Burza przetaczająca się na zewnątrz należała do najsilniejszych w tym roku. Olbrzymie krople łupały w dach i ściany gospody, wiatr wył, wprawiając w drżenie solidne okiennice. Błyskawice musiały rozświetlać niebo prawie bez przerwy, ale nikt z siedzących w oberży nie miał zamiaru wychylić choćby koniuszka nosa, żeby obejrzeć świetlne widowisko.
Wiedźmin wyciągnął nogi do ognia zadowolony, że nie znajduje się teraz gdzieś na szlaku w środku tej nawałnicy. Mógłby iść o zakład o swojego konia, że wszyscy w gospodzie myśleli podobnie. Siedział przy stole z dwoma drwalami – ojcem i synem – którzy zmierzali do najbliższego miasta, licząc na znalezienie tam odpowiadającego im ogłoszenia o pracę. On też miał nadzieję na nielichy zarobek, ale nie zamierzał brać do ręki siekiery. Poznani wczorajszego ranka drwale najwyraźniej nie należeli do przeważającej większości ludzi, która do wiedźminów odnosiła się z zabobonnym strachem wymieszanym z dużą dawką pogardy. Sami zaproponowali mu wspólną podróż. W trójkę zawsze bezpieczniej, zwłaszcza gdy w okolicy grasuje wampir.
– Powiadam wam, panie, świat się kończy. Nasza wioskowa wiedźma powtarza to już od dawna. I ta pogoda… W zeszłym tygodniu spadł grad. O tej porze roku, dacie wiarę, panie? Połowa upraw poszła w diabły – starszy z drwali już od dłuższego czasu mówił, równocześnie spożywając kolację i nie zwracając uwagi na to, że zupa ścieka mu po czarnej brodzie. – Ponoć coraz częściej widuje się przyzywane przez nie wiadomo kogo demony. A teraz jeszcze wampiry w biały dzień po świecie chodzą. Co za parszywe czasy.
– Parszywe, dobrze gadacie – zgodził się łowca, kiwając na gospodarza pustym kubkiem. – Chociaż, po prawdzie, demony zawsze przybywały na ten świat, przyzywane albo i nie.
– Może i tak – nie oponował brodacz. – Lecz teraz powiadają, że niby częściej… a zresztą, nie nam, prostym ludziom, rozmyślać nad sprawami, którymi powinni zajmować się magowie.
Łowca potworów zgodnie pokiwał głową.
– Wampiry wszakoż to co innego… – kontynuował drwal. – To w końcu wasza dziedzina. Myślicie, że go dorwiecie? Podobno już ścierwo w biały dzień atakuje.
– Nie wierzyłbym w te plotki. Wampiry zazwyczaj boją się słońca, w dzień polują tylko w ostateczności, a dla niektórych dzienne światło jest wręcz śmiertelne. Wytropię go na pewno, a potem się zobaczy, kto kogo…
– No tak… wy zapewne nigdy nie możecie mieć pewności, kto kogo…
– Taki już mój fach.
– Czasem mnie się zdaje – drwal siorbnął zupę – że powinno się wytępić tych wszystkich długozębych odszczepieńców jak robactwo, tak na wszelki wypadek.
– Doprawdy? – wiedźmin nie chciał wchodzić w polemikę i zapatrzył się w piwo, rozdmuchując pianę.
– Ale to czasem… potem mi się przypominają te wszystkie historie o okrucieństwie ludzi i dochodzę do wniosku, że na zasadzie… tej… no… prewencji… trzeba by też nas wszystkich wybić. I tak se myślę, panie wiedźminie, że niech sobie te maszkary żyją… a w razie czego – przecie mamy was.
– Znów dobrze powiedziane, panie Jaro, dobrze powiedziane. – Łowca potworów przepił do niego, unosząc kubek.
Wiedźmin raczej spotykał się z bardziej radykalnymi postawami niż przemyślenia drwala. Wampiry były tolerowane, ale nie lubiano ich. Wielu z przedstawicieli tego gatunku wyrzekło się ludzkiej krwi i mieszkało wśród ludzi prawie jak zwyczajni obywatele. Prawie, ponieważ musieli pić. Krew zwierząt wystarczała jednak do przetrwania, a w każdej rzeźni za niewielką opłatą z chęcią korzystano z wampirzych usług. Oczywiście zdarzały się incydenty. Czasem tłum, wzburzony jakimś szczególnie brutalnym morderstwem, spalił dom niczemu niewinnemu synowi nocy. Niekiedy przez pomyłkę wbito w kogoś kołek. Bywało, że i któregoś z nocnych łowców poniósł głód krwi, ale wtedy rzadko wzywano wiedźmina, bo wampirzy pobratymcy – jako że zależało im na pokojowej koegzystencji – szybko sami znajdywali odszczepieńca i wymierzali sprawiedliwość. Nie kochano wampirów. Były jednak silne, inteligentne, zazwyczaj bogate i z koneksjami, więc jakoś udawało się im przekonać ludzi do niechętnej tolerancji.
Ten, którego tropił wiedźmin, nie był zsocjalizowany. Nic nie wskazywało na to, by ostatnimi czasy przebywał wśród ludzi i wedle wszelkiego prawdopodobieństwa należał do wampirów-tradycjonalistów – tych, którzy uznawali człowieka nie za gatunek równorzędny, a za zwierzynę. Wampir zapewne nie polował w dzień, ale rzeczywiście rozzuchwalił się na tyle, że miejscowi dali ogłoszenie o pracy dla łowcy potworów. A wiedźmin przyjął zlecenie, podjął trop i był już blisko.
Drwal kończył zupę, podczas gdy jego małomówny syn czekał na drugie danie, z przyniesieniem którego usługująca im córka gospodarza niespecjalnie się śpieszyła. Pulchne, humorzaste dziewczę obsługiwało gości z ociąganiem, traktując ich jak zło konieczne. Odpowiadało mrukliwie, patrzyło spode łba, jakby klienci przyszli tu prosić o jałmużnę, a nie sowicie płacili za miskę gorącej strawy. Dorodna pannica, ze złotym warkoczem za tyłek i zaróżowionymi policzkami może byłaby ładna, gdyby nie jej nadęta, skwaszona mina.
Łowca przełknął solidny łyk piwa, rozglądając się po sali. W gospodzie posilało się jeszcze pięciu mężczyzn odzianych w skórzane kurtki i uzbrojonych w długie miecze. Siedzieli przy stole stojącym nieco bliżej drzwi, czasem któryś zaśmiał się głośniej, ale poza tym zachowywali się cicho, szepcząc do siebie nad talerzami. Przybyli przed zachodem słońca, z pewnością też mieli zamiar zostać tu na noc. W taką pogodę nikt o zdrowych zmysłach nie włóczyłby się po gościńcach, nawet psom pozwolono wejść do gospody. Dwa wielkie brytany, które do tej pory leżały na środku podłogi, wspierając pyski na łapach, zastrzygły uszami. Wygrzewający się przy ogniu rudy kocur, choć przed chwilą zdawał się spać, teraz uniósł głowę, też nadstawiając uszu. Wiedźmin, którego słuch dorównywał zwierzęcemu, zastygł bez ruchu. Czy rzeczywiście dotarło do niego nawoływanie śpiących w stajni parobków, czy tylko mu się zdawało? Medalion lekko zadrgał na piersi.
„Być może właśnie ten wampir kręci się w pobliżu” – pomyślał, ale nie zamierzał teraz tego sprawdzać. Wychodzenie bez rozeznania terenu i sytuacji prosto w objęcia syna nocy byłoby bardzo głupim samobójstwem.
