- Opowiadanie: dantes - Pacifisto cz. 1

Pacifisto cz. 1

Początek dużo większej całości, nad którą pracuję. Jeśli ktoś chętny, to zapraszam do czytania.

Oceny

Pacifisto cz. 1

 

Czcigodny pan Karol Bresson de Rebeval jechał i wzdychał. Nie tylko dlatego, że drogi w departamencie nie należały do najlepszych – koniecznie trzeba pomówić o tym z generalnym kontrolerem finansów – i wewnątrz skromnej karety trzęsło niesamowicie. Wzdychał nie tylko dlatego, że początek lipca roku 1788 był wyjątkowo upalny i duszny, i pot spływał gęstymi strumieniami z oblicza szlachcica.

Ten wielce szanowany właściciel ziemski miał powód do zmartwień o wiele poważniejszy niż te przyziemne sprawy, dotyczący jego całego życia, przyszłości, interesów, pozycji społecznej. Sam jeszcze przecież nie stary pojął za żonę dużo młodszą od siebie pannę de Plumonton, córkę zubożałych właścicieli ziemskich. Nie był to z pozoru dobry interes, jednak w tym przypadku, jak rzadko u pana Bresson de Rebeval, nie chodziło o pieniądze, a przynajmniej nie bezpośrednio. Ród małżonki sięgał swą historią XIV wieku, jego przodkowie kręcili się na dworze Filipa IV Pięknego, a patyny w okolicach herbu pan Bresson de Rebeval potrzebował bardziej niż złota w mieszku. Jednak to właśnie małżonka była powodem nie lada zmartwień.

Właściciel zameczku La Clef otarł czoło batystową chusteczką. Jego małżonka podczas różnych okazji, co sam widział, rozmawiała dość swobodnie z pewnym młodym, przystojnym kawalerem. Pan d’Issy Bresson de Rebeval martwił się tym, że Fabre, oficer miejscowego regimentu, tak chętnie przyjeżdża do zameczku nie tylko po to, by grać z właścicielem w pikietę, ale rzekomo jeszcze chętniej wpadał tam, gdy właściciela nie było, bo ów wyjechał na targ czy w interesach. Tak mu przynajmniej doniesiono listownie.

Na kopercie nie było pieczęci, niemniej z niektórych zdań listu nieszczęśliwy mąż wywnioskował, że napisał go mieszkaniec sąsiedniego zameczku, którego można by uważać za sąsiada pana Bresson de Rebeval, gdyby istniały między nimi jakiekolwiek relacje. Jegomość ten, tajemniczy i unikający wszelkiego towarzystwa, z nikim się nie spotykał i z nikim nie rozmawiał, i z rzadka tylko pojawiał się gdzieś na drogach hrabstwa.

Czasami, zwłaszcza w dni mgliste i deszczowe, wyjeżdżał pod wieczór ze swojej posiadłości powozem zaprzężonym w cztery czarne konie i podążał w nieznanym kierunku. Gdzie się włóczył ten człowiek nocami, nikt tego nie wiedział. Nie było go widać na mszach, co zresztą w tamtych czasach coraz mniej dziwiło mieszkańców, bo takich wolnomyślicieli, którzy na bakier z Kościołem byli, a nie za pan brat, przybywało.

Zbyt wiele razy pan Bresson de Rebeval swego sąsiada nie widział. Ot, ledwie raz zza firanek karocy mignęła mu blada twarz, w której wyróżniał się długi, wąski nos i gęste, czarne brwi. Pan Bresson de Rebeval nie wiedział nawet, czy ten nieznajomy jest Francuzem, czy może cudzoziemcem, który się tu sprowadził. Właściwie, choć starał się bardzo przypomnieć jakikolwiek szczegół dotyczący jego osoby, to pan Bresson de Rebeval nie potrafił był powiedzieć, kim właściwie jego sąsiad jest ani kiedy się w te okolice sprowadził, ani, o mój Boże!, nawet jak się nazywa. Ale przecież bliższego sąsiada niż pan Bresson de Rebeval ów tajemniczy nieznajomy nie miał. Trudno było zresztą o sąsiadów, skoro mieszkał w zameczku z trzech stron otoczonym morzem, a posiadłość La Clef zamykała cypelek od strony kontynentu.

