
Opowiadanie zawiera brzydkie słowa
Opowiadanie zawiera brzydkie słowa
*
Leśne zadupia południowej Walii. Trochę przed południem. Silny deszcz.
Nazywam się Frank. Frank Aye. W niektórych stronach moje nazwisko jest krzykiem lub potwierdzeniem. Powinszować Boże. Dobry żart.
No więc jestem Frank. Średnia budowa ciała, lichy wzrost. W dowodzie wstawili szatyn, choć wypadałoby to szatyństwo rozszerzyć o: "z tendencjami do siwizny w okolicach skroni". Wszystkie lustra, w których miałem nieszczęście się widzieć, zazwyczaj były solidnie upieprzone, ale jedna syrena powiedziała, że mam głęboko osadzone kocie oczy.
Kocie, czyli jakie?
Tęsknoty.
Musiała kłamać. Za niczym nigdy w życiu nie tęskniłem.
No ale przejdźmy do rzeczy. Za mniej więcej pół roku metryka wrzuci mi na plecy czwarty krzyż. Czasy świetności bezpowrotnie minęły. Dziś, gdy zasypiam po chlaniu, złośliwe skrzaty zaszywają mi pod powiekami herbaciane torby, a każdy podmuch wiatru do szpiku dryluje kości. Dokładnie siedem lat temu uwolniłem pewną rodzinę od ciężaru życia, za co dostałem elektryczne krzesło z całym pakietem zabaw do kolekcji. Wygolenie czachy aż do krwi, gąbka nasączona zimną wodą, pistacjowe lody na kolację.
Później, Aye Zeusie, cholerny Boże błyskawic. Wajcha w dół.
Tylko że nie.
Mamy drugą połowę października, więc pogoda powinna dopisywać, ale walijskie ziemie rzadko kiedy słuchają pór roku. Dziewięć stopni, odczuwalnie przynajmniej pięć mniej. Nogi grzęzną w błocie do połowy łydki. Popędzany buc ględzi co piętnaście metrów, co trzydzieści podbijając stawkę. Zaczynał od pięciu koła, teraz oferuje siedemdziesiąt, ale odpowiedź ciągle jest ta sama.
Nawet i za pół miliona, Ron. Nie ma szans.
*
Las jest gęsty i śliski od deszczu. Ktoś obdarzony estetyką twórcy mógłby w nim dostrzec podłoże pod pejzaż. Dla mnie to jedynie droga. Tylko praca. Zwykłe przecięcie geograficznych płaszczyzn.
Punkt widzenia Rona jest odmienny.
– Co za świeżość. Pachnie jak picza szesnastolatki, chłopie. Długie lato, więc i sroga zima się szykuje.
Grożę, że jeszcze jeden taki tekst, a urżnę gałązkę cisu i wyjmę mu nią oko. Od razu staje, odwraca się i dwoma palcami potrzaskanej dłoni je rozszerza.
– Podpalałem Belfast podczas najgorętszych dni samego piekła, gdy konfidenckie ścierwo skwierczało od ognia. Kiedy razem z braćmi obalaliśmy cholerną tyranię nawet diablice Sifu wysiadywały na gzymsach kamienic, grając na kobzach z piszczeli. Dobrze pamiętam. Na niektórych ciągle było mięso. Jeśli zasięgniesz języka, popytasz, gdzie trzeba, dwudziestu pięciu ludzi przysięgnie ci na życie własnych dzieci, że sam Behemot stukał kopytami z zegarowej wieży do taktu naszej jedynie słusznej sprawy. Kiedy więc mówię, że coś pachnie jak pizda, tak właśnie myślę, skarbie. Nie przestraszysz mnie. Szedłem na takie spacery setki razy. Zużyłem tuziny par ręcznie szytych butów, spacerując ścieżką samej śmierci.
Powinienem wam powiedzieć na początku. Coś w środku Rona Conwaya powoduje, że uważa się on za twardziela i to najgorszy rodzaj, bo zarazem twardziela patriotę. Nie przeraża go widmo śmierci. Potrzeba też zapewne sporo czasu, by wydobyć coś od niego torturami.
Na szczęście nie mam pytań.
– Torrence po mnie przyjdzie – dodaje z uśmiechem.
Pytam, czy Torrence to dryblas z kucykiem. Taki energiczny gapcio, wydający rozkazy innym gapciom. Ron odpowiada przekornie moim własnym pieprzonym nazwiskiem. Nieco mnie tym wkurza, ale trzymam nerwy na łańcuchu. Ron tego chce. Może być łysiejącym sześćdziesięciolatkiem z dwudziestofuntową nadwagą, ale ciągle jest śmiertelnie niebezpieczny, a nic co robi, nie jest przypadkowe.
Przypominam sobie dzisiejszy poranek. Pociski siedem sześć dwa wypychają wnętrzności z ran wylotowych i wyrywają kończyny ze stawów. Odwzajemniam uśmiech, mówiąc, że dryblas Torrence raczej nie przybędzie z kawalerią. Ron mi wierzy. Z wąskich ust wylatuje nerwowe przekleństwo.
– Dalej nie idę.
– Idziesz, Ron.
– Nie. Upieprzyłem się. To nie Belfast, ja nie mam dwudziestu lat. Rób, co masz robić, czy coś. Nie idę dalej i już.
– Rany, trudny odbiorca.
– Aye, Frank. Aye.
Wyciągam spod puchatej kurtki lśniący przedmiot. Na widok broni twarz Rona wyraża rozczarowanie.
– Chcesz mnie po prostu zastrzelić? Tyle zachodu i łażenia po jebanym deszczu, żeby… taki plan?
– Plan jak plan.
Jest wkurwiony. Kipi. Czarne niebo przyozdabiają błyski przypominające gigantyczne żylaki. Herszt rodziny Conway kompletnie nic sobie nie robiąc ze skierowanej w jego stronę broni, podwija rękawy koszuli aż do łokci. Sznyty przykrywają stare wzory albo stare wzory przykrywają sznyty. Ulewa przybiera na sile do tego stopnia, że nawet stojąc od siebie w odległości ledwie kilku metrów, trudno nam wzajemnie się usłyszeć.
– Spory zawód, Frank. Po kimś takim jak ty spodziewam się czegoś dużo bardziej wyrafinowanego.
– Strzelisz sobie w brzuch – odkrzykuję. – Nisko. Zawinąłem cię spod Harry'ego. Wiem, że nigdy nie pijesz bez podkładu, a pijany byłeś. Twoje kichy są teraz wypełnione pałeczkami tumi, belgijskimi frytkami maczanymi w musztardowym sosie oraz pieprzonymi ciasteczkami. Sporo widać. Jeszcze więcej słychać. Przygotowałem się.
– To wszystko tylko stek pieprzonych…
– Nie skończyłem, Ron. Zaraz po wystrzale własne gówno przeleje ci się do jamy brzusznej i zatruje krew. Rozwlecze to śmierć na trzy do pięciu dni. Grzybiarze w tych rejonach nie hasają. Nikt tędy nie biega. Nie ma dróg.
– Cztery, pięć dni to długo. Zaraz, czekaj. Powiedziałeś, że strzelę sobie w brzuch? Znaczy masz zamiar zrobić na mnie te swoje pieprzone voodo-srudu?
– Dokładnie, Ron. Mam zamiar wykonać voodo-srudu.
Kręci głową i luzuje muszkę. Wciąż strojny, choć kompletnie przemoczony i ze strąkami cienkich włosów dodatkowo rozrzedzonych siłą deszczu, stoi prosto. Dyszy.
– Nie!
To mnie zaskakuje. Sprzeciw jest karykaturalny. Groteskowy. Żadnego podkładu w stylu: nie zrobisz tego, bo mam twoich bliskich. Nic. Po prostu zwyczajne nie.
