkraczał do wioski o zachodzie słońca bosymi stopami unosząc bordowy pył rodzimej ziemi. W powietrzu unosił się zapach pieczonego mięsa, kobiety śpiewały o wiatronogim i ptakookim łowcy. Świętowano udane polowanie. Naszyjnik marokore wykonany z trzydziestu muszli kanuri, z których jedna stanowiła równowartość pięciu krów, spoczywał na obnażonym torsie młodzieńca. Karimaku wręczył mu go umierającą dłonią, ale zezwolenie na jego noszenie uzyskał w momencie, gdy kamienny władca dotknął jego ust mieczem muraku.
Trzy dni później Karioki przeniósł się do chaty na wschodnim skraju wioski. Było to prawo gurieni, przywilej witania rozżarzonej kuli. Podtrzymywaniem ogniska w jego zagrodzie zajęła się Migaczu, zostając tym samym jego pierwszą żoną. Jej obfite ramiona przynosiły ukojenie i sycącą strawę, nigdy jednak nie przyniosły dziecka. Stopy Migaczu nie dotknęły skalistej drogi wiodącej w góry narodzin.
PRZYBYSZ
Karioki siedział w swojej chacie. Rakori, jego druga żona i matka jego sześciorga dzieci, weszła z lekkim stęknięciem. Przepaska z drobnych ogniw srebra rosła wraz z pęczniejącym łonem kobiety i ściśle okalała jej wypukły brzuch. Rakori była po raz kolejny brzemienna. Karioki wiedział, że gdy pępek żony wyłoni się ze swego gniazda, odejdzie ona w góry, aby tam w niemych bólach powić jego dziecko i zrzucić brzemię łańcuszka.
Przybysz siedział naprzeciw. Kobieta ustawiła przed mężczyznami miski z parującym pakoczi i odeszła. Zaczęli spożywać posiłek w milczeniu. Przybysz był wyraźnie niespokojny. Jego jasne, płochliwe oczy pospiesznie przeskakiwały z jednych przedmiotów na drugie, nie mogąc nigdzie dłużej zagrzać miejsca. Blade ciało szczelnie skrywały warstwy odzieży. Unosił się nieznośny zapach potu, przemieszany z czymś, czego czułe nozdrza Kariokiego nie rozpoznawały. Męczyła go niestrawność. Od początku widać było, iż klimat mu nie sprzyja.
Przybysz rozwinął tajemniczy tobołek, który przez cały czas pieszczotliwie obejmował, odkładając go, choć niechętnie, jedynie na czas posiłku.
•– To kartki papieru i pióro. Dzięki tym przedmiotom uczynię twe pieśni nieśmiertelnymi.
Zawiesił głos zatrzymując rozbiegany wzrok na niewzruszonym obliczu Kariokiego. Zdawał się oczekiwać choćby najmniejszej reakcji z jego strony. Nie dostrzegłszy nic ciągnął dalej, z każdym kolejnym słowem zdradzając wielkie podnieceni.
•– Mówią, że jesteś największym gurieni tej ziemi. Nie wiedzą jednak, że patrzą oczami mrówki. Ja dosiadam białoskrzydłych okrętów. Poniosę twoje pieśni za wielką wodę, tam, gdzie ludzie maja blade oblicza i pada biały deszcz, a dzieci bawią się muszlami kanuri.
Karioki nie spieszył się z odpowiedzią, miał czas. Nie bał się płochliwych, lekkich słów. Od dawna był panem swojego języka. Cisza pieściła jego obwisłe uszy. Jej rozliczne dźwięki zachwycały go tak samo, jak tej nocy, kiedy po raz pierwszy wyruszył z dziadkiem jej tropem. Mucha z natrętną dokładnościom usiłowała zgłębić tajemnicę woni wydobywającej się spomiędzy fałd ubrania przybysza. Karioki odezwał się gdy jej trup runął na ziemię.
•– Jakiż pożytek z mych pieśni mogą mieć bladzi ludzie skąpani w białym deszczu? Tu jest kraj ognia i wody, wiatru i chmury. My tańczymy nadzy w słońcu. Cóż mogą z naszych pieśni pojąć tam skąd przychodzisz?
•– Przysłali mnie moi władcy. Oni chcą znać wszystkie słowa, także twoje.
Karioki starał się wniknąć w bladobłękitną toń, ale natrafił jedynie na lód. Kraj jasnolicych ludzi był krajem zimnym. Przeszywający chłód towarzyszył przybyszowi nawet tu, nawet w chacie pierwszego gurieni. Karioki okrył się kocem.