O tym nieznajomym szeptano w towarzystwie, choć pan Bresson de Rebeval nie do końca zagłębiał się w czym rzecz, że tajemniczy nieznajomy, zamieszkujący w jego sąsiedztwie, to specjalista od załatwiania spraw bardzo delikatnych i jeśli komuś bardzo zależy, to można go wynająć. Jednak takich zadań nieznajomy podejmował się niezwykle rzadko i mało kto był w stanie go przekonać do tego, by podjął się zlecenia. Tak, tak, takie zdania kilka razy padły podczas rozmów wśród sąsiadów. Ale co się za tym kryło, jakie sprawy, jak załatwiane, wreszcie ile kosztujące, bo przecież takie usługi nigdy nie są tanie, tego pan Bresson de Rebeval nie wiedział i wiedzieć nawet nie chciał. Wolał doglądać swojej winnicy.

Na takich rozmyślaniach mijała mu podróż z miasteczka. Kiedy ujrzał mury zameczku La Clef, zasępił się jeszcze bardziej. Czekała go perspektywa niemiłej rozmowy z żoną, a potem – kto wie, może konieczność wyzwania Fabre’a na pojedynek? A może lepiej byłoby udać, że się o niczym nie wie, i żyć tak, jak do tej pory, aż przyszłość sama przyniosłaby rozwiązanie?

– Ach, gdybyż można było wziąć rozwód – westchnął pan Bresson de Rebeval. – A tak mogę jedynie zginąć albo udawać ślepca i dzielić się żoną z tym byczkiem.

Kareta zajechała przed zameczek. Od zachodu ciągnęły chmury.

– Dobrze, że chociaż Barres jest na miejscu – westchnął szlachcic, widząc starego sługę witającego go jak zwykle na schodach. Barres niedowidział na lewe oko, kulał na prawą nogę, był przy tym wysoki i tęgi, ale trzymał gospodarstwo twardą ręką. Właściciel La Clef zeskoczył ze stopnia karety i wbiegł po schodach.

– Co robi pani?

– Czeka na pana z kolacją.

– Czy ktoś nas odwiedzał?

– Przejeżdżał monsieur Fabre, ale tylko ukłonił się i pogalopował w stronę miasteczka. Był też pewien jegomość. Nie znam go, a nie chciał się przedstawić, nie mówił też, po co przyjechał. Obiecał, że wróci.

W jadalni paliło się wiele świec, a mimo to panował tam lekki półmrok. Karol Bresson de Rebeval nie lubił tego pomieszczenia już od pierwszego dnia, kiedy zamieszkał w posiadłości. Jadalnia wydawała mu się chłodna i nieprzyjazna, a teraz jeszcze ciemniejsza z powodu nadciągającej burzy. Słychać było jednak muzykę i to wywołało lekki uśmiech na twarzy pana Karola. Gdy żona siadała do pianina, znaczyło to, że ma dobry humor.

– Karolu… – dobiegło z salonu, a za chwilę w drzwiach stanęła wysoka kobieta ubrana w kremową suknię. Jasne, kręcone włosy spadały jej na ramiona. Akurat wtedy błysnęło za oknem. Podbiegła do męża i rzuciła mu ręce na szyję. – Nawet nie wiesz…

Mąż nie zdążył się dowiedzieć, co tak poruszyło żonę, bo ciszę wieczoru przerwało gwałtowne pukanie. Pani Luiza zamarła w pół zdania, a pan Karol odsunął ją i podszedł do stojącego w rogu pokoju biurka, gdzie trzymał nabity pistolet. Barres pokuśtykał w stronę drzwi, ale jak zawsze to czynił w takich okazjach, zatrzymał się pół kroku przed nimi i zawołał swoim ochrypłym basem:

– Kto tam?!

