- Opowiadanie: Bartkowski.robert - Predyktor i piraci (18+)

Predyktor i piraci (18+)

Witam, nieco spóźniony powracam z kontynuacją “Predyktora”, który docelowo ma stać się nieco żartobliwą space operą, w której główni bohaterowi będą podróżować po rubieżach technokratycznego państwa uciekając przed rozwydrzoną bezpieką. Miałbym przy tym do Was dwa pytania, mianowicie, czy z tego względu:

-  wprowadzić numerację przy tytułach?

- publikować opowiadania z tej serii jako fragmenty, czy może szorty?

PS Niech Was nie wystraszy duża objętość tekstu. Jest w nim bowiem sporo dialogów, które szybko się czyta. Miłej lektury:D

~ autor

 

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Predyktor i piraci (18+)

 

Wiatr wciąż przetaczał jasnobłękitne obłoczki po licznych rozpadlinach biegnących w poprzek łagodniejszego stoku wielkiego płaskowyżu zajmowanego przez kompleksy składające się na Kombinat Szósty. Zęby ostrych, czarnych skał wystawały z warstw piachów i żwirowych łach porośniętych gdzieniegdzie szarawymi krzaczynami. Niżej, w oddali, zejście do doliny odgradzała od cyjanowego, wieczornego nieba ciemna kreska prastarego boru. Jego krańce ginęły gdzieś w wirach błękitnych mgieł. Nadinżynier Kosmowoj Ostatek w milczeniu przyglądał się strzępkom soczyście czerwonej peleryny, coraz to bardziej roznoszącym się w następnych jego podmuchach po kamienistej łące pokrytej różowawymi trawami. Nagle, zza jego pleców, dobiegł szybki, rytmiczny zgrzyt podkutych kamaszy na żwirze. Przybiegł Łukasz, który widać uznał, że jest już dostatecznie bezpiecznie, by wyściubić w końcu nos zza skalnej kryjówki ulokowanej na pobliskiej grani.

– Jasny gwint… – syknął z uznaniem młody technik. – Ale ich pan rozwalił… I to wszystko Gwardia Dyrektorska! Oni ponoć są niezniszczali!

– Mhm… – mruknął na odczepnego nadinżynier, dalej kontemplując widok pobojowiska. Ciała gwardzistów w nadwęglonych pancerzach walały się pomiędzy zwałami skwierczącego sprzętu i strąconych aerodronów. Z kilku rozerwanych kabli strzelały iskry rozświetlając co rusz od środka kłęby ciemnoszarego dymu. Nos drażnił fetor spalonego mięsa i stopniałych polimerów. Krew kapała z otwartych czaszek na skały, gdzieniegdzie formując się jeszcze w różowe, paskudnie gładkie i szkliste, skrzepy ściętych białek.

– Niezniszczalni to są ichniejsi ferumici… No i predyktorzy. – Ostatek klepnął Łukasza w ramię.

– Oby miał pan rację. Bo przed nami raczej ciężka przeprawa. Hm… Swoją drogą, kim był ten facet w pelerynie? Widziałem was z oddali. Wyglądało to z daleka na iście epickie starcie! Zupełnie, jak w kronikach fabularyzowanych! Dalej nic nie widziałem, bo podniosła się kurzawa.

– Rekieter Jacek Cychiewicz.

– To ten? Trzeci zastępca? Myślałem, że jest pułkownikiem.

– Awansowali go na rekietera. No, ale długo, to się awansem nie nacieszył. Wybuchł.

– Co? Jak to wybuchł? – Łukasz aż rozdziawił usta.

– No, normalnie. Walczyliśmy na predykcję, a on nagle wybuchł. Nie wiem… Nic po nim nie zostało. No, prawie nic. Wybuchł, albo to ja go wysadziłem? Sam nie wiem. Zresztą… Czy to teraz takie ważne?

– Heh… – prychnął Łukasz drapiąc się po czuprynie. – To w ogóle możliwe?

– Na to wygląda.

Chwilę stali obok siebie w milczeniu patrząc na pogorzelisko. Nie musieli nic więcej mówić, by wiedzieć, że myślą o tym samym. Zrozumieli, że decyzja, którą podjęli, mimo, iż od początku iście krnąbrna i skazująca ich na zgoła samobójczą eskapadę, stała się ostateczna właśnie w tamtej chwili.

– Tam! Niech pan spojrzy! – niemalże zakrzyknął w końcu Łukasz, wskazując ręką za odległą krawędź południowego zbocza. Tam, daleko w oddali, poprzez kurtyny niebieskich mgieł poruszał się slalomem w ich stronę nieduży, bladoczerwony ognik.

– Aerodron? – zapytał Łukasz. – Zdążyli wezwać wsparcie?

– Nie. Za mały, plus kolor światła się nie zgadza. To chyba Aurora… Nie wiem, gdzie była, ale chociaż tyle dobrego, że w końcu się pojawiła. Dobra. Dawaj racę! Mam nadzieję, że nie zgubiłeś jej na tamtych kamlotach?

– Nie, nie, chwila… – Łukasz zaczął obmacywać niebieski uniform. – O jest! Mam!

Młody technik wyciągnął zza pazuchy, po czym podał nadinżynierowi małą, lśniącą rakietnicę. Ostatek wziął ją w lewą rękę, po czym z goła nonszalancko wymierzył nią w niebo nad głową mrużąc przy tym jedno oko. Rozległo się wdzięcznie donośne pyknięcie i raca szumiąc poszybowała łukiem w wieczorne niebo. Świeciła na biało oślepiającym, nieregularnym płomieniem.

– Raczej zobaczy – z przekąsem stwierdził nadinżynier.

– Chyba już zobaczyła – dodał Łukasz. Rzeczywiście, zbliżający się z południa, zygzakujący po niebie czerwonawy płomyczek zatrzymał się na moment wisząc w powietrzu, jakby w zawahaniu, po czym skorygował kierunek lotu, by lecieć już znowu prosto w ich stronę.

– Rozejrzyj się po okolicy. Może znajdziesz coś, co nam się jeszcze przyda. Poszukaj przede wszystkim nośników z meldunkami.

– Robi się! – poinformował z uśmiechem chłopak, po czym pobiegł w stronę rozbitego, gwardyjskiego aerolotu. Kosmowoj zaś obserwował dalej bacznie światełko, które w końcu, po pięciu minutach zygzakowego lotu, przeobraziło się w lecącą na sile odrzutowego plecaka, dobrze już widoczną na tle wciąż jeszcze bladego nieba postać. Rzeczywiście, była to Aurora, która zatoczyła jeszcze dwa spore kółka, by łagodniej podejść do lądowania, po czym zawisła kilka metrów w powietrzu tuż przed predyktorem. Bladoczerwony ogień z rzędów dysz na jej nogach i rękach począł przygasać i wreszcie Aurora płynnie zeskoczyła z eteru na ziemię.

– Nie spieszyłaś się za nadto – wytknął jej spóźnienie Kosmowoj.

– Ciebie też miło widzieć, panie starszy. – Zdjęła toporne, ciemne gogle, przetarła czoło i wydęła wargi w geście oburzenia. – No raczej, że się nie spieszyłam! Co żeś sobie, dziadku, myślał? Że wejdę z marszu, to znaczy, z lotu, w tę całą drakę? Wszędzie pełno szarych i czerwonych! Lasery z kilometrów było widać!

– No, czerwonych jest już trochę mniej… Pokój ich duszom. – Predyktor skinieniem wskazał na rozpościerające się za nim pobojowisko.

– No, no… – mruknęła z uznaniem Aurora, jednak starała się nie patrzeć na rozdęte od poparzeń truchła żołnierzy Gwardii Dyrektorskiej. Odgarnęła ręką złote włosy. Po jej ogaconej twarzy przebiegł słabo maskowany strach. Ostatek postanowił wykorzystać nastrój chwili;

– Gdzie nasz transport? – zapytał rzeczowo patrząc jej w oczy.

– „Nasz”? To ilu was, cholera, jest?

– Dwóch. Łukasz w końcu się zdecydował.

– Korweta leciała zgodnie z planem. Powinna gdzieś tu być.

– No i jest. Tam. – Ostatek wskazał ręką na dymiące, czarne cielsko wraku zalegające na pagórku jakieś siedemset metrów na zachód. – Zestrzelona i spalona. Gwardia ją przechwyciła, jeszcze zanim wyszliśmy z korytarzy Kombinatu.

– Cholera… – Podrapała się po skroni. – Ktoś przeżył?

– Nie.

– Skąd wiesz? – warknęła.

– Po prostu, wiem.

– Ja pierdolę… Aha. Byliście tam, sprawdzaliście?

– Nie mieliśmy jakoś okazji, wiesz? – Predyktor zmarszczył gniewnie czoło. – I czasu też jakoś za wiele nie mamy. A, no i jakbyś jeszcze nie zauważyła, to mieliśmy bliskie, i raczej niezbyt przyjemne, spotkanie z siłami porządkowymi miejscowego rekieteratu. – Ostatek trącił czubkiem kamaszy walający się opodal niego czerwony, metalowy hełm.

– Lecę do przemytników, może jeszcze, psia krew, żyją… – już miała chwycić za sterownik plecaka odrzutowego przymocowany egzoszkieletem do prawego przegubu, jednak Ostatek chwycił ją za rękę na wysokości łokcia.

– Miałaś załatwić transport, to go nam załatwisz – rzekł predyktor zgoła potulnie, choć stanowczo.

– No i załatwiłam! Moja wina, że załatwili ich gwardziści?!

– I kogoś ty wynajęła? Nie mogli się bronić chociaż przez te głupie kilkanaście minut?!

– To przemytnicy, nie najemnicy! – odburknęła.

– To trzeba było załatwić najemników! – krzyknął.

– Wiesz co, majster? Mnie tu już w ogóle nie powinno być.

– O nie, nie, nie… – Kosmowoj uśmiechnął się zacieśniając uścisk. – Obiecałaś nam transport poza księżyc, to załatwisz nam transport poza księżyc. I nigdzie nie odlecisz, dopóki nie wejdę na pokład czegoś, co przeżyje start, lot i lądowanie. Bo z tą korwetą, to się, babo głupia, nie popisałaś!

– Słuchaj, dziadu. – Tym razem spojrzała mu prosto w oczy. – Sprawdzę, co u tamtych i stąd spierdalam. Was już mam w dupie. – Szarpnięciem uwolniła się z uścisku predyktora.

– Mocne słowa, jak na kogoś, tak szczelnie zakutanego w elektronikę. I to jeszcze tak tandetną… – Kosmowoj spojrzał z politowaniem na jej bark, z którego w tym samym momencie strzelił nieduży snop iskier. Aurora odskoczyła na bok jak oparzona i sapiąc ze złości mierzyła Ostatka nienawistnym spojrzeniem. W tej samej chwili z głębin zadymionego pobojowiska przybiegł Łukasz;

– O, cześć Aurora! Jak leci?

– Dobrze, dzięki, że pytasz, młody. A u ciebie?

– Nigdy nie było lepiej, ha! Wreszcie coś się dzieje!

– Masz te meldunki? – zapytał swego ucznia Kosmowoj.

– Niestety… Wszystko powypalane. To co teraz robimy?

– Aurora poleci sprawdzić, czy ktoś z naszej niedoszłej podwózki przeżył. My weźmiemy z aerolotu nadajnik rdzeniowy i do niej dojdziemy. Potem zejdziemy w głąb doliny, w las i w ukryciu złapiemy głębokim kanałem jakiś transport.

– Jasne! To już coś! – na głos ucieszył się Łukasz.

– Tylko się pospieszcie… – burknęła Aurora.

– Pamiętaj, dobrze będę cię stąd widział – szepnął do niej predyktor, gdy ustawiała się do startu. Kobieta nie odpowiedziała, tylko odpaliła plecak i poszybowała w stronę wraku.

– Pomoże mi pan? Ledwo co widać w tych skwarkach i popiołach! – Łukaszowi wciąż dopisywał humor. Widać wizja nie aż tak odległego sukcesu pierwszego etapu przedsięwzięcia obudziła w nim nowe siły i szczery zapał.

– Jasne. Za długo tu już stoję. Chodźmy.

Młody technik podreptał przodem. Za nim ruszył predyktor, który jednak na moment przystanął jeszcze, by odwrócić się i złapać wzrokiem ostatnią falującą czerwoną połać peleryny zaczepioną na jakichś powyginanych prętach. Resztę skrawków wiatr porwał już w ciemne rozpadliny.

 

* * *

 

Cała trójka siedziała w półmroku w gęstym podszycie lasu, jakieś dwa kilometry w głąb doliny. W napięciu przykucnęli nad zdezelowanym, choć jeszcze sprawnym nadajnikiem rdzeniowym. Na ich zawzięte twarze padał błękitny blask lampki podręcznej postawionej na ziemi, którą Łukasz znalazł jeszcze pośród trupów.

To był ten wasz genialny plan? Co to, kurwa, jest? Harcerstwo?! Może rozpalimy ognisko i zaśpiewamy „Odę do Postępu”? Widzicie sami, wszystko zakłócają, i to dość skutecznie – syknęła Aurora.

– I co? Bez sensu to tutaj taszczyliśmy, czy jak? – zirytował się, w sumie, to raczej sam na siebie, Kosmowoj.

– Na to wygląda… I nie powiesz mi, dziadku, że to znowu moja wina! – Pośredniczka wygrażała palcem.

 – Dobra, dobra, nie gorączkuj się. Trzeba pomyśleć…

– W końcu znajdziemy lukę w blokadzie i coś złapiemy – wyraził swe nadzieje Łukasz bez przerwy manipulując jednym z pokręteł.

– A może znów, panie starszy, spróbujesz zaczarować odbiornik tymi swoimi nadludzkimi mocami? – prychnęła Aurora do Ostatka.

– Już ci mówiłem, to tak nie działa.

– A jak działa? Jakoś czerwonych potrafiłeś zdalnie usmażyć!

Predyktor przewrócił oczami.

– Pan nadinżynier ma rację – poparł swego mentora Łukasz. – To nieco inny rodzaj zależności predykcyjnej, o wiele mniej podatny na ingerencję, nawet bezpośrednią. A zresztą… I tak nie mamy kabla.

– No właśnie! Dzięki, Łukasz.

– No to co, czyli chuj, tak? – Aurora klepnęła się w kolana. – Super. Świetnie. Dobrze. To będziemy tu sobie siedzieć nad tym rzęchem i czekać, aż nas wytropią i wystrzelają.

– Nie, raczej nie wystrzelają. Procedury przewidują… – zaczął Łukasz, ale urwał, gdy Aurora przeszyła go wściekłym spojrzeniem.

– No nie! Tak to nie, kurwa, nie! – zawył predyktor. Pozostała dwójka spojrzała na niego zaskoczona. Ręce mu się trzęsły, zupełnie, jakby szukał potencjalnego obiektu, na którym mógłby wyładować furię. Sapał chwilę, aż wreszcie prawą dłoń złożył w kułak i przywalił nim z całej siły w górną pokrywę nadajnika. Ten zapiszczał przeciągle i umilkł. Nikt nie zdążył nic powiedzieć, gdy nagle z głośniczków dobiegł świergot spikera Kanału Piątego. Aurora i Łukasz rozpromienieli. Predyktor zaś dalej kipiał irytacją;

– No, czyli nic nie zagłuszali. Wina leżała w tym ustrojstwie. Dobra, a teraz bez zbędnych ceregieli – rzekł wstając. – Ty Aurora, wiesz co robić. Łukasz, ty stój obok i bądź czujny. Ja idę zapalić. Wziąłeś dla mnie te pety?

– Tak, tak. – Łukasz wyciągnął z dolnej kieszeni uniformu paczkę czerwonych galaktycznych i podał ją predyktorowi.

– Dzięki. Tylko bez numerów – zwrócił się do Aurory. Ta nie odpowiedziała, tylko wyciągnęła wyświechtany notes z rzędami jakichś cyfr i imion.

– No, to zobaczymy, kto odbierze – mruknęła.

– Będę przy strumieniu. Tam ich skierujcie, jest w miarę płasko.