Kot popatrzył na niego z właściwą jego gatunkowi pogardą. Usiadł, nasłuchując wpatrzony w drzwi. Wiedźmin odpowiedział rudzielcowi niechętnym spojrzeniem i sięgnął po kubek, lecz zatrzymał go w połowie drogi do ust, gdy ciężkie podwoje prowadzące na zewnątrz odskoczyły gwałtownie, uderzając o ścianę pchnięte podmuchem powietrza, a deszcz wdarł się do środka, zalewając deski podłogi. Nie trwało to długo, bo ten, który otworzył drzwi, pokonując opór potężnego wiatru, zaraz je za sobą zatrzasnął. Odwrócił się ku sali miękkim ruchem osoby bardzo sprawnej fizycznie, a jeden z psów zaskamlał, z podkulonym ogonem przekradając się w stronę wyjścia do kuchni. Drugi brytan próbował warknąć, lecz ostatecznie trochę tylko zagulgotał i poszedł w ślady kompana.
Nowo przybyły mimo kiepskiej pogody nie miał na sobie płaszcza. Odziany był w czarne skórzane spodnie, sięgające do kolan buty zapinane na liczne srebrne klamry i granatowy, podniszczony kubrak z kapturem. Znad lewego ramienia wystawała rękojeść miecza noszonego na modłę wędrownych wojowników, wiedźminów czy innych włóczęgów. Przybysz był bardzo wysoki, o nieproporcjonalnie rozbudowanych ramionach, tak szerokich, że nie pasowały do reszty szczupłego ciała, budząc podejrzenia, iż może pod kubrakiem skrywa się fantazyjnie uformowana kolczuga lub jakiś rodzaj ochraniaczy. Może właśnie z powodu tej dziwnej budowy, może ze względu na kaptur, który zupełnie zasłaniał twarz mężczyzny, pojawienie nieznajomego wzbudziło w gościach wyczuwalny niepokój. Kiedy przybysz sięgnął do kaptura, wszyscy obecni wstrzymali oddech, włącznie z łowcą, który niedbałym ruchem wsunął medalion za pazuchę.
Materiał spłynął na ramiona, odsłaniając szczupłe oblicze noszące ślady, które pozwoliły się domyślać, że mężczyzna był kiedyś niepospolitej, delikatnej urody. Wiedźmin mimo kiepskiego oświetlenia dostrzegał wyraźnie kształtną budowę zgrabnego nosa z cienkimi skrzydełkami, idealną cerę, nieprzyzwoicie długie rzęsy i regularność rysów, które nabrały ostrości i drapieżności, gdy ich właściciel stał się przedstawicielem nowego gatunku. Twarz przybysza była blada, niemal biała, prawie bez śladu czerwieni na lekko wykrzywionych wargach. Bardzo jasne tęczówki błyskały resztkami błękitu, lecz przeważał w nich odcień stali. Nad oczami widniały regularne brwi koloru mleka. Także długie, opadające luźno na plecy włosy mężczyzny były w przeważającej części białe, przeplatane pojedynczymi czarnymi pasmami, co nadawało mu nieco komiczny wygląd zamorskiej zebry.
– Następny siwołby odmieniec – głośno stwierdził jeden z mężczyzn zajmujących stół pod drzwiami. – Nie dość, że siedzimy z łowcą straszydeł pod jednym dachem!
Wiedźmin puścił tę uwagę mimo uszu. Był przyzwyczajony. Przybysz widać też, bo nie zareagował, rozglądając się za oberżystą, który na chwilę zniknął w kuchni.
– Won stąd! – Mężczyzna wstał. – To gospoda dla porządnych ludzi.
Nieznajomy ponownie jakby nie dosłyszał. Nie patrząc na zaczepiającego go osiłka, oparł się plecami o kontuar, równocześnie odpinając dolne guziki kubraka na tyle, na ile mu pozwalały pasy podtrzymujące miecz. Wsunął pod połę lewą dłoń, jakby chciał ją ogrzać.
– Panowie, ostawcie. – Starszy z drwali również wstał. – Nikomu nie godzi się odmawiać schronienia w taką pogodę.
– Racja – mruknął inny z piątki, zerkając z niepokojem na łowcę potworów, który też podniósł się z miejsca. – Odpuść dziwakowi i siadaj, bo ci zupa wystygnie. – Pociągnął towarzysza za pas. Mężczyzna zamruczał gniewnie, ale usiadł i nie odzywał się więcej.
– Dosiądźcie się do nas, panie. – Czarnobrody wskazał ławę. – Tu przy piecu najcieplej, a wy doszczętnie przemokliście.
– Święta racja, nie spodziewałem się takiego załamania pogody – niskim, miłym dla ucha głosem odparł przybysz, podchodząc do kominka. – I wielkie dzięki, bo chyba ocaliliście mi tyłek – dodał ciszej.
– Drobiazg – odparł wiedźmin ze znaczącym uśmiechem, bo obaj wiedzieli, czyj tyłek był przed chwilą zagrożony. – To pan Jaro Jeromir i jego syn Jurba. – Łowca wyciągnął rękę do nieznajomego, sam też się przedstawił.
Przybysz skinął głową, jakby zasłyszane imię nie było mu obce.
– Asch – powiedział, podając każdemu po kolei dłoń o paznokciach starannie spiłowanych, niespotykanie czystych. – AschJoel Reilly.
Był jak na podróżnego w ogóle za czysty, za gładko ogolony i zadziwiająco zadbany. Jego włosy sprawiały wrażenie świeżo umytych, koszula – niepraktycznie biała – nie nosiła śladów dłuższego używania. Poszerzany, wykończony koronką rękaw zasłaniał śródręcze, a wystające spod mankietu palce były długie, delikatne, przy czym zaskakująco silne, gdy zacisnęły się na dłoni wiedźmina minimalnie za mocno, jakby z ostrzeżeniem, pokazem drzemiących w nich możliwości.
– Asch? To pseudonim? – zapytał wiedźmin. Nazwisko brzmiało miękko i obco, ale akcent przybysza wskazywał na północne, górskie pochodzenie. Imię zaś w tamtejszym języku znaczyło tyle co „Krwawy” i zdawało się w tym przypadku kiepskim żartem.
– Imię. – Asch odpiął pas przecinający ukośnie pierś, poluźnił sprzączki pozostałych rzemieni. Zdjął kubrak, nie wypuszczając miecza z dłoni, tylko przekładając go z ręki do ręki. Odsłonił przy tym cztery noże do rzucania tkwiące za pasem. Powiesił okrycie przy kominku, siadając na miejscu, którego ustąpił mu wiedźmin. – W moich stronach mają specyficzne poczucie humoru.
– Z daleka przybywacie, panie? – zapytał Jurba, a łowca potworów uświadomił sobie, że jest to pierwsze pełne zdanie, które nieśmiały chłopak wypowiedział tego wieczoru.
– Z daleka. – Nowo przybyły błysnął pięknym uśmiechem i zdawało się niemożliwe, żeby drwale nie zwrócili uwagi na jego zęby. A jednak, rozglądając się za oberżystą, najwyraźniej przeoczyli lekko wystające kły. Wbrew powszechnym wyobrażeniom właśnie ten nieprawidłowy zgryz był dziwny, bo kły powinny posiadać mięśnie okołozębowe, które poza czasem polowania pozwolą im się zrównać z pozostałymi zębami.
Wiedźmin myślał gorączkowo, patrząc na te usta, na włosy, które przecież po przemianie musiały osiwieć całkowicie lub wypaść. Niepojęte też było, jak Asch może siedzieć tak blisko ognia, ponieważ płomienie powinny go przynajmniej niepokoić, jeśli nie przerażać. A on rozparł się wygodnie na ławie wyraźnie zrelaksowany, choć nie odwiesił miecza, kładąc go na kolanach. Sądząc po rękojeści i fragmencie klingi widocznym w otwartej częściowo pochwie była to wspaniała broń warta każdej ceny – dziwnie wyglądała w rękach kogoś, kto ze swej natury pewnie wolał posługiwać się pazurami i zębami.