– Jak nie?
– Nie i chuj!
Robię krok w jego stronę. W jedno z okolicznych drzew uderza piorun. Huk prawie wysadza mi bębenki. Bóg błyskawic nie umie odpuścić.
– Rozmowa z tobą zawsze trzyma poziom – krzyczę. Ciemne niebo nasycają kształty grafitowej czerni, co już zaczyna podpadać pod anomalię, żeby nie powiedzieć ingerencję. Tylko wyglądać spadających żab czy gradowych kul wielkości cegły. Ktoś lub coś ewidentnie daje mi wskazówkę, że cokolwiek zamierzam, w górnej części klepsydry prawie nie ma piachu. Palec Rona wskazuje nieboskłon. Zachrypnięty głos ledwie przebija się przez łoskot kolejnych grzmotów. Boska zazdrość lub kaprys natury redukuje okoliczne drzewa do rangi zapałek tak łatwo miażdżonych pod obcasem buta. Czuję, że cokolwiek planowałem, muszę to skrócić. Zakończyć. Na napawanie się kolejnym kalekim zwycięstwem będzie czas później. Przy ciepłym ogniu, pod bezpiecznym dachem i w cudownie kojących oparach dwunastoletniej brandy. Nie chcę już krzyczeć zatem staję z Ronem twarzą w twarz.
– Przemarzłem – mówi. – Przemarzłem jak diabeł w niebie, a ty jesteś tak cholernie niedożywiony, że nic mi po twojej kurtce.
Ha-ha.
– No – ponagla. – Wysraj z siebie żale i wracajmy.
Unoszę broń do strzału, ale nawet nie drgnie mu powieka. Myślę, że gdyby palił papierosa, to albo dmuchnąłby mi dymem w twarz, albo strzepał popiół na półbuty. Pieprzona Walia, pieprzony deszcz i pieprzony, nienormalny Ron.
*
Wszystko zaczęło się od tego, że spalili moją czarownicę. No… niezupełnie, ale sami musicie przyznać, dobrze brzmi.
Dla nich Silla była kimś w rodzaju podczłowieka. Przystawiali się. Zbyła ich awanse, a wtedy próbowali ją zgwałcić, choć mówiła, by tego nie robili. Nie prosiła, nie lękała się. Wyszeptała tylko nie, ale krótkie szepty łatwo zignorować. Skoczyli niczym psy. Dokładnie trzydzieści siedem cholernych dni temu.
Nim zajechała karetka, dwóch nie żyło. Trzeci umarł w drodze do szpitala. Czwarty do tej pory oddycha przez rurę. Przynajmniej ma od groma czasu, by rozmyślać, czy grała jedynie twardą do zdobycia. Ten, który przeżył to najstarszy syn Rona Conwaya. Kilka dni później Ron wydał odpowiednie dyspozycje i jeden as z jego talii rozpłatał Silli gardło czymś niewiele grubszym od powietrza.
Tym jest mniej więcej żal, który wysrywam. Dłoń ze wściekłości drży. Pioruny roztrzaskują wciąż kolejne drzewa. Nie bacząc na to wszystko, od kilku minut stary Conway rży ze śmiechu niczym podpalony pies – z całym szacunkiem dla tego niezbyt fortunnego powiedzenia.
– Skończysz się wreszcie wydurniać?
Spogląda na mnie, lecz po chwili zgina ciało wpół i ponownie rozpoczyna koncert. Opieram lufę o tył jego czaszki, ale nawet zimny metal nie jest na tyle silnym argumentem, by zaciągnąć ręczny tych wygłupów. Mogę położyć go trupem lub poczekać, żeby się wystrzelał z nadmiaru radości. Decyzja nie jest łatwa i nie przychodzi natychmiast. Jednak pięć minut później najbardziej upokarzający moment w tym stuleciu dobiega końca.
– Czekaj – zaczyna znowu, chyba piąty raz, opierając tłuste łapska na kolanach. – Uważasz, że ja… naprawdę?
– Do kurwy nędzy, Ron. To nie poszlaka!
– No ja myślę. Taka rzeź oparta na niedokładnie zbadanym założeniu? Chłopie. Jeśli to, co mówią o twoim sumieniu, jest choć trochę prawdą, nie wykaraskasz się z tego. Utopią cię zimne poty.
Zaczynam tracić pod stopami grunt. Do tego stoimy w bagnie, co wytrąca z tego zdania przenośnię. Nikogo więcej. Tylko nasza dwójka ostrzeliwana przez arktyczny deszcz. Wszystko źle. O tej porze miałem już wydawać polecenia z wysokości barowego stołka. Niech to szlag. Opowiedz Bogu o planach i patrz, jak się z nich śmieje.
– Cynk jest pewny. Twój pojebany synalek dostał kosza, więc nasłałeś na nią zawodowca. Wiem z pierwszego palca pierwszej ręki.
– A czy ten pierwszy palec nie ma, aby wbite w dowód Rirschen Dirk?
– Jeśli próbujesz ugrać… – zaczynam, a wtedy dzieje się coś niezwykłego. Ron w pewien sposób odbiera mi broń. Nie, że wyrywa czy obezwładnia. Po prostu chwyta moją uzbrojoną dłoń i zdejmuje z linii swego ciała. Nie robi tego nagle czy też szybko, choć zarazem stanowczo. Ot wykonuje jeden płynny ruch i już w niego nie mierzę. Dochodzę do wniosku, że zwrot: "wszystko się totalnie popieprzyło" powinienem wzmocnić dobitniejszym słowem.
– Powiem to szybko, więc może być nieco nieskładnie. Wątpliwości dogramy w drodze powrotnej.
Milczę. On kontynuuje.
– Po pierwsze Dirk nie spalił Grimoire. Po drugie, żaden zimnokrwisty morderca nie zasadził się na twoją lalę. Znaczy, nikt ode mnie. Fakt, wsadziła mojego debilnego synalka pod plastikowy klosz, czyniąc z niego największego niemowlaka na oddziale, ale gdybyś zadał sobie trud weryfikowania informacyjnych źródeł, szybko doszedłbyś do wniosku, że najokazalszy bukiet kwiatów, jaki zdobił jej ciasną kawalerkę, pochodził właśnie z moich dyspozycji. Elron był cymbałem i nieudacznikiem, co jeszcze jakoś mogłem mu wybaczyć. Niestety. Pakiet wad zawierał też tchórzostwo i to najwredniejszy rodzaj, bo obejmujący miłość do ojczyzny. Teraz co tydzień ordynator dostaje naprawdę spore sumy, nie dlatego, by go z tej warzywlandii wykaraskać, ale, by w tym stanie go utrzymać. Chcę, żeby tkwił w bezruchu, słyszał, odczuwał i rozumiał otaczający go świat.
– Pieprzysz, Ron. Pieprzysz jak… ktoś, kto pieprzy.
– Jasne. A takie niebo w październiku to normalka.
Myślę nad tym, ale grzmoty utrudniają koncentrację. Jestem jak w pierwszych pięciu sekundach po zbyt długim śnie. Stary Conway mógł mnie znokautować z dziesięć razy, ale żadna pięść nie wylądowała jeszcze na mej brodzie.
Szlag.
– To nie wszystko, Frank. Wisienki zostawiłem na później, ale jeśli cię nie wyjmę z tego transu, to nie będzie później. Trzymasz się?
Kiwam głową. Dirk jest prekognikiem. Ja też, choć nie tak dobrym. Prekognicy czasami wiedzą, co zdarzy się jutro. Średni widzą skrawki, symbole i okruchy, najlepsi miażdżą ruletki, kursując na linii Monaco-Las Vegas. Dirk jest czymś… pomiędzy.