Kosmowoj odpalił papierosa i oddalił się między drzewa. Szedł krótką chwilę w stronę podłużnej, przybrzeżnej polany ciągnącej się wzdłuż potoku przepływającego nieopodal miejsca ich doraźnej kryjówki. Przysiadł wreszcie na starym, zwalonym dębie na granicy gęstwiny. Omiótł wzrokiem niebo. Gwiazdy lśniły nad lasem o wiele mocniej, niż nad zanieczyszczonym mrowiami sztucznych świateł Kombinatem Szóstym. Większą część nocnego nieba ponad linią drzew po drugiej stronie strumienia zakrywała powierzchnia dobrze już widocznego Urana. Wielkie, jednolite koło w kolorze kremowego cyjanu nierealnie ziało na tle czarnego jak smoła nieba, rzucając poblask na zawieszoną w jego pobliżu luźną garść księżycy. Kosmowoj zmrużył oczy patrząc w stronę dwóch największych, ciemnawych kul. Szarawą powierzchnię Tytanii znaczyły widoczne, choć niezbyt jasne światła miast. Kawałek dalej, na nieco mniejszym Oberonie, widać było mozaikę chmur w przeróżnych odcieniach szarości. Gdzieś poniżej majaczył jeszcze Umbriel, był jednak z takiej odległości niewielką kulką, nieco tylko jaśniejszą od czarnego nieba. Przestrzenie między tymi większymi satelitami wypełniała spora garstka tych mniejszych, tak małych, że nie mogąc przybrać w oczach odległego obserwatora kulistej formy, jawiły się mu w formie przerośniętych niby-gwiazd, których niesamowity, cyjanowy blask rozpościerał się wokół w nich na czerni nieba długimi, cienkimi ramionami. Niewidoczna reszta księżycy Urana schowana była za nim, pod drugiej stronie, gdzieś daleko w odmętach zimnych i nieprzeniknionych sfer planety. Ten niezmienny w swym repertuarze, kosmiczny teatr marionetek, w którym lalkami było dwadzieścia osiem księżycy, poruszanych na sznurkach swych orbit przez lalkarza-Urana, wprawiał zawsze Kosmowoja w ten sam specyficzny nastrój, będący połączeniem zrozumiałego zachwytu i błogości. Doznania te, nie były jednak tylko rodzajem ludzkiej afekcji ku odwiecznemu i bezsprzecznemu pięknu kosmicznych krajobrazów, a zakrawały raczej na pewne napawanie się predyktora Ostatka porządkiem, którego nie zmącą nigdy żadne nieporozumienia, hece, czy tragedie i który, przynajmniej z pozycji ludzkiego pojmowania czasu, będzie trwał wiecznie. Tamtej nocy jednak stary Kosmowoj patrzył na urańskie satelity nie tyle z pobudek estetycznych, czy egzystencjalnych, co bardziej z czysto pragmatycznych.

– Dokąd lecieć… Gdzie się udać… – mruczał pod nosem ćmiąc papierosa, którego w zamyśleniu nie odrywał nawet od ust. Pomarszczona ręka bez drżenia zastygła przed ściągniętymi ciasno wargami. Odruchowo wypuszczał co rusz kłębki dymu, nie odrywając wzroku od lśniącej kaskady księżycy. Podświadomie starał się jakoby spojrzeć pod ich szare atmosfery, starał się wejrzeć w ich naturę. Prześwietlić domy, ulice, kombinaty i centrale. Z wyprzedzeniem poznać rządzące tam układy sił, tych małych i tych dużych.

– Paleta możliwości… – westchnął na ślepo gasząc papierosa na korze martwego dębu. Rozłożył się wygodniej na masywnym drzewie wyciągając nogi i zakładając ręce za głową. Dalej parzył w niebo nad drzewami za strumieniem, choć już ze słabnącym zadumą.

„Chrzanić to”, pomyślał w końcu. „Na żaden doskonały plan nie wpadnę.  A nawet jakbym coś już zaplanował, to i tak muszę się dostosować do możliwości oferowanych przez następny, zapewne znowu felerny, transport ściągnięty przez tę wariatkę. A zresztą… Czy destynacja jest znowu, aż tak ważna? Wszędzie jest przecież tak samo.”

– Tak samo… – wtrącił się na głos w swój wewnętrzny monolog. Dalej leżąc zamknął powoli oczy.

„Ci sami ludzie, te same miejsca, te same rozmowy, bzdety, ceregiele i te same wydarzenia. Zmienia się tylko oprawa. Tak… Oprawa wizualna. Ludzie różnie wyglądają, budynki są inaczej ulokowane, zmienia się pogoda. W rozmowach padają różne słowa, które właściwie to jednak różnią się tylko brzmieniem, a nie samym znaczeniem. Jedyne pocieszenie, że wszystko to jest tłem. Kwestią drugorzędną, zewnętrzną, w gruncie rzeczy nieważną. Jak śnieg na gałęziach, który pojawia się i topnieje, a drzewa stoją dalej. Ach… Gdyby tak zrzucić raz na zawsze ten śnieg, który chyba za którymś razem zapomniał się na mnie roztopić. Zakwitnąć finalnie i wyszumieć się na wietrze zdarzeń. Ba! Samemu stać się tym wiatrem zdarzeń! Owiewać sobą, co tylko się da! Wyrwać się z błędnego koła topnienia i krzepnięcia realiów, które nas krępują… Tak! To byłoby coś.”

– Inaczej; to będzie coś! Będzie, bo jestem predyktorem, i uciekłem skorumpowanej, przygłupiej bezpiece! – oznajmił uroczyście Kosmowoj Ostatek, a jego głos odbił się echem pomiędzy drzewami ściany lasy wyznaczającej kres polany. Potem ziewnął potężnie. Ile to już nie spał? Dobę? Trzydzieści godzin? Czterdzieści? Coś koło tego. Spojrzał w stronę gęstwiny, za którą kilkaset metrów dalej w głąb lasu Łukasz i Aurora próbowali złapać przy pomocy nadajnika rdzeniowego jakiś niewidoczny dla władz księżycowych środek transportu.

„Nie wstaję. Nie dam rady. Utnę komara i pójdę do nich za równe pół godziny. Aż nastawię w mózgu budzik. I tak pewnie nikogo do tego czasu nie załatwią. No, ale najpierw zapytam. Na wszelki wypadek”

Podniósł nieznacznie tułów i podparł się ramieniem, po czym spojrzał w stronę kryjówki pozostałej dwójki zbiegów. Zmarszczył czoło i spiął kark. Starał się rozluźnić gałki oczne, tak, by zobojętnić maksymalnie wzrok i nie patrzeć na nic ostro.

– Zielony… Czerwony… Zielony… Czerwony… Zielony… Czerwony – wyszeptał. Pomiędzy słowami robił dwusekundowe pauzy. Gdy skończył, zamknął oczy i oczyścił umysł, nastrajając go jednocześnie na wzmożone odbieranie szeroko pojętych sugestii. Odczekał jakieś pięć sekund i przyszła odpowiedź;

„Czerwony”, powiedziała mu wyraźnie jaźń gdzieś pod czaszką.

– No, to dobranoc… – westchnął błogo i przewrócił się na bok. – Poł godziny. Trzydzieści minut.

Kosmowoj zasnął, gdy tylko skończył wymawiać ostatnią sylabę. Cienkie dwa paski podskórnych diod po obu stronach jego karku zalśniły lekkim, niebieskawym światłem. Błogie rozluźnienie ogarnęło całe napięte do tej pory starcze ciało. Chłodny wiatr omiatał rozgrzane biegiem i nerwami członki. Pod powiekami mu wreszcie zajaśniało. Ciche dudnienia rozbrzmiewały przez chwilę w jego uszach, jednak zaraz ucichły. W ich miejsce pojawił się cichy, ledwo słyszalny i miarowy szum fal. Dobiegał gdzieś z oddali, zza złota świetlnych kurtyn i srebrzystości powidoków. Kosmowoj wiedział, że śni, ale robił, co mógł w swym predyktorskim umyśle, by o tym zapomnieć. Coś jednak wyraźnie nie pozwalało mu zjednać się z tą ścianą światła, coś zgrzytało pomiędzy trybami myśli, połączeniami neuronów wspomaganych implantami. Coś blokowało właściwą kolej kaskadowych reakcji w chemii jego mózgu. Nie mógł tam wejść. Mógł tylko patrzeć na blask i słuchać szumu fal, który wydawał mu się brzmieć zupełnie, jak zza szyby w portowej kawiarni. Postarał się zbliżyć do świetlistej tafli, wychylić i spojrzeć z bliska na te niepojętą barierę. I rzeczywiście, oto przed oczami umysłu stanęła mu kawiarniana szyba. Zza niej zamajaczyła na chwilę linia błękitnej wody i białe kłęby fal załamujących się na jej powierzchni, jednak i w końcu ten krajobraz uleciał gdzieś w dal, jakby uciekając przed jego łapczywym wzrokiem. Szyba zmieniła się nagle w zmatowiałe lustro, w które łapały się świetlne rozbłyski wciąż tańczące dookoła widzialnego zakresu predyktorskiego snu. Z tafli przed nim wyłonił się on sam, młodszy o dobre kilkadziesiąt lat. Pukle kasztanowych włosów spadały na wydatny łuk brwiowy, pod którym lśniły jak lód w słońcu srebrne oczy, zarazem przedziwnie reflektując złapane w ich toń rozbłyski z zewnątrz. Jego miraż uśmiechał się przyjaźnie, choć bez wątpienia krnąbrnie, zaś zaciśnięta, wydatna żuchwa zdradzała zawziętość. Nad skośnymi, figlarnymi brwiami widać już było pierwsze zmarszczki, choć raczej nie ze starości. Mundur techniczny był w odbiciu jakby bardziej niebieski, zaś zarysy dystynkcji i baretek jakoś dumniej na nim lśniły. Nie widział siebie jednak ani w całości, ani zbyt dokładnie, gdyż widmo okolone było jeszcze ostrzejszymi rozbłyskami i rozmyciem, niż samo senne otoczenie. Popatrzył sobie jeszcze chwilę w rozświetlone oczy i wzruszył ramionami, lub przynajmniej wydawało mu się, że nimi wzrusza. We śnie w końcu wszystko dociera do nas inaczej, również tym predyktorskim.

„Chrzanić to”, pomyślał trochę już znudzony Ostatek. Jego głos odbił się echem po ścianach jaźni. Podszyta granatem czerń zwaliła się na świetlną, lustrzaną ścianę grzebiąc ziejące w niej do tej pory widmowe odbicie Kosmowoja. Szum fal urwał się w połowie wiecznie powtarzanego się taktu. Ostatnie srebrzyste powidoki dogasały na tle nowej, ciemnogranatowej mozaiki płaszczyzn. Niebieskawe diody pod skórą na karku zgasły. Predyktor zasnął w pełnym tego słowa znaczeniu. Ktoś, kto stałby wtedy nad nim przy tym dębie, zapewne uznałby w pierwszym wrażeniu, że oto zasnął on snem wiecznym. Leżał na boku, z lekko podkurczonymi nogami. Na bladą twarz zwalone były przerzedzone pasma białych włosów. Prawa, chuda ręka zgrabiała mu przed ustami z nieczutego przez sen zimna. Wyświechtany uniform poprzedniego wzoru wisiał na zapadniętym tułowiu. Z lewej kieszeni na piersi groźnie wysunęła się paczka papierosów, w każdej chwili grożąc wypadnięciem na ściółkę. Nogi, a raczej ich zarysy ginęły gdzieś wewnątrz szerokich nogawek, ucieleśniając się jednak w końcu w wysokich, ciasno powiązanych kamaszach dyndających w powietrzu obok martwego pnia na którym leżał. Wiatr dalej leciutko kołysał drzewami, Uran i jego księżyce wciąż lśniły nad nimi pośród gwiazd, zaś od strony strumienia dobiegał bezustannie delikatny pluskot zimnej wody na kamieniach.

Predyktor trochę się naczekał tamtego dnia na chwilę świętego spokoju obejmującego wszystkie warstwy postrzegania rzeczywistości i chyba właśnie wtedy go otrzymał. Nie myśląc o bytowaniu, tylko zwyczajnie bytując. I to chyba akurat ten brak pierwiastka rozmyślań zapewnił mu ten spokój. Nie dane mu było jednak długo nacieszyć się błogimi objęciami Morfeusza, gdyż po jakichś dwunastu minutach zatrzęsła się ziemia.

– Bombardowanie… Orbitalne… Kod czerw… – wymamrotał odruchowo nie do końca jeszcze uwolniony z oków snu. Trzęsło się wszystko. Żwir, kamienie, suche krzaki, pnie drzew. Gałęzie skrzypiały za jego głową. Z martwego dębu na którym leżał aż odlatywały co bardziej spróchniałe pasma kory.

– Co jest!? – syknął już nieznośnie przytomny zrywając się zarazem na równe nogi. Wszechobecna wibracja targała również jego ciałem, jednak poza cichym zgrzytem żwiru i skrzypieniem drzewostanu, żaden dźwięk mogący pomóc zrozumieć to zjawisko, nie rozlegał się w okolicy. Jedynie wiatr jakby zaczął świszczeć lekko, buchając przy tym ciepłem od południowego, dolnego biegu strumienia. Kosmowoj zamierzał natychmiast wrócić przez las do dwójki swych wspólników ukrytych w gęstwinie, jednak dostrzegł lampę i światełka nadajnika rdzeniowego na otwartej przestrzeni już przy brzegu, jakieś sto pięćdziesiąt metrów od niego. Pobiegł po żwirze w tamtą stronę. Aurora i Łukasz nieśli z mozołem metalowe pudło nadajnika w stronę strumienia.

– O, tutaj pan jest, panie nadinżynierze! Udało się! – zawołał na widok zwierzchnika Łukasz. – Zaraz mieliśmy iść pana szukać.

– Co jest? Przyleciał ktoś wreszcie? – Kosmowoj rozłożył ręce w geście oczekiwania.

– No, chyba widać, że tak! – odburknęła sapiąc Aurora. – Ty, dziadek, sobie zwiedzasz leśne ostępy, a my tutaj tyramy za czterech.

– Co racja, to racja – potwierdził wesoło młody technik. – Zaraz mi nogi odpadną od tych wstrząsów.

– Coś ty załatwiła? Pancernik? – zapytał łączniczkę predyktor.

– Nie. Korwetę. Może byś nam pomógł? Będziesz tak stać?

– Właściwie, to raczej niszczyciel – zauważył Łukasz.

– Po co wy to tachacie?

– Trzeba to wyjebać do rzeki – wyjaśniła. – Przepalą się wszystkie styki i nie odnajdą już nigdy naszego śladu w transmisjach. Ha!

– Mówiłem jej, że to tak nie działa, ale uparła się.

– Cicho! – syknęła Aurora.

– Trzeba było podważyć wieczko i tam naszczać. Efekt byłby ten sam, a zaoszczędzilibyście sobie czasu i sił! – Kosmowoj powiedziawszy te słowa, zachryple parsknął śmiechem i aż złapał się za brzuch. Aurora i Łukasz przeszli obok niego nad krawędź potoku i zaczęli z wolna machać stalową skrzynką. Aurora poczęła odliczać;

– Raz…. Dwa… I trzy! – Ostatni wymach i nadajnik poleciał w wartką toń strumienia wpadając weń z donośnym pluskiem. Pióropusz wody wystrzelił wdzięcznie w przestrzeń ponad nim, a spomiędzy krańców zamykającej się topieli w ostatniej chwili buchnął na ukos z sykiem snop iskier. Już po chwili jedynym śladem po nadajniku był nieduży obłok szarego dymu unoszący się nad taflą i swąd spalonych polimerów mącący przyjemną woń lasu przeszywającą okolicę.

– No i cudnie! A teraz, na południe! – Wskazała ręką drogę. – Już chyba wylądowali!

– Co to za jedni właściwie? – zapytał ją z krzywą miną Kosmowoj.

– Piraci.

– Piraci? Boże…

– Rany, nie marudź, panie starszy. Są w porządku.

– Polecimy z piratami?! – Oczy Łukasza aż zabłysły.

– No… Chyba tak. – Przytaknęła Aurora. – A przynajmniej byli piratami, jak ostatnio ich spotkałam. Dobra, koniec tych dywagacji. Musimy się spieszyć, przypominam o bezpiece! Naprzód! – to powiedziawszy pobiegła w stronę południowego zakola potoku.