– Posłaniec do pana Karola Bresson de Rebeval!

Barres obejrzał się, a widząc, że jego pan stoi z pistoletem w dłoni, postanowił zyskać na czasie. Reszta służby już spała. W domu byli więc sami. Niebo rozdarła błyskawica.

– Kto pana przysyła?

Po drugiej stronie zapadła na chwilę cisza.

– Mój mocodawca chce pozostać w cieniu, dlatego wysłał mnie. Sprawa jest ważna, a mój mocodawca potrafi się odwdzięczyć za przysługę. Tych, którzy mu pomagają, uważa za swoich przyjaciół.

Zerwał się gwałtowny wiatr, o szyby zaczęły dzwonić grube krople. Barres odwrócił się i rozłożył ręce. Karol Bresson de Rebeval milczał. Bał się otworzyć, bo nie należał do ludzi zbyt odważnych i wprawionych w walce. Raczej schodził z linii ciosu, niż szukał wrażeń. W końcu jednak wygrała w nim kupiecka natura i zwykła ciekawość. Któż to jest tym potężnym i hojnym mocodawcą, który wysyła posłańca w ważnej sprawie do niego, zwykłego szlachcica z końca Francji? I jaka to wreszcie jest sprawa? Ile można na tym zyskać i jak wysoko zajść dzięki możnemu protektorowi? Nawet nie wiedział, jak bardzo zmieniłby losy Francji i całej Europy, gdyby kazał intruzowi samemu iść do diabła. Tymczasem schował pistolet za plecy i gestem nakazał otwarcie drzwi.

 

***

Niewysoki jegomość, w kapeluszu z rondem spadającym na oczy i w czarnym płaszczu, podbitym czerwonym suknem, wyciągał ręce do ognia buzującego w kominku. Zdawał się być pochłonięty tą czynnością lub pogrążony w myślach, a jednak odwrócił się, gdy tylko właściciel La Clef stanął w drzwiach w pokoju.

– Dziękuję, że pan mnie przyjął o tak późnej porze. Proszę wybaczyć to najście, jednak sprawa, która mnie tu przygnała, należy do tych, o których mówi się, że nie cierpią zwłoki.

– Proszę się ogrzać i rozgościć. Wina?

– Tylko odrobinę. Czeka mnie jeszcze podróż.

Karol Bresson de Rebeval zadzwonił po służącego. Zazwyczaj sam nalewał sobie wina, nie chcąc trudzić starego Barresa, ale tym razem, przy gościu, zachowywał fason. Miał przeczucie, że warto się z tym nieznajomym obchodzić grzecznie, bo stoi za nim ktoś, kogo warto mieć po swojej stronie, albo raczej czyjego płaszcza warto się trzymać. Nieznajomy z kieliszkiem wina rozsiadł się tymczasem w fotelu i chyba czekał, aż gospodarz też to zrobi.

– Szanowny panie – zaczął wreszcie – proszę mi wierzyć, że gdyby nie przygnała mnie tu niezwykle pilna sprawa, to nie nachodziłbym szlachcica o takiej porze. Niemniej, mój mocodawca pragnie poprosić pana o przysługę. Chociaż nie mogę zdradzić, kto to jest, to zapewniam, że jego wdzięczność będzie ogromna, a w hojności nie da się nikomu wyprzedzić.

– To bardzo miłe. – Pan Bresson de Rebeval upił solidny łyk. – Zamieniam się w słuch.

– Otóż… – Nieznajomy zapatrzył się w ogień. – Chodzi o pana tajemniczego sąsiada. Jest to człowiek, na którego usługach bardzo nam zależy, a który niezwykle mocno strzeże swej prywatności. Podobno, tak wieść niesie, wpuszcza do siebie tylko tych, których zna z widzenia, a żeby być bardziej precyzyjnym… tylko właścicieli zamku La Clef.