•– Słów nie można namalować, nie mają określonego kształtu. Są w nieustannym ruchu, drgają na wargach, wylatują ku gwiazdom. Ty chcesz je pochwycić i przymocować do białych liści. Wiedz jednak, iż byłaby to dla nich śmierć. Swoim władcom podarowałbyś trupy, bezbarwne cienie, pozbawione wdzięku szczątki. Odejdź i nie wracaj. Moje pieśni są wieczne bo żyją na wietrze, muskają wodę, szeleszczą w liściach. Twoi władcy pobłądzili. Niech uczynią wielki stos z zapisanych kart i ogrzeją przy nim swe blade oblicza, a gdy ciepło ogarnie ich członki niech zrzucą z siebie szaty i zatańczą. Wtedy moja pieśń do nich doleci, a oni poczują jej moc i poznają wieczność.
Tej nocy Karioki spał niespokojnie. Śnił o białoskrzydłych okrętach mknących po lodowym morzu i o Rakori odzianej w szaty, które szczelnie skrywały jej dygoczące z zimna ciało.
MIGAJU
Mury miasta wchłonęły Kariokiego wraz z eskortującym go oddziałem straży. W powietrzu unosił się, przesycony trzepotem muszych skrzydeł, odór gliny przemieszanej z krowim łajnem. Wszędobylskie owady stanowiły zdecydowaną większość wśród mieszkańców miasta. Siedziba władcy znajdowała się dokładnie w środku. Migaju czekał w sali tronowej. W pierwszym momencie Karioki ujrzał imponujący gąszcz pawich piór. Dopiero po chwili dostrzegł podczepioną pod nim drobną sylwetkę władcy. Migaju siedział na tronie wykładanym muszlami kanuri. Na jego kolanach spoczywał miecz muraku. Karioki wiedział, że władca z wielkim trudem i jedynie z niezwykle ważnych powodów odrywa swe ciało od tego miejsca. Kiedy okazało się, że nie jest w stanie spłodzić potomstwa zaczął pozostawać w sali tronowej również na noc. Żywił się jedynie mlekiem kobiecym, które miało mu zapewnić długowieczność. Raz w miesiącu, dla zachowania jędrności skóry, nacierał się krwią nowonarodzonych dzieci, a następnie obmywał w wodach, które wydobywały się z wnętrza rodzących kobiet. Pogłębiające się bruzdy na kamiennym obliczu kpiły z wszelkich zmagań z prawdą przemijania. Migaju nie był panem czasu. Nie był w stanie przywłaszczyć sobie żadnego z tych istnień, które zdmuchnął swym mieczem.
•– Twoja pieśń uczyni mnie nieśmiertelnym. Ludzie poniosą me imię na sztandarach swych języków. Zagoszczę w chatach i w blasku wieczornych ognisk. Bladolicy posłańcy lodowych władców rozedmą dla mnie białe skrzydła okrętów. Ty dasz mi życie dumne, chwalebne, wieczne.
Nie było odpowiedzi, migaju nie oczekiwał jej. Jego słowa były wyrazem woli i stanowiły dla nowomianowanego nadwornego gurieni rozkaz.
Karioki opuścił salę tronową. Poruszał się bez eskorty. Drzwi domu władcy zamknęły się za jego plecami i teraz ściany tego dusznego pomieszczenia wyznaczały granice świata. W końcu pojął źródło niepokoju, który wzrastał w nim od momentu wkroczenia do wnętrza gmachu – nie słyszał nic, nawet ciszy.
Niech umilkną płoche usta, a wdzięczne uszy niech pochwycą słowa mej pieśni, bowiem będzie to pieśń o Morakim, migaju migundu, panu ziemi i płodów, panu wody i studni, panu chaty i ognia. On jest ojcem. Jego dłoń dzierży miecz muraku, którego ostrze jest końcem żywota. On nagradza i karze. Pozwala dziecięciu śmiać się, a głupcom zabiera głos. Na dźwięk trzepotu pawich piór wrogowie pierzchają, a zdrajcy oddają swe ciała falom morza. On zasiada na tronie w pępku świata, a muszle kanuri pieszczą jego stopy.
Niech zamilkną płoche usta, a wdzięczne uszy niech pochwycą słowa mej pieśni, bowiem śpiewam o Morakim, o migaju migundu, śpiewam o jego czynach i niech me wargi oniemieją na wieki, jeśli mój język omdleje.
Migaju nie podnosił się z tronu, ciężar piór przytłaczał jego ciało, wątłe kości obciągnięte były suchym workiem skóry, a wokół unosił się odór zakrzepłej krwi. Od kilku tygodni brakowało niemowląt, tak więc zabiegi pielęgnacyjne przerwano. Władca umierał. Spękana twarz łaknęła deszczu, ale pora deszczowa już minęła.
Miasto umierało razem ze swoim panem. Na uliczkach i placach rozpościerały się wyschnięte ciała ze sterczącymi kośćmi kończyn. Wypalone języki oczekiwały na krople deszczu.
Karioki z trudem okrył swe wychudłe ramiona i ruszył za dowódcą straży. Wyglądali żałośnie na patykach swych kończyn. Trudno stwierdzić co powstrzymywało ich przed upadkiem, poczucie obowiązku czy przeświadczenie o konieczności tego co się dzieje. Muszle kanuri przesłaniała warstwa pyłu. Migaju nie patrzył na gurieni, uniesienie głowy mogłoby go pozbawić resztek potrzebnej energii.
