Dla wielu wędrowców jestem oczywistością, która była, jest i będzie. W końcu widzą i słyszą mnie zawsze, gdy podróżują. Dla mnie natomiast jest to praca, ktoś mnie zatrudnił i za to płaci mi wynagrodzenie. W końcu równie dobrze mógłbym pracować jako bard, herold lub posłaniec. Do każdej z tych funkcji nadawałbym się doskonale. Ale dla przechodniów jestem tylko dodatkiem do podróży, co nawet potrafię zrozumieć.
Zawsze stoję na skrzyżowaniu dwóch istotnych traktów, na skrzyni, która sprawia, że wybijam się ponad tłum wędrowców i każdy może mnie zobaczyć. Generalnie nie jest to najgorsze miejsce do pracy. Są tacy, co podobno całe lata spędzają siedząc w skryptoriach lub innych gabinetach, ślęcząc nad księgami – takim to współczuję, ja przynajmniej mogę stać na świeżym powietrzu i nie muszę nieprzyjemnie zginać kręgosłupa.
Oczywiście moja praca nie polega wyłącznie na staniu.
Podróżni czasami się gubią. Niby wiedzą, że chcą dojść z punktu A do punktu B, ale nie zawsze okazuje się to takie proste, jak sądzili. Wtedy mogą zwrócić się do mnie. Jeśli zapytają, powiem im, gdzie leży punkt A i punkt B. Ba, potrafię nawet bez większych omyłek określić jaką drogę należy obrać albo czy przy trakcie znajduje się jakaś karczma. Jeśli poprzedni podróżni mi to zgłoszą, ostrzegę też przed zaczajonymi zbójcami albo zerwanym mostem. To właśnie jest moja praca.
Mam lata doświadczenia, co nie oznacza, że jestem nieomylny, albo że podróżni zawsze zrozumieją to co im powiem (to drugie ma miejsce częściej, ale wędrowcy rzadziej to przyznają). Niejedna osoba przychodziła do mnie z pretensjami, że chciała iść “tam”, a dotarła “tu”, albo że chciała “tamtędy”, bo droga wybrukowana, a ja poprowadziłem “tędy”, błotnistą ścieżynką w lesie, bo była krótsza. Przyznaję, bywają takie sytuacje.
Podobno nie cieszyłem się jakąś fenomenalną reputacją wśród podróżnych. Tak to zresztą bywa u osób, które przyzwyczają innych do wysokiego poziomu świadczonych usług – gdy popełnią choćby drobną pomyłkę, natychmiast zostanie im to wytknięte, bez docenienia pozostałej, ciężkiej pracy. Nikt jednak nie wpadł na to, by mnie zwolnić ze służby.
Wszystko się zmieniło, gdy pewnego dnia podszedł do mnie człowiek, który wcale nie chciał dowiedzieć się, gdzie w odległości pół dnia drogi znajduje się targ „Ropucha” ani z jaką karawaną najlepiej się zabrać, by dojechać przed dom uzdrowiciela.
– Dzień dobry – powiedział całkiem przyjaźnie. Brzmiał trochę sztucznie, jakby ktoś surowo uczył go grzeczności przez ostatnie kilka wiosen, ale cóż, uprzejmość to uprzejmość.
– Witaj. Dokąd zmierzasz? – zapytałem.
– Do ciebie. Przysyła mnie władca – powiedział.
To już zdecydowanie zwróciło moją uwagę, która dotychczas koncentrowała się na kilku podróżnych.
– Kieruj się traktem wschodnim, a następnie skręć na zachód. Miejsce docelowe będzie się znajdować za drugim zakrętem po wyjściu z lasu – poinformowałem przyjaznym głosem innego przechodnia.
– Król G czegoś sobie życzy? – zapytałem nieznajomego i zszedłem z podwyższenia. Nie zamierzałem górować nad rozmówcą, skoro chciał czegoś ponad wytyczne do dalszej drogi.
Przybysz milczał, jakby nie dosłyszał pytania.
– Król G sobie czegoś życzy? – powtórzyłem, nieco poirytowany, choć głos dalej miałem spokojny.