– Ja nigdy…

– Wiem, że pan nigdy się z nim nie spotkał, ale przecież nie jest pan pierwszym właścicielem tej posiadłości i, da Bóg, także nie ostatnim. Ten zameczek stoi w tym miejscu od bodajże czterystu lat.

Dobrze, że pan Karol zawczasu usiadł, bo słowa nieznajomego zakręciły mu w głowie. Jak to? Od jak dawna ten tajemniczy człowiek tam mieszka, kto się z nim kontaktuje? Jakie ciemne interesy mógł z nim prowadzić ojciec Eleonory, stary pierdołowaty Germain, zanim skoczył ze skały w odmęty oceanu? Czy Eleonora coś wie na ten temat? Z odrętwienia wyrwało go pytanie gościa.

– Szanowny panie, czy dobrze się pan czuje?

– Tak, jak najbardziej – powiedział właściciel La Clef i wypił spory łyk wina. – Na czym moja pomoc miałaby polegać?

– Przysługa, którą pan odda, jest bardzo prosta. Chodzi o to, by mnie zapowiedzieć. Reszta należy do mnie. Dodam, że mój mocodawca odwdzięczy się i teraz, i w przyszłości

W głowie pana de Rebeval kotłowały się myśli. Nie lubił żadnych podejrzanych spraw, nie znał człowieka, który go odwiedził, nie znał tego, do którego miał się udać. Śmierdziało to z daleka potężną intrygą, a jednocześnie coś mu mówiło, że to może się opłacać, a przecież grosz się przyda. Zamek jest stary, dach gdzieniegdzie przecieka, a zbiory tego lata słabe. Poza tym, wreszcie chciał zrobić w tym nudnym życiu coś ciekawego.

– Więc jak będzie, czcigodny panie?

Pan de Rebeval wstał i lewą rękę schował za plecy, jak robił zawsze, gdy miał powiedzieć coś ważnego.

– To będzie dla mnie zaszczyt.

– Wspaniale! – Nieznajomy poderwał się z krzesła. – Ruszajmy zatem.

– O tej porze?

– Nie wolno czekać.

 

***

Wiatr ciskał się niemiłosiernie, miotał opadłymi liśćmi, podrzucał w niebo fontanny piasku i ciskał je w twarz Karola Bresson de Rebeval. Las za jego plecami szumiał złowieszczo. Ogromne buki, graby i dęby piętrzyły się, tworząc potężną ścianę, a poskręcanymi gałęziami zapraszały do siebie. Szlachcic wciąż jeszcze patrzył na mały zameczek stojący na niewielkim pagórku. „Posłaniec może odejść, nie jest już potrzebny”, wypowiedziane niskim dudniącym głosem, wciąż odzywało się w jego głowie. Od tamtego głosu włosy jeżyły się na głowie, cierpła skóra. A potem jeszcze te wrota, które uchyliły się same.

Chciał już wrócić do siebie, zapomnieć o tej historii, zjeść kolację, posłuchać, jak żona gra na fortepianie, a potem wziąć ją, jak już dawno nie robił. Nie mógł jednak przestać patrzeć na ten zameczek.

– Co pan najlepszego narobił?

Drgnął, słysząc te słowa, chociaż głos za jego plecami był cichy i nawet łagodny. Patrzył na niego młody człowiek, ubrany jak szlachcic, ze szpadą przy boku. Twarz miał miłą, choć może nie piękną, włosy jasne, a wzrostu był więcej niż średniego. Cofnął się o krok.

– Kim pan jest?

– Sługą.

– Czyim?

– To nie jest w tym momencie ważne. Liczy się tylko to, że wprowadził pan tego człowieka do zamku Pacifista.