– Jakie wisienki? – pytam, a wtedy Ron szepcze mi do ucha pewne smutne rzeczy.
Wichura nie ustępuje na cal, kiedy wracamy.
*
Siedzimy w barze. Na stołkach jak chciałem. Jest siedemnasta z okruchami minut. Czułem od dwóch dni, że Dirk się odezwie, ale mój dar, to dokładność bardziej określana w tygodniach niż dniach. Jestem jak taka ciocia, która na rodzinnej imprezie zwiastuje ulubionemu chrześniakowi rychłe nieopędzanie się od wdzięku panien. Dużo dobrej woli, mało treści.
U Mallor'a zbierają się głównie męty i podeszwa społecznego elementu, ale jestem w towarzystwie, które zapewnia mi bezwzględne bezpieczeństwo. Jedna z córek Mallor'a zastawiła przed nami szwedzki stół przeróżnego żarcia. Do tego pięć rodzajów alkoholu i czyściutkie ciuchy do kompletu. Wszystko oczywiście na koszt firmy.
Jemy, pijemy, czekamy, obserwujemy. Z naszym wejściem sporo osób wyszło. Głównie tacy, którzy obawiali się, że nadmiar whisky poluzuje im społeczne więzi i coś niechcący chlapną. Nasza obecność wyciszyła rozmowy i wprowadziła wszędobylską nerwowość. Jedynie piątka obdartusów kręci piruety wokół zielonego sukna bilardowego stołu. Huk uderzanych bil jest obecnie wiodącym źródłem dźwięku w tym lokalu. Ron uważa, że ci od bilarda grają jak pieprzeni nieudacznicy. Mówi mi o tym, lecz nim mam w ogóle szansę, by się odnieść, szybko zmienia nawijkę, dodając, że znał kiedyś snajpera, który był w tym jeszcze gorszy od nich. Następne minuty upływają na jego refleksjach nad tym, jak snajper może być tak chujowy w grze, która jest oparta na precyzji. Ja mam to w dupie. Myśli skupiam na ważniejszych sprawach. Chociażby takiej, że jakiś pieprzony dureń od dwudziestu minut okupuje jedyny telefon w tym lokalu. Ron pomału też traci cierpliwość, ale na szczęście podbijają do nas dwa następne buce. Wyższy mówi, że słyszał o masakrze i jeśli tylko trzeba jakoś pomóc, to on chętnie. Smród obrabianego obornika otacza mu usta nieprzyjemną mgiełką.
Ron przyjmuje umizgi z ogromnym uśmiechem, choć z nieco szybszego oddechu wyczytuję wstęp do irytacji. Niższy z dwójki głąbów dopytuje, czy może chociażby postawić drinka. Stary Conway wskazuje na te wszystkie, otaczające nas butle, pytając, czy tamten naprawdę uważa, że czegoś nam do szczęścia więcej trzeba. Głupcy momentalnie tracą rezon i wciąż z uśmiechami przyklejonymi do burackich twarzy wycofują się do swego stołu. Palant w myśliwskiej czapie w końcu uderza słuchawką o widełki, choć na tyle mocno, że gotów jeszcze uszkodzić aparat. Wiem, że jeśli to zrobi, straci jakiekolwiek szanse, by pogodzić się z tym, z kim się pokłócił.
– Piździ dziś – zauważa nieostrożny chłopak, który przy nas siada. Po chwili łapie ostrość i drętwieje, jednak dalszy rozwój wypadków poprzedza donośny terkot telefonu. Z baru dzwonisz często, lecz do baru nie. Spoglądamy na siebie. Młodziak to wykorzystuje i czym prędzej czmycha. Z tyłu bilardowy kij rozbija trójkąt kul, kładąc podwaliny pod kolejną partię.
– Nie odbierzesz? – pyta Ron Conway z nadzianym na widelec, wielkim kawałem jagnięcego mięsa.
W milczeniu kręcę głową. Bez wyjaśnień, mimiki czy zbędnej gestykulacji. Są sprawy, na których zna się tylko on i takie, na których ja. To mu wystarcza. Wraca do przeżuwania nadzianego mięsa.
Po piątym czy szóstym dzwonku do telefonu podchodzi jeden z dwójki obecnych tu ochroniarzy, który na ostatniej prostej wyprzedził kelnerkę. Odbiera, słucha, uśmiecha się, dając do zrozumienia ładniutkiej lali w golfie, że nic nietypowego się nie stało. Wymieniają ze sobą szereg szeptów, po czym dziewczyna staje dokładnie przede mną. Pozostaje tylko dobrze zagrać karty.
– Pan, eee, Frank Ayes? – pyta, czując ewidentne skrępowanie z racji mojego wyjątkowego kompana. Pewnie to dla tej babki spory szok i niemały stres. W rogu sali nazbyt grubo ociosany wykidajło międli w olbrzymiej dłoni plastikową słuchawkę aparatu.
– A jeśli tak? – odgrywam zawadiacko zaplanowaną dużo wcześniej rolę.
– Jeśli tak, to… – Spogląda na Rona Conwaya szatkującego kłami jagnięcinę. To ją peszy, ale moja ciepła dłoń położona na jej drżącej dłoni, dodaje dziewczynie wystarczająco dużo odwagi, by mogła wydukać resztę wiadomości.
– Do mnie? Naprawdę? Dziwne. Cóż, proszę powiedzieć temu komuś, że nie zwykłem odbierać niezaplanowanych połączeń. A jeśli będzie natrętny, proszę dodać, by zbytku dla swych towarów poszukał w domach starości czy niedzielnych bazarach, zamiast niepokoić przypadkowo wybrane osoby.
Speszona dziewczyna odchodzi, by po chwili wrócić. Nie jestem głodny, lecz to dobry moment, żeby wrzucić właśnie coś na ząb, nie zauważając świata wokół. Odwracam w jej stronę głowę dopiero po kolejnym zaczepieniu.
– Tak?
– Ja przepraszam, ale ten… mówi, że pana zna, że pan zrozumie. Prosił, by przekazać coś dziwnego.
– Coś dziwnego – powtarzam. – Co dziwnego?
– Nie wiem. Coś jak wiersz.
Ron łapie w końcu bazę, widząc, że ją peszy. Wstaje, idzie pod bilardowy stół, peszyć tamtą zgraję.
– No to słucham? Jaki dziwny wiersz?
Dziewczyna wyciąga pogniecioną kartkę i zaczyna czytać:
Demony są wokół mnie
ponoć tak wciąż się zdarza
jesteś obserwowany
choć nikt cię nie zauważa.
– Tyle? – pytam przekornie, a kiedy kiwa głową, dodaję, zdobywając się na wymuszony uśmiech, że chyba faktycznie lepiej będzie, jeśli pogadam z tym znamienitym poetą osobiście. Dziewczyna odchodzi z widoczną ulgą. Idę do telefonu.
– Aye Frank, co? – Jego głos ma jak zwykle tonację igły przebijającej na wylot paznokieć. – Nie wiedziałem, że wyszedłeś, chłopie?
– Wiedziałeś.
– No dobra, dobra, Masz mnie. Chyba… cóż. Chyba faktycznie wiedziałem.
– Gdzie? – pytam. Oszczędność jest autentyczna, a taki muszę w tym momencie być.
– Cholercia, jeszcze nie wiem. To dopiero wydarzy się jutro. Może dziś.
– Co widzisz?
– Kurka wodna. Deszcz
– Jesteśmy w Walii, Dirk.
– Tak, tak, słusznie – intonuje w oparach udawanej radości, serwując mi kolejną porcję igieł. – Widzę studnię w typie tych kamiennych. Rozpierzchnięty spichlerz. Niskie domki. Pozalewane, jak po srogiej burzy. Nieład. Chlew. Spacerujące kury.