Kosmowoj i Łukasz ruszyli za nią biegiem wzdłuż żwirowego brzegu. Teren zaczął znacznie się obniżać, toteż mieli stamtąd dobry widok na okolicę rozpościerającą się przed nimi. Wtedy też dostrzegli niesamowite widowisko. Oto bowiem spora część koron drzew trzęsła się o wiele bardziej niż w przypadku mijanej do tej pory reszty lasu. Nawet najgrubsze i najwyższe pnie kiwały się jak trzciny na wietrze. Całe wierzchołki co starszych świerków odrywały się i ulatywały na boki lekko niczym pierze. Ponad tym wszystkim, jakieś osiemdziesiąt metrów nad lasem powietrze zdawało się falować i zaginać w wielką, podłużną i zgoła bezkształtną masę, wyraźnie jednak odznaczającą się na tle czarnego nieba swą pociemniałą i jakby lustrzaną formą.

– Chyba kamuflaż im nawala! – zauważył Łukasz starając się przekrzyczeć zawieruchę.

– Oby tylko on! – odkrzyknął w biegu Kosmowoj.

Dogonili Aurorę i cała trójka pochyliła się ku sobie.

–Wygląda na to, że nie będą lądować! Żal im energii! Wejdziemy pod nich, zaraz spuszczą liny, czy coś w tym rodzaju!

– Co?! – Łukasz nie dosłyszał.

– Wejdziemy pod nich! – Powtórzyła głośniej i wskazała ręką gest wchodzenia pod spód. – I po linach nas wciągną na górę! – Jej dłoń uniosła się ku górze.

– Pod spód?! Przecież nas wywieje!

– Nie wywieje! Tam u góry tylko taka zadyma, na dole będzie tak, jak tutaj!

– Dobra! – zarządził Kosmowoj. – Idziemy!

– A widzą nas w ogóle?! – zafrasował się młody technik.

– Powinni! Aurora, zaświeć mu światłami! Albo tymi silniczkami!

Łączniczka przytaknęła i włączyła przekładnią lampki na egzoszkielecie. Do tego parę razy podleciała w miejscu na dwa metry w górę, by ogniem z dyszy zestawu odrzutowego dać sygnał pilotom niszczyciela. Falująca, ciemna masa poczęła skręcać wolno znad lasu w stronę przestrzeni nad brzegiem.

– Szybko! – zarządził predyktor. Pobiegli w kierunku coraz wolniej lecącego, połowicznie zamaskowanego kolosa. Okręt skończył właśnie manewr i zawisł nieruchomo nad polaną, w momencie, w którym znaleźli się na miejscu. Huk wiatru jakby osłabł, zaś odłamki drzewostanu przestały szaleć po okolicy. Niszczyciel odrobinę jeszcze obniżył pułap. Działanie maskowania widać poprawiło się, gdyż już tylko ciemny, ledwo widoczny zarys granicy nieba rzeczywistego, a „nieba” na powierzchni okrętu zdradzał jego pozycję. Cała trójka z wyczekiwaniem patrzyła w górę. Nagle w upstrzonym gwiazdami firmamencie otworzyły się na oścież kwadratowe wrota, z których wystrzeliło długą smugą w nocną przestrzeń jasne, białe światło. W otwartej w ten sposób przestrzeni zamajaczyły kształty stalowej maszynerii obleczonej plątaniną rur i kabli. Jakiś ciemny kształt pojawił się też za jedną z umieszczonych za otwartym poszyciem barierek. Z przedziwnie rozprutego nieba wychylił się mężczyzna, który spojrzał na nich przez lornetkę, zapewne z wbudowaną noktowizją.

– Leci klatka! Uwaga na głowy! Będziecie mieli dwadzieścia sekund, by wejść do środka, odkąd zetknie się z podłożem! – wywrzeszczał w końcu przez megafon. Z świetlnego otworu wystrzeliło ramię dźwigu z dyndającą na wielkim łańcuchu klatką. Skrzypienie jej zardzewiałych, otwartych luźno drzwiczek słychać było aż na dole. Ustrojstwo poczęło sunąć z brzękiem dawno nieoliwionych bloczków w dół. Trójka uciekinierów już stała centralnie pod statkiem.

– Pierdolę, nie wchodzę do tego – oznajmiła Aurora, po czym odpaliła silniki plecaka odrzutowego i z sykiem wyziewów poszybowała w stronę grodzi.

Klatka z brzękiem wylądowała na upstrzonej ciasno żwirem łące. Kosmowoj i Łukasz zapakowali się do środka, usiedli i zamknęli za sobą drzwiczki na zasuwę. Żuraw począł w końcu powoli wciągać ich na górę. Klatka niepokojąc dyndała na łańcuchu, który co rusz piszczał złowieszczo. Wiatr przelatywał przez kraty omiatając chłodem twarze dwójki zbiegłych techników. Kosmowoj upewnił się jeszcze, czy dobrze zasunęli rygiel drzwiczek. Łukasz skulony w kącie wyglądał zaś, jakby miał zaraz zwymiotować.

– Chciałeś przygód, to masz! – rzucił do niego dziarsko Predyktor, ucieszony wyraźnie z długo oczekiwanego, namacalnego postępu ich przedsięwzięcia.

Wreszcie klatka osiągnęła poziom otwartego włazu w burcie niewidocznego okrętu. Żuraw wciągnął ją do trzewi jednostki i opuścił na wewnętrzną, metalową platformę towarową. Grodzie zamknęło się z syknięciem systemu uszczelniającego, zaś technicy wypełzli przez drzwiczki na posadzkę. Łukasz klęcząc zwrócił ze zjawiskowym, donośnym charknięciem ostatni posiłek zjedzony w kantynie Kombinatu Szóstego. Stojący wokoło marynarze wraz z Aurorą zanieśli się śmiechem.

– Szczury powierzchniowe źle znoszą podniebne wojaże, ha! – wykrztusił jeden z nich.

– Dobry wieczór – zdawkowo przywitał się Kosmowoj i otrzepał mundur.

– Co to za przebierańcy? – zapytał Aurorę jeden z mężczyzn.

– Polityczni, ściga ich samorząd – odrzekła z politowaniem.

– Nadinżynier Kosmowoj Ostatek. A to starszy praktykant Łukasz Brykiet. Wytrawny operator i mój asystent. – Predyktor wskazał na klęczącego młodego technika, który kończył jeszcze wyrzygiwać ostatnie resztki z żołądka. – I Aurora… Aurora jakaś tam.

– Aurora Bojanowska – dokończyła łączniczka.

– Aurorę już znamy. No cóż… Zawsze miło spotkać krzewicieli postępu. – Zza rzędu stojących piratów wyszedł malowniczy, siwy dziadyga z długą, bujną brodą. Na głowie miał pocerowaną furażerkę od uniformu technicznego, chyba sprzed dwudziestu lat. W ustach gryzł długą fajkę z gruszy. Obydwie nogi miał amputowane tuż pod kolanami, a w ich miejscu lśniły chromowane, toporne protezy przypominającej kulasy drewnianego pajaca. Na szarej kurtce wojskowej Unii Technicznej dyndały resztki jakichś dwóch odznaczeń. – A zwłaszcza miło spotkać inną, równie siwą, co moja łepetynę. Kapitan Roman Kuklewicz. Witamy pośród pirackiej zgrai na lekkim niszczycielu Śmiały II.

Starcy podali sobie prawice.

– Śmiały II? Na cześć Śmiałego? Tego Śmiałego? Z końca trzeciej wojny układowej?

Kapitan Kuklewicz przytaknął dumnie.

– Toż to profanacja! – oburzył się predyktor i pogroził piratom palcem, jednak na jego twarz zakradł się sporawy uśmiech. – Profanacja chwalebnej jednostki!

– Profanacja, tak? – wtrąciła się Aurora. – A profanacją nie było rozwalenie całego oddziału Gwardii Dyrektorskiej?

– Nie mieliśmy wyboru… – wysapał Łukasz podnosząc się znad plamy wymiocin. – Dajcie mopa, to to posprzątam.

– Przynieść wiadro z mopem! – krzyknął w korytarz z tyłu pierwszy oficer w szarej kamizelce taktycznej.

– Oj tam, każdemu się zdarza. Raz się wda człowiek w strzelaninę z organami rządowymi, innym natomiast najzwyczajniej w świecie porzyga. – Machnął ręką kapitan. – Technicy to sól tej ziemi. Nawet ci chwilowo wyjęci spod prawa. Nie ma co takich rzeczy roztrząsać, ha!

– Powiedzmy, że jesteśmy teraz po tej samej strony barykady. – Predyktor rozłożył dobrotliwie ręce. Łukasz zaś otrzymał blaszane wiadro i śmierdzącego już z daleka mopa do wytarcia wymiocin.

– Czyżby? A co będziemy z tego mieli? Sama baba na pokładzie to zły omen, a co dopiero takie dwa wybryki natury i to natury rządowej! – zamarudził jakiś łysy osiłek.

– Właśnie! – poparł go inny pirat. – Dopiero co wypadli z trybów Technokracji, z takimi to zawsze później jakaś awantura!

– Spokojnie, jakoś się dogadamy. Skorzystacie na tym – zapewnił Kosmowoj.

– Jak? – zaciekawił się wciąż uśmiechnięty kapitan.

– Polatamy z wami jakiś miesiąc, może dwa… W czymś na pewno się wam przysłużę. Powiedzmy… Powiedzmy, że jestem wszechstronnie uzdolniony.

– Czyżby, staruszku? – zapytał raczej dobrotliwie Kuklewicz, który sam był od Kosmowoja raczej tylko niewiele młodszy.

– To predyktor! – rzucił krnąbrnie Łukasz wciąż mopując rzygi. Piraci popatrzyli po sobie. Część z nich spojrzeniem domagała się potwierdzenia tej informacji od Aurory, którą widać już od jakiegoś czasu znali i jej ufali.

– To prawda – przytaknęła mimowolnie. Dziadyga może spalać sprzęty na odległość. I chuj wie, co jeszcze? Czytać w myślach, lewitować, strzelać rozbłyskami…

– Bez przesady, ale zgadza się. Byłem szkolony w predykcji.

– Udowodnij – zarządził kapitan.

– Ech – mruknął Kosmowoj rozglądając się po pomieszczeniu przeładunkowym. Wreszcie zatrzymał wzrok na aneksie kuchennym pod stalowymi schodkami i na stojącym na brudnym blacie ekspresie do kawy. – Mam to wysadzić, czy zrobić kawę?

– Wysadzić! – od razu odparł kapitan patrząc z wyczekiwaniem.

Kosmowoj zmrużył oczy skupiając wzrok na czarnym ekspresie. Powietrze przeszył świst i urządzenie wśród kaskady iskier rozpadło się z syknięciem na części. Szklany dzban wyleciał z niego i rozbił się dwa metry przed aneksem.

– A mogłem zrobić kawę… – z ubolewaniem zauważył predyktor. Zszokowani piraci aż cofnęli się ze trzy kroki do tyłu. Aurora przewróciła oczami;

– Dobra, koniec tych popisów. Przejdźmy wreszcie do konkretów.

– Konkrety są takie – odezwał się z ognikami podniecenia płonącymi w oczach kapitan Kuklewicz. – Mamy taką jedną sprawę. Natury technologiczno-rabunkowej. Pan nadinżynier nam pomoże, a my was przetransportujemy, gdzie tam sobie chcecie.

– Nawet poza księżyc?

– Nawet poza księżyc. To co? Umowa stoi?

– Stoi.

Starcy ponownie uścisnęli sobie ręce.

 

* * *

 

Jakiś czas przemierzali wraz z kapitanem i jego świtą korytarze i przedsionki trzewi niszczyciela, aż wreszcie znaleźli się w głównej mesie, położonej na jednym z górnych pokładów, niedaleko za mostkiem kapitańskim i kajutą nawigacyjną. Gdy tylko przekroczyli próg rozległego pomieszczenia, w nos uderzył ich odór potu, petów i przetrawionej gorzały.

„Ale patałachy”, pomyślał Kosmowoj. Odpoczywający piraci zalegali malowniczo na kanapach, hamakach i na krzesłach wokół długiego, sosnowego stołu. Stoły do bilarda i te z piłkarzykami przyspawano do podłogi. Towarzystwo raczyło się kawą, papierosami, piwem i libolem, czyli wysokoprocentową odmianą zielonej wódki importowanej z polskojęzycznych okolic Jowisza. Kapitan Kuklewicz, gdy tylko doczłapał na swych chromowanych kulasach do stołu, chwycił za blaszany kubek należący do jednego z opadniętych już z przepicia na blat piratów i pociągnął zawartość haustem.

– Ale melina… – westchnęła Aurora.

– Mam nadzieję, że chociaż nawigator u was nie pije.

– Akurat… – Kapitan w tym miejscu zachłysnął się powietrzem, widać przepalony mocą wypitego właśnie alkoholu. – Akurat nawigacja i mostek u nas nigdy nie pije.

– A pan, kapitanie, nie powinien być teraz mostku? – wytknął podpitemu dziadydze Łukasz.

– Ludzi u nas sporo. Często się zmieniamy, jeśli chodzi o dyspozycje.

Do nowoprzybyłych do mesy podszedł akurat jakiś łysiejący, postawny pirat. Zamroczonym wzrokiem przeleciał po uniformach Kosmowoja i Łukasza zatrzymując się na chwile na ich patkach kołnierzowych ze złotymi piorunami.

– Niech żyje Dział Elektryki! – oznajmił, po czym przepraszając ich dłonią, poszedł w głąb korytarza, pewnie do położonej kawałek przed wejściem toalety.

– Nie widzisz baranie, że to emblematy Działu Energetyki, a nie Elektryki? – zakrzyknął za nim kapitan Kuklewicz.

– Właściwie, to nie ma takiego działu w Unii Technicznej, jak Dział Elektryki. Jest Dział Elektroniki – nieśmiało zauważył Łukasz.

– Może być i nawet Dział Erotyki! Ha! – rozbawiony Kuklewicz machnął ręką. – Mniejsza. No, to co? Czujcie się jak u siebie w domu. Czy tam, jak u siebie w Kombinacie. Ty, Aurora, zajmij się czymś i nic nie podpal, jak ostatnio, a panów majstrów zapraszam za mną do ładowni.

– Pójdę się ogarnąć w łazience. Tylko macie mi nie tykać plecaka bo wam ręce przy karku upierdolę! – to powiedziawszy oddaliła się w stronę korytarza ziejącego na drugim końcu mesy wymieniając zdawkowe uprzejmości z piratami mijanymi po drodze.

– Pawełek! Pozwól tu proszę – kapitan zagadnął młodego pirata, który siedział przy stole dłubiąc akurat śrubokrętem w jakimś ustrojstwie, a przy okazji jednego z tych trzeźwiejszych. Zerwał się na równe nogi i podbiegł do stojących.

– Idziesz z nami do ładowni. Pan nadinżynier spróbuje otworzyć puchę. Ty przedstawisz sytuację z technicznego punktu widzenia.

Młodzian popatrzył na dystynkcje Kosmowoja i aż odruchowo się wyprostował.

– Oczywiście!

Kuklewicz poprowadził ich trzecim korytarzem wychodzącym od mesy do klatki schodowej. Zeszli dwa pokłady w dół i znaleźli się w ciemnym pomieszczeniu z metalowymi kolumnami. Kapitan wajchą włączył lampy i oświetlił przestrzeń, która okazała się być większym korytarzem wypełnionym skrzyniami przykrytymi plandeką, w ścianach którego ulokowane były rzędy pancernych drzwi. Kuklewicz prowadził ich chwilę do tych właściwych, z numerem 5, po czym wpisał w panel obok nich kombinację cyfr i z pomocą Pawełka pchnął ciężkie odrzwia. Przesunął palcem kolejny przełącznik, który zapalił dyndające z sufitu, okratowane żarówki. Oczom techników ukazał się wielki, bordowo-stalowy sześcian opalizujący dodatkowy w blasku lamp przeróżnymi kolorami.

– Oto pucha – przedstawił przedmiot kapitan.

– To sejf? – zapytał zdziwiony niesamowitą aparycją skrzyni Łukasz.

– Zgadza się. I to cholernie nowej generacji.

– Możliwe, że najnowszej – dodał Pawełek.

– Skąd to macie? – zapytał Kosmowoj przejeżdżając ręką po gładkiej tafli ściany przedziwnie opalizującej kostki. Powierzchnia zdawała się leciutko wibrować pod naciskiem.

– Wynieśliśmy z jednego hotelu w Cyjanie. Same szychy półświatka tam bywają. Ale no nic. Długa historia… Niestety za chusteczkę nie wiemy, jak to dziadostwo otworzyć.

– Poczyniliście jakieś postępy? – zapytał Łukasz obchodząc sześcian.

– Tak – poinformował Pawełek. – Ustaliliśmy gdzie są drzwiczki.

– Aha. Jak?