 

***

W sali płonął ogień. Obejmował ściany, podłogę, przeciskał się pod ścianami, wspinał ku sklepieniu. Lizał ciężkie zasłony. Długimi jęzorami sięgał do wielkiego żyrandola, pełnego świec, ale żadnej nie zapalał. W pomieszczeniu nie było też gorąco, można byłoby powiedzieć, że panuje chłód. Dwie postaci siedziały w dwóch końcach długiego stołu. Przybysz rozglądał się, gospodarz miał przymknięte powieki i można było odnieść wrażenie, że nawet się uśmiecha. Pacifisto otworzył oczy i ogień zgasł.

– Co pana tu sprowadza?

– Sprawa jest niezwykle delikatna. – Mężczyzna w kapeluszu nachylił się w stronę gospodarza. – Czy to prawda, że w roku 1572 była tutaj Katarzyna Medycejska?

– Och, Katarzyna… – Pacifisto się uśmiechnął. – Niezwykła kobieta. Byli tu we dwójkę z synem, ale mówiła głównie ona. Bywali tutaj i inni, w różnych sprawach. Znowu trzeba się zająć hugenotami?

– Tym razem nie chodzi bezpośrednio o religię, choć przy okazji i w tej kwestii może się wiele zmienić. Sprawa, z którą tu przychodzę, może wywołać niepokoje we Francji na podobną skalę jak Noc Świętego Bartłomieja. Właściwie to trzeba obalić króla.

– Pańscy mocodawcy proszą o wiele.

Nieznajomy spojrzał w oczy gospodarzowi zamku.

– Tak, lecz to konieczność. Tego wymaga sprawiedliwość.

– Przecież obalenie króla jest niezwykle proste, do tego nie trzeba moich usług. Zresztą, po Karolu II Stuarcie nie mam już przyjemności ze stawiania monarchów na szafocie. – Pacifisto położył dłonie na stole.

– Tu nie chodzi o proste wzniecenie buntu i motłoch, który wpadnie do zamku. Trzeba tak tym wszystkim pokierować, by królewska córka wyszła za mąż za pewnego obiecującego kawalera.

– I ten kawaler nie ma u niej najmniejszych szans?

Nieznajomy kiwnął głową. W komnacie na moment zapadła cisza. Pacifisto uśmiechnął się kącikiem ust, a potem powiedział ni to do siebie, ni to do gościa, głosem, który znał Początek, i który wiedział, jak będzie wyglądał Koniec.

– Nie jestem stąd, tu mnie zrzucono i dano mi czas. To, czym wy, ludzie, żyjecie, omija mnie jak sen, ale jest moją karą. Przychodzicie do mnie, żeby moimi rękami robić to, na co wam brak odwagi. Ja mogę zasiać wiatr, jednak to wy zbierzecie burzę. Wasz wybór i wasze łzy to nie jest moja sprawa. Kiedy zacznę działać, zacznie się zamęt, bo ja nie sieję dobra. Brat powstanie przeciw bratu, siostry zaczną krzyczeć, kościoły zapłoną, a ulice spłyną krwią…

W tym momencie za jego plecami pojawiły się dwa warczące głucho psy. Gość Pacifista skulił się w fotelu.

– Jesteś na to gotowy?

– Ja nie jestem władny…

Pacifisto uniósł się, a wtedy człowiek w kapeluszu zobaczył, jak jest mały przy swoim gospodarzu. Sam także unosił się nad podłogą. Komnatę znów wypełnił ogień. Znów wszystko lizały jęzory płomieni i znów nic się nie spalało. Tym razem jednak czuć było bijący żar.

– Mnie potrzeba twojej woli. Chcesz tego? Decyduj.

Człowiek w kapeluszu zamknął oczy. Próbował się szarpnąć, chciał uciec, ale czuł w członkach dziwną niemoc. Płomienie coraz mocniej zbliżały się do jego stóp, coraz bardziej biło gorąco. Rozległy się jakby krzyki mordowanych i dręczonych ludzi, a potem śmiech i jakiś ni to śpiew, ni to okrzyki. Nikogo poza nimi jednak nie było. Tylko psy stały w kącie, szczerząc kły. Mężczyzna w kapeluszu rozejrzał się, a potem spojrzał w oczy Pacifista.