– Kury?
– Taaa, kury. Właśnie. Ze czterdzieści sztuk. Skaczą, gdaczą, rozdziobują zwłoki.
Spoglądam w głąb sali. Przy bilardowym stole jest już pusto. Przy tarczy do darta pusto. Przy szafie ze starymi przebojami także pusto. Żadnych rozmów. Ron dba o moją koncentrację należycie.
– Ludzkie zwłoki? – dopytuję, choć nie trzeba żadnej czarnej magii, by domyślić się, co mi odpowie.
– Aye, że ludzkie, chłopie. Aye, że właśnie tak!
– Pomysły?
– Jeśli już to jedynie domysły. Hexacles albo Tronna. Nic wielkiego, lecz solo niebezpiecznie. Bez skrzydłowego może być nieklawo.
"Cholercia, nieklawo, kurka wodna". – Naprawdę wredny typ.
– Przyjadę, gdy powiesz gdzie.
– Pewno, chłopie. Zostań tam, gdzie jesteś. Dam znać, gdy będę coś miał. Aye Frank? Możemy się tak uchlastać? Jest gitówa?
Może nie powinienem tego robić. Ba, nie powinienem tego robić na pewno, ale jego ciągła błazenada, lekkość w traktowaniu spraw poważnych… Cóż. Postanawiam rozegrać to va banque.
– Nie jest gitówa, Dirt. To, co mi chcesz zabunkrować we łbie, to najzwyklejsza popelina. Fakt, jesteś oczywiście weteranem, ale ja już też nie jestem nowicjuszem. To nie jutro, nie kiedyś. A przeciwnikiem nie jest żadne przedpiekielne popychadło. Zagraj w otwarte karty, a pierwsza taksówka i masz mnie po swojej stronie. Leć dalej na pierdzieleniu smętów, a zostajesz z całym szambem sam.
Słyszę, jak wstrzymuje nagle oddech, co już jest nagrodą samą w sobie. Chwilę jeszcze myśli, kombinuje i pyk. Podaje dokładny adres.
– A przeciwnik? Przeciw czemu startujemy, Dirk?
Zapędzony w kozi róg, zaczyna kluczyć i kombinować. Wyrzyguje, że do końca nie wie, że to nic pewnego oraz tuzin innych, podobnych truizmów. W spokoju wyczekuję, aż się z nich wystrzela, by raz jeszcze spytać o to samo.
– Chryste Panie. Pozmieniało cię to pudło, Franku Aye.
– Demon – powtarzam w kółko, usiłując umknąć sidłu jego miłych słów. – De-mon. D.e.m.o.n.
W końcu tama pęka i uzyskuję odpowiedź na pytanie. Jest tak absurdalnie niedorzeczna, że spokojnie proszę, by powtórzył.
– Buer, kurwa! Buer, Franku Aye! – wykrzykuje. – Lepiej ci? Mam nadzieję, że masz na to wszystko jakiś pomysł, bo właśnie spaceruję po wiosce, gdzie coś pomalowało ludźmi większość ścian. A jeśli już zakończyliśmy podchody, to uprzedzę twe kolejne, pieprzone pytanie! Tak, nie spaliłem Grimoire'a. Szczegóły na miejscu. Wystarczająco uczciwie?
Zmieniam temat, mówiąc, że będę jak najszybciej, o ile złapię teraz jaką taksę. To błąd. Podczas ostatnich lat trochę się podszkoliłem w tym i owym, ale i Dirk nie próżnował.
– Sraksę nie taksę. Nie obrażaj mojego intelektu. Chcesz, to zabierz ze sobą tego podrabianego ojca chrzestnego, ale jak tylko zacznie coś odpieprzać, ubogaci dział z nekrologami. Nie żartuję, Frank. Mleko już nie tylko się rozlało, ale wręcz kipi, chłopcze. Kipi jak jasny chuj. A do tego czyściec, cholerny czyściec… on…
– Taa, czyściec – odchrząkuję. – Wytwór człowieczej nadziei przeciw zerojedynkowemu osądowi Boga. Co z nim?
– Wygląda na to, że naprawdę istnieje.
*
Startujemy w sekundy po zakończeniu przeze mnie rozmowy. Dwudziestominutowa przejażdżka w spacerowym tempie urasta do rangi ponad godzinnej harówki za fajerą. Terenowy fornasari ma napęd chyba jedynie na modlitwę, choć kosztuje walizkę dolarów. Często musimy kluczyć, jeszcze częściej szukać alternatyw dla zbyt mocno namokniętej drogi. Do St. Ellen Cork docieramy w kompletnych ciemnościach. Ron łapie za klamkę. Na jego owłosionych palcach moszczą gniazdo trzy złote obrączki. Dla Boga, dla rodziny, dla kobiety.
– Jedna sprawa. – Chwytam go za rękę poprzez namoknięty welur palta. – Pamiętam, że nie macie się ku sobie.
– Poniżył mnie i okradł.
– Jeden powie dżuma, drugi powie niedobór witamin. Chcesz księgę, więc postaraj się go nie zastrzelić.
– Niczego nie obiecuję, Frank. Duch bywa słaby.
Wysiadamy. W okolicy czuć spuchniętym mięsem, jakby trzydziestu grabarzy klaskało na powitanie wiekami od trumien. Słaby promień latarki macha nam z oddali na spotkanie.
– Dzień dobry – rzuca wesoło Dirk, choć wedle prawideł doby mamy już przynajmniej późny wieczór.
– Od kiedy?
– Pacino Al Dente ciągle nadąsany o te grosze?
Rirschen Dirk. Ksywa "Obrzyn" z racji ściętego u nasady nosa. Metrykalnie pięćdziesiąt pięć lat. Mentalnie przynajmniej czterdzieści pięć mniej. Zaczesywane farbowane włosy, tweedowe marynarki, sprane dżinsy. Typ gościa, który zawsze pierwszy przechodzi z innymi na ty oraz odnajduje rozkosz w nieprzemyślanym, durnym słowotwórstwie. Obieżyświat, optymista, cynik oraz oczywiście kumpel świata.
Gdy Ron na mnie spogląda, przez sekundę odczuwam to samo, co mógł czuć człowiek, który zatrzymywał w pojedynkę czołgi sunące przez słoneczny Tiananmen Square. Dirk kompletnie nie traci rezonu. Uważa całą sprawę za zamkniętą.
– Co tam w życiu, Frank? Jakieś odgrzewane lovsy-pląsy?
Oślepiony silnym światłem, kręcę głową, mówiąc, że moje byłe najlepiej czują się z tym właśnie statusem.
– To smutaśne. Oprowadzić was?
I oto proszę, powitanie mamy już za sobą. Szast-Kadabra-Prast. Wszyscy żyją. Nikt nie został ranny.
– Czyń honory – mruczę.
– I zdejmij ze mnie ten jebany promień!
– Pardonsik. – Dirk lawiruje białą smugą światła, przejeżdżając nią po chatach i zagrodach. Kilkukrotnie najeżdża na zwłoki, przytrzymuje chwilę, byśmy mogli dokładnie się przyjrzeć i kontynuuje rekonesans. Po wstępnych oględzinach zaczynamy obchód. W kropiącym deszczu zadaję pytania.
– Ile ciał?
– Dwadzieścia. Trzydzieści. Czterdzieści. – Rachuje na placach. – A może pięćdziesiąt lub sześćdziesiąt pięć. Nie wiem, po ilu trupach nasycone odebranym życiem piekło zdjęło nogę z gazu. Znasz grę w państwa-miasta. Powiedz stop.
– Nie wydurniaj się. Wystarczy powiedzieć: dużo.