– Różnice w drganiach. Sprawdziliśmy pod kątem częstotliwości każdą ze ścian.

– Pomysłowe… – przyznał Kosmowoj. – Ale to niewiele. Heh…To praktycznie nic.

– Otworzycie to? – niepewnie zapytał kapitan.

– Tak. Wywiążemy się z umowy. Ale prosimy o gaśnicę, tak na wszelki wypadek. I o coś zimnego do picia. Prosiłbym również, by nikt nam nie przeszkadzał.

– Oczywiście. Pawełek! Leć po to, o co prosi pan nadinżynier – zarządził kapitan. Młodzian na te słowa wybiegł ze skrytki. – Ile wam to zajmie?

– Godzina, może szybciej. W najgorszym wypadku dwie. Ale uda się.

– Kurwa, wyśmienicie. Dobra, to informujcie, co i jak. W razie problemów znajdziecie mnie w mesie. Albo na mostku. Albo w sraczu, he, he.

– Oczywiście, kapitanie. Jest jeszcze jedna sprawa…

– Tak?

– Nie chcę być nieuprzejmy, ale…

– Wal śmiało, majster.

– Macie problemy z kamuflażem opancerzenia. Działa połowicznie, można was dostrzec z jakichś, powiedzmy, nie wiem… Dajmy na to pięciuset metrów.

– Wiem, wiem. Ale to nie awaria, tylko kontrolowana właściwość. Oszczędzamy w ten sposób paliwo i ogniwa.

– Dziś Uran mocniej świeci. Może jednak warto włączyć pełne maskowanie?

– Nie ma takiej potrzeby. Ten pancerz ma prawie metr grubości. Do tego, cholera, przecież to jebany niszczyciel!

– No nie wiem…

– Noc i chmury nas osłonią. Miłej pracy, panowie technokraci! – Kapitan zasalutował niedbale i zniknął za wrotami. Kosmowoj odczekał chwile i zbliżył się do Łukasza.

– Co myślisz?

– Jakoś to otworzymy, będzie dobrze.

– Nie… Pytałem, co myślisz o nich.

– Aaa… Cóż. Ciekawa zbieranina. Ale raczej nas nie wykiwają.

– Są dość głupi, a to zwiastuje kłopoty.

– Chodzi o ich pijaństwo?

– Nie tylko. W ogóle nas nie znają, a zostawiają nas samych w ładowni!

– To źle? Może ufają nam, bo jesteśmy od Aurory.

– Jeśli łączą ich jakieś układy z tą mącicielką, to biada nam.

– Ależ, panie nadinżynierze, nas też łączy z nią układ.

– Nie łap mnie za słówka. Zmusiła nas do tego sytuacja.

– To jaki plan?

– Wywiążemy się z umowy, ale zachowamy czujność. W razie kłopotów ukradniemy im szalupę i uciekniemy. Albo, jeśli podczas ewentualnej hecy Aurora stanie po naszej stronie, opanujemy okręt.

– Niby jak? Jest ich mnóstwo.

– Są wstawieni. No, ale nie wybiegajmy w przyszłość. Bądźmy mili i róbmy swoje. Dobra, idź już. Poradzę sobie. A ty siedź z nimi w tej mesie i obserwuj nastroje. Tylko się nie upij.

– Rozumie się. – Łukasz skierował się do wyjścia.

– Poczekaj! – zawołał za nim Kosmowoj.

– Słyszałeś mnie? Tam przy strumieniu?

Młody Technik zamyślił na moment, ale wreszcie zrozumiał aluzję i z miejsca się rozpromienił;

– A! Tak! Zielony, czerwony! Odpowiedziałem: czerwony!

– Zgadza się. Robisz postępy. No, idź już. Pilnuj tych wariatów, a ja spróbuję otworzyć im tą całą puchę.

Łukasz zniknął za drzwiami, a predyktor zakasał rękawy niebieskiego uniformu.

– Do dzieła… – mruknął.

 

* * *

 

Minęły dobre dwie godziny, a Kosmowoj wciąż pracował predykcyjnie nad sejfem w ładowni. Łukasz i Aurora rozmawiali zaś w głównej mesie z tymi piratami, którzy jeszcze nie padli z przepicia;

– I co, to jest poważnie Śmiały? W sensie ta sama klasa? – łączniczka z puszką piwa w ręce zagadnęła ochmistrza, który okazał się być człowiekiem z wyższym technicznym wykształceniem, toteż z nim znaleźli najbardziej wspólny język.

– Nie do końca. To replika kolekcjonerska – odpowiedział pirat.

– Replika?

– Owszem. Taka jeden do jeden. W pełni funkcjonalna.

– W takim wypadku, to straszny rzęch – zauważył Łukasz. – Rozwiązania sprzed trzech wieków.

– Nie do końca. Seria tych replik jest sprzed około pięćdziesięciu lat. Wizualnie identyczne jak OUT Śmiały z 3010 roku, a technologicznie nasz okręt jest z czasów tworzenia właśnie tych replik. To dość optymalne rozwiązanie, prawda? Przyjemne z pożytecznym.

– Po co one powstały? – zaciekawił się Łukasz.

– Jak to po co? – Ochmistrz roześmiał się. – Jako gratka dla bogatych kolekcjonerów.

– Bardzo bogatych… – dodała Aurora.

– Mhm… – Ochmistrz dał mruknięciem znak przeyłakając piwo, że nie skończył jeszcze tego wątku. – Świętej pamięci Cesarz Jowisza, Trebor IV Ferumita, gdy jeszcze był cesarzewiczem kupił sobie taki. Potem nawet latał na nim parę razy przy okazji wojny z Marsem. Tu u nas, w dependencjach, też ich parę latało. A nawet, jak sami widzicie, dalej lata.

– Pewnie za hajs Unii Technicznej sobie kupił – wtrącił Pawełek.

– Możliwe, ale można mu wybaczyć. Akurat on był bardziej Wielkim Technikiem, niż Cesarzem. Teraz kolejność w wadze tytulatury nieco się przesunęła.

– Błagam, nie mówmy o polityce. – Łukasz złapał się za głowę trzymając łokcie nad blatem. – Ostatnio za bardzo ją odczuwam.

– Zrozumiałe. – Przytaknęła Aurora. – To ile tych replik powstało?

– A ja tam lubię politykę! – roześmiał się Artur, trzeci oficer.

– Dobra, dobra. Wróćmy do tych replik.

– Ile dokładnie? Nie wiem. – Ochmistrz rozłożył ręce. – Ale sądząc po ilości i częstotliwości pojawiania się ofert na szrotach i w prywatnych stoczniach? Będą jakieś dwie setki.

– Mhm… Można tym przejąć nieduży księżyc.

– No… Taki większy, przy dobrych wiatrach, nawet również.

– Raczej przy dobrych pieniądzach.

Łukasz chciał coś powiedzieć, ale akurat do mesy wszedł Kosmowoj. Był spocony i nieco osmalony na mundurze, ale spod zmierzwionych, białych kudłów świecił uśmiech.

– Wołajcie kapitana. Udało się. – Klasnął w ręce.

Wszyscy zeszli na dół, do pancernej skrytki z sejfem. Podchmieleni piraci aż zbiegali przeskakując na skróty przez poręcze. W środku ładownianej krypty numer 5 było o wiele goręcej, niż w korytarzach okrętu, a do tego czuć było spaleniznę  „Pucha” stała tam gdzie stała, jednak jeden z jej boków wisiał otwarty dyndając w powietrzu na skomplikowanym, warstwowym systemie hydraulicznym. Wokół sześcianu posadzkę znaczyły pasma spalenizny.

– Trochę się przypiekła, ale zawartość pozostała nienaruszona.

– No, no, no… Spisał się pan, panie nadinżynierze! – pochwalił kapitan klękając przy otwartym, kostkowym sejfie. Jego stalowe kolana zachrzęściły na posadzce. Z lubością przejechał ręką po stosach nowiutkich złotych technicznych. Wyjął jedną z dziesiątek kanapek i przewertował w palcach. Wyciągnął z niej w końcu jeden szaro-srebrny banknot o nominale stu złotych i obejrzał pod światło. Ze świstka przyglądał mu się dobrotliwie Jan Wicher w dyrektorskim mundurze okolony zdobnym okręgiem w formie koła zębatego.

– Prawdziwy! – Aż krzyknął z podniecenia. – Kocham Technokrację! Niech żyje postęp!

Pocałował banknot na podobiźnie zmarłego przed wiekami przywódcy.

– Będzie tego ze dwa miliony do podziału! – ucieszył się jeden z piratów stojący mu nad głową.

– Na dole jest jeszcze trochę rubli trafaskich. A, no i złote angielskie… – dodał zadowolony z siebie predyktor wycierając ręce w szmatkę. Kapitan Kuklewicz schylił się na dół i poszperał chwilę ręką.

– Mam! – wydobył z głębszych trzewi „puchy” kolejną kanapkę, tym razem zielonkawą.

English zlotys… – mruknął z uśmiechem. – Ze dwa lata ich nie widziałem. To ci ciekawostka…

– Kurwa mać! Ha! Tyle tygodni się z tym pierzyliśmy i wreszcie się udało! Macie, to premia – wcisnął Kosmowojowi do spracowanej ręki całą kanapkę złotych technicznych, a z następnej zerwał banderolę i zręcznie podzielił ją na pół, po czym dał po równo Łukaszowi i Aurorze. Wymieniono uprzejmości i uściski. Paru piratom aż zawilgociły się oczy od nagłego wzruszenia, które uderzyło mocniej z uwagi na spożyte procenty. Swawolny nastrój przerwał dopiero sygnał w kapitańskiej krótkofalówce.

– Co tam? – rzucił w słuchawkę uśmiechnięty od ucha do ucha Kuklewicz.

– Mamy ogon – odpowiedział głos pirata przebywającego na mostku.

 

* * *

 

Wszyscy naraz wytrzeźwieli. Piraci rozbiegli się do swoich zadań, zaś na korytarzach i w kajutach zapanował ścisk i harmider. Kapitan i oficerowie jednak sprawnie koordynowali sytuację, zaś nikt się z niczym nie ociągał.

– Będzie bitwa, będzie bitwa… – powtarzał pod nosem Kuklewicz, zakutany w niepełny, odrobinę już zabytkowy pancerz wojskowy idąc głównym korytarzem. Niósł pod pachą hełm z wygrawerowanym, nieco już zatartym zębotypem, czyli emblematem Technokracji, składającym się z dwóch prostych kół zębatych, mniejszym w centrum większego. Jego chromowane, szczudłowe protezy zgrzytały na posadzce. Obok niego kroczyli szybko Kosmowoj z Łukaszem.

– Wiadomo już, kto to? – dopytywał się predyktor.

– Dalej nie. Ale dobra wiadomość dla was jest taka, że to prawie na pewno nikt z rządu, ani z samorządu.

– Czyli nie Gwardia… – zauważył Łukasz.

– Czyli nie Gwardia… – w zadumie powtórzył kapitan.

– No to co? To pewni jacyś wasi adwersarze sprzed lat. Pan kapitan ma może jakiś pomysł, którzy?

– Szczerze? Najmniejszego. Tylu ich było, że nie sposób nawet wymienić. Ale spokojna głowa, załatwimy to jak zwykle.

– Czyli jak? Uciekniemy?

– Nie. Wszystkich strącimy z nieboskłonu! Ha!

Zbliżyli się już do podłużnej rampy pod górnym pokładem.

– To na pewno bezpieczne? – upewniał się Łukasz?

– Jak się boisz, to zostań na dole – uciął Kuklewicz. – Starsi muszą ocenić sytuację na własne oczy.

Właz rozwarł się na boki, a chłodny wiatr, który wpadł z zewnątrz omiótł im twarze. Kapitan i predyktor wyszli pewni na pokład. Młody technik wahał się przez chwilę, jednak w końcu ruszył za nimi. Znaleźli się w jednej z transzei chroniących przed wiatrem, które biegły wzdłuż górnej części kadłuba od strony rufy Śmiałego II. Po szczelinach strzelniczych i kanciastych kazamatach oraz działobitniach biegali przybyli tam już wcześniej członkowie pirackiej zgrai. Część z nich siedziała w oczekiwaniu przy ciężkich miotaczach i stanowiskach karabinów przeciwlotniczych. Zaczynało już blednąć, jednak do świtu było jeszcze daleko. Mimo to, skrajnych burt głównej części okrętu w ogóle nie było widać. Połowiczne maskowanie widać wciąż działało.

– Nie wiemy ile mają jednostek… Może być różnie – zauważył Kosmowoj.

– Właśnie! Lepiej dokręcić ten kamuflaż i się stąd zwinąć.

– Nie! – warknął Kuklewicz. – Przyjmiemy bitwę! Ale dobrze, że mi przypomnieliście.

Kapitan chwycił za krótkofalówkę.

– Wyłączyć maskowanie! Cała energia do systemów bojowych! – wrzasnął w słuchawkę. – I zwolnijcie trochę! Niech skurwysyny nas dogonią, skoro się im tak spieszy do zestrzelenia!

Łukasz na te słowa aż pobladł. Kilka sekund później odcięto zasilanie w systemach kamuflażu i okręt objawił się dwójce techników w całej okazałości. Był ogromny. Ze świstem mknął przez nocne niebo, a ciemnoszare kanty pancernych poziomów pokładu nieustraszenie rozbijały błękitne chmury. Po jego centralnej, wysuniętej do góry osi biegły w dół staromodne wieże artyleryjskie. W gigantycznych lufach świszczało powietrze. Predyktorowi na ten widok aż zabiło mocniej serce.

– Ale bydlę… – wyraził swój podziw dla jednostki.

– Dlatego my nigdy się nie wycofujemy! – krzyknął kapitan Kuklewicz. – Idziemy na tylny mostek. Daniel – zwrócił się do jednego z młodszych oficerów stojącego przy punkcie łączności jednej z działobitni. – Idź po aurorę i po broń dla panów techników!

– Co dokładnie chcecie? – zapytał oficer. – Umiecie obsługiwać miotacze? A może wolicie śrutówki?

– Dla mnie dajcie jakiś lekki miotacz szturmowy. Kiedyś byłem wytrawnym strzelcem na dożynkach… – Zrezygnowany Łukasz machnął ręką.

– A dla waszej techniczności? – kapitan zwrócił się do Ostatka.

– Dla mnie topór ferumicki. Oczywiście, jeśli jakieś macie.

– Mamy, dostaniesz pan jeden. Ale on jest do zwrotu! I mam nadzieje, że te twoje moce energetyczne też się nam przydadzą! Dobra Daniel, weź dwa topory dla mnie i dla jego techniczności, oraz miotacz dla gówniarza. I niech ta Aurora pojawi się wreszcie i przyjdzie z zabawkami na tylny mostek! Tam będziemy czekać.

– Tak jest! – Daniel zniknął za hermetycznymi drzwiami w nadbudówce w podstawie wieży mostka.

– Tędy! – kapitan wskazał ręką odpowiednią szczelinę. Obeszli tylny róg centralnej wieżycy i zbliżyli się jeszcze bardziej do rufy. Stanęli na niedużej, obarierkowanej platformie wyniesionej nieco ponad poziom najwyższej wieży artyleryjskiej w baterii rufowej. Chmury nieco zrzedły, zaś jasne łuny poranka wspinały się coraz wyżej na horyzoncie, toteż mieli dobry widok na kierunek, z którego spodziewano się nadejścia wroga.

– Są! – zakrzyknął nagle Łukasz.

Faktycznie, w oddali, spomiędzy błękitnawych języków ściany chmur, z której niedawno wylecieli, wyłoniły się trzy świetliste punkty.

– Raczej korwety – ocenił kapitan. Chociaż ten po lewej… Jakby trochę większy. Może być niszczyciel. Albo i nawet, psia krew, krążownik.

Nagle w kapitańskiej krótkofalówce rozległo się nawoływanie;

– Panie kapitanie!

– Co tam? – Kuklewicz podniósł do ust słuchawkę.

– Odebraliśmy transmisję! Coś pierdolą po chińsku.

– Co dokładnie?

– Sekundę… Coś o jakimś złocie i ofiarze całopalnej.

– A, to pewnie te jełopy z Artemizy!

– Może być, bo ten ich chiński to z takim akcentem wrednym jupiteriańskim. Ale, panie kapitanie, z nimi to sprawa sprzed jakichś trzech lat! Pamiętaliby?

– Oni zawsze pamiętają! Każcie im spierdalać i zerwijcie kontakt.