– Kim ty jesteś? – wychrypiał. – Kim jesteś?

– Decyduj. Chcesz?

– Chcę.

Nagle wszystko znikło i ucichło. Nie było ognia, nie było żaru, nie było śmiechu ani krzyków. Psy gdzieś sobie chyba poszły. Znów siedzieli za stołem, na wygodnych krzesłach, w kominie wesoło trzaskały polana, a w kielichach było czerwone wino, rzucające krwawe refleksy. Pacifisto opuścił głowę na piersi i milczał. Mężczyzna w kapeluszu poruszył się, a wtedy jego gospodarz jakby drgnął.

– Kim ja jestem? – Uśmiechnął się.

 

***

W oddali jaśniało światło, wielki płomień, ogarniający cały wszechświat i wszystko to, co było poza wszechświatem. Ten płomień był Wszystkim, przyciągał, przenikał, ogrzewał, rozjaśniał i nie spalał. Wychodził spod tronu i rozlewał się na każdy wymiar. Płonęła w nim Ziemia i wszystkie gwiazdy – nie tylko jeden krzew na pustyni. Ten płomień widział i stwarzał wszystko. Nic nie było w stanie mu się oprzeć. Poza wolą.

W małej części Wszystkiego królował popiół, szarość i cisza, od kiedy Lucyfer rzucił lampę. Gdyby istniał w tym miejscu czas, to Pacifisto przyrzekłby, że stało się to przed chwilą. Teraz dział się bunt, wzmagały się okrzyki, unosiły miedziane czoła. Tam, w oddali, skrzydła czerniały i rozdwajały się języki. A na granicy stał Pacifisto. Jedną stopę postawił na płomieniach, drugą zanurzył w popiele, skrzyżował ręce na piersiach i zamknął oczy. Słuchał ciszy i zastanawiał się, który z książąt przybędzie pierwszy. Zresztą, czy to miało jakiekolwiek znaczenie? To wszystko było bez sensu. Zagrzmiały trąby, potem jakby okrzyk bólu i wściekłości, a potem znów na moment była cisza.

– Chodź – rozległ się łagodny głos. – Teraz trzeba podjąć decyzję.

– Teraz jest zawsze… Teraz nie potrafię. To nie moja wojna, nie mój bunt, nie moja wojna, ale i nie moja władza. Nie potrafię.

– Nie potrafisz czy nie chcesz się opowiedzieć?

– Nie potrafię, Michale. Ja jestem aniołem spokoju.

– Spokój nie oznacza obojętności. – Pacifisto drgnął, czując na ramieniu rękę. Obrócił się i spojrzał w oczy Archaniołowi.

– Tamten nie przyjdzie?

– On? Pacifisto, pycha nie daje drugiej szansy. Nie znosi wątpliwości ani powtórek. Najważniejszy jest zachwyt.

Znów zagrała trąba. Znów rozległ się krzyk, tym razem jakby bólu i wiecznego przerażenia.

– Michale, zostanę tutaj – szepnął. Odpowiedział mu tylko szum skrzydeł.

 

***

Oczy anioła płonęły, patrząc w dal, w czas, w nicość, przestrzeń i wieczność. Mężczyzna naprzeciwko niego słuchał w napięciu, jakby zastygły w przerażeniu. Ściskał w dłoniach kapelusz, bojąc się otrzeć z czoła krople potu. Pacifisto uśmiechnął się, rozpostarł ręce, ukazując na moment potężne szpony.

