Wiatr wciąż przetaczał jasnobłękitne obłoczki po licznych rozpadlinach biegnących w poprzek łagodniejszego stoku wielkiego płaskowyżu zajmowanego przez kompleksy składające się na Kombinat Szósty. Zęby ostrych, czarnych skał wystawały z warstw piachów i żwirowych łach porośniętych gdzieniegdzie szarawymi krzaczynami. Niżej, w oddali, zejście do doliny odgradzała od cyjanowego, wieczornego nieba ciemna kreska prastarego boru. Jego krańce ginęły gdzieś w wirach błękitnych mgieł. Nadinżynier Kosmowoj Ostatek w milczeniu przyglądał się strzępkom soczyście czerwonej peleryny, coraz to bardziej roznoszącym się w następnych jego podmuchach po kamienistej łące pokrytej różowawymi trawami. Nagle, zza jego pleców, dobiegł szybki, rytmiczny zgrzyt podkutych kamaszy na żwirze. Przybiegł Łukasz, który widać uznał, że jest już dostatecznie bezpiecznie, by wyściubić w końcu nos zza skalnej kryjówki ulokowanej na pobliskiej grani.
– Jasny gwint… – syknął z uznaniem młody technik. – Ale ich pan rozwalił… I to wszystko Gwardia Dyrektorska! Oni ponoć są niezniszczali!
– Mhm… – mruknął na odczepnego nadinżynier, dalej kontemplując widok pobojowiska. Ciała gwardzistów w nadwęglonych pancerzach walały się pomiędzy zwałami skwierczącego sprzętu i strąconych aerodronów. Z kilku rozerwanych kabli strzelały iskry rozświetlając co rusz od środka kłęby ciemnoszarego dymu. Nos drażnił fetor spalonego mięsa i stopniałych polimerów. Krew kapała z otwartych czaszek na skały, gdzieniegdzie formując się jeszcze w różowe, paskudnie gładkie i szkliste, skrzepy ściętych białek.
– Niezniszczalni to są ichniejsi ferumici… No i predyktorzy. – Ostatek klepnął Łukasza w ramię.
– Oby miał pan rację. Bo przed nami raczej ciężka przeprawa. Hm… Swoją drogą, kim był ten facet w pelerynie? Widziałem was z oddali. Wyglądało to z daleka na iście epickie starcie! Zupełnie, jak w kronikach fabularyzowanych! Dalej nic nie widziałem, bo podniosła się kurzawa.
– Rekieter Jacek Cychiewicz.
– To ten? Trzeci zastępca? Myślałem, że jest pułkownikiem.
– Awansowali go na rekietera. No, ale długo, to się awansem nie nacieszył. Wybuchł.
– Co? Jak to wybuchł? – Łukasz aż rozdziawił usta.
– No, normalnie. Walczyliśmy na predykcję, a on nagle wybuchł. Nie wiem… Nic po nim nie zostało. No, prawie nic. Wybuchł, albo to ja go wysadziłem? Sam nie wiem. Zresztą… Czy to teraz takie ważne?
– Heh… – prychnął Łukasz drapiąc się po czuprynie. – To w ogóle możliwe?
– Na to wygląda.
Chwilę stali obok siebie w milczeniu patrząc na pogorzelisko. Nie musieli nic więcej mówić, by wiedzieć, że myślą o tym samym. Zrozumieli, że decyzja, którą podjęli, mimo, iż od początku iście krnąbrna i skazująca ich na zgoła samobójczą eskapadę, stała się ostateczna właśnie w tamtej chwili.
– Tam! Niech pan spojrzy! – niemalże zakrzyknął w końcu Łukasz, wskazując ręką za odległą krawędź południowego zbocza. Tam, daleko w oddali, poprzez kurtyny niebieskich mgieł poruszał się slalomem w ich stronę nieduży, bladoczerwony ognik.
– Aerodron? – zapytał Łukasz. – Zdążyli wezwać wsparcie?
– Nie. Za mały, plus kolor światła się nie zgadza. To chyba Aurora… Nie wiem, gdzie była, ale chociaż tyle dobrego, że w końcu się pojawiła. Dobra. Dawaj racę! Mam nadzieję, że nie zgubiłeś jej na tamtych kamlotach?
– Nie, nie, chwila… – Łukasz zaczął obmacywać niebieski uniform. – O jest! Mam!