Teraz, kiedy Asch się rozebrał, okazało się, że nie nosi żadnych ochraniaczy, co dla wiedźmina stało się oczywiste już od chwili, gdy zobaczył tę twarz. W samej koszuli ramiona Reilly’ego wydawały się jeszcze mocniej umięśnione, jeszcze bardziej niepasujące do niespecjalnie rozbudowanej piersi i szczupłej talii, lecz w ich rozmiarach nie było niczego dziwnego, bo przecież służyły do zamykania w objęciach ofiary. Miecz był mało przydatny z punktu widzenia jego gatunku, a Asch nosił jeszcze rzutki, z których dwie – sądząc po końcówkach rękojeści – na pewno były posrebrzane. Jego pas i buty spinały srebrne klamry. Odporność na srebro akurat zdarzała się bardzo często, lecz – tak samo jak ze słońcem czy ogniem – tacy jak on zawsze instynktownie unikali tego kruszcu.
– Czym mogę służyć? – Gonitwę myśli przerwało nadejście córki gospodarza. Wiedźmin w pierwszej chwili nie rozpoznał jej głosu, który teraz brzmiał łagodnie, prawie przymilnie.
– Po jeszcze jednym piwie dla panów, do tego gąsiorek czegoś mocniejszego. – Asch odgarnął z czoła mokry kosmyk. – A dla mnie kolację. Cokolwiek, byleby było gorące i bez czosnku. Jasne, ślicznotko?
Dziewczyna spłoniła się i – wiedźmin powstrzymał chęć przetarcia oczu – próbowała dygnąć. Pognała do kuchni, jakby coś tam miało się przypalić.
– Bez czosnku? – Łowca z lekkim uśmiechem spojrzał na Ascha, kiedy dziewka się oddaliła. – Czyżbyście, panie, byli uczuleni?
– Uczulony jestem tylko na ludzką głupotę – odparł Reilly, również się uśmiechając. – A czosnek zwyczajnie śmierdzi, więc może przeszkodzić w jakiejś niespodziewanej miłostce. – Mrugnął żartobliwie do Jurby. – Poza tym nie lubię go. Chyba was to nie dziwi, panie wiedźminie?
– Ani trochę. – Łowca w zamyśleniu potarł podbródek. – Wybaczcie to pytanie. Ciekawość zawodowa.
Drwale popatrzyli po sobie, nic nie rozumiejąc. Znów żaden nie zauważył, że gdy białowłosy uśmiechnął się szerzej, na chwilę ponownie odsłonił kły, jakby igrał z rozmówcami. Wiedźmin naturalnie zauważył.
– Twardy orzech do zgryzienia, prawda? – Wyglądało na to, że Asch bawi się doskonale jego kosztem.
– Ano, twardy. Zamiast łamać na nim zęby, może wypijmy. – Wiedźmin sięgnął po kolejne piwo przyniesione przez córkę gospodarza.
Reilly stuknął kubkiem w jego kubek.
Wkrótce jedzenie wylądowało na stole, a rozmowa potoczyła się gładko na całkiem nieistotne tematy, zaś łowca, który nie zaniechał obserwacji, z każdą chwilą rozumiał coraz mniej. Patrzył jak mężczyzna – chociaż jego żołądek nie powinien przyjmować stałych pokarmów – pałaszuje gorący gulasz i zapija czystą wódką, dokarmiając przy tym skrawkami mięsa rudego kocura. Ten zaś łasił się do przybysza i mruczał, zupełnie ignorując instynkt samozachowawczy, który musiał go teraz ostrzegać przed silniejszym drapieżnikiem. Reilly drapał kota za uszami, opowiadał jakieś zabawne historyjki, częstując wódką nowych kompanów i córkę gospodarza, która przycupnęła na brzeżku ławy. Starszy z drwali rechotał głośno, młodszy wtórował mu trochę ciszej, czerwieniąc się w dosadniejszych momentach opowieści, natomiast złotowłosa siedziała jak zaklęta, nie spuszczając z Ascha roziskrzonego wzroku. Trudno było rozpoznać w niej tę wcześniejszą opryskliwą dziewczynę. Z jej rozchylonych, pełnych ust zniknął szpecący grymas, poprzednio zmrużone pogardliwie oczy rozszerzyły się, błyskając błękitem. Trzepotała rzęsami w chwilach, gdy przelotnie spoczywało na niej spojrzenie Reilly’ego. Gdzieś zapodziała też chustę okrywającą barki, odsłaniając krągłe ramiona oraz uniesione gorsetem wzgórki piersi. Kobieta prężyła się, wzdychała, wodziła palcami po krawędzi dekoltu, spijając słowa z bladych warg białowłosego, śledząc ruchy smukłych dłoni.
Wiedźmin podejrzewał, że Asch używa czegoś w rodzaju uroku, jakim tacy jak on potrafili przychylnie usposobić do siebie przyszłą ofiarę. Jednak medalion ukryty pod koszulą powinien ostrzegać w takich przypadkach, a nie wydał z siebie najlżejszego drżenia. Nic tu się nie zgadzało.
Łowca skończył jeszcze jedno piwo i rozluźniony alkoholem przestał koncentrować się na pracy. Kiedy znów popatrzył na zaczerwienione policzki dziewczyny, na jej oczy wpatrzone w przystojne oblicze Ascha, porównał jego urodę z niedźwiedzią aparycją drwala, pryszczatymi policzkami Jurby i swoją pobliźnioną gębą, to prawie roześmiał się na głos z własnej głupoty. Przez nadmierną podejrzliwość nie pomyślał, że ze wszystkich niecodziennych zjawisk to akurat dawało się bez trudu wytłumaczyć. Posłuchał chwilę by złapać wątek, po czym włączył się do rozmowy.
Dagna nie lubiła usługiwać gościom, ale dla niektórych robiła wyjątki. Jeśli byli majętni lub urodziwi, mogli liczyć na obsługę przekraczającą zakres jej standardowych obowiązków. A ten mężczyzna był przepiękny. Dziwny, niepokojący jak drapieżnik, który za słodką powierzchownością chowa pazury, lecz otoczka tajemniczego niebezpieczeństwa jeszcze bardziej Dagnę pociągała. Wszystko jej w Aschu odpowiadało. Lekko wystające kości policzkowe podkreślały szczupłość twarzy, melancholia skryta w stalowych oczach nie opuszczała ich nawet wtedy, kiedy się uśmiechał. Podobały jej się jego wąskie biodra, szczupła talia i te wielkie ramiona, których uścisk pewnie potrafił złamać kark.
Zaczekała, aż goście opuszczą główną salę, zagnała pomywaczkę do roboty i pokręciła się z nią chwilę, zwlekając z pójściem na górę do czasu, aż ojciec uda się na spoczynek. Tatko by jej nie zabronił, bez szemrania przygarniał dodatkowy dochód, lecz nie byłby zachwycony faktem, że oddała się za darmo. Przystojniak nie nosił pierścieni ani innych ozdób, po których Dagna najszybciej szacowała zasobność mieszków, ale buty miał pierwszorzędne, a do prania oddał bieliznę i kilka koszul z jakiegoś ślicznego elfiego materiału. Poza tym nie skąpił grosiwa przy kolacji, a potem zażądał pokoju na wyłączność, nie chcąc spać w żadnej ze wspólnych izb. Pieniądze zatem z pewnością miał, jednak z takim wyglądem pewnie nie przywykł do płacenia za miłość. Może Dagna mogła liczyć po wszystkim na jakiś podarunek, może nie, w każdym razie na pewno nie będzie stratna, jeśli w łóżku miał język równie sprawny, co przy gadaniu. Kiedy ojciec w końcu zniknął na zapleczu, pogasiła świece, rozpięła koszulę i przemknęła na schody prowadzące na piętro do pokojów, następnie dalej przez długi korytarz. Wstrzymując oddech, zapukała do drzwi. Żadnej odpowiedzi. Ponowiła pukanie, tym razem mocniej.
– To ja, panie – wyszeptała, kiedy otworzył drzwi. – Noc zapowiada się chłodna. Może potrzebujecie dodatkowego koca albo innego sposobu na ogrzanie łoża?