– Widziałem ogień i gwiazdy rozpadające się w pył, wstrząśnięte moce i niebiosa. Widziałem smoka, który sunął do walki po niebie, a jego ogon wił się między galaktykami. Patrzyłem na Michała, który stał naprzeciwko niego z rękami na piersiach i mieczem przypasanym do boku. Widziałem wojsko niebieskie i zastępy Szatana. Widziałem, jak rzucili się na siebie. Jedni czarni, z gniewem wypisanym w sercach i na czołach, rycząc straszliwie. Drudzy szli w milczeniu z Michałem na przedzie. To była straszna walka…

Pacifisto zamilkł na chwilę, spojrzał w płomień.

– Pamiętam Szatana spadającego z niebios na ziemię, jak błyskawica przecinającego niebo. Tak samo pobici zostali wszyscy jego słudzy. Spadli w otchłań, z obciętymi skrzydłami i połamanymi rogami.

– Co było potem? – Mężczyzna w kapeluszu przełknął ślinę.

– …i ten ogień, który wszystko wypełniał… Nie znasz Biblii? – Pacifisto podniósł oczy, jakby wyrwany ze snu.

– Nie, panie. Dawno jej nie czytałem.

– Potem…

 

***

Pacifisto stał przed tronem Boga. Po lewej i prawej stronie stało wojsko anielskie, a u podnóżka stał Michał. Pod jego stopą leżał Lucyfer, ten sam, który jeszcze nie tak dawno był przystrojony w najpiękniejsze szaty. Teraz twarz miał w prochu i pyle, suknie podarte. Lampa, którą trzymał przed Bogiem, leżała potłuczona. Próbował się ciskać, warczał i syczał. Michał trącił go lekko i wtedy Lucyfer, ten najpotężniejszy i najpiękniejszy z aniołów, który budził zachwyt wszystkich, spadł w bezbrzeżną otchłań.

– Pacifisto – rozległ się głos jednego z Serafinów, głębszy niż ocean. – Nie stanąłeś przy Bogu, nie wybrałeś dobra. Ucieczka od decyzji staje się złem.

Pacifisto spuścił oczy, nie mogąc wytrzymać spojrzeń tych, których uważał wcześniej zabrać. Czuł wstyd i żal. Wokół śpiewały chóry anielskie.

– Twoja wina jest jednak mniejsza niż Lucyfera i jego sług, bo też nie wystąpiłeś jawnie przeciw Bogu, a chciałeś od tego wyboru uciec. Dlatego też twoja kara będzie mniejsza. Nie chciałeś być ani zły, ani dobry, więc nie zostaniesz strącony do Piekła. Zostaniesz na Ziemi, a twoją karą, ale też twoją nadzieją, będzie czas. To w nim musisz wybrać, kim chcesz zostać. Nie będziesz mógł oglądać Boga, zostaniesz strącony, ale nie zmiażdżony Jego gniewem. Będziesz miał czas, żeby wybrać.

Głos zamilkł, światło przybladło, a potem Pacifisto poczuł, że spada. Nie wiedział, kiedy i jak się to wszystko działo. Mijał gwiazdy i galaktyki, słońca i księżyce. Kiedy się ocknął, leżał na pustyni. Przed nim rozciągał się wspaniały ogród, z którego wychodziła para licho odzianych ludzi – mężczyzna i kobieta. Przed wejściem do ogrodu stanął anioł z płonącym mieczem w dłoni. Zanim zamknął oczy, zdążył też zobaczyć sunącego po piasku węża.

Koniec

Komentarze

 

Hej.

No intryga jak malowana, ale silne skupienie wskazane. Ten pierdołek o długim nazwisku, Karol Brssson… nie lubię go. Chciwy, słaby, o gumowym kręgosłupie moralnym i ponownie chciwy. To dobrze, że protagonista nie jest śnieżnobiały i uber dobry. Takich gości jest w książkach zbyt dużo. Nie wszystkie strzelby wypaliły, ale to w końcu fragment. Ciekawe czy dojdzie do pojedynku o księżniczkę “chyba puszczalską”

 

Najsilniejszym punktem jest bez wątpienia postać Pacifisto. Świetny szkic, ładnie dobudowany religijnie. Ta scena z wyjącymi psami też klimatyczna, tylko końcówka dziwna: i psy sobie chyba gdzieś poszły. Śmiechłem.