– Zależy od okoliczności – wtrąca Ron. – Podczas wojny takie liczby to bardzo mizerna statystyka. I to wszystko zrobił ten Bauner? Demon, czy jak mu tam?
Wiele złego można powiedzieć o Dirku, lecz na pewno nie jest ignorantem. Na obrzędach czarnej magii zjadł zęby, dorobił się niewładnych palców lewej dłoni, a kiedyś jedna franca z piekła rodem niemal odgryzła mu twarz, tylko cudem przestając na nosie. Jeśli więc chodzi o te sprawy nie jest kimś, przed kim można by dopisać – ugodny, tolerancyjny.
– Posłuchaj, Tony Soprano. To są poważne sprawy. Trudne tematy dla niegrzecznych chłopców. Jeśli więc nie hablasz po naszemu, wypadios. Popilnuj wozu czy coś.
Ron jest mężczyzną o mocno złożonym archetypie. Człowiekiem, który uroni morze łez, wsłuchując się w operową arię, ale zarazem potraktuje śmierć współpracowników, jakby mu coś wypadło z kieszeni. Trudno go zrozumieć, jeszcze trudniej za nim nadążyć, a już najlepiej w ogóle nie mieć z kimś takim nic wspólnego. Ja to wiem, Dirk to wie, no i oczywiście Ron także to wie. A jednak cała nasza trójka nadal żyje, ciesząc się umiarkowanie dobrym zdrowiem. Ot magia Grimoire'u. Mimo wszystko – choć może to dziwić – w starciu postawiłbym jednak na Dirka. Lew może być cholernym królem dżungli, ale to nigdy wilka nie zobaczysz w cyrku.
– Masz moją własność, karciany kuglarzu. Zaraz zagramy w grę. Przestrzelę ci nogi i będzie tak: Powiesz, gdzie jest, wzywam pogotowie. Chuja powiesz, chuja wzywam. Rozumiesz? Zdrowy układ? Przejrzyste zasady?
Dirk z wrodzoną sobie ignorancją oznajmia, że pytania często są za darmo, ale odpowiedzi już sporo kosztują. Następnie znowu włącza mnie do gry, pytając po wuj Panu Pacino współczesna sto trzydziestka, skoro jak na tacy widać, że go to przerasta. Ochrzczony już większością gangsterskich przydomków Ron pyta, jaka do cholery sto trzydziestka.
– Współczesna sto trzydziestka to jedynie żargon – precyzuję. – Coś jak papier bezdrzewny. Nie spalisz go, nie zniszczysz, nie wysadzisz. Znaczy Grimoiru nie wysadzisz. Na takie księgi czasami mawiamy: wampiry pośród ludzi. Wyższe formy.
– Taaa? No więc tak się niefortunnie ułożyło, Frank, że akurat ten egzemplarz to dokładnie mój wampir wśród ludzi! Moja wyższa forma! I lepiej, żebym za moment ją otrzymał, bo zajebię najpierw jego, później ciebie i poszukam sam.
– Nie musisz szukać. Jest w tamtym budynku.
Spogląda, lecz ostrożnie. Z wyczuciem niebezpieczeństwa. Nie dożywasz sędziwego wieku, popełniając dużo błędów w młodym. Po chwili zjeżdża ze wzburzonego tonu o dwie trzecie.
– Zróbmy tak. Chodźmy, weźmy ją i każdy się rozejdzie w swoją stronę. Ja odjadę, a wy możecie udawać łowców duchów. Stoi?
Dirk kręci głową.
– Bo?
– Buer – przypominam.
– A kim do chuja jest ten cały Buer?
Mam już dość tej farsy, ale Dirk aż płonie do wyjaśnień.
– Kimś… jakby ci to powiedzieć? To trochę jak kierownik UPS-u. Tylko jeśli coś spierniczysz, zamiast słownej reprymendy rozszarpuje cię, wyjada z ciała oczy i wysysa szpik. Niekiedy wyżera płuca albo to, na co aktualnie ma apetyt.
– Strachy na lachy. Skąd pewność, że Grimoire tam jest, no i że to paskudne czupiradło będzie go pilnować?
Spoglądamy po sobie z niesmakiem dla tej niewątpliwej ignorancji.
– Bo z niej wyszedł, Ron. Goście, którzy zawinęli Dirkowi twój Grimoire, spartolili sprawę. Dokładnie to ma miejsce kiedy amatorzy biorą się za sprawy zawodowców. Jedna błędnie odcyfrowana sylaba, nieznaczne wahanie w głosie, kaprys echa czy psikus modulacji i proszę, taki finał. Pół setki ofiar i krwiożerczy demon na wolności.
Prawda taka, że jeśli wysypujesz z gęby dłuższe zdanie, a ktoś po sekundzie odpowiada, znaczy, że w ogóle cię nie słuchał, a czas, podczas którego snułeś wywód, przeznaczył jedyne na dopieszczenie własnej odpowiedzi. Ron mi odpowiada właśnie tak. Prostym krzykiem, w którym zawiera trzy własne składowe. Pragnienie. Żądanie. Pasję.
– Nie możemy tam wejść w tym momencie…
– Bo?
– Zasady – wyrokuje Dirk.
– A ci, co ich nie znali, wrastają właśnie w łąkę – dopowiadam. – Pomiędzy piątą czterdzieści a szóstą demon jest bezbronny.
Irlandzki gangster wysuwa zza pazuchy kieszonkową busolkę.
– Nawet dwudziestej drugiej jeszcze nie ma.
– To raptem osiem godzin. Pochodźmy, pospacerujmy. Moment zleci, a jutro weźmiesz pod pachę Grimoire i pójdziesz w swoją stronę. Później zdejmiesz Dirkowi z karku swych bandziorów, a kinowy ekran przyozdobi napis Happy-End. Może tak być Ron?
Spogląda takim wzrokiem, że przez jedną krótką chwilę mam wrażenie, że naprawdę plan może się powieść.
– Jutro, jutro. Moje słodkie, pierdolone jutro. Kocham cię. Jest z tobą tylko jeden mały problem. Jesteś stanowczo zbyt późno.
Po tych słowach Ron Conway idzie wprost do chaty.
*
Chyba niewielu poczuje zaskoczenie, jeśli powiem, że słyszymy krzyki. W zasadzie dokładniejszym określeniem będzie: od jęków, błagań, kwileń oraz beczącego zawodzenia niemal wysadza nam w uszach bębenki. Wszystko trwa przynajmniej dwie minuty. To długo, jeśli się topisz, ale i dużo dłużej, jeśli coś maluje tobą ściany. Rozumiemy, że mamy przynajmniej osiem godzin. Jedną trzecią doby. Tysięczną cząstkę roku w przybliżeniu.
– Wziąłeś wódkę – pyta Dirk, który pomimo całej ekstatycznej powłoki zdołał zachować resztki ludzkich przyzwyczajeń.
– W samochodzie. Chyba ze siedem przeróżnych butelek. Zawinąłem z baru. Stawiali za darmo, żal nie brać. Jaką chcesz?
– Wszystko jedno. Poza Władywostokiem wszystkie są takie same.
Przynoszę dwie kolorowe. Siadamy.
– Palisz? – pyta, kiedy już nam obu szumi w głowach.
– Mam ostatniego.
– To świetnie.
– Czyżby?
Dirk stuka w ścianę chaty, o którą opieramy się plecami.
– Taaaa. Nie wyrzucaj paczki. Jak już tego gangstera pozbierają, odeślą go w niej do słodkiej Irlandii.
Alkohol plus dobra wola i pozwalam mięśniom twarzy na frywolny kaprys rozciągnięcia. Uśmiech pewnie nie przywiózłby medalu nawet z regionalnej olimpiady radości, ale przynajmniej jest szczery. To wystarcza.
– Już czas, Dirk.