Patrzył na nią, jakby nie do końca rozumiejąc, co do niego mówi. Być może wyrwała go ze snu, bo był trochę nieprzytomny i prawdopodobnie nagi pod cienkim kocem owiniętym wokół bioder. Zlustrowała powłóczystym spojrzeniem rozbudowane mięśnie ramion, szczupły, wyrzeźbiony brzuch, tatuaż, którego krańcowe linie mignęły jej wcześniej intrygująco spod mankietu koszuli. Oględziny wypadły pozytywnie – mężczyzna pozbawiony ubrania był tak atrakcyjny, jak sobie wyobrażała.
– Chętnie wam usłużę. – Rozsznurowała przednie tasiemki gorsetu, pozwalając obfitym piersiom wymsknąć się z materiału. Zagapił się na nie zamglonym wzrokiem. Cofnął, kiedy naparła na niego, zadrżał od dotyku jej ciała, jedną ręką wciąż podtrzymując prowizoryczne okrycie, drugą opierając o jej biodro. Przybliżył usta do jej szyi, wciągając głęboko powietrze, zapewne napawając się zapachem kobiecego ciała. Tym razem ona zadrżała w objęciu wielkich ramion, poczuła, jak koc ześlizguje się pomiędzy nimi, opadając na ziemię. Jęknęła, gdy białowłosy mocniej wpił się wargami w jej rozgrzaną skórę, szczelniej zamykając uścisk, wbijając palce w chętne, pulchne ciało. Słyszała ciężki oddech tuż przy uchu, jednak przyciskając się do jego nagich bioder, nie poczuła oczekiwanej reakcji.
Nagle mężczyzna znieruchomiał, odsunął usta od jej szyi.
– Wyjdź – wychrypiał, cofając się.
– Ale… – Popatrzyła na niedoszłego kochanka bez zrozumienia, chciała zaprotestować, lecz głos uwiązł jej w gardle. Srebrno-błękitne, piękne oczy teraz przeraziły ją drapieżnym błyskiem
– Wynoś się… – dziwnie obcym, schrypniętym głosem ponaglił białowłosy, odsłaniając przy tym kły, które wysunęły się na imponującą długość.
Krzyknęła, kiedy wypchnął ją na korytarz tak mocno, że upadła na pupę. Skamieniała ze strachu patrzyła na zatrzaskujące się drzwi. Ponownie wrzasnęła, czując jak ktoś pochyla się nad nią i chwyta za włosy.
– Cicho, dziewko! Nie ugryzł cię? – zapytał wiedźmin, dokładnie oglądając jej szyję.
Pokręciła głową, bo nie była jeszcze w stanie wydobyć z siebie składnej odpowiedzi.
– Dobrze – szepnął łowca, puszczając ją. – Zmykaj na dół i nie waż się wracać.
Chciał odejść, ale Dagna chwyciła go za nogawkę.
– Panie, czy to ten, którego szukacie? Ten, który zagryzał te kobiety?
– Nie wiem, głupia! – Wiedźmin wyszarpnął się. – Powiedziałem, że masz odejść. Drugi raz mu nie uciekniesz.
– Nie uciekłam – wyjaśniła. – Sam mnie wyrzucił.
Łowca potworów popatrzył na nią jak na kogoś niespełna rozumu i odszedł ciszej niż kot.
AschJoel osunął się na ziemię, opierając plecami o ścianę.
– Tylko nie to – jęknął. – Nie teraz, nie z tym cholernym wiedźminem za ścianą.
Wcześnie położył się do łóżka zmęczony wieczornym atakiem głodu krwi, który podsycony wizytą dziewczyny teraz uderzył ze zdwojoną siłą, targając bólem wnętrzności, wprawiając mięśnie w padaczkowe drżenie. Zwinął się w kłębek, łykając łzy, próbując nie myśleć o tym, jak skóra kobiety jeszcze przed chwilą grzała jego wargi. Dla Ascha obecność dziewki w pokoju sprowadzała się tylko do koncentracji na jej gardle. Nie pamiętał, jak wyglądała, co mówiła, obserwował jedynie prawdziwe lub wyimaginowane przez głód pulsowanie żyły na jej szyi. Wdychał zapach potencjalnej ofiary, który podniecająco się wzmocnił, kiedy się wystraszyła. Czuł przyśpieszone bicie jej serca przy swojej piersi, niemal słyszał szemrzącą w jej żyłach krew. Prawie ugryzł tę dziewczynę. Prawie.
Znów zajęczał, przygryzł wargi do krwi nienaturalnie długimi kłami. Zacisnął powieki, bo zaczęło go drażnić światło, choć świeca ledwie się tliła. Zaczęły się zawroty głowy, odruchy wymiotne, ból nadpłynął kolejną falą. Zapowiadał się jeden z tych najsilniejszych ataków głodu, ale wiedział, że mu nie ulegnie. Jeszcze nie tym razem.
Zerwał się, jednym skokiem dopadając miecza, zanim wiedźmin zdążył przekroczyć próg.
Łowca potworów usłyszał ruch za drzwiami, pchnął je gwałtownie, lecz do pomieszczenia wszedł już ostrożnie.
– Srebro ci się nie przyda – warknął Asch, patrząc na łańcuch owinięty wokół jego lewej ręki. Źrenice miał tak poszerzone, że oczy wyglądały jak dwie dziury w twarzy. – Ani czosnek czy coś tam jeszcze przyniósł.
Wampir w tym stanie powinien reagować jak osaczony drapieżnik. Wyszczerzył zęby, co było naturalne, ale najwyraźniej nie zamierzał korzystać z nich, tylko z miecza, co już wykraczało poza normalne zachowanie gatunku. Jego nagie ciało przypominało napiętą strunę, mokre od potu mięśnie zastygły pod bladą skórą, czekając na atak. Wiedźmin też napiął muskuły, przygotowując się do skoku. Był pewien, że uczynił to niedostrzegalnie, lecz Asch zmienił chwyt na rękojeści miecza, przybierając pozycję obronną, jakby przewidywał nawet rodzaj szykowanego cięcia. Łowca do tej chwili był tylko porządnie zdziwiony, teraz poczuł niepokój.
– Czym ty, do cholery, jesteś? – zapytał, zmieniając pozycję.
– Czymś, co nie chce cię zabić – odparł wampir, tylko odrobinę przesuwając bosą stopę i lekko opuszczając przy tym koniec miecza. To wystarczyło, by wiedźmin odgadł, że kolejny planowany przez niego atak znów został rozpoznany. – Jeśli jednak zrobisz jeszcze krok, nie będę miał wyboru.
Wiedźmin zawahał się, bo poza ostrzeżeniem w głosie wampira usłyszał też prośbę. Istnienie tej tajemniczej istoty przeczyło całej jego wiedzy. To ewidentnie był wampir pod wpływem silnego głodu, ale jakimś niebywałym wysiłkiem woli panował nad sobą. W dodatku zachował w tym stanie zdolność mowy i racjonalnego myślenia; najprawdopodobniej też wypuścił tę dziewczynę, co wydawało się już zupełnie niemożliwe.
Łowca potworów rozejrzał się po pokoju. Okna w skośnym dachu były za małe, żeby się przez nie wydostać, a drzwi tak stare, że z pewnością usłyszy ich skrzypnięcie, jeśli będzie wystarczająco blisko.
– Będę cię miał na oku – mruknął i zaczął się wycofywać tyłem.
Kiedy drzwi się za nim zamknęły, nabrał pewności, że postąpił słusznie, choć dla wampira zapewne najgorsze miało dopiero nadejść.
Na dole po córce oberżysty nie było śladu. Rozszerzone strachem oczy ojca obserwowały łowcę przez szparę w drzwiach prowadzących do kuchni.
– Wszystko w porządku – szepnął wiedźmin. – Dziewczynie po ciemku zwidziało się, że wampir, ale nie ma powodu do obaw. Przynieście mi wina i idźcie spać. Posiedzę tu sobie chwilę.