– Tak jest!

– Co to za jedni? – zapytał z powagą Kosmowoj kapitana.

– Takie tam oszołomy. Gangusy z okolic Jowisza. Unia Stali, Republika Scjentokratyczna, te rejony. Tam, w republice właśnie robiliśmy z nimi interesy z okazji jednego z festiwali. No, ale doszło do pewnych nieporozumień i musieliśmy zakończyć współpracę.

– Niech zgadnę! – wtrącił się Łukasz przekrzykując wiatr. – Zajebaliście im ze cztery tony złota!

– Dwie. I nie zajebaliśmy, tylko wzięliśmy na poczet pokrycia strat moralnych. No, i osobowych. Dobra, kurwa, dosyć tych ceregieli!

Kapitan chwilę majstrował przy przyciskach krótkofalówki.

– Kierowanie ogniem, halo! – Przełączył wreszcie kanał. – Walnijcie im z dolnej wieży, tak wiecie, na odczepnego! Może psubraty zmądrzeją i se odlecą!

– Tak jest! – odparł zniekształcony głos w głośniczku.

– Zatkajcie uszy, jeśli wam słuch miły! – wycedził Kuklewicz do Kosmowoja i Łukasza. Technikom nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Przycisnęli kurczowo dłonie do małżowin. Kilkadziesiąt metrów dalej, trzecia wieża od góry z przeraźliwym zgrzytem zaczęła wkrótce obracać się w stronę ścigającej ich formacji. Wreszcie zatrzymała się w pod odpowiednim kątem i z mozołem skorygowała ustawienie swych trzech luf. Kilka sekund później plunęła z nich z przeraźliwym hukiem, który wprawił w drgania cały tylny mostek, w stronę okrętów przeciwnika. Trzy ogniste smugi poszybowały w dal, jednak trafiły w luki przelatując w bezpiecznej dla wroga odległości między świetlistymi punktami. Ciąg stłumionych eksplozji, który dał się słyszeć po chwili, wskazywał, iż pociski eksplodowały w dolnych partiach troposfery.

– Z celnością u was słabo… – mruknął predyktor.

– Podlecą bliżej, to wystrzelamy ich jak kaczki! – zapewnił go kapitan.

Trójka mężczyzn jakiś czas w milczeniu obserwowała odległą, wrogą formację. Nagle wokół trzech głównych, świetlnych punktów pojawiło się kilkanaście nieco mniejszych, które rosły w oczach w niepokojącym tempie.  

– Drony… – mruknął predyktor.

– Drony! Przygotować się od rufy i na burtach wrzasnął w krótkofalówkę Kuklewicz.

Grupka uzbrojonych piratów zbiegła ze schodków wieży, by wzmocnić załogi za stanowiskach przy rufie. Piraci pokrzepieni zachętami wykrzykiwanymi co rusz przez swego kapitana przebiegli obok tylnego mostku i zajęli pozycje poniżej. Za nimi wyłonili się jeszcze kolejni niosący skrzynki z amunicją, w tym Daniel z bronią dla techników. Na platformach za górnym mostkiem zrobiło się tłoczno. I wtedy nadleciały drony. Obsługa pelotek ledwo zdążyła puścić pierwszą serię, gdy działka na trzech pokaźnych aerodronach bojowych, które właśnie minęły z obydwu stron rufę, plunęły wiązkami pomarańczowych laserów w stronę placyku za wieżami. Kilkunastu piratów pociętych od pasa w górę na plastry obsunęło się z obrzydliwym plaśnięciem na stalowy pokład. Łukasz na ten widok kolejny raz tej doby puścił pawia. Kosmowoj w ułamku sekundy zlokalizował wzrokiem jeden z dronów, i posłał mu skupione spojrzenie. Urządzenie rozpadło się natychmiast wśród iskier na drobne, stalowe drzazgi, których chmara została po chwili w tyle gdzieś za rufą. Drugi dron siał jeszcze przez chwilę spustoszenie wzdłuż stanowisk na lewej burcie, jednak po kilkunastu sekundach poradziła sobie z nim obrona przeciwlotnicza. Trzeci dron czmychnął gdzieś w górę. Reszty bezzałogowców, które wcześniej zaobserwowali, nie było widać. W drzwiach przy podstawie mostka pojawiła się w końcu Aurora, po czym zbiegła w dół w pełnym rynsztunku. Łukasz zauważył ją w momencie, gdy wspinała się po drabince na górną krawędź skrajnej transzei przy burcie.

– Aurora, co ty?! – krzyknął za nią chłopak. Łączniczka spojrzała w ich stronę.

Kosmowoj odwrócił się za siebie. Gdy spostrzegł łączniczkę zbierającą się do opuszczenia okrętu, wystawił przed siebie rękę w geście rozpoczynania moralizującej tyrady, jednak nie zdążył nic powiedział, gdyż Aurora sprawnym ruchem prawej ręki wyciągnęła z kabury nad lewym biodrem szerokolufowy pistolet i od niechcenia wypaliła mu w korpus. Predyktor zwalił się z nóg i poleciał do tyłu, zatrzymując się dopiero plecami na barierkach mostka. Jak przez mgłę zobaczył Aurorę rzucającą się za burtę oraz ogniki jej silnika odrzutowego znikające w mijanej właśnie przez Śmiałego II błękitnej chmurze. Przerażony Łukasz przyklęknął przy swym zwierzchniku. Obmacał jego korpus i odetchnął z ulgą.

– Suka mnie zastrzeliła… – wycharczał otępiały z bólu Ostatek.

– Jest pan cały. Dostał pan gumowym śrutem. Skończy się na siniakach. – Łukasz pomógł predyktorowi się podnieść.

– O, Boże… – jęknął Kosmowoj z trudem prostując tułów. – Co za babsztyl…

– No, widzę, że nieźle się bawicie! Przypominam tylko, że mamy tutaj bitwę powietrzną i drony nad głową! – zakrzyknął do nich kapitan stojąc w progu drzwi powyżej. – Gdzie ta broń, do jasnej cholery?! – tym razem rzucił do wnętrza okrętu. Z niecierpliwości stukał swoją protetyczną stopą o podłoże, a właściwie to metalową sztabką z krótkimi kolcami u spodu dla wzmocnienia przyczepności.

– Kryć się! Leci następny! – wrzasnął Łukasz do piratów zaczajonych poniżej. Z obłoku nad nimi spikował dron, prując w to samo miejsce, co ostatnio. Część marynarzy nie zdążyła jednak się schować i zwaliła się wśród tryskającej krwi na ziemię. Ci, co przeżyli otworzyli niezbyt celny ogień w stronę morderczej maszyny, która właśnie obrała za cel otwarte stanowisko ogniowe z małym działkiem w przybudówce. Jeden z leżących tam nabojów widać oberwał, gdyż potężna eksplozja rozwaliła całą działobitnie wraz z czteroosobową załogą w drobny mak. Zebranym na pokładzie zadźwięczało w uszach. Dym na moment zakrył cały tylny mostek, jednak pęd wiatru szybko wywiał opary w tył. Ogłuszony Kosmowoj dostrzegł wtedy drona i z nienawiścią zmarszczył czoło patrząc wprost w jego stalowy korpus. Dwie sekundy później dron w powykręcanych kawałkach spadł na pokład.

– No, no, o to chodzi, staruszku! – krzyknął z góry kapitan. Zza jego pleców wyszedł wtedy na pokład Daniel niosąc z mozołem dwie skrzynki na broń.

– Jest miotacz i są toporki!

– Co tak długo? – zrugał go Kuklewicz.

– Ktoś je wpierdolił na koniec ładowni, panie kapitanie.

– Dobra, ważne, że są. – Kuklewicz wziął od oficera jedną ze skrzynek i razem zeszli na mostek. Daniel położył ładunek na ziemi i pobiegł z powrotem do wnętrza niszczyciela, by organizować dalej transport amunicji z ładowni na pozycje. Kapitan, Łukasz i Kosmowoj przyklęknęli przy skrzynkach. Szczęknęły zamki i wśród trocin błysnęła stal oraz platyna zdobiąca dwa smukłe, kinetyczne toporki ferumickie. Kosmowoj wydobył dawno niewidziany przez siebie artefakt, po czym wstał i na rozstawionych szeroko nogach zamachnął nim solidnie w powietrzu. Rozległo się dźwięczne, metaliczne brzdęknięcie wraz z lekkim błyskiem, który jakoby wyleciał spod przeszywającego eter ostrza. Łukasz przyłożył do oka swój miotacz.

– Może być! – oznajmił wyraźnie pokrzepiony.

Cała trójka zbliżyła się odrobinę bardziej w stronę krańca mostka. Świetliste punkty ścigającej ich formacji zdążyły już rozwinąć się w zarysy czarnych cielsk okrętów wojennych.

Kosmowoj wymienił z kapitanem Kuklewiczem porozumiewawcze spojrzenia.

 

Ciąg dalszy nastąpi.

Koniec

Komentarze

Wiatr wciąż przetaczał jasnobłękitne obłoczki po licznych rozpadlinach biegnących w poprzek łagodniejszego stoku wielkiego płaskowyżu zajmowanego przez kompleksy składające się na Kombinat Szósty. Zęby ostrych, czarnych skał wystawały z warstw piachów i żwirowych łach porośniętych gdzieniegdzie szarawymi krzaczynami. Niżej, w oddali, zejście do doliny odgradzała od cyjanowego, wieczornego nieba ciemna kreska prastarego boru. Jego krańce ginęły gdzieś w wirach błękitnych mgieł.

Opisy tak zawiłe i rozbudowane, że już czuję się nieco zmęczona.

Sugeruję każdy opis przyciąć o połowę.

Dodam, że opisy są również nielogiczne, bo ostre jak zęby skały nie wystają z piachów (mówię jako geolog;), a nocne niebo nie może być cyjanowe. Że o wirach mgieł nie wspomnę.

 

Nadinżynier Kosmowoj Ostatek w milczeniu przyglądał się strzępkom soczyście czerwonej peleryny, coraz to bardziej roznoszącym się w następnych jego podmuchach po kamienistej łące pokrytej różowawymi trawami.

 

Dałabym do osobnego akapitu. Ze zdania wynika, że podmuchy inżyniera coś roznosiły. Aż boję się spytać o co chodzi.

 

Ciała gwardzistów w nadwęglonych pancerzach walały się pomiędzy zwałami skwierczącego sprzętu i strąconych aerodronów. Z kilku rozerwanych kabli strzelały iskry rozświetlając co rusz od środka kłęby ciemnoszarego dymu.

Bliskie powtórzenia. Po co to “co rusz”? Jak można dym od środka rozświetlać?

 

Widziałem was z oddali. Wyglądało to z daleka na iście epickie starcie! Zupełnie, jak w kronikach fabularyzowanych! Dalej nic nie widziałem, bo podniosła się kurzawa.

 

A tu masz powtórzenia i utrwalanie tego samego. Warto coś wywalić, mniej znaków będzie i czytelnicy odetchną

 

Chwilę stali obok siebie w milczeniu patrząc na pogorzelisko.

Czasowniki rozdzielamy przecinkiem.

 

 

Zrozumieli, że decyzja, którą podjęli, mimo, iż od początku iście krnąbrna i skazująca ich na zgoła samobójczą eskapadę, stała się ostateczna właśnie w tamtej chwili.

Lubisz do zdań na siłę dodawać skomplikowane słowa. Nie wiem czemu to ma służyć, ale nie poprawia płynności czytania.

Jak decyzja może być krnąbrna, że o iście krnąbrnej nie wspomnę.

Po co Ci słowo zgoła przed samobójczą eskapadą?

 

– Tam! Niech pan spojrzy! – Niemalże zakrzyknął w końcu Łukasz, wskazując ręką za odległą krawędź południowego zbocza. Tam, daleko w oddali, poprzez kurtyny niebieskich mgieł poruszał się slalomem w ich stronę nieduży, bladoczerwony ognik.

 

Jak mógł niemalże zakrzyknąć. To jakby niemal skoczył? Po co to w końcu, poza tym żeby było zawile i niezrozumiale? No a daleko w oddali to już chyba jakaś gra słowna.

Jak zobaczyli ten ognik zza kurtyny mgieł?

 

Mam nadzieję, że nie zgubiłeś jej na tamtych kamlotach?

Co to są kamioty?

 

Ostatek wziął ją w lewą rękę, po czym z goła nonszalancko wymierzył nią w niebo nad głową mrużąc przy tym jedno oko.

Zgoła piszemy razem, choć do nonszalancko pasuje jak wół do karety. Informacja, że niebo jest nad głową jest niezbędna, czytelnik sam sobie tego nie wyobrazi;P

 

przeobraziło się w lecącą na sile odrzutowego plecaka,

Jak można lecieć na sile? Jeśli przeczyta to Twój nauczyciel fizyki,może sobie zrobić jakąś krzywdę. ;)

 

po czym zawisła kilka metrów w powietrzu tuż przed predyktorem.

Można zawisnąć kilka metrów od czegoś, lub nad czymś. ale nie samo zawisnąć.

 

Czemu z eteru?

 

Po jej ogaconej twarzy przebiegł słabo maskowany strach.

Sprawdź proszę znaczenie słowa ogacony, bo właśnie oplułam sobie klawiaturę.

 

już miała chwycić za sterownik plecaka odrzutowego przymocowany egzoszkieletem do prawego przegubu, jednak Ostatek chwycił ją za rękę na wysokości łokcia.

 

Jak czytam “zgoła potulnie” to przypomina mi się dowcip o famie.

 

– No i załatwiłam! Moja wina, że załatwili ich gwardziści?!

Tu masz powtórzenie.

 

zacieśniając uścisk.

I tu.

 

 

co przeżyje start, lot i lądowanie.

maszyna może wytrzymać, ale nie przeżyć, bo nie żyje.

 

Połać ma inne znaczenie https://sjp.pwn.pl/szukaj/po%C5%82a%C4%87.html

 

W tym miejscu przerwę. Sugeruję pisanie krótszych tekstów i zdecydowanie prostszych zdań.

 

"nie mam jak porównać samopoczucia bez bałaganu..." - Ananke

Ambush

 

 

Ad 1. Faktycznie, mogłem miejscami gryźć się w język przy tych opisach. Co do koloru nieba to akcja nie dzieje się na Ziemi, co pare razy jest wspomniane w tekście. 

Ad 2. Wyszło niefortunnie.

Ad 3. Jeśli coś emituje światło i znajduje wewnątrz chmury dymu, to siłą rzeczy rozświetla dym od środka.

Ad 4. Fakt.

Ad 5. Będe miał to na uwadzę.

Ad 6. Myślę, że w przypadku “ekspedycji” można pokusić się o stwierdzenie, iż przymiotnik “samobójczy” nie zawsze musi oznaczać, że biorący w niej udział piszą się na śmierć, toteż jakaś tam forma stopniowania “samobójczości” nie jest aż tak obrazoburcza.

Ad 7. Podobna sytuacja. Granica między normalnym tonem a krzykiem nie zawsze jest wyraźna. Co do widoczności płomienia zza mgły, nie widzę w tym doprawdy nic dziwnego. 

Ad 8. Kamloty to takie duże kamienie.

Ad 9. Racja.

Ad 10. Parę razy spotkałem się z tym zwrotem, jeśli jest on niepoprawny, to kajam się.

Ad 11. Eterem kiedyś nazywano powietrze, chciałem trochę urozmaicić narrację.

Ad 12. Spotkałem się z “ogaconą twarzą” w paru klasykach literatury. Widać to może archaizm.

Ad 13. “Potulny” może pokrywać się z “łagodny”. “Zgoła łagodnie” brzmi już lepiej, prawda? 

Ad 14. Fakt.

Ad 15. Fakt.

Ad 16. Z wiki: Animizacja – literacki środek stylistyczny, polegający na nadaniu przedmiotom nieożywionym lub pojęciom abstrakcyjnym, cech istot żywych. (…) Może Kosmowoj lubi maszyny latające?

Ad. 17. Połać może być również materiału, a nawet dachu;)

Kwestia wizji.

Hej

Podoba mi się, że bohaterowie kłócą się, nie są zgodni, papierowi.

Niezbyt przychylnym okiem spoglądam na sam, naładowany informacjami, początek. Wydaje się lekko napuszony, niemal grafomański. Później na szczęście luzujesz dobrym dialogiem.

