No nic, kolej i na mnie;
Dzień był obrzydliwie pośledni. Wracałem jakoś o godzinie piętnastej piechotą z wydziału. Jesień nie odpuszczała jeszcze ze swą wilgocią i smrodem, zaś z natury bardziej elegancka od niej zima bała się widać nadejść, chyba z uwagi na zawziętość poprzedniczki. Posyłała jedynie nieśmiałe zapowiedzi swej corocznej wizyty w formie nocnych przymrozków. Intensywny, zimny kapuśniak zdążyć już w pełni przemoczyć mi włosy i górne skraje kurtki, zaś przecieranie zroszonych mikroskopijnymi kropelkami okularów, nawet co minutę, dawało raczej mierny efekt. Zapach mokrej i ofajdanej przez ptactwo papy na blokach i dym spalanych śmieci drażnił moje nozdrza. Całe niebo pokrywała jednolicie kapa szarych chmur. Nie było ani ciemno, ani jasno. Temperatura też była raczej nijaka. Może z jakieś siedem stopni.
„Jeszcze tylko dwie minuty”, pocieszałem się w myślach.
Skręcałem w lewo przed spożywczakiem, gdy akurat moja lewa kamasza zatopiła się po kostkę w małej, niewidocznej, choć całkiem głębokiej kałuży. Naraz poczułem też wodę na skarpecie. Zakląłem głośno, zaś pijaczki siedzące na metalowym płotku okalającym żywopłot przed sklepem posłały mi ciekawskie spojrzenia. Poprawiłem kołnierz i jeszcze bardziej zdołowany wszedłem wreszcie w alejkę biegnącą wzdłuż mojego bloczyska. I wtedy z daleka ujrzałem tę całą hecę. Ze trzy radiowozy, z pięć furgonetek telewizji i całkiem spory tłum gapiów. W pierwszej chwili przemknęło mi przez głowę, że może to któraś ze staruszek poczęła przeciekać przez sufit przy błogiej niewiedzy wiecznie zabieganej rodziny, jednak skala wydarzenia wskazywała na coś innego. Z zaintrygowaniem pomaszerowałem w stronę mojej klatki, pod którą to niestety właśnie zebrał się owy tłum. Jakiś policjant stał pod daszkiem nad schodach przed drzwiami i odpowiadał na pytania dziennikarzy. Co dokładnie mówił? Nie słyszałem, bo kilkanaście rzędów gapiów blokowało mi skutecznie dostęp do upragnionego ciepła wewnątrz klatki. Zacząłem przepychać się pomiędzy słuchaczami i wtedy właśnie musiała zobaczyć mnie jedna z prezenterek stojących z ekipą za żywopłotem. W pośpiechu przedarła się przez krzaki, za nią podążyli wiernie operatorzy ze sprzętem. Dopadli mnie gdzieś między drugim a trzecim rzędem gapiów.
– Przepraszam, przepraszam! Dzień dobry, pan tu mieszka?
– Zgadza się. Stało się coś?
– Cóż, owszem. Zamieni pan z nami parę słów? Panie…?
– Robercie. Jasne, czemu nie.
– Super. To proszę, przejdziemy tutaj.
Z ciekawości i w obliczu perspektywy nudnego, wczesnego popołudnia poszedłem z nimi kawałek na ubocze.
– Dobrze, możemy zaczynać? – zapytała mnie.
– Tak, proszę.
– Tadziu – zwróciła się do brodatego operatora z kucykiem. – Zaczynamy!
– Panie Robercie, domyślam się, że jest pan studentem.
– Zgadza się.
– Tu u nas, w Toruniu?
„Nie, w Toronto”, odpowiedziałem jej złośliwie w myślach.
– Tak.
– Dobrze, mieszka pan w klatce numer 100?
– Tak, na trzecim piętrze.
– Kojarzy pan może Marcela S.?
– Chodzi o Sobotę?
– Tak. I proszę bez nazwiska od teraz.
– Przepraszam.
– Spokojnie, wytniemy w post produkcji. To znał go pan?
– Cóż, kiedyś chodziłem z nim jakiś czas na zajęcia z doktryn. Do tego mieszkam w lokalu vis-à-vis. A coś się stało? Nie żyje?
– Żyje, ale jest w tym momencie podejrzany o siedem zabójstw.
– Marcel? Jak? To pewnie pomyłka, proszę pani, wszystko się wyjaśni. Siedem zabójstw?
– Owszem. Półtorej godziny temu został aresztowany. W jego mieszkaniu znaleziono ciała nalężące do dwóch ostatnich ofiar.
Zmroziło mnie. Cichy skurwiel trzymał trupy pięć metrów od moich drzwi.
– No cóż, faktycznie nie najlepiej to o nim świadczy. Ale wie pani może coś więcej? Coś było mówione? Jakiś szerszy kontekst?
– Właśnie rozmawiamy z mieszkańcami. Teraz padło na pana. A zatem…
– Co mówili? – przerwałem jej.
– Że notorycznie chodził w ubłoconych butach.
– O Boże, mógł z grzybów wracać. Albo skąd inąd. Pełno błota teraz, to jeszcze nic.
– Albo, że, cytuję, słychać było krzyki po nocach.
– To potwierdzam, parę razy sam słyszałem.
– Nie zapytał pan go o to?
– Był trochę podejrzany pod względem psychicznym, nie chciałem go peszyć pytaniami. Rozumie pani, myślałem, że to on sobie krzyczy.
– No tak, rozumiem. Wątek zdrowia psychicznego tutaj też się pary razy przewijał. Powie pan coś więcej na ten temat?
– No cóż, dziwny był. Wiecznie przygnębiony, powolny taki…
– No dobrze, ale chodził pan z nim na zajęcia, tak? Znał go pan dobrze?
– No, tak z grubsza. Kiedyś, myślę, że się nawet lubiliśmy. Ale potem kontakt przygasł. Cóż, ha… Przestał mnie chyba lubić.
– Ma pan jakiś pomysł dlaczego?
– Cóż, mam. Za często się uśmiechałem.
– Słucham?
– No za często się uśmiechałem. Chyba tego nie lubił. Mówiłem, to zgorzkniały typ. W pełni tego słowa znaczeniu.
– To bardzo ciekawe, co pan mówi, gdyż, według niepotwierdzonych informacji, Marcel S. wycinał swoim ofiarom smutny grymas na twarzach.
– Jaki grymas?
– No smutną buzię. Rozcinał zwłokom poliki w dół żyletką.
„Odwrócony Joker, psia mać”, pomyślałem.
– O. Hm… Może miałem być następny? – zaśmiałem się nerwowo, jednak w duchu mnie już dość mocno zmroziło.
– Smutny wampir, rzeźnik z Bielan. Na pewno coś pan słyszał.
– No tak, coś kojarzę… Hm. Cóż, no makabra. Sprawa sprzed dwóch lat, dobrze pamiętam?
– Zgadza się. I chyba właśnie doczekała się finału.
– Miejmy nadzieję. Bo szkoda, jeśli coś powstrzymywałoby ludzi przed uśmiechaniem.
Jeśli o czymś pomyślałeś, to znak, że to gdzieś istnieje.