Gospodarz – może ze strachu, może hołdując ważnej w jego zawodzie cnocie dyskrecji – nie pytał, co dokładnie zaszło ani dlaczego on niby chce tak sobie posiedzieć w sali przy stole z widokiem na schody prowadzące na piętro. Postawił na stole pełny dzban, kubek oraz świecę i zaszył się na zapleczu.
Wiedźmin chciał zostać sam ze swymi myślami, a także mieć pewność, że nic mu nie przeszkodzi w nasłuchiwaniu. Powoli sączył wino, patrząc, jak drwa dogasają w kominku. Czas mijał odmierzany kolejnymi łykami trunku. Łowca nie usłyszał nawet skrzypnięcia schodów, nie mówiąc już o drzwiach. Tylko instynkt sprawił, że uniósł głowę i dostrzegł wampira. Medalion nie drgnął, nie było niebezpieczeństwa.
Asch poruszał się z ostrożnością człowieka obolałego, lecz z jego oczu zniknął wyraz drapieżnego szaleństwa. Nie miał ze sobą żadnej broni. Oczywiście bez niej też był niebezpieczny, ale demonstrował pokojowe zamiary i należało to docenić. Był boso, założył tylko spodnie, być może chcąc, żeby chłód nocy ostudził trawione gorączką ciało. Z białością jego mokrej od potu, chorobliwie bladej skóry mocno kontrastował czarny tatuaż pokrywający skomplikowanymi zawijasami całą lewą rękę od połowy dłoni aż do barku, prześlizgujący się pojedynczymi liniami na górę mięśnia piersiowego i szyję. Wiedźmin dopiero teraz mógł się przyjrzeć uważniej misternemu wzorowi, tak samo jak licznym bliznom znaczącym szczupłe ciało.
– W spodniach wyglądasz znacznie lepiej – mruknął, gdy Asch usiadł naprzeciw niego.
– Dziwne. Zawsze słyszę dokładnie coś przeciwnego – odparł wampir, a łowca stwierdził, że miałby naprawdę ładny uśmiech, gdyby nie te kły. Znów częściowo schowały się w szczęce, lecz końce wciąż wystawały poza linię pozostałych zębów. – Musimy pogadać.
– Musimy. Wszak chyba nie o twoich spodniach? Bo jakoś nie jestem nimi ani ewentualną ich zawartością zainteresowany. – Nie miał zamiaru odwracać się do wampira plecami w poszukiwaniu świeżego naczynia, przetarł więc kciukiem brzeg swojego kubka i ponownie nalał do niego wina. Podał trunek wampirowi, sam pociągając łyk ze dzbana.
– Bez obaw. Możesz zgasić świecę? Razi mnie teraz światło.
– Choć jedna normalna cecha – mruknął, spełniając prośbę. W końcu i tak obaj świetnie widzieli w mroku. – Co z ciebie za wampir?
– Połowiczny. – Asch przełknął łapczywie kilka łyków. Ręka mu drżała.
– Nie ma czegoś takiego jak połowiczny wampir.
– Tadam! – Reilly odchylił się na krześle, rozkładając ręce. – Oto jestem.
– Co w takim razie to by miało znaczyć? – Wiedźmin zlustrował uważnie jego dłonie i nadgarstki, odnotowując w głowie kolejne pytania, na które teraz nie było miejsca.
– Matka była człowiekiem, a ten, który mnie spłodził – wampirem.
– Wampiry nie rozmnażają się jak ludzie. Nie płodzą i nie rodzą dzieci – zaprzeczył ponownie łowca.
– Prawda – zgodził się Asch, przechylając kubek. – Przemieniają innych w takich jak one, ale od każdej reguły są wyjątki, a jeden siedzi przed tobą. Możesz to zaakceptować albo dalej bez sensu dyskutować z faktami.
– Odczuwasz głód krwi – wiedźmin stwierdził kolejny fakt, powoli godząc się z poprzednim.
– Stale. Czasem słabiej, czasem… tak jak dziś. – Reilly opróżnił naczynie. – Na razie jakoś sobie radzę.
– Jak to możliwe? Przecież kiedy wszedłem, byłeś w stanie wykluczającym porzucenie ofiary.
– Dziewczyna wybrała kiepski moment… – westchnął. Zapatrzył się smutno na medalion wiedźmina. – Może i jestem jak głodny wilk między owcami, ale, tak jak powiedziałem, póki co daję temu radę.
– I jeszcze mi powiedz, że nie zabijasz ludzi.
– Niekiedy zabijam. Tak samo jak ty. – Wargi wampira trochę zabarwiły się od wina, lecz zamiast wyglądać naturalniej, odznaczały się teraz upiornie na bladej twarzy. – Nikogo jednak nie zagryzam. Dręczy mnie głód, lecz nie żywię się krwią.
– Zwierzęta? – Wiedźmin sięgnął do wiedzy o uspołecznionych wampirach. One też mniej lub bardziej pożądały ludzkiej krwi, a zwierzęca pozwalała im przeżyć i jakoś nad sobą panować.
Asch pokręcił głową.
– Wcale. Nie jadam nawet niewypieczonego mięsa, żeby mnie coś nie podkusiło.
Łowca potworów potarł podbródek zarośnięty kilkudniową szczeciną. To, co mówił Reilly, było nieprawdopodobne, wszystko jednak wskazywało, że nie kłamie.
– Chyba można to tak ująć, że zatrzymałem się gdzieś w połowie przemiany – kontynuował wampir. – Choć raczej jestem już bliżej wampiryzmu niż dalej… Podejrzewam, że gdybym uległ pokusie i się napił raz czy drugi, to zrobiłoby się z górki. Wszakże, ponownie podkreślam, jeszcze nad tym panuję i nie musisz mnie zabijać. Albo… – znów się uśmiechnął, tym razem prowokacyjnie wysuwając kły – ginąć z mojej ręki.
– Spokojnie. Poniechałem cię już tam u góry. – Wiedźmin zabębnił palcami po stole. – Przez chwilę podejrzewałem, że jesteś tym, na którego mam zlecenie, ale on wedle wszelkiego prawdopodobieństwa już utracił kontrolę nad sobą, a ty wyglądasz i prowadzisz się za cywilizowanie.
– Mówiąc, że musimy pogadać, miałem na myśli właśnie tego wampira. Tego, którego ścigasz. – Asch nieświadomie powtórzył jego gest, idealnie oddając rytm. – Proszę, żebyś zrezygnował.
– Hm… ciekawe. – Wiedźmin zmrużył oczy. – Mów dalej.
– Zwrócę ci koszty podróży, wypłacę utracone honorarium.
– Nie mam zwyczaju porzucania pracy. Nie pozwolę, by jakiś krwiopijca dalej grasował po okolicy.
– Nie będzie. Daj mi tylko trzy dni. Potem możesz zacząć polowanie.
– Dlaczego? O co ci w ogóle chodzi?
– O to, że to mój ojciec i sam chcę go zabić.
Skulony w ukryciu czekał na wschód słońca. Odnalazł kryjówkę wampira ostatniego dnia z tych trzech, które dał mu wiedźmin. Teraz, schowany wśród skał i krzaków, wypatrywał właściciela. Nachodziły go wątpliwości, bo ryzyko było niemałe. Zabijał wampiry już wcześniej, a w każdej z tych potyczek ocierał się o śmierć. Nie był ani tak silny, ani tak szybki jak one. Nie dysponował tak bardzo wyostrzonym węchem czy słuchem, jego paznokcie nie mogły się równać ze szponami. Wciąż miał w sobie za wiele z człowieka i to czyniło go bardziej zwierzyną niż łowcą. Posiadał też jednak pewną przewagę, bo… wciąż miał w sobie wiele z człowieka.
