Jędrzej stał w wąskim tunelu wewnątrz głębokiej jaskini. „Nagroda będzie moja i chuj.” – Myśl przemknęła mu przez głowę.
We wsi mówili, że w jaskini jest ciemno, że oko wykol. Mężczyzna uśmiechnął się chytrze.
– Nie ze mną te numery! – wykrzyknął. Raz próbował już zastosować się do tej rady i teraz był mądrzejszy o doświadczenie. Badał okolicę lewym okiem – jedynym, które mu zostało po spotkaniu z poprzednią ciemnością. Nie mógł dostrzec nic dalej niż na długość swojego nosa, postanowił więc iść po omacku.
Jędrzej wyciągnął zza pasa sfatygowany krótki miecz ojca. Broń była już porządnie nadgryziona zębem czasu oraz jego ulubionej kozy Matyldy, ale nie miał nic lepszego. Szedł przesuwając lewą dłonią wzdłuż ściany. Była szorstka i wilgotna w dotyku. „Zupełnie jak tyłek Jadźki po pracy w polu…” – pomyślał.
To dodało mu wigoru. Ruszył żwawiej do przodu i już po dwóch krokach potknął się o coś.
W jaskini echem odbił się metaliczny brzęk. Dzielny poszukiwacz przygód struchlał. Brzmiało to identycznie jak nocnik jego matki, kiedy raz kopnął go przechodząc przez izbę, wracając po pijaku z karczmy. Schylił się i pomacał podłoże szybko natrafiając na przeszkodę.
W dłoni trzymał metalowy łańcuch, do którego przytwierdzona była prawdopodobnie czyjaś noga. Jeszcze ciepła.
Odetchnął z ulgą. Wyprostował się i pomyślał, że to pewnie jeden z tych wioskowych głupków. ,,Musi dał się zbałamucić wrogom Pana Jezuska, od których Jędrzej miał odebrać czarną księgę. Ksiądz Jakub przestrzegał przed nimi” – pomyślał. - ,,Ponoć są czarownikami, którzy potrafią człowiekowi pobożnemu zaćmić rozum samą tylko siłą woli i zmusić go do strasznych rzeczy. Ksiądz Jakub opowiadali, że w sąsiedniej wsi, pod wpływem silnych czarów, Antek swojej żonie juchę spuścił z szyi kiedy spała i poszedł w stronę lasu. Nawet na mszy w niedzielę nie uczestniczył!”.
Z zamyślenia wyrwał go głośny zgrzyt. Jakieś pięć metrów przed nim, na końcu korytarza, otwarły się ciężkie drewniane drzwi i jaskrawy snop światła zalał wąskie przejście, w którym się znajdował. Kiedy wzrok przyzwyczaił się do bijącej z pomieszczenia jasności, zauważył, że w progu pojawiła się zakapturzona postać. Otyły mężczyzna miał na sobie czarną, długą do ziemi szatę. Jej rękawy rozszerzały się ku dołowi. Szata była pokryta niezrozumiałymi dla Jędrzeja symbolami. Na brzuchu obcego widniała plama krwi. Z tyłu, w głębi pomieszczenia, stał duży kamienny stół, na którym leżał wypatroszony mężczyzna. Jego ręka zwisała bezwładnie z podium. Na ścianach w równych odstępach wisiały pochodnie. Jędrzej lubił ich zapach. Kojarzył mu się z dzieciństwem, kiedy jako pacholę pomagał tatkowi wyganiać Żydów ze wsi.
Czarownik zmierzył intruza beznamiętnym wzrokiem. Uniósł dłonie do góry i przyłożył palce do skroni, po czym pochylił się lekko, a jego oczy rozszerzyły się. Jędrzej ruszył w jego kierunku. Przeszło mu przez myśl, że ten typ wygląda trochę jak proboszcz Andrzej po udanym odpuście.
– To… to niemożliwe! – wydusił z siebie czarownik. Chciał się wycofać, ale wtedy ręka wojaka wystrzeliła do przodu. Płomień pochodni odbił się od ostrza, tańcząc na sklepieniu korytarza. Ułamek sekundy później, zakapturzony mężczyzna osuwał się na ziemię próbując zatrzymać wypływające z brzucha kłębowisko wnętrzności. Jędrzej splunął na bezbożnika, który nie docenił siły jego umysłu. Wytarł miecz o szatę czarownika i ruszył do jasnego pomieszczenia w poszukiwaniu księgi.