"– To był ten wasz genialny plan? Co to, kurwa, jest? Harcerstwo?! Może rozpalimy ognisko i zaśpiewamy „Odę do Postępu”? Widzicie sami, wszystko zakłócają, i to dość skutecznie – syknęła Aurora". – tutaj mam nie zarzut, a wątpliwość. Zawsze mnie uwiera, gdy po jakiejś kwiecistej, kilkuzdaniowej wypowiedzi autor dodaje słowo, które z założenia raczej odnosi się do wypowiedzi krótszych.

Np. hipotetycznie.

– Genialny plan – syknęła aurora.

Gniewne syknięcie zogniskowane na dwóch wyrazach. A przy dłuższej albo bym zmienił na coś innego albo bym to przeciągnął na: syczała Aurora. 

No ale to takie tylko moje spostrzeżenia.

"– Trzeba było podważyć wieczko i tam naszczać. Efekt byłby ten sam, a zaoszczędzilibyście sobie czasu i sił!" – złoto dialog, me gusta.

Od spotkania piratów i wysadzenia ekspresu robi się fajniejsze, ale masz manierę zbytniej drobiazgowości. Towarzyszył mi dysonans na linii żywe, fajne, wpadające w ucho dialogi – ściany tekstu opisowego, skrzętnie obładowane informacją. 

Całość to trochę takie: Ballada o Hello Jones albo może coś z Jodorovskiego, ale naprawdę polecam przefiltrować z nastawieniem na odchudzenie tekstu. Wiem, łatwo mówić. Sam nienawidzę ciąć. Czuję się, jakbym skrobał nożem własne żebro, no, ale mimo wszystko sugeruję.

Pozdrox

Canulas

 

Niezbyt przychylnym okiem spoglądam na sam, naładowany informacjami, początek. Wydaje się lekko napuszony, niemal grafomański. Później na szczęście luzujesz dobrym dialogiem.

Masz rację, opisy mnie czasem pochłaniają i wychodzi różnie. To moja bolączka.

 

– Genialny plan – syknęła aurora.

Gniewne syknięcie zogniskowane na dwóch wyrazach. A przy dłuższej albo bym zmienił na coś innego albo bym to przeciągnął na: syczała Aurora. 

No ale to takie tylko moje spostrzeżenia.

Pełna zgoda, nie zwróciłem na to uwagi, a faktycznie kłuje to w oczy.

Towarzyszył mi dysonans na linii żywe, fajne, wpadające w ucho dialogi – ściany tekstu opisowego, skrzętnie obładowane informacją. 

Jeszcze nie znalazłem chyba w tej materii złotego środka:((

 

Całość to trochę takie: Ballada o Hello Jones albo może coś z Jodorovskiego,

Zrobiłem research cóż to jest, i z tego pierwszego na pewno będzie u mnie duży zasięg czasowy akcji, obejmujący sporą część życia bohatera, zaś drugie porównanie, to już chyba za duże wyróżnienie dla mnie, haha.

 

polecam przefiltrować z nastawieniem na odchudzenie tekstu. Wiem, łatwo mówić. Sam nienawidzę ciąć. Czuję się, jakbym skrobał nożem własne żebro, no, ale mimo wszystko sugeruję.

W następnych częściach predyktorskiej serii popracuję na tym. Co do cięcia nożem żebra, to trafniej bym tego nie ujął.

 

Wielkie dzięki za komentarz, pozdrawiam!

 

 

Kwestia wizji.

Przeczytałem :) Ciekawie się czytało. Widać, że to część jakiejś większej całości. Przez co trochę trudno złapać większy zoom. Ale czytało się ciekawie, ładnie rozbudowany świat, widać, że masz to przemyślane co jest co. 

 

– Dobrze wyszły sceny walki. Na początku o tym pobojowisku gwardii i pod koniec jak jest dobrze podkreślony chaos i skala większej bitwy. To mi się podobało. 

 

– Gdzie się toczy akcja? Bo nie jest to chyba wspomniane. Domyślam się z opisów, że na Arielu albo innym księżycu Urana. I to zterraformowanym. Inne chyba też. 

 

– Co do opisów i detali to mam dwojakie wrażenie. Jeśli by to czytać jak książkę albo powieść w odcinkach czyli być po poprzednich rozdziałach to okey, bo by sie pewnie pamiętało co było wcześniej. Ale jeśli wziąć pod uwagę, że (jak sie domyślam) wrzucasz tu jako osobne opowiadania może się zdarzyć, że będzie to czytał ktoś nowy, kto nie zna poprzednich części. Wtedy przydałoby się jakieś przypomnienie/opis/wstęp co się działo i dlaczego. Tu na początku masz wspominany jakiś kombinat, pobojowisko gwardii ale jak się zaczyna czytać od tego to nie wiadomo ocb, co się działo wcześniej. Mówię, to nie jest problem jak ktoś jest stałym czytelnikiem i zna poprzednie części ale jak ktoś nowy no to brakuje takich info. 

 

– Ładne opisy przyrody ale nie za dużo. Techniczny żargon/wynalazki też jest okey, z umiarem ale podkresla, że to sf w kosmosie. 

 

– Jeśli to jest jakiś księżyc Urana to zapewne jest to mniejszy obiekt od Ziemi. A więc zapewne i ciążenie byłoby mniejsze. A ludzie i obiekty zachowują się jak przy ziemskim. Jeśli obiekt jest mniej masywny to ciążenie powinno być mniejsze czyli np. wyglądać bardziej jak na Księżycu niż na Ziemi. Chyba, że jest to gdzieś wyjaśnione we wcześniejszych częściach dlaczego tak to wygląda. Albo wystarczy ci, że jest “filmowe” czyli jest jakie jest i nie jest to istotne w tym uniwersum. Piszę o tym bo rzuciło mi się to w oczy a nie, że to wada. 

 

– Moment przyloty piratów. I jak Aurora mówi, że zawisną ale nie będą lądować bo szkoda im energii. To jest oczywiście jej opinia i nie musi być zgodna z prawdą zwłaszcza, że chyba nie jest ona mózgowcem w ekipie. Ale wydaje mi się, że energetycznie to taniej by było wylądować. Póki silniki pracują to w każdej sekundzie zużywają jakąś porcję energii. To jeszcze zależy też od ciążenia, prędkości ucieczki itd. co wspomniałem powyżej. Mam wrażenie, że w tej scenie jest przewaga efektownści nad efektywnością :) W razie czego można by to prosto zastąpić argumentem, że piraci nie chcą lądować bo obawiają się zasadzki, niepewnego gruntu czy coś w ten deseń, efekt ostatecznie byłby podobny czyli nie lądowaliby. Ale jak to ma jakąś swoją wewnętrzną logikę z tą energią w uniwersum to szpoko. 

 

– Łańcuch windy. Zdziwił mnie. Taki sf, podbój US a tu staromodny łańcuch windy. Podobnie jak te skrzypiące mechanizmy statku tu czy tam. Chyba, że to częśc tej konwencji komediowej co wspomniałeś na początku to okey, nawet by pasowało. 

 

– Niezbyt znam technologię i logikę bitew okrętów. Ale chyba powinny mieć już radar. Nie wiem czy kamuflaż piratów działa na radar. Jeśli jest tylko optyczny to statek powinien być nadal wykrywalny termicznie czy radarowo. Dziwi mnie też zużywalność energii. To, że trzeba oszczędzać na niepełnym kamuflażu. To aż tyle zżera energii? W porównaniu do systemów podtrzymywania życia, dział energetycznych itd? No chyba, że ma to swoją logikę w uniwersum to szpoko. 

 

– Polonizacja kosmosu. Sporo imion, monet, nazw jest polskiego pochodzenia. Co sprawia wrażenie, że to uniwersum lub jego wycinek przedstawiony na tym księżycu jest spolonizowana. Trochę to dziwne, że poza wkurzonymi Chińczykami z końca sceny niewiele jest śladów innych narodów. Ale znów jak to ma być prześmiewcza groteska rodem z Walaszka to mogłoby pasować. 

 

– Sama trójka głównych bohaterów ciekawa. Fajno, że różnią się od siebie i mają swoje indywidualne charaktery. I są różne relacje między nimi. To na pewno plus opowiadania. Irytują mnie utwory jak jest jedna super-postać jaka zawsze ma rację genialny plan i zbiera podziw od pobocznych postaci. 

 

 

– Ogólnie fajny pomysł na uniwersum, postacie, opowiadanie zdecydowanie na plus :)

Pipboy79

 

Przeczytałem :) Ciekawie się czytało. Widać, że to część jakiejś większej całości. Przez co trochę trudno złapać większy zoom. Ale czytało się ciekawie, ładnie rozbudowany świat, widać, że masz to przemyślane co jest co. 

Dziękuję ślicznie:D

 

Dobrze wyszły sceny walki. Na początku o tym pobojowisku gwardii i pod koniec jak jest dobrze podkreślony chaos i skala większej bitwy. To mi się podobało. 

Militaryzm w fantastyce to poniekąd mój konik, cieszę się, że przekłada się też to jakoś na jakość.

 

 

– Gdzie się toczy akcja? Bo nie jest to chyba wspomniane. Domyślam się z opisów, że na Arielu albo innym księżycu Urana. I to zterraformowanym. Inne chyba też. 

Zgadza się. Akcja tych pierwszych dwóch opowiadań dzieje się na fikcyjnym(!) księżycu Urana o nazwie Lizander. Wiem, dziwna idea, ale to poniekąd ważne dla całokształtu uniwersum. Może to trochę degradować gatunkowo cykl przenosząc go do science fantasy, ale Uran ma 28 księżycy, plus dobrałem nazwę w zgodzie z resztą jego naturalnych satelit (ich nazwy pochodzą głównie z dzieł Szekspira, zaś Lizander jest postącią ze “Snu nocy letniej) więc póki co jakoś to się rozejdzie po kościach. Poza tym… Seria “Predyktor” będzie trochę baśniowa i nadnaturalna, ale spokojnie, całokształt będzie trzymał się mocno realizmu choćby w kwestii technologii, polityki, wojska i innych tego typu spraw. 

 

– Co do opisów i detali to mam dwojakie wrażenie. Jeśli by to czytać jak książkę albo powieść w odcinkach czyli być po poprzednich rozdziałach to okey, bo by sie pewnie pamiętało co było wcześniej. Ale jeśli wziąć pod uwagę, że (jak sie domyślam) wrzucasz tu jako osobne opowiadania może się zdarzyć, że będzie to czytał ktoś nowy, kto nie zna poprzednich części. Wtedy przydałoby się jakieś przypomnienie/opis/wstęp co się działo i dlaczego. Tu na początku masz wspominany jakiś kombinat, pobojowisko gwardii ale jak się zaczyna czytać od tego to nie wiadomo ocb, co się działo wcześniej. Mówię, to nie jest problem jak ktoś jest stałym czytelnikiem i zna poprzednie części ale jak ktoś nowy no to brakuje takich info. 

Bardzo ciekawe spostrzeżenie, które teraz sprowadziło mi do głowy pomysł może jakichś krótkich przypomnień na początku każdego “odcinka”? Taka jakby retrospekcja, jak w serialu… Pomyślę, bo to byłoby chyba całkiem spoko, tak jak mówisz, dla tych nie na bieżąco.

– Ładne opisy przyrody ale nie za dużo. Techniczny żargon/wynalazki też jest okey, z umiarem ale podkresla, że to sf w kosmosie. 

 

Ponowne dzięki:D

 

– Jeśli to jest jakiś księżyc Urana to zapewne jest to mniejszy obiekt od Ziemi. A więc zapewne i ciążenie byłoby mniejsze. A ludzie i obiekty zachowują się jak przy ziemskim. Jeśli obiekt jest mniej masywny to ciążenie powinno być mniejsze czyli np. wyglądać bardziej jak na Księżycu niż na Ziemi. Chyba, że jest to gdzieś wyjaśnione we wcześniejszych częściach dlaczego tak to wygląda. Albo wystarczy ci, że jest “filmowe” czyli jest jakie jest i nie jest to istotne w tym uniwersum. Piszę o tym bo rzuciło mi się to w oczy a nie, że to wada. 

 

Będzie kontrowersyjnym, to co powiem, ale księżyce Urana nie są niemożliwe do pełnej terraformacji. Akcja dzieje się pod koniec IV wieku trzeciego tysiąclecia, toteż w moim wyobrażeniu wszystko, co dało się już w okolicy naszej gwiazdy sterraformować, w tym uniwersum sterraformowano. Wiadomo, takie rzeczy, jak jasność i wielkość słońca na niebie, długość dnia czy odcień chmur są inne, ale to staram się jakoś subtelnie podkreślać w tekście. Plus chcę żeby, tak jak powiedziałeś, było jednak trochę filmowo;)

 

– Moment przyloty piratów. I jak Aurora mówi, że zawisną ale nie będą lądować bo szkoda im energii. To jest oczywiście jej opinia i nie musi być zgodna z prawdą zwłaszcza, że chyba nie jest ona mózgowcem w ekipie. Ale wydaje mi się, że energetycznie to taniej by było wylądować. Póki silniki pracują to w każdej sekundzie zużywają jakąś porcję energii. To jeszcze zależy też od ciążenia, prędkości ucieczki itd. co wspomniałem powyżej. Mam wrażenie, że w tej scenie jest przewaga efektownści nad efektywnością :) W razie czego można by to prosto zastąpić argumentem, że piraci nie chcą lądować bo obawiają się zasadzki, niepewnego gruntu czy coś w ten deseń, efekt ostatecznie byłby podobny czyli nie lądowaliby. Ale jak to ma jakąś swoją wewnętrzną logikę z tą energią w uniwersum to szpoko. 

Faktycznie, jej słowa tutaj to trochę luka fabularna. Wyobrażałem sobie, że okręt nie jest specjalnie szybki w atmosferze itp, zaś nadrabia to pewną stabilnością i jakby dryfowaniem (może jakieś mechanizmy antygrawitacyjne? Hm… Nie jestem zbytnio naukowcem, toteż myślę, że długo nie wpadnę na jasne zasady działania większych machin w tym uniwersum). Z tego względu lot to nie problem, ale już lądowanie takim kolosem na lesie i szybkie poderwanie go w niebo już tak. Plus piraci byli tam przelotem, zobowiązali się zabrać trójkę zbiegów z uwagi na jakieś tam konszachty sprzed lat z Aurorą, ale raczej nie fatygowali by się aż tak, żeby dla nich lądować i tracić czas i środki. 

 

– Łańcuch windy. Zdziwił mnie. Taki sf, podbój US a tu staromodny łańcuch windy. Podobnie jak te skrzypiące mechanizmy statku tu czy tam. Chyba, że to częśc tej konwencji komediowej co wspomniałeś na początku to okey, nawet by pasowało. 

Tutaj trafiłeś w dziesiątkę:D Dla mnie przezabawnym jest, że w zamaskowanym na niebie lekkim niszczycielu kosmicznym nagle otwierają się wrota i zamiast jakiegoś drona, teleporta, czy Bóg wie czego, spuszczają zardzewiają klatkę na łańcuchu. Cóż, nie jest to jakoś specjalnie obrazoburcze dla oprawy sci-fi, ale tak, chodziło mi o komizm sytuacji. Dodałbym jeszcze powód fabularny, czyli fakt, że piraci Kuklewicza zdążyli przez lata zapuścić niemiłosiernie Śmiałego II. 

 

Niezbyt znam technologię i logikę bitew okrętów. Ale chyba powinny mieć już radar. Nie wiem czy kamuflaż piratów działa na radar. Jeśli jest tylko optyczny to statek powinien być nadal wykrywalny termicznie czy radarowo. Dziwi mnie też zużywalność energii. To, że trzeba oszczędzać na niepełnym kamuflażu. To aż tyle zżera energii? W porównaniu do systemów podtrzymywania życia, dział energetycznych itd? No chyba, że ma to swoją logikę w uniwersum to szpoko. 

 

Faktycznie, o radarze zapomniałem. Co do energii, to wyobraziłem sobie, że na tej łajbie są co najmniej dwa reaktory jądrowe (i to takie z IV tysiąclecia!), ale piraci wciąż oszczędzają, na czym się tylko da. Kasę co prawda mają, ale odpowiednie izotopy w niemalże policyjnym państwie niełatwo zdobyć. Co do dział, tych głównych na wieżach artyleryjskich, to akurat one są na Śmiałym II konwencjonalne, z pociskami. 

 

Polonizacja kosmosu. Sporo imion, monet, nazw jest polskiego pochodzenia. Co sprawia wrażenie, że to uniwersum lub jego wycinek przedstawiony na tym księżycu jest spolonizowana. Trochę to dziwne, że poza wkurzonymi Chińczykami z końca sceny niewiele jest śladów innych narodów. Ale znów jak to ma być prześmiewcza groteska rodem z Walaszka to mogłoby pasować. 