Nie żywił się krwią, umiał więc odpierać napady głodu, które dla wampira kończyły się zawsze zabiciem ofiary, niepohamowanym obżarstwem i ociężałą, sprowadzającą letargiczny sen sytością. Nie bał się słońca, ale – mimo że nie mogło mu zagrozić – bardzo go nie lubił. Celowo jednak prowadził dzienny tryb życia, żeby nie popadać w swoistą dla własnego gatunku paranoję. Światło dnia zazwyczaj nie zabijało wampirów. Szkodziło tylko tym, które były wyposzczone, ranne albo bardzo od niego odzwyczajone. Organizm zdrowego, sprawnego nocnego łowcy radził sobie ze słońcem bez większych problemów i rzadko dochodziło do poparzeń, niemniej wampiry bały się dziennego światła. Im były starsze, tym bardziej niechętnie opuszczały kryjówki przed zmrokiem. Tym samym odwykały od słońca i same zastawiały na siebie śmiertelną pułapkę.
Ojciec Ascha był bardzo stary. Liczył sobie kilka wieków, dlatego tym bardziej zdawało się niewiarygodne, że prawie czterdzieści lat temu zdołał spłodzić syna. Kiedy Joel widział go ostatnio, a był wtedy jeszcze dzieckiem, nic nie zapowiadało tego, że rodziciel zmieni się w bestię tak szybko. To znaczy – był potworem, lecz opanowanym, niewiele odbiegał zachowaniem od innych potworów w ludzkich skórach, które wtedy Ascha otaczały. Teraz najprawdopodobniej zmienił się w monstrum, w dodatku zdawało się, że stracił kontrolę nad głodem, bo ostatnimi czasy zabijał bardzo często – niekiedy nawet dwie ofiary w ciągu nocy, choć jedna zazwyczaj wystarczała wampirowi na wiele dni. Powinien więc wrócić do kryjówki przed świtem, wyczerpany polowaniem, ociężały z przejedzenia, pragnąc jak najszybciej ułożyć się do snu i zapominając o ostrożności. W przypadku wampirów jednakowoż starość oznaczała także doświadczenie; dziesiątki, a często i setki lat nabywania biegłości w unikaniu niebezpieczeństw. Świt był porą, w której AschJoel mógł uzyskać przewagę – najlepszą na polowanie.
Dostrzegł go w pierwszych promieniach brzasku. Wysoki mimo przygarbienia, szczupły, z niemal zapadniętą klatką piersiową, ale rozwiniętymi monstrualnie ramionami, wyraźnie się śpieszył. Szedł szybkim krokiem, poruszał się jednak całkowicie bezszelestnie. Nie nadepnął na żadną suchą gałązkę, nie potrącił ani jednego z krzaków okalających leśną ścieżkę. Zmierzał pewnie do kryjówki, nie rozglądając na boki. Był zupełnie nagi, zbroczony krwią, która pokrywała przód ciała i zlepiała długie, całkiem białe włosy. Asch patrzył na jego srebrne oczy, powalane posoką i ziemią szpony, na szczupłą twarz zeszpeconą wilgotną czerwienią, obleśnie oblepiającą usta oraz podbródek. Reilly słabo pamiętał ten czas, lecz kiedyś jego ojciec był bardzo przystojny, zdolny zawrócić w głowie każdej kobiecie bez konieczności rzucania wampirzego uroku. Teraz przeobraził się w zdziczałą bestię, którą syn obserwował, nie będąc stanie się ruszyć. Odraza zlała się w nim z przerażeniem, a bolesne, pełne słusznego gniewu wspomnienia wyparł strach. Nienawidził ojca za przeszłość, ale teraz zobaczył w nim i swoją przyszłość. Tak właśnie skończy, jeśli się podda – a zrobi to prędzej czy później. Będzie się skradał nagi przez jakiś las, oblepiony krwią, z bardziej zwierzęcym niż ludzkim wyrazem twarzy. Tkwił w kryjówce jak sparaliżowany, podczas gdy wampir zniknął w swojej jaskini, szczęśliwie go nie zauważając.
Joel wziął się w garść, otarł spoconą twarz. Iść teraz za ojcem byłoby samobójstwem. Musiał zaczekać, aż rodzic ułoży się do snu. Oparty o skałę zastanawiał się, ile to może trwać. Najbezpieczniej było wstrzymać się do południa. Rozejrzał się po otoczeniu, odruchowo oceniając, jak i gdzie będą padać promienie słoneczne w czasie oczekiwania. W miarę możliwości wolał uniknąć wystawiania się na bezpośrednie światło, a z drugiej strony jasność dnia mogła mu uratować życie w razie konieczności ucieczki z jaskini.
Skalne ściany okalały leśną polanę półokręgiem, z pozostałych stron otaczały ją wianuszkiem gęste niskie krzaki i dopiero za nimi rozpoczynała się linia drzew. W południe tuż u wejścia do jaskini nie powinno być ani skrawka cienia. Skała, za którą się ukrył, też nie osłoni go przed promieniami, ale to go akurat nie martwiło, bo – kiedy nabierze pewności, że ojciec udał się na spoczynek – będzie mógł zmienić punkt obserwacyjny.
Ostatecznie jednak został w tym samym miejscu. Nie było gorąco, tylko jasno, a żeby to znieść, wystarczyło naciągnąć kaptur na twarz. Rzadko się zdarzało, by w słońcu czuł się bezpieczniej niż w cieniu. Nie próbował ukrywać przed sobą, że się boi. Zabijał wampiry, zabijał inne potwory – w tym także ludzi – lecz teraz trzęsły mu się dłonie. Długo czekał na tę chwilę, często wyobrażał ją sobie, nie mogąc zasnąć, a jak zapadał w sen, to też po wielokroć śnił o niej. Zgładzić tę kreaturę… Tę, która powołała go do życia, a potem zmieniła to życie w koszmar. Wcale nie chodziło o wampiryzm, bo przekazanie obciążającego dziedzictwa było prawdopodobnie nieuniknione. Los syna jednak zależał już wyłącznie od woli ojca… Asch poczuł, jak wydłużają mu się kły. Dość czekania. Zsunął kaptur z czoła, dobył miecza i ruszył do jaskini.
Oczy natychmiast przyzwyczaiły się do ciemności. Dokładnie widział tunel nawet po minięciu dwóch kolejnych zakrętów, gdzie światło słoneczne już nie docierało. Mrok był jego środowiskiem naturalnym, pieścił podrażnioną dniem skórę, łagodził nerwy. Asch odetchnął. Nie mógł ulec złudnemu poczuciu przewagi. To istota, która mieszkała w jaskini, była prawdziwym łowcą, a on tylko wykoślawioną namiastką.
Zaraz za pierwszym ciasnym przesmykiem, przejście stawało się na tyle szerokie, że potężne ramiona Ascha nawet nie dotykały skał. Nie musiał się też pochylać bez obawy, iż uderzy głową w jakiś występ lub zgarnie zwisające z góry pajęczyny. Kiedyś było tu dużo nietoperzy, ale sądząc po małych kosteczkach rozsianych wokoło, wampir wszystkie wyłapał. Bardzo nierozsądnie. Obecność nietoperzy sugerowałaby wiedźminom, że jaskinia jest niezamieszkana, a zasuszone szkieleciki mówiły wszystko. Piski stworzeń zaniepokojonych wizytą obcego mogły też ostrzec głównego lokatora przed niebezpieczeństwem. Głód krwi musiał być potężny, jeśli wampir zrezygnował z tych – nawet drobnych – korzyści na rzecz pojmania lichej zdobyczy.
Joel skradał się, nasłuchując. Był czujny, spięty, lecz już się nie bał ani nie denerwował. Oczekiwanie stresowało, bliskość walki i samo starcie – nie. Jeśli wampir zapadł w letarg, to istniała duża szansa na zabicie go, zanim się wybudzi. Bezpieczniej jednak było zakładać mniej optymistyczny scenariusz.
Korytarz rozszerzył się do całkiem obszernej sali. Asch zatrzymał się u wejścia, rozglądając uważnie. Żadnych dodatkowych tuneli, głazów czy wielkich stalagnatów, za którymi można się przyczaić. Żadnej szczeliny wpuszczającej światło słońca. Tylko cisza, ciemność i wilgoć spływająca ze stalaktytów oraz samotna trumna po drugiej stronie jaskini. Nie dało się jej nie zauważyć, nawet będąc człowiekiem zmuszonym oświetlać sobie drogę pochodnią lub świecą. Zwykła, prosta trumna sklecona z niemalowanych desek, zapewne częściowo wypełniona ziemią, jak przedstawiano to w podaniach. A wewnątrz powinien leżeć wampir sparaliżowany dniem, gotowy na wbicie kołka w serce.