Młody technik wyciągnął zza pazuchy, po czym podał nadinżynierowi małą, lśniącą rakietnicę. Ostatek wziął ją w lewą rękę, po czym z goła nonszalancko wymierzył nią w niebo nad głową mrużąc przy tym jedno oko. Rozległo się wdzięcznie donośne pyknięcie i raca szumiąc poszybowała łukiem w wieczorne niebo. Świeciła na biało oślepiającym, nieregularnym płomieniem.
– Raczej zobaczy – z przekąsem stwierdził nadinżynier.
– Chyba już zobaczyła – dodał Łukasz. Rzeczywiście, zbliżający się z południa, zygzakujący po niebie czerwonawy płomyczek zatrzymał się na moment wisząc w powietrzu, jakby w zawahaniu, po czym skorygował kierunek lotu, by lecieć już znowu prosto w ich stronę.
– Rozejrzyj się po okolicy. Może znajdziesz coś, co nam się jeszcze przyda. Poszukaj przede wszystkim nośników z meldunkami.
– Robi się! – poinformował z uśmiechem chłopak, po czym pobiegł w stronę rozbitego, gwardyjskiego aerolotu. Kosmowoj zaś obserwował dalej bacznie światełko, które w końcu, po pięciu minutach zygzakowego lotu, przeobraziło się w lecącą na sile odrzutowego plecaka, dobrze już widoczną na tle wciąż jeszcze bladego nieba postać. Rzeczywiście, była to Aurora, która zatoczyła jeszcze dwa spore kółka, by łagodniej podejść do lądowania, po czym zawisła kilka metrów w powietrzu tuż przed predyktorem. Bladoczerwony ogień z rzędów dysz na jej nogach i rękach począł przygasać i wreszcie Aurora płynnie zeskoczyła z eteru na ziemię.
– Nie spieszyłaś się za nadto – wytknął jej spóźnienie Kosmowoj.
– Ciebie też miło widzieć, panie starszy. – Zdjęła toporne, ciemne gogle, przetarła czoło i wydęła wargi w geście oburzenia. – No raczej, że się nie spieszyłam! Co żeś sobie, dziadku, myślał? Że wejdę z marszu, to znaczy, z lotu, w tę całą drakę? Wszędzie pełno szarych i czerwonych! Lasery z kilometrów było widać!
– No, czerwonych jest już trochę mniej… Pokój ich duszom. – Predyktor skinieniem wskazał na rozpościerające się za nim pobojowisko.
– No, no… – mruknęła z uznaniem Aurora, jednak starała się nie patrzeć na rozdęte od poparzeń truchła żołnierzy Gwardii Dyrektorskiej. Odgarnęła ręką złote włosy. Po jej ogaconej twarzy przebiegł słabo maskowany strach. Ostatek postanowił wykorzystać nastrój chwili;
– Gdzie nasz transport? – zapytał rzeczowo patrząc jej w oczy.
– „Nasz”? To ilu was, cholera, jest?
– Dwóch. Łukasz w końcu się zdecydował.
– Korweta leciała zgodnie z planem. Powinna gdzieś tu być.
– No i jest. Tam. – Ostatek wskazał ręką na dymiące, czarne cielsko wraku zalegające na pagórku jakieś siedemset metrów na zachód. – Zestrzelona i spalona. Gwardia ją przechwyciła, jeszcze zanim wyszliśmy z korytarzy Kombinatu.
– Cholera… – Podrapała się po skroni. – Ktoś przeżył?
– Nie.
– Skąd wiesz? – warknęła.
– Po prostu, wiem.
– Ja pierdolę… Aha. Byliście tam, sprawdzaliście?
– Nie mieliśmy jakoś okazji, wiesz? – Predyktor zmarszczył gniewnie czoło. – I czasu też jakoś za wiele nie mamy. A, no i jakbyś jeszcze nie zauważyła, to mieliśmy bliskie, i raczej niezbyt przyjemne, spotkanie z siłami porządkowymi miejscowego rekieteratu. – Ostatek trącił czubkiem kamaszy walający się opodal niego czerwony, metalowy hełm.
– Lecę do przemytników, może jeszcze, psia krew, żyją… – już miała chwycić za sterownik plecaka odrzutowego przymocowany egzoszkieletem do prawego przegubu, jednak Ostatek chwycił ją za rękę na wysokości łokcia.
– Miałaś załatwić transport, to go nam załatwisz – rzekł predyktor zgoła potulnie, choć stanowczo.
– No i załatwiłam! Moja wina, że załatwili ich gwardziści?!
– I kogoś ty wynajęła? Nie mogli się bronić chociaż przez te głupie kilkanaście minut?!
– To przemytnicy, nie najemnicy! – odburknęła.