***
Wieś Swędziwory Stare była już pogrążona w głębokim śnie, kiedy rosły mężczyzna wyłonił się od strony Północnego Lasu z opasłym tomiszczem pod pachą. Przedzierał się przez krzaki idąc w stronę piaszczystej drogi prowadzącej do wsi. Z rozrzewnieniem spoglądał na zlepek kilkudziesięciu chat pokrytych strzechą, umiejscowionych malowniczo wśród trawiastych pagórków, otoczonych od północy i wschodu gęstym lasem. Nad domostwami górował kościół ze strzelistą wieżą. Właśnie tam zmierzał Jędrzej. Mijając po drodze karczmę, spojrzał tęskno w jej kierunku. „Nie teraz, Jędruś.” – Przywołał się do porządku. – „Trza oddać te bazgroły do księdza i wtedy…”.
Przerwał mu huk otwieranych drzwi i z karczmy wytoczył się starszy mężczyzna. Zatrzymał się po kilku chwiejnych krokach, pochylił do przodu i opróżnił zawartość żołądka wprost na swoje bose stopy. Jędrzej uśmiechnął się i pokręcił głową.
Karczma została wybudowana strategicznie tuż za ogrodzeniem kościoła, toteż Boży bojownik już po chwili stał przed świątynią. Wyminął ją idąc wybrukowaną dróżką wśród drzew. Udał się do piętrowego budynku z kamienia, w którym mieszkali ksiądz Jakub i proboszcz Andrzej. Załomotał w drzwi pięścią. Już po chwili pojawiła się w nich okrągła twarz proboszcza.
– Eee…tego… – wymamrotał Jędrzej. – Mam tą książkę co to ksiądz Jakub chciał odzyskać.
Duchowny wytrzeszczył oczy i wciągnął mężczyznę do środka. Poprowadził go wzdłuż korytarza i wepchnął do pomieszczenia po prawej, które po szybkich oględzinach Jędrzej uznał za sypialnię proboszcza. Nie do końca rozumiał tylko, po co jego świętobliwości babskie pantalony leżące na posłaniu, ale tylko wzruszył ramionami.
– Jego Ekscytacjo… – elokwentnie zaczął – Ksiądz Jakub to je? Bo nagroda…
– Tak, tak! Nagroda! – niemal krzyknął proboszcz. – Nie ma potrzeby wołać Jakuba. Śpi. Tak. Na górze… Eee…w łóżku śpi – wydukał i przetarł spocone czoło wymemłaną chusteczką.
– Jędrzeju, bądź tak miły i odłóż księgę na stół, dobrze?
– Jak se proboszcz życzy. – Jędrzej odłożył z namaszczeniem ciężki wolumin i przez ramię dodał – Wie proboszcz… ja dla naszego proboszcza to wszystko bym… – urwał i odwrócił się słysząc nagły ruch za plecami.
Otyły duchowny rzucił się na niego. Obydwaj upadli na drewnianą podłogę. W ręce proboszcza błysnął nóż. Jędrzej stracił na chwilę dech i sapnął głośno. Sytuacja przypominała mu nocne igraszki z Jadźką, z tą różnicą, że tym razem był w stanie się wyswobodzić.
Zablokował uderzenie nożem i drugą ręką uderzył napastnika w skroń. Usłyszał głuchy trzask. Proboszcz upadł na bok. Pod jego głową natychmiast pojawiła się kałuża ciemnej krwi. W progu sypialni stał blady ksiądz Jakub.
– … no i ja go wtedy raz letko i o! – Jędrzej streścił przejętemu księdzu przebieg wydarzeń – Przecie nie wiedziałem, że on taki. Jadźka z takich kuksańców to się tylko śmieje… – tłumaczył się.
– To nie twoja wina Jędrzeju. Dobrze zrobiłeś – odpowiedział Jakub patrząc w zamyśleniu na ciało proboszcza. – Zdarzenia w tym pokoju pokazały nam, jak głęboko sięga zgnilizna szerzona przez wrogów Kościoła. – Splunął. – Musisz pomóc mi raz jeszcze. Chciałbym żebyś udał się do Biskupa w Soliszczynie i zdał mu dokładną relację z tego co tu zaszło. On się musi o tym dowiedzieć.
Jędrzej podrapał się po głowie. „Nagrody za książkę ni ma, a za to już robote wymyśla.” – Pomyślał i zaraz zawstydził się swojej postawy. Miał okazję przysłużyć się Kościołowi, a to ostatecznie była największa nagroda. Chyba.
Ksiądz Jakub, jakby czytając w jego myślach, sięgnął do kieszeni i podał mu pobrzękującą sakiewkę.