Asch stał tak jeszcze chwilę, nasłuchując, wciągając w nozdrza zapach powietrza. Wokół panowała absolutna cisza. Wszedł do sali, postąpił kilka ostrożnych kroków. Obrócił się gwałtownie, równocześnie przyklękając. Ciął mieczem obszernie po łuku, na oślep, ogarniając ostrzem całą przestrzeń, którą wcześniej miał za plecami. Trafił wampira w nogi. Uskoczył z toru jego ataku. Trzymając miecz tylko w prawej ręce, lewą sięgnął po nóż. Cisnął nim. Potem drugim. Oba zagłębiły się w plecach nocnego łowcy, zanim ten zakończył skok. Pozbawiony jednej stopy wampir upadł. Wrzasnął, czując w plecach posrebrzaną stal. Odwrócił się na czworakach, szykując do kolejnego, teraz już dużo trudniejszego skoku.
Wtedy go rozpoznał.
Zastygł w szoku, klęcząc na ziemi, a Asch przyskoczył i pchnął go mieczem w serce.
– Pułapka na idiotę, tatusiu – warknął, odczepiając od pasa srebrny łańcuch i zarzucając przeciwnikowi na szyję. – Poza tym śmierdzisz krwią jak rzeźnik po robocie.
Wampirów nie zabijało się łatwo nawet ciosem w serce, wiedział więc, że nocny łowca jeszcze żyje. Jakby potwierdzając to przypuszczenie, przeciwnik sięgnął dłońmi do łańcucha, zanim pętla do końca się zacisnęła.
– Wiedziałem, że w końcu mnie odnajdziesz – wycharczał ojciec z trudem, bo Reilly mocniej szarpnął za srebro, utrzymując ogniwa w napięciu. – Czekałem, synu…
– Gówno prawda! – Asch zaczął go ciągnąć po ziemi ku wyjściu z jaskini. – Byłeś przekonany, że tam zdechłem. Że tam… – zająknął się. – Teraz sam zdychaj!
Wampir, wybijając ciało z dłoni i kolan, rzucił się w przód, zmniejszając tym samym napięcie łańcucha. Próbował resztką sił dopaść kłami nogi Ascha, lecz ten grzmotnął go ciężkim butem w zęby. Poprawił jeszcze jednym kopniakiem. Chrupnęły pękające kły. Skrócił łańcuch i pociągnął zwiotczałe ciało przez tunel. Przeciwnik ocknął się u wylotu jaskini, zorientował, co się święci, próbował stawiać opór, czepiając się skał. Szpony zostawiały długie, nierówne ślady na kamieniach.
– Poczekaj – wykrztusił ledwie dosłyszalnie. – Poczekaj… wypij chociaż moją krew.
Joel wiedział, o co mu chodzi. Niektóre wampiry wierzyły, że wypijając krew innego nocnego łowcy, zdobędą część jego mocy. Wzbogacą się o siły witalne, może nawet przejmą część umiejętności lub mądrości. Czasami do tych historii włączano nawet ludzkie ofiary, na przykład bajając o tym, jak jakiś syn nocy nauczył się obcego języka albo posiadł zdolność rzucania prostych zaklęć po zagryzieniu zamorskiego maga. Wszystko to były bzdury wymyślane przez wampiry z powodu nadmiernego kultu krwi, symbolu życiowej siły, którą się karmiły. Przypuszczalnie wierzenia te wynikały też ze strachu przed śmiercią. Wampiry były wieczne. Jeśli nie wykończył ich spuszczony z uwięzi głód krwi albo nie dopadł jakiś wiedźmin, to żyły setki lat. Perspektywa zagryzienia przez kogoś z pobratymców przerażała na tyle, że łatwiej było znieść myśl o niej, ufając, iż część życiowej energii ofiary przetrwa dalej w myśliwym.
Dokładanie do tego historii o ludziach było już zupełnym absurdem, bo gdyby choć część z nich się sprawdzała, to świat już dawno zaludniłyby wampiry mówiące wszystkimi językami, władające magią i posiadające każdą możliwą wiedzę. Przekazywanie energii działało tylko w jedną stronę. To nocny łowca obdzielał częścią swej życiowej siły ludzką ofiarę, jeśli zagryzając ją, równocześnie napoił własną krwią. W ten sposób – poprzez śmierć ludzkiego organizmu i przywrócenie do życia zakażeniem wampiryzmem – powstawały wampiry. I od tej zasady nie było wyjątków. Poza Aschem.
Ten, który go spłodził ludzkim sposobem, wciąż się opierał. Strach przed promieniami słońca wpadającymi przez wejście do jaskini dodał mu sił.
– Wypij ją… – Ton zmienił się na błagalny. – Niech się nie zmarnuje. Niech coś po mnie zostanie…
– Nie piję. – Asch nie patrzył, jakie wrażenie ta wiadomość wywarła na ojcu. – Tylko ja po tobie zostanę, skurczybyku. Co za rozczarowanie!
– Synu! – zawył wampir. – Nie czujesz, jak pachnie? Nie pragniesz jej? – Faktycznie woń krwi była oszałamiająca, z każdą chwilą coraz bardziej kusząca. – Musisz pragnąć. Jesteś wampirem, jesteś taki, jak ja…
– Jestem, czym jestem – wycedził Asch przez zęby, z których cztery były teraz mocno wydłużone. – Może i potworem, ale na pewno nie jestem taki, jak ty.
Przemocą wyciągnął ojca na zewnątrz. Wampir przez kilka chwil szarpał się, rył pazurami ziemię, był już jednak bardzo słaby i bez trudu dało się go utrzymać na łańcuchu. Potem skulił się, zasłonił ramionami twarz, znieruchomiał. Asch czekał. Nocny łowca i tak niezwykle długo wykazywał żywotność z raną w sercu, srebrem w ciele oraz obfitym krwawieniem z nogi pozbawionej stopy. Gdyby pozwolić mu wrócić do jaskini, dostarczyć ofiar, miałby szansę się jeszcze wylizać – ale nie w świetle dnia. Słońce powinno szybko dokończyć dzieła.
I rzeczywiście. Na bladej skórze prawie od razu pojawiły się oparzenia. Rozszerzały się w oczach, zmieniając kolor z różowego na ciemnoczerwony, potem czarny. Ciało zaczęło podrygiwać w skurczach, skwierczeć, z gardła wampira wydobył się szloch. Asch zacisnął szczęki. Kiedyś wyobrażał sobie, że będzie się rozkoszował tym widokiem. Teraz ledwie go znosił. Sięgnął do miecza, zamierzając skrócić męki wampira i ściąć mu głowę, ale cofnął rękę. Szloch przeszedł w wycie, potem w ciche skomlenie. Swąd palonego ciała wypełnił okolicę.
Asch stał bez ruchu ze wzrokiem utkwionym w dymiącej ofierze, ze ściśniętym gardłem i ściśniętym żołądkiem. Odbierał jedyną rodzicielską lekcję, jakiej kiedykolwiek udzielił mu ojciec. Tak kończą potwory. Nie ma dla nich litości. Nie ma i być nie powinno.
Wampir najwyraźniej nareszcie skonał, bo zwłoki gwałtownie stanęły w płomieniach, co było całkiem naturalne. Szczątki dzieci nocy na słońcu szybko zmieniały się w popiół. Błyskawiczny rozkład następował także bez działania dziennego światła, jakby organizm uświadamiał sobie, że przecież od wieków jest martwy i chciał nadrobić stracony czas.