– Tak – nieznajomy zareagował, jakby wcale nie było dziwnej ciszy przed chwilą.
Teraz, stojąc naprzeciwko, mogłem mu się lepiej przyjrzeć. Właściwie wyglądał bardzo pospolicie, ale nie w takim znaczeniu, że wydawał się być, ot kolejnym zwyczajnym parobkiem. Wyróżniało go to, że nic go nie wyróżniało. Był pozbawiony czegokolwiek, co mogłoby stanowić jego krótki opis. Wydawał się żyć po to, aby nikt go nigdy nie zapamiętał. Przeraził mnie jego wygląd.
– A zatem, czego życzy sobie król? – Zignorowałem uczucie dyskomfortu, które spowodował widok nieznajomego. Król G czegoś chciał, to znaczyło, że gdy się tego dowiem, to przybysz sobie pójdzie.
Jakoś nie przyszło mi wtedy do głowy, że Król G wie wszystko i nie mógł chcieć ode mnie żadnej przysługi. Właściwie po samym wyrażeniu „Przysyła mnie władca” mogłem się już domyślić o co chodzi.
Zresztą nieznajomy trwał w milczeniu, chyba oczekując, że już wszystkiego się domyśliłem. Zwątpił we mnie dopiero po chwili.
– Przybyłem cię zastąpić – powiedział beznamiętnym tonem. Chyba nie potrafił mówić inaczej.
– Zastąpić? – zdziwiłem się. Dopiero po kilku sekundach uświadomiłem sobie co oznaczają te słowa.
– Król G jest wdzięczny za twoje usługi, ale jest zdania, że poradzę sobie lepiej niż ty. Traktów jest coraz więcej, ludzie coraz więcej podróżują. Pojawiają się nowe gospody, zajazdy, król organizuje uroczystości, które wpływają na częstotliwość podróży, a do tego po otworzeniu uniwersytetu, do miasta zajeżdża wielu studentów, którzy potrzebują bardzo dokładnych wskazówek. A ja jestem z korpusu Si – wyjaśnił precyzyjnie, bez zbędnych pauz.
Był bardzo dobrze przygotowany do tej rozmowy. Zaskoczył mnie dokładnością wypowiedzi. Sam zdawałem sobie sprawę z niektórych ze wskazanych przez niego zjawisk, ale gdy ujął to tak wszystko na raz… Moja wiara we własną nieomylność zmalała, a to obudziło wszystkie uśpione wyrzuty sumienia. Kobieta, której nie ostrzegłem przed zbójcami i straciła wszystko. Młody posłaniec, którego koń skręcił kostkę w błotnistej przeprawie. Karawana kupców, która przez dwa dni krążyła po wschodnich traktach, uparcie trzymając się moich wskazówek. Takich sytuacji były setki.
– Jesteś mapiarzem? – zapytałem, by ukryć swoje zmieszanie.
Nieznajomy przyjrzał mi się uważniej. Wydawał się zdziwiony, dlaczego po jego słowach sobie stąd nie poszedłem.
– Właściwie tak, pierwszym w korpusie Si – odparł krótko. Jego oschłość w połączeniu z moimi wyrzutami sumienia wywołała we mnie złość.
– „Właściwie”?! – powiedziałem głośniej. – Nie da się być mapiarzem tylko trochę. To odpowiedzialna funkcja! Dziesięć lat studiowałem wszystkie mapy i dalej robię to na bieżąco. Trzeba umieć skontaktować się z podróżnymi, sprawić, żeby ci zaufali. To nie jest lekka służba – wyrzuciłem z siebie, pod koniec stając się spokojniejszy. Wytykając trudy funkcji mapiarza, zdałem sobie sprawę, że przez lata pełniłem ją całkiem dobrze.
– Przeczytałem wszystkie mapy i sam nakreśliłem wszystkie na nowo. Przeczytałem wszystkie podróżne zapiski, kroniki, księgi traktujące o karawanach, jeźdźcach i wyprawach. Na ten moment wszystkie najświeższe dokumenty z informacjami, których mogą potrzebować podróżni, są mojego autorstwa. Cała komórka korpusu Si nad tym pracowała – powiedział nieznajomy, tak samo beznamiętnie. Nie był urażony moim drobnym wybuchem. Niewiele mogło go poruszyć.