– Wiem – mówi. Następnie w prostych słowach pyta, czy mam rtęć.
Mam.
Dopija kielicha i bierze ode mnie mały srebrny przedmiot, który wiesza na nieczynnej dłoni. Prawą kładzie na drewnianej klamce.
– Dobra. Zobaczymy, kto jest w domu.
No już. Otwórz je.
Nic.
– Co jest?
– Służba, lecz nie służalczość – odpowiada Dirk.
– Co?
– Przestań, Frank. Ty wiesz, że ja wiem, ja wiem, że ty wiesz i tak dalej. A jako że jesteśmy naprawdę całkiem nieźli, może skrócimy ułamki.
Wiedziałem. Po prostu, kurwa, przeczuwałem.
Kiwam głową. Pokonany i zrezygnowany.
– Nie zapytasz czemu?
Gdy odpowiadam, przykładam sporą wagę do tego, żeby głos mi nie drżał. Niestety ponoszę fiasko nawet w tym.
– Ok, Dirk. Dlaczego zabiłeś Sillę?
Jeśli myślałem, że wysypanie kawy na ławę trochę go utemperuje lub przynajmniej zbije z pantałyku, to się brawurowo wyłożyłem. Mimika. Gesty. Głos. Pełna kontrola. W końcu wyjaśnia czemu.
– Z żądzy? – powtarzam z niedowierzaniem jego słowa.
– Z nie byle jakiej, Frank, przesłodki chłopcze. Ujmę to inaczej. Czasami pochłaniają mnie pragnienia, o których zwykli ludzie wstydziliby się nawet fantazjować.
Przegrany odpowiadam, że chyba w takim razie nastała moja kolejka, żeby wejść, jednak Dirk chwyta mnie za przegub.
– Nie tak prędko, Aye. Wręczyłeś mi lipną pieczęć z dupnej rtęci, upoiłeś wódą, ale sam zapewne masz własną. Tym razem prawdziwą i solidną. I tutaj właśnie pojawia się coś, co we współczesnym kinie sensacyjnym figuruje pod hasłem: modelowy zwrot akcji. Taaadaam, Fraknu Aye!
– To…
– No jacha, bracie, że tak. Prawdziwa pieczęć, rtęć. Teraz tam wejdę i za minutę wyjdę z Grimoirem. Znaczy, rozumiesz? Za moment wyprowadzę na krótki spacer prezydenta piekła. Myślisz, że zdążysz dobiec w tym czasie do samochodu?
Milczę, patrząc na buty. Dirk otwiera drzwi.
Wchodzi.
– Uciekasz już, Frank?
Siadam pod chatą i nalewam jedną trzecią szklany. Etykieta głosi, że ta malta american single ma ponad czterdzieści cztery procent. Piję, lecz spokojnie, nie na chama.
– Zwiewasz?
Nie uciekam. Pożytkuję otrzymany czas, by przywołać w głowie kilka wersów. Wódka szumi w skroniach, lecz demony władające demencją są dziś dla mnie niezwykle łaskawe. Chociaż tyle. Niewiele.
– Biegniesz?
Nie w pokłonie.
Nie w modlitwie.
Nigdy nie w przyklęku.
Czasami przy szubienicach.
Często w ludzkim lęku.
Mieszka Buer. Strzelec. Demon.
Duch drugiego rzędu.
Jeśli rtęci nie posiadasz.
Nie próbuj obrzędu.
*
– Eeee, kurwaaaa. Co, Jezuuuu, cooooo…
Stukam pięścią w drzwi.
– Ostatnia niedziela października, Dirk. Dzisiejszej nocy przestawiamy czas. Możesz być i rtęciowym Midasem, przygłupie, ale wkraczając do jego królestwa przed piątą, wszystko gówno da.
Rirschen Dirk w pewnych – wybaczcie mi grę słów – piekielnych kręgach jest nad wyraz dobrze kojarzony, więc demon Buer nie widzi najmniejszego powodu do pośpiechu. Krzyki trwają osiemnaście minut, co daje tysiąc osiemdziesiąt sekund umierania. Chłonę każdą z radością na twarzy, nasączając ciało alkoholem. Później: zmęczony, zziębnięty, upity i wykończony, doczekuję do pełnej godziny plus piętnaście minut dla pewności. Następnie wchodzę do środka, by zabrać Grimoire, bo tak jak przewidział Dirk, mam dla siebie odpowiednią porcję rtęci. Cóż. W końcu ten nieudacznik był cholernie dobrym prekognikiem.
Hej,
bardzo fajne oryginalne. Ciekawy styl i naprawdę kilka bardzo fajnych zdań, które szczerze mnie rozbawiły :). Dobre wprowadzenie, takie w stylu starych kryminałów :), umiesz zainteresować czytelnika, a dalej jest równie ciekawie. Końcówka z dobrym twistem. Niebanalne podejście do tematyki demonów, magi i okultyzmu, które tu właściwie nie grają pierwszych skrzypiec, ale jednak sa istotnym elementem historii. No właśnie, pierwsze skrzypce gra narrator i dialogi. I naprawdę jestem pod wrażeniem jak wykorzystujesz te narzędzia do prowadzenia czytelnika ale równocześnie jest to też najsłabszy element opowiadania. W plątaninie przemyśleń, dziwnych, czasem niezrozumiałych dialogów bardzo łatwo jest się zgubić. Czytając miałem wrażenie, jakby była to jakaś z przygód Aye, a ja nie miałem okazji przeczytać tych wcześniejszych. Czasem, któryś z bohaterów coś mówi, a ja się zastanawiałem – kurcze co przegapiłem? Czemu nie mam pojęcia o czym on gada? I nie dowiedziałem się czemu Aye nie skończył na krześle elektrycznym za zabicie rodziny, nie wiem co takiego Ron powiedział Aye, że ten go nie zabił, a jeszcze do tego zabrał na akcję z Dirkiem. I o co chodzi z Grimoire'u, to jest przedmiot, osoba? Nie wiem, zwyczajnie się pogubiłem, wiem, że jest to coś na czym bohaterowi zależy. Więc podsumowując, bardzo fajne opowiadanie choć nieco chaotyczne. Ciekawy początek i twist oraz naprawdę dobre teksty narratora oraz bohaterów (dialogi poprowadzone z dużą swobodą) ale niestety nie wszystkie elementy opowiadania są czytelne. Poczekam jeszcze na opinie innych – bo może zwyczajnie coś przegapiłem w tekście oraz na łapankę kogoś bardziej obeznanego z językiem, i po poprawieniu tekstu chętnie kliknę do biblioteki :) Pozdrawiam :).
"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."
Helloł.
Nic nie przegapiłeś. Chyba. Po prostu często (choć nie zawsze) mam manierę zaczynać za mocno in medias res. Raz to się bardziej sprawdza, raz mniej. Czasem też otwieram różne wątki, które w ostatecznym rozrachunku są tymi strzelbami Czechowa, które nie wypalają. Zostawiam sobie tym możliwość dłubania wokół danego uniwersum, bo czasem tak robię. Akurat to opowiadanie w chwili pisania było pierwszym w obrębie tego świata. Dzięki za garść naprawdę celnych przemyśleń (głównie z tym szczątkowym niezrozumieniem). Niestety, ale często wychodzi na to, że jest to wada, którą trudno okiełznać i wyplenić.
Wszystko jasne :). I dodam, że jakbyś trochę okiełznał ten tekst, to wyszło by naprawdę dobre opowiadanie, ja widzę duży potencjał:).
"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."