Joel zapomniał o słońcu. Stał bez kaptura, ciągle nieruchomo, z pochyloną głową, czekając, aż upiorne widowisko się zakończy. Kiedy wiatr zaczął owiewać jego buty popiołem, uznał, że może już bezpiecznie podejść do szczątków. Nagle uderzył go jednak potężny podmuch powietrza, pozbawiając równowagi, oszałamiając. Świat wokół zawirował i zniknął.
Wiedźmin dał Aschowi trzy dni, ponieważ nie miał powodu odmawiać. Nie przyjechał tu dla przygody ani sławy, tylko dla zarobku. Otrzymanie zapłaty bez nadstawiania karku całkiem mu odpowiadało, a Reilly uregulował rachunek z nawiązką. Szkopuł leżał tylko w tym, że wiedźmin naprawdę nie miał zamiaru pozwolić ujść potworowi z życiem, a białowłosy mógł skłamać i zamiast zabić wampira, próbować go ostrzec. Mógł też pokpić sprawę. Wiedźmina mało obchodziło, czy jeden krwiopijca pozbawi życia drugiego, czy też pozagryzają się wzajemnie, ale jeśli Asch skrewi, to wampir najprawdopodobniej wyniesie się z kryjówki, zmieniając rewir. Zapewne też na jakiś czas zrobi się ostrożniejszy, a wtedy trzeba będzie go długo szukać. Z tego powodu łowca potworów wolał śledzić Ascha, przyglądając się z daleka jego poczynaniom, i wkroczyć w razie potrzeby. Nie wiedział, co Reilly’ego powstrzymało przed atakiem o świcie. Odetchnął z ulgą, widząc, że białowłosy nie pcha się do pieczary za ojcem, tylko czeka na stosowniejszą chwilę. Musieli zatem czekać obaj. Obiecał sobie, że na razie nie będzie się wtrącał. Chyba że Asch po wejściu do jaskini długo nie wróci, wtedy trzeba będzie zaryzykować.
Wampir na szczęście poradził sobie zadziwiająco szybko, prawdopodobnie też sprawnie, bo zdawało się, że nie odniósł żadnych obrażeń. Wiedźmina nie zaskoczyło wyciągnięcie ciała na słońce, sam dla pewności zrobiłby to samo. Zdziwiło go jednak pozostawienie ofiary przy życiu, ale to ryzykowne zachowanie prawdopodobnie można było wyjaśnić żądzą zemsty. Łowca potworów był ciekaw, czym ojciec Ascha zasłużył sobie na taki los, lecz wiedział, że nigdy o to nie zapyta. Obserwował, jak płoną zwłoki, wahając się, czy się ujawnić. Zerknął przez ramię, zaniepokojony niespodziewanym szelestem, lecz to tylko jakiś ptak zerwał się do lotu, roztrącając liście. Znów spojrzał w stronę Ascha, ale wampira tam nie było.
– Co do cholery? – mruknął, bo odwrócił wzrok tylko na moment. Reilly raczej nie mógł wrócić do jaskini, a żaden z okolicznych krzaków nie drgał od poruszenia.
Wiedźmin wiedziony ciekawością opuścił kryjówkę, zbliżył się do spopielonych szczątków. Przykucnął, rozgarnął ciepłe resztki i wyjął z nich dwa noże. Przez grubą rękawicę czuł, że są trochę rozgrzane, jednak nie ucierpiały. Odłożył rzutki obok leżącego nieopodal łańcucha, rozglądając się za Aschem. Dostrzegł dwa ślady butów w popiele i nic poza tym. Jakby wampir wyparował z miejsca, w którym stał.
Na wszelki wypadek dobył miecza, przyglądając się okolicznym krzakom. Nic. Zajrzał do jaskini. Rozszerzył źrenice, aby natychmiast dokładnie widzieć tunel. Wślizgnął się do środka, minął pierwszy zakręt, gdy usłyszał jakiś dźwięk, ale nie z głębi, tylko z zewnątrz. Cofnął się szybko, ponownie zwęził źrenice, by uniknąć chwilowego oślepienia, gdy wyjrzał na polanę.
Asch z powrotem był na ścieżce. Tkwił na niej na czworakach, z dłońmi zanurzonymi w popiele i rękoma po łokcie unurzanymi we krwi.
– Niech to świnia powącha! – warknął wiedźmin, wychodząc z jaskini. – Co to ma być?
Wampir wydawał się chory, sprawiał wrażenie balansującego na granicy przytomności. Z wyraźnym trudem uniósł głowę. Dostrzegł wiedźmina i zdało się, że właśnie podjął jakąś decyzję. Wyszczerzył kły, próbował zerwać się na nogi, zaatakować, ale wyszło mu to niezdarnie. Łowca potworów odsunął się bez trudu. Nie uderzył przeciwnika mieczem, nawet nie pięścią. Był pewien, że gdyby Asch naprawdę chciał mu coś zrobić, to sięgnąłby po broń, a nie rzucał się do ataku pazurami, które przecież gładko spiłował. Mimo to Reilly spróbował jeszcze raz. Po tej – równie żałosnej – napaści wiedźmin podciął mu nogi, powalając na ziemię. Czuł się, jakby walczył z dzieckiem.
– Co ty wyprawiasz, durniu? – zapytał bardziej z troską niż złością. – Słuchaj… Pewien mądry człowiek dał mi kiedyś radę. Jak chcesz popełnić samobójstwo, to nie wciągaj w to innych, tylko powieś się w stajni na lejcach.
Wampir przekręcił się niezdarnie z pleców na brzuch, bez powodzenia spróbował wstać. Coś tam jęczał do siebie. Łowca schował miecz, zbliżając się ostrożnie. Był gotów w każdej chwili uskoczyć, lecz Reilly nie udawał, faktycznie był ledwie żywy. Krew pokrywała nie tylko jego przedramiona, ale też przód koszuli i spodnie od kolan w dół. Tej na czarnych nogawkach wiedźmin mógł z odległości nie zauważyć, lecz dałby sobie rękę uciąć, że wcześniej również nie było jej na białej koszuli Ascha. Może wampir został ranny i dopiero teraz zaczął krwawić?
– Co mówisz? – zapytał, przyklękając.
– On nie żyje – wyjęczał Asch.
– Oczywiście, że nie żyje. Sam go zabiłeś. Trochę późno na wyrzuty sumienia.
– Nie żyje… – powtórzył Reilly, skulił się na ziemi i zalał łzami.
Płaczący wampir. Wiedźmin nie spodziewał się nigdy zobaczyć takiego widoku. Nie miał najmniejszego pojęcia, jak się zachować. Kłopot rozwiązał się sam, ponieważ szloch ucichł, kiedy Asch stracił przytomność. Łowca potworów odwrócił go na plecy, rozchylił kubrak, podciągnął koszulę. Nie dostrzegł żadnych ran. Przetoczył wampira ponownie na bok, z drugiej strony zajrzał pod jego ubranie na tyle, na ile pozwalały pasy od noszonego na plecach miecza i zmarszczył brwi. Wcześniej widział Ascha bez koszuli, lecz ten – co było całkowicie zrozumiałe – ani razu nie odwrócił się do niego plecami. Wiedźmin dopiero po chwili przestał się gapić na blizny, w końcu na skórze wampira nie było żadnych świeżych obrażeń. Dłonie Reilly’ego, tylko lekko zaróżowione od gorącego popiołu, też wydawały się w porządku. Łowca nie znalazł źródła krwawienia ani przyczyny utraty sił. Może zabity wampir użył jakiegoś rodzaju osłabiającego uroku? Niektóre z nich potrafiły takie rzeczy. Lecz skąd krew? Czy wiedźmin, skoncentrowany na przebiegu kaźni, mógł wcześniej jej nie zauważyć? Mało prawdopodobne, ale nie niemożliwe. Wstał, schował oba porzucone noże, otrzepał z popiołu łańcuch i zaczepił u pasa razem ze swoim. Potem westchnął. Nie sądził, że kiedykolwiek przyjdzie mu na coś takiego. Po kilku próbach w końcu uniósł wampira, przerzucił go przez ramię i ruszył do wsi.