•– Zabijasz mnie. W każdej z twych strof zamykasz część mojego życia. Twoje pieśni wysysają je ze mnie. Rozczłonkowujesz me ciało. W rzece magogo zanurzają się moje ręce, moje nogi przemierzają trawiastą ziemię muntoro a moje oczy tropią zwierzęta w lasach kibundu. Cóżeś uczynił głupcze. Me ciało więdnie niczym marne liście drzew nande. Twój język dusi mnie. Nie słyszę szumu fal, nie widzę białoskrzydłych okrętów.
Stawy trzeszczały przeraźliwie w poruszonym ciele władcy. Kościste ramiona zaskakująco pewnie uniosły miecz. Na jeden ulotny moment Karioki uchwycił dźwięk ciszy, która zakołysała się na jego rozciągniętych małżowinach usznych. Powietrze przeszył świst przelatującego opodal ostrza. Wywleczony z wnętrza ciała język opadł jak zwiędły liść. Pieśń dobiegała końca.
NAMANDU
Dotarł do skraju lasu. Rozśpiewane ptasio korony przesłaniały błękit. Zwarty mur drzew nagle legł w gruzach. Ziemia zerwawszy odwieczny pakt o nieagresji wypluła zalęgłe w jej trzewiach korzenie. Wzgórze znalazło się u jego stóp. Żylaste rozgałęzienia oplatały je gęstą siecią. Począł się wspinać. Gdy obejrzał się był już wysoko. Teraz widział wszystko wyraźnie. Jego lotny wzrok przeleciał nad górami niemego bólu i objął czule ściany chaty na wschodnim skraju wioski. Poszybował ponad murami miasta bielejących kości, nad tronem, na którym złożono upierzoną czaszkę. Dotarł nad brzeg wielkiej wody i prześcignął bielejące okręty. Zatrzymał się w niemym zachwycie nad iskrzącymi połaciami lodowych krain. W końcu dotarł nad samą krawędź, tam, gdzie niebo bierze swą oblubienicę – morze w posiadanie. Dwoje kochanków pieściło się delikatnymi muśnięciami, a wilgoć fal zraszała podbrzusze małżonka.
Stanął na szczycie. Źródło biło krystaliczną wodą. Zanurzył dłonie i zobaczył, że są to dłonie starca. Zaczerpnął wodę i obmył skrwawioną twarz. Lodowaty chłód objął jego ciało. Pochylił się nad źródłem. Jego oblicze drgało na tafli wody. Zanurzył opustoszałe usta. Zimno spłynęło w głąb zapierając oddech w kościstej piersi.
Karioki leżał na posłaniu z koców, które utkała dla niego Rakori. Namandu stała u wezgłowia posłania. Łańcuszek nieznośnie wciskał się w jej nabrzmiały brzuch, a pępek sterczał alarmująco. Z jej źródlanych oczu spłynęły dwie stróżki łez kończąc swój bieg w kącikach warg. Namandu wyszła z chaty rozpoczynając swą pierwszą wędrówkę ku wzgórzom. Czas nie ma pana, a dziecko krzyczało już w jej wnętrznościach. Ona nie będzie krzyczeć. Jej usta pozostaną zamknięte.
Mandele kutubanda. To już koniec.
Jeśli me usta wypowiedziały kłamliwe słowo niech zamilkną na wieki.
Jeśli ma opowieść zadowoliła was ugośćcie mnie przy swoim stole i dopuśćcie do waszego ogniska.
Przeczytałem, ale nie porwało mnie. Tego typu świat przedstawiony nigdy do mnie nie przemawiał, więc może inni dostrzegą coś, czego ja nie umiem. Słowem - zupełnie nie mój klimat. Mimo to, szacunek za włożoną pracę, bo widać, że twórca podszedł do tematu poważnie. Widziałem trochę błędów (w tym ortograficzny - "odchłań"), ale ogólnie nie były rażące.
Bardzo ciekawia stylizacja. Opowieść o snuciu opowieści - naprawdę interesujące. Rozciągnięte uszy kojarzą mi się z Wyspą Wielkanocną. Przez to wyobraziłam sobie bohetrów w stylizacji wyjętej z fimu "Rapa Nui";) Choć akcja toczy się w raczej leniwym rytmie, tekst bardzo mnie wciągnął. Duży plus za klimat :)
Niezwykle barwna, egzotyczna, plastycznie opisana baśniowa opowieść. Pobudza wyobraźnię.
Podobało mi, jeden z ciekawszych tekstów umieszczonych ostatnio.
Jest parę błędów, ale niewiele.
Jeden minus - moim zdaniem druga opowieść (we fragmencie Gurieni) jest zbyt chaotyczna i przez to mało czytelna.
Pozdrawiam.