Dobry wieczór,
Bardzo przyjemne opowiadanie, oddające klimat. Narracja jest miejscami lekko chaotyczna, ale osobiście urzekły mnie nawiązania do kinematografii. Przeliczanie czasu na sekundy czy części roku też ma swojego rodzaju osobliwy urok – interesujący zabieg. Zakończenie również interesujące, dobrze zgrywa się z przedstawionym charakterem głównego bohatera.
Błędów w tekście żadnych nie wyłapałem, jeśli jakiekolwiek są, chociaż specjalistą w tej kwestii raczej nie jestem. Co prawda, jak już zostało wyżej wspomiane, nie zaszkodziłoby dodać kilka objaśnień dla wtajemniczenia czytelnika.
Pozdrawiam :)
Kiedy razem z braćmi obalaliśmy cholerną tyranię, nawet diablice Sifu wysiadywały na gzymsach kamienic, grając na kobzach z piszczeli. Dobrze pamiętam. Na niektórych ciągle było mięso. Jeśli zasięgniesz języka, popytasz, gdzie trzeba
Zaznaczyłem pogrubieniem, gdzie brakuje przecinka.
Słyszę, jak wstrzymuje nagle oddech, co już jest nagrodą samą w sobie. Chwilę jeszcze myśli, kombinuje i pyk. Podaje dokładny adres.
Łapanka na szybko, gdzieś jeszcze coś mi się rzuciło, ale już nie zaznaczałem.
Czytało się spoko, ale miejscami pewne rzeczy były niejasne, pewne przejścia zbyt szybkie. Samo zakończenie również dla mnie zbyt gwałtowne, to wyłożenie kart na ławę mogłoby chyba wypaść lepiej. Narracja ciekawa, może nie do końca trafiająca w moje gusta, jednak na pewno charakterystyczna i sądzę, że niektórym może się bardzo spodobać. Budowa postaci też na plus, są mocno zarysowani i mają wiarygodne motywacje.
Ogólnie spoko.
Pozdrawiam.
Sen jest dobry, ale książki są lepsze
Cześć, Canulasie, fajnie, że zdecydowałeś się tutaj przybyć, skomentować kilka tekstów, a nawet opublikować coś swojego :)
Na pewno tu zajrzę, możliwe że jeszcze dziś, a jeśli nie dziś, to jutro po południu.
Pozdrawiam serdecznie
Q
Known some call is air am
Nie widzę tu opcji odpisania każdemu z osobna (albo nie ma, albo jestem pierdoła 50 na 50), więc może zbiorczo:
Dzięki za odwiedziny i garść przemyśleń. Ciągle jeszcze nie mogę przestawić się na to, że teksty dłuższe niż 4k znaków mają odbiór. W miejscu, gdzie publikuję, to już kobyła, którą należy rozporcjować na części.
Interpunkcję zaraz poprawię. Z zarzutami o niejasność mniej więcej się zgadzam. Mam manierę czasem rzucać opko na środek stołu bez jakichś szczególnych podwalin. Co do gwałtownego zakończenia, cóż, jeśli tak, to już odpowiadają za to niedostatki warsztatowe. Staram się dbać o melodykę, rozmieszczenie akcentów i balans, ale wychodzi różnie.
Dziękować.
Tu robi się problem przy opkach od 80 tys znaków, a i tak są też amatorzy takich kolosów. Możesz spojrzeć na konkurs Polski horror, tam warunkiem przyjęcia było 75 do 80 tys znaków ;)
"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."
Spojrzałem na ten konkurs. Osiem dych, to nie tak źle. Bardziej by mnie martwiły aż tak szczelne widełki. Nie widzę się w takiej skrupulatności
Byłem Jurkiem w tym konkursie i wierz mi, Canulasie, osiemdziesiąt tysięcy znaków potrafi być jak cała wieczność w przypadku niektórych tekstów. No i jest nie lada wyzwaniem, kiedy chcesz przeczytać wszystkie – co nadal mi się nie udało, ale na szczęście Bruno nie wymagał od nas, żebyśmy przeczytali wszystko :)
Known some call is air am
Wierzę, wierzę. Czasem i trzy k to mordęga. Ja niestety zbyt często piszę bez rozpisania na sceny, przez co trudno mi utrzymać musztrę w słowie. Na ostatni konkurs, który słałem, poleciał tekst o wielkości 110k. Niestety limit wynosił 40.
Żyćko.
Opowiadanie zdało mi się dość pogmatwane, miejscami niejasne i zdarzało się, że gubiłam wątek. Niełatwo było utrzymać uwagę i śledzić kolejne wydarzenia, zwłaszcza że nie najlepsze wykonanie nie pozwalało należycie skupić się na lekturze.
Mam nadzieję, Canulasie, że Twoje przyszłe opowiadania będą jeszcze ciekawsze i zdecydowanie lepiej napisane. Powodzenia. :)
"Kocie, czyli jakie?"
"Tęsknoty". → Tekstu napisanego kursywą nie ujmuje się w cudzysłów – albo cudzysłów, albo kursywa.
Uwaga dotyczy także kilku zdań w dalszym cziagu opowiadania.
…każdy podmuch wiatru do szpiku dryluje kości. → Czy na pewno dryluje?
Proponuję: …kazdy podmuch wiatru przenika do szpiku kości.
…stojąc od siebie w odległości ledwie kilku metrów, ciężko nam wzajemnie się usłyszeć. → …stojąc od siebie w odległości ledwie kilku metrów, trudno nam wzajemnie się usłyszeć.
https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/Ciezko-a-trudno;19058.html
Zachrypnięty głos ledwie przebija się przez łoskot kolejnych błyskawic. → O ile mi wiadomo, błyskawice są bezgłośne, słychać natomiast łoskot grzmotów, towarzyszących błyskawicom.
…w cudownie kojących oparach dwunastoletniej Brandy. → …w cudownie kojących oparach dwunastoletniej brandy.
Przystawiali się. Zbyła ich anonse, a wtedy próbowali ją zgwałcić… → Czy dobrze rozumiem, że ptrzystawiający się słali do Silli ogłoszenia, które ona zbyła?
A może miało być: Przystawiali się. Zbyła ich awanse, a wtedy próbowali ją zgwałcić…
Sprawdź znaczenie słów anons i awanse.
…po chwili zgina ciało w pół… → …po chwili zgina ciało wpół…
…i nie przychodzi natychmiat. → Literówka.
Do tego stoimy w bagnie, co wytraca z tego zdania przenośnię. → Czy tu aby nie miało być: Do tego stoimy w bagnie, co wytrąca z tego zdania przenośnię.
Palant w myśliwskiej czapie w końcu uderza aparatem o widełki, choć na tyle mocno, że gotów go jeszcze uszkodzić. → Zakładam, że mowa o telefonie dawnego typu i nie umiem sobie wyobrazić, jak w takim przypadku można uderzyć aparatem o widełki.
Proponuję: Palant w myśliwskiej czapie w końcu uderza słuchawką o widełki, na tyle mocno, że gotów jeszcze uszkodzić aparat.
Postanawiam rozegrać to va-bank. → Postanawiam rozegrać to va banque.
…przeciw zero-jedynkowemu osądowi Boga. → …przeciw zerojedynkowemu osądowi Boga.
Terenowy Fornasari ma napęd… → Terenowy fornasari ma napęd…
Nazwy pojazdów piszemy małą literą. https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/marki-samochodow;715
Do St.Ellen Cork docieramy… → Brak spacji po kropce.
…sprane jeansy. → …sprane dżinsy.
Używamy pisowni spolszczonej.
…czołgi sunące przez słoneczne Tiananmen Square. → …czołgi sunące przez słoneczny Tiananmen Square.
Dirk lawiruje białą smugę światła… → Dirk lawiruje białą smugą światła…
Znasz grę w Państwa-Miasta. → Znasz grę w państwa – miasta.