– Twoja zapłata. Wyrusz z samego rana. – Poinstruował go i na koniec dodał – Po drodze zajdź do karczmy. U Mariolki będzie na ciebie czekał list polecający, który powinieneś…
Jędrzej nie wiedział co powinien. Bardzo chciało mu się szczać, więc sobie poszedł.
***
Obudził się tuż przed wschodem słońca. W pośpiechu zarzucił na siebie brązową sukmanę i wdział odświętne onuce. Klepnął śpiącą Jadźkę w pośladek, po czym sprawdził obecność miecza przy pasie i wyszedł z chałupy. Chciał przytulić na pożegnanie kozę Matyldę, ale nigdzie nie mógł jej znaleźć. Zaczęło świtać, toteż idąc w stronę karczmy mijał po drodze ofiary wczorajszej libacji.
– Do domu Pioter! – wykrzyknął w stronę leżącego w przydrożnym rowie sąsiada.
– A spierdalaj… – wymamrotał mężczyzna unosząc głowę. – Coś ty Jędrek taki ochędożony? Gdzie cie z rana niesie?
– Do Soliszczyna. Z misją do samiuśkiego Biskupa! – pochwalił się Jędrzej.
– I sam tak idziesz? Nikomu nie prędko do włóczenia się z tobą, hę? – zadrwił Pioter.
– Ja to pamiętam, że to tobie ojciec za dziecka wieszali kiełbasę przy pasie, żeby się chociaż psy z tobą bawiły. – Wyszczerzył się mijając Piotera i wszedł do karczmy.
Mariolka wycierała szmatą szynkwas z wymiocin i nie wyglądała na zadowoloną.
– Czyściej niż ostatnio! – celnie zauważył Jędrzej rozglądając się po wnętrzu karczmy. Jego wzrok sam odszukiwał drogę do na wpół opróżnionych kufli.
Mariolka nie podzielała jego entuzjazmu. Bez słowa podała mu kopertę z pieczęcią księdza Jakuba i wzrokiem wskazała ławę stojącą przy oknie. Siedział przy niej szczupły mężczyzna z kozią bródką. Jędrzej odwrócił się w jego kierunku, a wtedy nieznajomy wstał i ukłonił mu się nisko.
– Panie, doszły mnie słuchy, że na wyprawę się Pan wybierasz – zagadał.
– No.
– I że niebezpieczna to może być wyprawa, lecz z ramienia Kościoła i nagrodą okraszona – kontynuował nieznajomy.
– No.
– Zabierz mnie Pan ze sobą. – Jego głos przeszedł w szept.
– A to niby czego? – zmarszczył brwi Jędrzej.
– Nie słyszał żeś mości Jędrzeju, że w razie każdej poważnej wyprawy przed wyruszeniem w drogę należy zebrać drużynę? – na twarzy nieznajomego pojawiło się niedowierzanie.
– Nie, a po co ty mi potrzebny? – Jędrzej tracił już cierpliwość.
– Coż… – chytrze uśmiechnął się mężczyzna – mam talent do… sprzątania. Jeżeli wiesz o czym mówię.
– Wiem. – spojrzał na mężczyznę i odparł – Ze mną nie pójdziesz, bo mnie wkurwiasz. Poza tym ten twój talent to bardziej Mariolce się przyda tu na miejscu. – omiótł wzrokiem ostatni raz wnętrze karczmy i opuścił przybytek zostawiając za sobą natrętnego sprzątacza.
Jędrzej wyszedł na drogę. Coś nie dawało mu spokoju. Był tak zatopiony w swoich myślach, że o mało nie potrącił go koń ciągnący wóz. Uskoczył w ostatniej chwili przy akompaniamencie dość wyszukanych przekleństw woźnicy.
– Eh… co to się porobiło. – Smutno pokręcił głową. – Nie tak dawno dziatki się w sztachetach dusiły jak wóz przejeżdżał. Wydarzenie było! A tera? Eee… – Machnął ręką w stronę odjeżdżającego wozu. Kiedy miał już ruszyć drogą w stronę Soliszczyna nagle uświadomił sobie co go dręczyło.
– Aleś ty, Jędruś, głupi! – Pacnął się w czoło. – Gdzie to tak, jako posłaniec Boży, bez błogosławieństwa Jakubowego w drogę ruszać?! – Mówiąc to, żwawym krokiem kierował się już w stronę kościoła.