W tym uniwersum komunizm upadł trochę później, i Układ Warszawski (oczywiście równolegle z NATO) zajął się poważniej i efektywniej kosmosem, niż to miało miejsce w naszej rzeczywistości. W ogromnym skrócie, gdyż te materie wyjaśniam dokładnie w sporawej powieści nad którą pracuję (a która to jest poniekąd bazą fabularną dla tego uniwersum), to jednym z państw powstałych w sterraformowanym wszędzie Układzie Słonecznym była Unia Techniczna, obejmująca parę księżyców Jowisza. Tam przeważającą większość stanowili koloniści polskiego pochodzenia, którzy to już jednak po wiekach są bardziej przywiązani do swych sektorów (główne jednostki administracyjne budujące Unię Techniczną) niż do ziemskiej ojczyzny przodków. Coś na kształt dzisiejszych USA względem Wielkiej Brytanii. Język, powiedzenia, zwyczaje i mentalność niemalże te same, ale żaden Amerykanin nie nazwałby się Anglikiem. 

No, ale wracając. Unia Techniczna w końcu wyrosła na jednego z głównych graczy w Układzie Słonecznym, zdominowała inne państwa przy Jowiszu i Saturnie (bądź je wchłonęła) i wyrosła na układowego lidera Technokracji. Związała przy tym układami dependencyjnymi bratnie państwa technokratyczne, robiąc z nich (często za ich zgodą, bądź na nawet ich wniosek) terytoria podległe i protektoraty. W takiej właśnie dependencji, czyli w Związku Technokratycznych Sektorów Urana, dzieje się akcja. Co do struktury etnicznej, to akurat przy samym Uranie w mojej wizji najwięcej jest osób rosyjskojęzycznych, na drugim miejscu są polskojęzyczni osadnicy (i technokratyczna kasta panująca) z Unii Technicznej, zaś na trzecim szerokopojęci anglosasi. 

 

 

Irytują mnie utwory jak jest jedna super-postać jaka zawsze ma rację genialny plan i zbiera podziw od pobocznych postaci. 

W tym widzę bardzo się zgadzamy.

 

– Ogólnie fajny pomysł na uniwersum, postacie, opowiadanie zdecydowanie na plus :)

 

Bardzo dziękuję! Zachęcam do czytania i komentowania następnych części. Podejrzewam, że za tydzień, dwa, powinien się pojawić “Predyktor i bitwa w chmurach”. Mam nadzieję, że tam również spotkamy się w komentarzach;)

 

 

 

 

 

 

Kwestia wizji.

Zgadza się. Akcja tych pierwszych dwóch opowiadań dzieje się na fikcyjnym(!) księżycu Urana o nazwie Lizander. Wiem, dziwna idea, ale to poniekąd ważne dla całokształtu uniwersum. Może to trochę degradować gatunkowo cykl przenosząc go do science fantasy, ale Uran ma 28 księżycy, plus dobrałem nazwę w zgodzie z resztą jego naturalnych satelit (ich nazwy pochodzą głównie z dzieł Szekspira, zaś Lizander jest postącią ze “Snu nocy letniej) więc póki co jakoś to się rozejdzie po kościach. Poza tym… Seria “Predyktor” będzie trochę baśniowa i nadnaturalna, ale spokojnie, całokształt będzie trzymał się mocno realizmu choćby w kwestii technologii, polityki, wojska i innych tego typu spraw. 

 

– Dobrze pomyślane z tym nowym księżycem. Jak to takie nieco bajkowe i z przymrużeniem oka to nawet pasuje. Nazwa też trafna jak pasuje do szekspirowskiej serii. Chyba nawet padła ta nazwa tylko, nie skojarzyłem, że chodzi o księżyc na jakim dzieje się akcja i myślałem, że to jakieś inne miejsce. 

 

 

Bardzo ciekawe spostrzeżenie, które teraz sprowadziło mi do głowy pomysł może jakichś krótkich przypomnień na początku każdego “odcinka”? Taka jakby retrospekcja, jak w serialu… Pomyślę, bo to byłoby chyba całkiem spoko, tak jak mówisz, dla tych nie na bieżąco.

 

– Dzięki :) Jakieś mini streszczenie na początek mogłoby się przydać. W razie jakby to szło do druku czy co można by je wtedy łatwo wymazać i nie trzeba by edytować całego tekstu. Można też robić gwiazdki/punkty z odnośnikami to minisłownika pod tekstem tak jak to jest w książkach historycznych. W sumie pewnie sam wpadniesz na to co ci najlepiej pasuje :)

 

 

Będzie kontrowersyjnym, to co powiem, ale księżyce Urana nie są niemożliwe do pełnej terraformacji. Akcja dzieje się pod koniec IV wieku trzeciego tysiąclecia, toteż w moim wyobrażeniu wszystko, co dało się już w okolicy naszej gwiazdy sterraformować, w tym uniwersum sterraformowano. Wiadomo, takie rzeczy, jak jasność i wielkość słońca na niebie, długość dnia czy odcień chmur są inne, ale to staram się jakoś subtelnie podkreślać w tekście. Plus chcę żeby, tak jak powiedziałeś, było jednak trochę filmowo;)

 

– Oki, dzięki za wyjaśnienie tych ram uniwersum to pomaga skumać niektóre momenty opowiadania :)

 

 

Faktycznie, jej słowa tutaj to trochę luka fabularna. Wyobrażałem sobie, że okręt nie jest specjalnie szybki w atmosferze itp, zaś nadrabia to pewną stabilnością i jakby dryfowaniem (może jakieś mechanizmy antygrawitacyjne? Hm… Nie jestem zbytnio naukowcem, toteż myślę, że długo nie wpadnę na jasne zasady działania większych machin w tym uniwersum). Z tego względu lot to nie problem, ale już lądowanie takim kolosem na lesie i szybkie poderwanie go w niebo już tak. Plus piraci byli tam przelotem, zobowiązali się zabrać trójkę zbiegów z uwagi na jakieś tam konszachty sprzed lat z Aurorą, ale raczej nie fatygowali by się aż tak, żeby dla nich lądować i tracić czas i środki. 

 

– Co do technikaliów to ja też nie jestem fizykiem ani inżynierem. I tylko ogólnie znam zarys zagadnienia na swój amatorski sposób. Myślę, że jak piszesz to sf bardziej fiction niż science to chyba nie jest to aż tak istotne. Statki po prostu mają reaktor co je napędza i jak działa to latają. 

 

– Ciut bardziej detalicznie to zapewne zależy to od prędkości ucieczki. Ogólnie im masywniejszy glob (niekoniecznie większy) tym silniejsze przyciąganie i aby je pokonać potrzebna jest większa prędkość ucieczki. Tu masz tabelkę dla orientacji jak to wygląda w US: https://pl.wikipedia.org/wiki/Pr%C4%99dko%C5%9B%C4%87_ucieczki

 

– Księżyc Urana zapewne miałby mniejszą prędkość ucieczki niż Ziemia np. dla Ariela to 0,56 km/h gdy dla Ziemi to 11,2 km/h. Czyli pod względem samej prędkości ucieczki po takim księżycu powinno się latać wielokrotnie łatwiej (mniejsze wydatkowanie energii) niż na Ziemi.

 

– Jeszcze może być ważna gęstość atmosfery. Np na Wenus jest strasznie gęsta i ma ok 400*C. A rozmiarowo i gęstościowo to bliźniaczka Ziemi. W opowiadaniu wygląda, że ludzie zachowują się jak w ziemskiej atmosferze więc miałaby pewnie podobny skład i gęstość (nie uzywają masek tlenowych ani skafandrów ciśnieniowych). 

 

– Więc raczej powinno się na tym księżycu latać znacznie łatwiej niż na Ziemi i koszt energetyczny powinien być wielokrotnie mniejszy. Oczywiście jeśli próbować się silić na jakiś realizm bo jeśli nie jest to istotne dla fabuły to nie ma się co tym przejmować i pisz jak ci wygodnie :)

 

– Ogólnie do poruszania się w atmosferze można dzięki silnikom jakie wytwarzają odpowiednio silny ciąg – tak jak u nas rakiety. Wtedy zwykle sa właśnie b.szybkie ale niezbyt zwrotne. Albo dzięki sile nośnej jak u nas samoloty. Jeśli statek miał być ogromny jak w opisie to pewnie latałby dzięki silnikom a nie skrzydłom. Gdyby jednak miał zawisać w powietrzu jak śmigłowiec chyba powinien mieć dysze skierowane na dół aby tak się tam zastopować w powietrzu w jednym miejscu. I znów możesz się też za bardzo tym nie przejmować i uznać, że statki latają jak u nas UFO czyli tak jak chcą i aby to pasowało. Ino wypadałoby być konsekwentnym. 

 

– Mimo wszystko wydaje mi się, że to nie zmienia pierwotnego mojego spostrzeżenia czyli, że energetycznie taniej byłoby wylądowac niż zawisać w powietrzu. I tak musieli zastopować statek aby odebrać gości. Równie dobrze mogli wylądować. Zwłaszcza dziwnie to wygląda jeśli jak mówisz piraci muszą oszczędzać energię. Jak mówię, jeśli chcesz aby nie lądowali idzie to prosto zamienić na inny pretekst do pozostania w powietrzu niż potrzeba oszczędzania energii. Ale to moja opinia tylko jeśli ci pasi tak jak jest to szpoko :)

 

 

Tutaj trafiłeś w dziesiątkę:D Dla mnie przezabawnym jest, że w zamaskowanym na niebie lekkim niszczycielu kosmicznym nagle otwierają się wrota i zamiast jakiegoś drona, teleporta, czy Bóg wie czego, spuszczają zardzewiają klatkę na łańcuchu. Cóż, nie jest to jakoś specjalnie obrazoburcze dla oprawy sci-fi, ale tak, chodziło mi o komizm sytuacji. Dodałbym jeszcze powód fabularny, czyli fakt, że piraci Kuklewicza zdążyli przez lata zapuścić niemiłosiernie Śmiałego II. 

 

– Tak, szpoko jak to ma być groteska i komedia to takie kontrasty są jak najbardziej zrozumiałe i na miejscu :)

 

 

Faktycznie, o radarze zapomniałem. Co do energii, to wyobraziłem sobie, że na tej łajbie są co najmniej dwa reaktory jądrowe (i to takie z IV tysiąclecia!), ale piraci wciąż oszczędzają, na czym się tylko da. Kasę co prawda mają, ale odpowiednie izotopy w niemalże policyjnym państwie niełatwo zdobyć. Co do dział, tych głównych na wieżach artyleryjskich, to akurat one są na Śmiałym II konwencjonalne, z pociskami. 

 

– No radar znamy gdzieś od II WŚ więc pewnie i w takim sf by go znali :) Ale znów, jeśli ci to nie pasi do konceptu to nie musisz się tym kłopotać. Tylko np. co ze scenami na mostku gdzie mógłaby wystąpić jakaś scena z wykrywaniem czegoś na radarze? Zapewne nie każdy by zwrócił uwagę na takie detale i jeśli dobrze się czyta tekst to można przymknąć na to oko. Zwłaszcza jak jest to komedia a nie coś “na poważnie”. Znow kwestia tego na czym ci bardziej zależy. 

 

– A co do izotopów no to cóż… Jak sam piszesz w tekście, że samych replik “Śmiałego” wykonano ze 200 a pewnie jest jeszcze masa innych statków i jeśli one wszystkie napędzane są przez reaktory to wtedy pręty uranowe czy ich odpowiednik powinien być popularny jak u nas stacje benzynowe. Albo mazut w portach (napędza statki). Po prostu te wszystkie statki muszą gdzieś tankować swoje reaktory. Oczywiście to może być kontrolowane przez państwo tak jak i u nas z paliwem czy spirtusem. 

 

 

W tym uniwersum komunizm upadł trochę później, i Układ Warszawski (oczywiście równolegle z NATO) zajął się poważniej i efektywniej kosmosem, niż to miało miejsce w naszej rzeczywistości. W ogromnym skrócie, gdyż te materie wyjaśniam dokładnie w sporawej powieści nad którą pracuję (a która to jest poniekąd bazą fabularną dla tego uniwersum), to jednym z państw powstałych w sterraformowanym wszędzie Układzie Słonecznym była Unia Techniczna, obejmująca parę księżyców Jowisza. Tam przeważającą większość stanowili koloniści polskiego pochodzenia, którzy to już jednak po wiekach są bardziej przywiązani do swych sektorów (główne jednostki administracyjne budujące Unię Techniczną) niż do ziemskiej ojczyzny przodków. Coś na kształt dzisiejszych USA względem Wielkiej Brytanii. Język, powiedzenia, zwyczaje i mentalność niemalże te same, ale żaden Amerykanin nie nazwałby się Anglikiem. 

No, ale wracając. Unia Techniczna w końcu wyrosła na jednego z głównych graczy w Układzie Słonecznym, zdominowała inne państwa przy Jowiszu i Saturnie (bądź je wchłonęła) i wyrosła na układowego lidera Technokracji. Związała przy tym układami dependencyjnymi bratnie państwa technokratyczne, robiąc z nich (często za ich zgodą, bądź na nawet ich wniosek) terytoria podległe i protektoraty. W takiej właśnie dependencji, czyli w Związku Technokratycznych Sektorów Urana, dzieje się akcja. Co do struktury etnicznej, to akurat przy samym Uranie w mojej wizji najwięcej jest osób rosyjskojęzycznych, na drugim miejscu są polskojęzyczni osadnicy (i technokratyczna kasta panująca) z Unii Technicznej, zaś na trzecim szerokopojęci anglosasi. 

 

 

– Ciekawa koncepcja, dzięki za wyjaśnienie. Ale jeśli tam nie mieszkają tylko potomkowie Polaków to może dobrze by było aby w nazwach czy załogach pojawiały się także inne niż typowo polskie zestawy imion i nazwisk. Już sama trójka bohaterów po części zapycha ten slot. Możesz też pomieszać pochodzenie np. polskie i nie-polskie imiona z nazwiskami. I taka załoga piratów to świetna okazja na spotkanie różnych niespokojnych duchów z innych zakątków tego systemu :) Ale to tylko moja sugestia, nic więcej :)

 

 

Chyba nawet padła ta nazwa tylko, nie skojarzyłem, że chodzi o księżyc na jakim dzieje się akcja i myślałem, że to jakieś inne miejsce. 

Nie padła, jeszcze muszę to sobie ogarnąć w głowie wszystko, gdyż właśnie nie byłem pewien czy ta koncepcja jakoś zagra i chciałem poczekać, ale już po publikavji zdałem sobie sprawę, że może być;)

 

W sumie pewnie sam wpadniesz na to co ci najlepiej pasuje :)

Chyba to mini streszczenie będzie optymalne.

 

Oki, dzięki za wyjaśnienie tych ram uniwersum to pomaga skumać niektóre momenty opowiadania :)

 

Nie ma problemu. Jak Cię zaciekawi jakiś wątek, którego akurat nie rozwinąłem zanadto, to pytaj śmiało. Wiadomo, że przez fakt mojego autorstwa, inaczej pojmuję pewne rzeczy, zaś czytelnikowi może umknąć (całkiem zrozumiale) jakieś połączenie faktów czy kontekst. 

 

– Co do technikaliów to ja też nie jestem fizykiem ani inżynierem. I tylko ogólnie znam zarys zagadnienia na swój amatorski sposób. Myślę, że jak piszesz to sf bardziej fiction niż science to chyba nie jest to aż tak istotne. Statki po prostu mają reaktor co je napędza i jak działa to latają. 

 

– Ciut bardziej detalicznie to zapewne zależy to od prędkości ucieczki. Ogólnie im masywniejszy glob (niekoniecznie większy) tym silniejsze przyciąganie i aby je pokonać potrzebna jest większa prędkość ucieczki. Tu masz tabelkę dla orientacji jak to wygląda w US: https://pl.wikipedia.org/wiki/Pr%C4%99dko%C5%9B%C4%87_ucieczki

 

– Księżyc Urana zapewne miałby mniejszą prędkość ucieczki niż Ziemia np. dla Ariela to 0,56 km/h gdy dla Ziemi to 11,2 km/h. Czyli pod względem samej prędkości ucieczki po takim księżycu powinno się latać wielokrotnie łatwiej (mniejsze wydatkowanie energii) niż na Ziemi.