…ale i zarazem potraktuje śmierć współpracowników… → …ale zarazem potraktuje śmierć współpracowników…
Ciężko go zrozumieć, jeszcze trudniej za nim nadążyć… → Trudno go zrozumieć, jeszcze trudniej za nim nadążyć…
To trochę jak kierownik UPS'a. → To trochę jak kierownik UPS-u.
Moje słodkie, pierdolone jutro Kocham cię. → Dlaczego wielka litera?
A może miało być: Moje słodkie, pierdolone jutro. Kocham cię.
…pyta Dirk, który pomimo całej ekscentrycznej polewy zdołał zachować resztki ludzkich przyzwyczajeń. → Co to jest ekscentryczna polewa?
A może miało być: …pyta Dirk, który pomimo całej ekscentrycznej powłoki zdołał zachować resztki ludzkich przyzwyczajeń.
Poza Władywostokiem wszystkie są takie same. → Poza władywostokiem wszystkie są takie same.
Nazwy napojów, w tym trunków, piszemy małą literą.
https://sjp.pwn.pl/zasady/109-20-10-Nazwy-roznego-rodzaju-wytworow-przemyslowych;629431.html
<No już. Otwórz je.> → Dlaczego zdania zostały ujęte w znaki mniejszości i większości?
<Wiedziałem. Po prostu, kurwa, przeczuwałem.> → Jak wyżej.
Jeśli myślałem, że wyłożenie kawy na ławę trochę go utemperuje lub przynajmniej zbije z pantałyku, to się brawurowo wyłożyłem. → Czy to celowe powtórzenie?
Etykieta głosi, że ta Malta – American Single ma ponad czterdzieści cztery procent. → Etykieta głosi, że ta malta american single ma ponad czterdzieści cztery procent.
Chociaż tyle. Niewiele → Brak kropki.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Wow. Bardzo Ci dziękuję za aż tak drobiazgowe pochylenie się nad tekstem. Dzięki temu komentarzowi kilku rzeczy się dowiedziałem, jak choćby cudzysłów i kursywa. Łapałem oczywiście błędy na własną rękę, ale wiadomo, wyszło jak zwykle.
Niezwłocznie przystępuję do nanoszenia poprawek.
Kłaniam się.
Bardzo proszę, Canulasie. Ogromnie się cieszę, że uznałeś uwagi za przydatne. :)
Mam wrażenie, że może zainteresować Cię ten wątek: http://www.fantastyka.pl/loza/17
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Oj, na pewno tam trafię. W sensie, zapiszę się, bo na razie nie wiem, czy jest to w jakiś sposób uznaniowe. Na razie się rozglądam i uczę obsługi portalu. Muszę zresetować nawyki z innych miejsc.
W takim razie podrzucę Ci jeszcze bardzo pożyteczny poradnik Drakainy: Nowa Fantastyka – publicystyka: Portal dla żółtodziobów
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Witam.
Podobało mi się. Piszesz fajnym, mięsistym i bardzo barwnym językiem. Co prawda urywasz czasami fajne watki, co sprawia, że opowiadanie wydaje się fragmentem wyrwanym z większej całości, ale klimat mrocznego, przeklętego kryminału, który udało Ci uzyskać robi robotę.
Błędy widzę, że poprawiłes, klikam więc do biblioteki :)
Hej.
Dzięki za miłe słowa. Tak, niestety. Moje strzelby Czechowa nie wszystkie wypalają. Leczę się na to, ale choroba dość przewlekła.
Błędy poprawiam od buta. “Masakracja” regulatorów to najlepsze, co mnie spotkało od dłuższego czasu.
Poczekaj, aż odwiedzi Cię Tarnina ;P
"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."
Mam w zwyczaju poprawiać nawet piętnastoletnie opka, więc ktokolwiek mnie merytorycznie nie przekopie, podniosę się z uśmiechem. Np. w ogóle nie miałem pojęcia, że pochyły zapis nie powinien pokrywać się z cudzysłowem. Tak więc jeśli chcecie, to nawet: release the Bralczyk
Bralczyka nie mamy :), ale takie podejście jest mile widziane :)
"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."
po kolejnym zaczepieniu.
Stary Conway mógł mnie znokautować z dziesięć razy, ale żadna pięść nie wylądowała jeszcze na mej brodzie.
Usunąłbym “mej”
Boskie opisy:
Las jest gęsty i śliski od deszczu. Ktoś obdarzony estetyką twórcy mógłby w nim dostrzec podłoże pod pejzaż. Dla mnie to jedynie droga. Tylko praca. Zwykłe przecięcie geograficznych płaszczyzn.
Zużyłem tuziny par ręcznie szytych butów, spacerując ścieżką samej śmierci.
Wszystko zaczęło się od tego, że spalili moją czarownicę. No… niezupełnie, ale sami musicie przyznać, dobrze brzmi.
Ano dobrze.
Do tego świetny dialog:
– Jak nie?
– Nie i chuj!
I teksty, które są perełkami:
– Pieprzysz, Ron. Pieprzysz jak… ktoś, kto pieprzy.
– Taa, czyściec – odchrząkuję. – Wytwór człowieczej nadziei przeciw zerojedynkowemu osądowi Boga.
– Przestań, Frank. Ty wiesz, że ja wiem, ja wiem, że ty wiesz i tak dalej. A jako że jesteśmy naprawdę całkiem nieźli, może skrócimy ułamki.
Twist dobry. Ale cała frajda to cieszyć się każdym zdaniem, a nie tylko finałem.
Dobra robota.
Hej.
Zaraz poprawię literówkę. Co do mnie/mej, tak, sam nie lubię i staram się zwracać na takie dookreślenia uwagę, ale tutaj wycięcie “mej” pozostawia brodę “gołą’ i zaburza melodykę tekstu, więc chyba zostawię.
“Twist dobry. Ale cała frajda to cieszyć się każdym zdaniem, a nie tylko finałem”. – Właśnie dlatego, często pada zarzut, że moje opka są niedokończone, urwane, niezrozumiałe. Po prostu pasę się już na wysokości zdania i pewnie nie przykładam aż tak do tego, by wybrzmiała puenta, czy przekaz był bardziej łopatologiczny. Ma to swoje dobre strony, bo tego samego szukam. Potrafię się zachwycić zdaniem i zapamiętać je na lata aka “pójdziesz z tym, co masz” ;)
Przez to też nie przeszkadza mi czytanie fragmentów.
Dziena za ekshumację.
Hej!
No i patrz – zaczęłam do drugiej części, a tu pierwsza. ;p
żeby… taki plan?
Tu bym dała dużą, bo to nowa myśl.
Co do historii – trochę sporo gadają, więc dużo dzieje się poza akcją, w rozmowach i przemyśleniach, a że pewne przemyślenia okazują się po chwili błędne, trochę zaburza to odbiór i wydłuża tekst.
Jak siedzą w barze to masz spore bloki tekstu, które za dużo tłumaczą. ;)
– Wziąłeś wódkę – pyta
Jak pyta to “?”. ;)
Taaadaam, Fraknu Aye!
Franku
Hm, no za wiele nie wynikło, a że opowiadanie ciut dłuższe, to ilość urwanych wątków większa. ;p
Pozdrawiam,
Ananke
I coś mnie podkusiło przewinąć, żeby sprawdzić czy nie było jakiegoś maratonu :)
Dziękuje bardzo. Jutro, jak tylko opuszczę progi chińskiej szwalni i powrócę na łono chałupki, niezwłocznie naprawię.
I to nie jest pierwsza część. Opka o Franku na razie idą jako takie kęsy, strzępy, ale nie wykluczam, że dorzucę jakieś spoiwa pomiędzy nimi.
Pozdrox
Może warto w przedmowie dawać linki do powiązanych tekstów. ;)
Pod rozwagę