Budynek świątyni był zamknięty na głucho, toteż Jędrzej obszedł go i udał się do kwatery należącej do niedawna do proboszcza. Drzwi były lekko uchylone. Mężczyzna wsunął do środka głowę i zawołał, ale nie doczekał się żadnej odpowiedzi. Wszedł do środka.
W sypialni proboszcza było porządnie wysprzątane. Jędrzej cmoknął z uznaniem i wrócił na korytarz. Wtedy to usłyszał – cichy i monotonny dźwięk. Dobiegał jakby spod podłogi.
Jędrzej, słusznie uznając, że to nie podłoga jest za to odpowiedzialna, postanowił dokładniej się rozejrzeć. Nie musiał szukać długo. Zaraz za zakrętem korytarza dostrzegł światło dobiegające spod drzwi. Otworzył je i zszedł po kamiennych schodach do, jak mu się zdawało, piwnicy. Monotonny dźwięk, który słyszał w korytarzu przybrał na sile. Zbliżał się do jego źródła. Uderzyła go fala smrodu. Jego nos rozpoznał zapach gnijącego mięsa, ropy i krwi. Smród był tak silny, że powaliłby na kolana niemal każdego.
„Prawie jak w izbie matuli.” – pomyślał Jędrzej i skrzywił się z obrzydzeniem. Dotarł do małego pokoiku służącego zapewne za spiżarnię. Pełno było w nim różnej wielkości słoiczków ustawionych równo na drewnianych półkach. Po lewej stronie zauważył kolejne przejście wiodące przez niski korytarzyk zakończony metalowymi drzwiami. Zasuwa była odsunięta. Był pewien, że za tymi drzwiami ktoś jest. Słyszał wypowiadane monotonnie, obce dla niego słowa.
Popchnął drzwi. Wbrew temu jak wyglądały, były lekkie i otworzyły się bezszelestnie.
Na podłodze wewnątrz przestronnej komnaty walały się trupy. Były dosłownie wszędzie. Leżały na kamiennej posadzce ułożone w stosy poplątanych ze sobą kończyn i wnętrzności. Stan rozkładu niektórych z nich pozwalał stwierdzić, że są tu już od dawna.
Jędrzej rozpoznał kilku zaginionych mieszkańców wsi. Pośród gnijących zwłok coś się poruszyło. Ksiądz Jakub, pochylony nad ciałem proboszcza Andrzeja, powtarzał słowa nieznanej modlitwy. Zanurzył ręce w jego otwartej klatce piersiowej, by po chwili wyciągnąć z niej serce. Jędrzej postanowił przerwać tę dramatyczną scenę.
– Co jest kurwa?! – zagadał dość kulturalnie biorąc pod uwagę okoliczności.
Ksiądz Jakub zerwał się na równe nogi i z niedowierzaniem wpatrywał w wojownika.
– Nie powinieneś tu być! – wysyczał. – Nie powinieneś tego widzieć! Miałeś proste zadanie ty tępy wieśniaku. Biskup już by wiedział co z tobą zrobić… – uśmiechnął się obleśnie odsłaniając wszystkie zęby. – Rodzi się prawdziwa potęga! – uniósł głos. – Potęga, która…
Jędrzej nie słuchał. Patrzył na ścianę tuż za Jakubem. Do zimnego kamienia była przybita gwoździami głowa kozy. Wszędzie poznałby te oczy.
– Matylda… – wyszeptał.
– … a moc jego będzie… – kontynuował natchniony ksiądz.
Jędrzej nie słyszał już nic. Widział jedynie czerwień. Rzucił się na Jakuba i uderzył nim o ścianę. Ksiądz stracił równowagę, ale on przytrzymał go chwytając za głowę.
– Ty… – Bam! – …kur… – Bam! – …wi… – Bam! – …synu! – Bam! – odgłos głowy Jakuba uderzającej o kamień odbijał się echem od ścian piwnicy.
Mężczyzna spojrzał na krwawą miazgę, która jeszcze przed chwilą była twarzą księdza.
– Jeżeli Bóg ma takich sprzymierzeńców, nie potrzebuje wrogów – powiedział przez zaciśnięte zęby i ścisnął w dłoniach trzymaną głowę duchownego. Kości pękły, a na dłoniach Jędrzeja rozlała się zawartość czaszki.
Drzwi karczmy otworzyły się z hukiem. Mariola na widok skąpanego we krwi Jędrzeja, zemdlała. On wszedł do środka i skierował się do ławy, przy której nadal siedział mężczyzna z kozią bródką.
– Zbieraj się – powiedział do patrzącego na niego z osłupieniem nieznajomego. – Tam gdzie idziemy będziesz miał dużo sprzątania.