 

– Jeszcze może być ważna gęstość atmosfery. Np na Wenus jest strasznie gęsta i ma ok 400*C. A rozmiarowo i gęstościowo to bliźniaczka Ziemi. W opowiadaniu wygląda, że ludzie zachowują się jak w ziemskiej atmosferze więc miałaby pewnie podobny skład i gęstość (nie uzywają masek tlenowych ani skafandrów ciśnieniowych). 

 

– Więc raczej powinno się na tym księżycu latać znacznie łatwiej niż na Ziemi i koszt energetyczny powinien być wielokrotnie mniejszy. Oczywiście jeśli próbować się silić na jakiś realizm bo jeśli nie jest to istotne dla fabuły to nie ma się co tym przejmować i pisz jak ci wygodnie :)

 

– Ogólnie do poruszania się w atmosferze można dzięki silnikom jakie wytwarzają odpowiednio silny ciąg – tak jak u nas rakiety. Wtedy zwykle sa właśnie b.szybkie ale niezbyt zwrotne. Albo dzięki sile nośnej jak u nas samoloty. Jeśli statek miał być ogromny jak w opisie to pewnie latałby dzięki silnikom a nie skrzydłom. Gdyby jednak miał zawisać w powietrzu jak śmigłowiec chyba powinien mieć dysze skierowane na dół aby tak się tam zastopować w powietrzu w jednym miejscu. I znów możesz się też za bardzo tym nie przejmować i uznać, że statki latają jak u nas UFO czyli tak jak chcą i aby to pasowało. Ino wypadałoby być konsekwentnym. 

 

– Mimo wszystko wydaje mi się, że to nie zmienia pierwotnego mojego spostrzeżenia czyli, że energetycznie taniej byłoby wylądowac niż zawisać w powietrzu. I tak musieli zastopować statek aby odebrać gości. Równie dobrze mogli wylądować. Zwłaszcza dziwnie to wygląda jeśli jak mówisz piraci muszą oszczędzać energię. Jak mówię, jeśli chcesz aby nie lądowali idzie to prosto zamienić na inny pretekst do pozostania w powietrzu niż potrzeba oszczędzania energii. Ale to moja opinia tylko jeśli ci pasi tak jak jest to szpoko :)

No to masz rację. Domyślna przewaga warstwy fiction w “Predyktorze” jakoś mnie tam ratuje przy mojej raczej niewiedzy w tych sprawach, ale mógłbym jednak czasem te sprawy jakoś logiczniej wyjaśniać.

 

Co do spraw okołourańskich księżycy, to wyobraziłem sobie, że są w pełni sterraformowane, również w kwestii ciążenia (może udało się przez wieki zmienić ich masę, czy coś?)

 

Oczywiście to może być kontrolowane przez państwo tak jak i u nas z paliwem czy spirtusem. 

No coś w ten deseń. I o ile na przykład sam zakup nie byłby zawsze kontrolowany i istniałyby swoiste stacje paliwowe, jak wspomniałeś, to mógłby istnieć jakiś weryfikowany regularnie przez państwo dokument, bądź elektroniczny profil “kupca izotopów”.

 

Ciekawa koncepcja, dzięki za wyjaśnienie. Ale jeśli tam nie mieszkają tylko potomkowie Polaków to może dobrze by było aby w nazwach czy załogach pojawiały się także inne niż typowo polskie zestawy imion i nazwisk. Już sama trójka bohaterów po części zapycha ten slot. Możesz też pomieszać pochodzenie np. polskie i nie-polskie imiona z nazwiskami. I taka załoga piratów to świetna okazja na spotkanie różnych niespokojnych duchów z innych zakątków tego systemu :) Ale to tylko moja sugestia, nic więcej :)

Tu się zgodzę połowicznie. Faktycznie przy piratach mógłbym zrobić, tak jak wspomniałeś, ale co do głównych bohaterów to imiona Kosmowoj i Aurora nie są myślę typowo polskie, mimo iż brzmią “polsko”.

A co do mieszania, to w pełni się zgadzam. W “Predyktorze” słabo to rozwinąłem, ale pojawią się jeszcze takie “mieszane” personalia osób. W samym uniwersum mam sporo takich postaci, jednak to głównie w samej powieści, o której wspomniałem, gdzie akcja toczy się w sercu Unii Technicznej, przy szczytach jej władzy (głównie w stolicy). I pomimo, że większość bohaterów mówi po polsku, to charakter stolicy i pewna “pradawność” sektorów przy samym Jowiszu, powoduje jakąś tam mnogość obcobrzmiących nazwisk. Tam do tego jest względny spokój w porównaniu do nowych nabytków technokratycznego imperium, w których w mojej wizji (tak jak przy omawianym Uranie) różnice etniczne są bardziej zarysowane i głoszone przez miejscową ludność ( bardzo uproszczony podział: polskojęzyczni technicy i kadra wojskowa, rosyjskojęzyczni cywile i żołnierze, angielskojęzyczni kupcy i przedstawiciele zagranicy)

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Kwestia wizji.

No to masz rację. Domyślna przewaga warstwy fiction w “Predyktorze” jakoś mnie tam ratuje przy mojej raczej niewiedzy w tych sprawach, ale mógłbym jednak czasem te sprawy jakoś logiczniej wyjaśniać.

 

– Szpoko, możesz pooglądać jakieś popularnonaukowe kanały na yt “o kosmosie” to może nie od razu trafisz na konkretne zagadnienie ale omawiają w przystępny sposób różne aspekty kosmosu. Jak się ogląda je regularnie powstaje w końcu w głowie baza wiedzy o kosmosie. Przynajmniej na takim amatosko-hobbystycznym poziomie. 

 

 

Co do spraw okołourańskich księżycy, to wyobraziłem sobie, że są w pełni sterraformowane, również w kwestii ciążenia (może udało się przez wieki zmienić ich masę, czy coś?)

 

– W skali całego globu? No nie wiem jak to by mogło wyglądać. Tak pi x oko siląc się na realizm. A jeśli się nie silić mogą być jakieś generatory grawitacji czy coś w ten deseń. Albo całkiem fantazyjnie jakaś mała, czarna dziura w głębi globu. 

 

– Z małymi globami jak księżyce planet jest kilka problemów przy terraformacji. Zwykle są z lodu lub innych lekkich materiałów – rzadko są skaliste. A więc najczęściej nie mają płynnego jądra tak jak np. Ziemia. A więc nie mają geodynama jakie wytwarza magnetosfery jaka chroni przed promieniowaniem kosmicznym. “Przy okazji” raczej nie ma co liczyć na istnienie biegunów magnetycznych. Jeśli księżyc jest blisko gazowego giganta może liczyć, że schroni się chociaż częściowo w jego magnetosferze co powinno chronić do jakiegoś stopnia przed promieniowaniem. 

 

– Druga sprawa to niskie ciążenie. Dobrze zobrazowane prędkością ucieczki. Na Ziemi wynosi 11,2 km/s, na Arielu 0,56 km/s a na Marsie 5,0 km/s. I zwróć uwagę, że na Marsie atmosfera jest ale bardzo rozrzedzona w porównaniu do ziemskiej to prawie jej nie ma. Właśnie dlatego, że wiatr słoneczny z braku magnetosfery powoli wywiewa czątki atmosfery w przestrzeń. A z powodu mniejszego przyciągania są one słabiej związane ze swoją planetą niż np. na Ziemi więc łatwiej je wywiać. Podobnie z cieczami na powierzchni tylko są gęstsze i cięższe to wolniej to trwa. W mniejszych globach ten proces “osuszania” byłby jeszcze szybszy. W kosmicznej skali oczywiście :)

 

– Ale to tylko tak mi się wydaje, nie jestem astronomem. Możesz o to w razie potrzeby popytać gdzieś na forach astronomicznych czy naukowych, pewnie tam będą lepiej zorientowani. O ile to potrzebne. Bo ja to mówię jako ciekawostkę, jak piszesz raczej bajkowo to w sumie ta cała fizyka nie jest aż tak potrzebna :)

 

 

 

No coś w ten deseń. I o ile na przykład sam zakup nie byłby zawsze kontrolowany i istniałyby swoiste stacje paliwowe, jak wspomniałeś, to mógłby istnieć jakiś weryfikowany regularnie przez państwo dokument, bądź elektroniczny profil “kupca izotopów”.

– Pewnie tak. Myślę, że najlepszym analogiem byłyby nasze morskie statki. No wiadomo, że do “tankowania” potrzebna jest cała portowa infrastruktura a nie dosłownie stacja benzynowa. Zwykle państwa lubią mieć nad tym jakąś kontrolę ale i tak jest szara strefa. Jak choćby obecnie nie do końca legalny handel rosyjską ropą tzw. flota duchów. Robi się to przez różne przepompowywanie ropy w portach i na pełnym morzu aby jbc to nie była objęta embargiem ropa. W sf coś podobnego można pomyśleć z handlem prętami uranowymi, jakieś lewa nadprodukcja u fabryk albo “spisanie na złom” prętów jakie są złomem tylko teoretycznie itd. Się pomyśli to pewnie coś się wymyśli :)

 

 

 

Tu się zgodzę połowicznie. Faktycznie przy piratach mógłbym zrobić, tak jak wspomniałeś, ale co do głównych bohaterów to imiona Kosmowoj i Aurora nie są myślę typowo polskie, mimo iż brzmią “polsko”.

A co do mieszania, to w pełni się zgadzam. W “Predyktorze” słabo to rozwinąłem, ale pojawią się jeszcze takie “mieszane” personalia osób. W samym uniwersum mam sporo takich postaci, jednak to głównie w samej powieści, o której wspomniałem, gdzie akcja toczy się w sercu Unii Technicznej, przy szczytach jej władzy (głównie w stolicy). I pomimo, że większość bohaterów mówi po polsku, to charakter stolicy i pewna “pradawność” sektorów przy samym Jowiszu, powoduje jakąś tam mnogość obcobrzmiących nazwisk. Tam do tego jest względny spokój w porównaniu do nowych nabytków technokratycznego imperium, w których w mojej wizji (tak jak przy omawianym Uranie) różnice etniczne są bardziej zarysowane i głoszone przez miejscową ludność ( bardzo uproszczony podział: polskojęzyczni technicy i kadra wojskowa, rosyjskojęzyczni cywile i żołnierze, angielskojęzyczni kupcy i przedstawiciele zagranicy)

 

– No tak Aurora to dość uniwersalne imię a Kosmowoj to nie słyszałem wcześniej. Po prawdzie to tylko moja uwaga nt. imion i nazw więc nie musisz się tym tak przejmować, ot rzuciło mi sie to w oczy to powiedziałem i tyle. :)

 

 

– Ale to tylko tak mi się wydaje, nie jestem astronomem. Możesz o to w razie potrzeby popytać gdzieś na forach astronomicznych czy naukowych, pewnie tam będą lepiej zorientowani. O ile to potrzebne. Bo ja to mówię jako ciekawostkę, jak piszesz raczej bajkowo to w sumie ta cała fizyka nie jest aż tak potrzebna :)

Coś tam poszperam na pewno.

 

W sf coś podobnego można pomyśleć z handlem prętami uranowymi, jakieś lewa nadprodukcja u fabryk albo “spisanie na złom” prętów jakie są złomem tylko teoretycznie itd. Się pomyśli to pewnie coś się wymyśli :)

Ciekawa i na moje całkiem logiczna wizja.

 

a Kosmowoj to nie słyszałem wcześniej.

Nic dziwnego, bo jest mojego autorstwa. Choć myślę, że jego zdrobnieniem mógłby być Wojtek ;)

 

Po prawdzie to tylko moja uwaga nt. imion i nazw więc nie musisz się tym tak przejmować, ot rzuciło mi sie to w oczy to powiedziałem i tyle. :)

Uwaga jest jak najbardziej słuszna, toteż szybciej objawie postaci z mieszanymi nazwiskami (które to często pochodzić będą z fabuły powieści), ale na wszystko przyjdzie czas.

 

 

 

 

 

 

 

Kwestia wizji.

'No raczej, że się nie spieszyłam' – Gramatyka. 'No raczej się nie spieszyłam' lub 'No jasne, że się nie spieszyłam_.

Jest jakiś pomysł. Jest akcja. Jest nawet całkiem bogate słownictwo (już rzadka "przypadłość"). Ale na Boga ! Skąd to zadęcie ? Czemu ma służyć używanie wyszukanych słów (zresztą nie zawsze zgodne z ich znaczeniem). Wygląda to tak, jakbyś chciał komuś (komu ?) zaimponować (rzekomą ?) erudycją. O pisarzu najlepiej świadczy język bogaty, ale nie przeładowany napuszonymi sformułowaniami. No i troszkę błędów. Przykłady :

"Po jej OGACONEJ twarzy … . ". Co to jest ogacona twarz ? Ogacony to ocieplony (słomą, mchem lub t.p.).

"Ledwo CO widać". Poprawnie – ledwo widać. Ledwo co to po prostu niedawno.

"W gęstym podszycie lasu …". Mamy podszycie lasu, więc w gęstym podszyciU lasu…

"starał się jakOby spojrzeć …". Powinno być "jakby". "Jakoby" to spójnik podający w wątpliwość tezę. Np. "Udawał niewiniątko, twierdząc JAKOBY w tym czasie przebywał za granicą".

"Poza cichym … skrzypieniem drzewostanu …". Drzewostan to zbiorowisko drzew pokrywające pewien obszar. Nabpewno słyszał dźwięki wydawane przez cały drzewostan ? Po co tu owo zbiorowisko ? Czy nie wystarczyłoby skrzypienie drzewa lub drzew ?

"Na żaden doskonały plan nie wpadnę …". Na plan się nie wpada. Wpada się na pomysł. Plan się wymyśla, obmyśla, opracowuje, układa …

"Odłamki DRZEWOSTANU przestały …". J.w.

"Z pomocą Pawełka pchnął ciężki odrzwia … ".  SJP – konstrukcyjne ujęcie otworu drzwiowego. Nie wystarczyłyby drzwi ?

Itd itp. 

Ale ogólnie nieźle. Trzymaj się i nie odpuszczaj.

 

 

SPW 

 

Witam i dziękuje pięknie za komentarz. Z większością Twoich uwag się zgadzam, ale są wyjątki. Oto one;

 

Wygląda to tak, jakbyś chciał komuś (komu ?) zaimponować (rzekomą ?) erudycją.

Nikomu nie chcę niczym imponować. Owe “wyszukane” słowa mają na celu pewne ożywienie tekstu, poprzez wzmocnienie barwności warstwy językowej. Do tego często lepiej oddają one znaczenie pewnych rzeczy, niż ich popularniejsze synonimy. Czy czasem wychodzi dziwnie i przekoloryzowanie? Cóż, zakładam, że tak.

 

"Po jej OGACONEJ twarzy … . ". Co to jest ogacona twarz ? Ogacony to ocieplony (słomą, mchem lub t.p.).

Spotkałem się z “ogaconą twarzą” w paru klasykach literatury. Być może to archaizm.

 

Mamy podszycie lasu, więc w gęstym podszyciU lasu…

Mamy podszyt lasu. Miejscownik l. pojedynczej tego słowa to właśnie “w podszycie”

 

"Poza cichym … skrzypieniem drzewostanu …". Drzewostan to zbiorowisko drzew pokrywające pewien obszar. Nabpewno słyszał dźwięki wydawane przez cały drzewostan ? Po co tu owo zbiorowisko ? Czy nie wystarczyłoby skrzypienie drzewa lub drzew 

Ponieważ właśnie owo zbiorowisko skrzypiało. Nie rozumiem zbytnio tej uwagi To tak, jakbyś wolał, żebym napisał np. “blask domów” zamiast “blask miasta”. No cóż, tutaj to chyba kwestia gustu. 

"Odłamki DRZEWOSTANU przestały …". J.w.

Teraz jednak się zgodzę, faktycznie to zgrzyta. Mogłem właśnie tutaj dać “odłamki drzew”.

 

"Z pomocą Pawełka pchnął ciężki odrzwia … ".  SJP – konstrukcyjne ujęcie otworu drzwiowego. Nie wystarczyłyby drzwi ?

SJP – 3. «duże lub zabytkowe drzwi»

 

Ale ogólnie nieźle. Trzymaj się i nie odpuszczaj.

Chociaż tyle. Dzięki jeszcze raz:)) Odpuścić nie odpuszczę, obiecuję.

 

 

 

 

 

 

Kwestia wizji.

Nowa Fantastyka