Nie zdążyłem tego przemyśleć, bo podeszła do nas podróżna, pytając o drogę do Tawerny Pod Złotymi Łukami.
– Najbliższa jest w mieście, dzielnicy uniwersyteckiej, ulicy Marszałka P. Udaj się na zachód, następnie, za lasem, skręć na północ. Do miasta wejdź boczną bramą, gdyż dziś ze względu na jarmark brama główna jest zatłoczona. W mieście trzymaj się murów, aż dotrzesz do uschłego dębu. Tam skręć w lewo, a dotrzesz na miejsce. – Nieznajomy odparł natychmiast na zapytanie kobiety. Odeszła, nie dopytując o nic.
Chyba każdy po takiej akcji popatrzyłby na mnie z triumfem w oczach, ale on pozostał tak samo obojętny jak wcześniej. A przecież miał prawo do wyższości, nie byłem świadom połowy okoliczności, o których wspomniał.
– Dobrze, nie będę się z tobą kłócił. Król G wie najlepiej – powiedziałem krótko.
Sytuacja była przykra, ale przecież nie zamierzałem się bić o swoją posadę. Tak jak już wspomniałem, mogłem bez kłopotu znaleźć zatrudnienie gdzie indziej. Żal mi było tylko podróżnych i ich wędrówek, w których pomagałem.
– Słusznie – skwitował nieznajomy i bez zbędnych słów wstąpił na już nie moją skrzynkę. Następnie popatrzył na mnie jakbyśmy wcale przed chwilą nie rozmawiali.
– Udaj się traktem na zachód. Skręć na południe przy rozwidleniu przed skałą, a następnie podążaj wzdłuż wybrzeża. Najbliższa wioska rybacka znajduje się o pół dnia drogi dalej – powiedział, patrząc na mnie tymi obojętnymi oczami.
Czy tak wyglądałem dla innych podróżnych? Przecież starałem się do nich uśmiechać, brzmieć przyjaźnie i budzić zaufanie.
– Skąd wiesz, że chcę się tam udać? – odparłem.
– Po tak istotnym wydarzeniu w twoim życiu, najodpowiedniejsze będzie zrobienie sobie odpoczynku nad morzem, w spokojnej wiosce rybaków – wyjaśnił, ewidentnie spodziewając się pytania. Co więcej, miał rację, całkiem miło brzmiało słowo „odpoczynek”.
– Hmm – mruknąłem, stojąc w miejscu.
– Zachód jest tam. Trakt do rozwidlenia jest wybrukowany. Przy drodze nie czekają zbójcy, a warunki pogodowe gwarantują przyjemną podróż. – Nowy mapiarz niespecjalnie szanował moje zamyślenie.
– Jeszcze nie wiem, czy chcę się tam udać – odparłem bardzo spokojnie.
– To najodpowiedniejsze miejsce dla ciebie – stwierdził.
– Tak – zgodziłem się. – Ale nie wiem, czy chcę się tam udać. Dziękuję za przedstawienie mi tej możliwości – dodałem, czego nowy mapiarz ewidentnie nie był w stanie zrozumieć. Nie odpowiedział mi żadnym „proszę bardzo”, czy „cieszę się, że pomogłem”. Po kilku sekundach odwrócił się i już o mnie nie pamiętał. Być może tak ich uczyli w korpusie Si.
Odszedłem kilka kroków, czując niczym nieskrępowaną możliwość udania się dokąd zechcę. Uczucie to miało w sobie nutę ekscytacji, ale i strachu. Tak właśnie czuje się każdy podróżny.
Po krótkim namyśle postanowiłem, że nie podążę za wskazówką nowego mapiarza. Pamiętałem, że daleko na południu znajdowała się niewielka osada, którą czasami nazywano „Osadą Cz”. Nikt nigdy nie podróżował tam docelowo, ale każdy, kto tam trafił, wracał zadowolony.
Uśmiechnąłem się i powiedziałem sobie tylko:
– Kieruj się na południe.