 

Mam jedną malutką wątpliwość, co do której w ogóle nie jestem pewien. Mianowicie:

 

“Zdawał się być pochłonięty tą czynnością lub pogrążony w myślach, a jednak odwrócił się, gdy tylko właściciel La Clef stanął w drzwiach w pokoju”. – ktoś, nie pamiętam już kto, wpajał mi, że konstrukcja “zdawał się być” jest błędna. Pewności nie mam, ale sygnalizuję. Niech mądrzejsi obalą lub potwierdzą.

 

Ogóle dobry tekst, choć samego świata (kraj, okres) raczej nie jestem oddanym fanem.

 

Pozdrox

Science to w tym nie ma ani kropli. Kopiowanie Biblii z modyfikacjami nie stanowi odkrywczej nowości. Ale poczytać dało się, więc nie jest źle.

AdamKB – bardzo dziękuję za przeczytanie. “Science fiction” to mój błąd na etapie wklejania tekstu i już poprawiłem. 

Jeśli chodzi o oryginalność: nie zamierzam jej szukać na siłę. Postawiłem sobie za cel sprawne opowiedzenie historii i wciągnięcie Czytelnika w ten świat. Jeśli akcja będzie ciekawa, bohaterowie wyraziści i nie będzie za bardzo widać różnych “szwów”, to będę bardzo zadowolony.

To mała część dużo większej całości, więc sporo wątków się jeszcze pojawi. 

Canulas – bardzo dziękuję za przeczytanie :)

Protagonistą będzie Pacifisto, czyli ten upadły anioł, ale Karol Bresson de Rebeval też jeszcze będzie miał do odegrania rolę.

To tylko mała część dużo większej całości i sporo wątków się jeszcze pojawi. Najbardziej zależy mi na wciągnięciu Czytelników w historię, bo to, czego najbardziej nie znoszę w literaturze, to nuda :)

Jeśli chodzi o wątpliwości składniowe – sam nie wiem. Jestem “skażony” Sienkiewiczem i takie rzeczy mogą mi się zdarzać :)

Hej!

 

Początek to jedno wielkie streszczenie myśli bohatera. Przytłoczyłeś mnie, ale chociaż nie czytało się najgorzej.

 

się i teraz, i w przyszłości

Brak kropki.

 

ciskał się niemiłosiernie, miotał opadłymi liśćmi, podrzucał w niebo fontanny piasku i ciskał

 

Hm, niby wprowadzają Lucyfera, ale jakoś to takie wszystko rozmyte i niejasne… I nagle wkraczają anioły, dostajemy dość podniosłe rozmowy, ten przeskok wybija z rytmu. Mam wrażenie, że ta większa całość jest zbyt trudna do ocenienia w tak krótkim urywku.

 

Pozdrawiam,

Ananke

 

Bardzo dziękuję za przeczytanie. To bardzo ciekawe co piszesz na temat “podniosłych rozmów”, bo jak ognia staram się tego unikać, więc muszę nad tym popracować :) Fragment “biblijny” służy przedstawieniu głównego bohatera, ale zgadzam się, że może bez znajomości kontekstu być trudny do zrozumienia.

Ja nie mówię, że to nie pasuje do tekstu, bo może pasuje do całości i przyjętej konwencji, ale raczej nie gustuję w takich podniosłych tonach, stąd gdzieś tam mój brak zachwytu.

Tutaj takie przykłady:

 

– Spokój nie oznacza obojętności.

 

Pacifisto, pycha nie daje drugiej szansy. Nie znosi wątpliwości ani powtórek. Najważniejszy jest zachwyt.

 

– Michale, zostanę tutaj

Nowa Fantastyka