– To trzeba było załatwić najemników! – krzyknął.
– Wiesz co, majster? Mnie tu już w ogóle nie powinno być.
– O nie, nie, nie… – Kosmowoj uśmiechnął się zacieśniając uścisk. – Obiecałaś nam transport poza księżyc, to załatwisz nam transport poza księżyc. I nigdzie nie odlecisz, dopóki nie wejdę na pokład czegoś, co przeżyje start, lot i lądowanie. Bo z tą korwetą, to się, babo głupia, nie popisałaś!
– Słuchaj, dziadu. – Tym razem spojrzała mu prosto w oczy. – Sprawdzę, co u tamtych i stąd spierdalam. Was już mam w dupie. – Szarpnięciem uwolniła się z uścisku predyktora.
– Mocne słowa, jak na kogoś, tak szczelnie zakutanego w elektronikę. I to jeszcze tak tandetną… – Kosmowoj spojrzał z politowaniem na jej bark, z którego w tym samym momencie strzelił nieduży snop iskier. Aurora odskoczyła na bok jak oparzona i sapiąc ze złości mierzyła Ostatka nienawistnym spojrzeniem. W tej samej chwili z głębin zadymionego pobojowiska przybiegł Łukasz;
– O, cześć Aurora! Jak leci?
– Dobrze, dzięki, że pytasz, młody. A u ciebie?
– Nigdy nie było lepiej, ha! Wreszcie coś się dzieje!
– Masz te meldunki? – zapytał swego ucznia Kosmowoj.
– Niestety… Wszystko powypalane. To co teraz robimy?
– Aurora poleci sprawdzić, czy ktoś z naszej niedoszłej podwózki przeżył. My weźmiemy z aerolotu nadajnik rdzeniowy i do niej dojdziemy. Potem zejdziemy w głąb doliny, w las i w ukryciu złapiemy głębokim kanałem jakiś transport.
– Jasne! To już coś! – na głos ucieszył się Łukasz.
– Tylko się pospieszcie… – burknęła Aurora.
– Pamiętaj, dobrze będę cię stąd widział – szepnął do niej predyktor, gdy ustawiała się do startu. Kobieta nie odpowiedziała, tylko odpaliła plecak i poszybowała w stronę wraku.
– Pomoże mi pan? Ledwo co widać w tych skwarkach i popiołach! – Łukaszowi wciąż dopisywał humor. Widać wizja nie aż tak odległego sukcesu pierwszego etapu przedsięwzięcia obudziła w nim nowe siły i szczery zapał.
– Jasne. Za długo tu już stoję. Chodźmy.
Młody technik podreptał przodem. Za nim ruszył predyktor, który jednak na moment przystanął jeszcze, by odwrócić się i złapać wzrokiem ostatnią falującą czerwoną połać peleryny zaczepioną na jakichś powyginanych prętach. Resztę skrawków wiatr porwał już w ciemne rozpadliny.
* * *
Cała trójka siedziała w półmroku w gęstym podszycie lasu, jakieś dwa kilometry w głąb doliny. W napięciu przykucnęli nad zdezelowanym, choć jeszcze sprawnym nadajnikiem rdzeniowym. Na ich zawzięte twarze padał błękitny blask lampki podręcznej postawionej na ziemi, którą Łukasz znalazł jeszcze pośród trupów.
– To był ten wasz genialny plan? Co to, kurwa, jest? Harcerstwo?! Może rozpalimy ognisko i zaśpiewamy „Odę do Postępu”? Widzicie sami, wszystko zakłócają, i to dość skutecznie – syknęła Aurora.
– I co? Bez sensu to tutaj taszczyliśmy, czy jak? – zirytował się, w sumie, to raczej sam na siebie, Kosmowoj.
– Na to wygląda… I nie powiesz mi, dziadku, że to znowu moja wina! – Pośredniczka wygrażała palcem.
– Dobra, dobra, nie gorączkuj się. Trzeba pomyśleć…
– W końcu znajdziemy lukę w blokadzie i coś złapiemy – wyraził swe nadzieje Łukasz bez przerwy manipulując jednym z pokręteł.
– A może znów, panie starszy, spróbujesz zaczarować odbiornik tymi swoimi nadludzkimi mocami? – prychnęła Aurora do Ostatka.
– Już ci mówiłem, to tak nie działa.
– A jak działa? Jakoś czerwonych potrafiłeś zdalnie usmażyć!
Predyktor przewrócił oczami.
– Pan nadinżynier ma rację – poparł swego mentora Łukasz. – To nieco inny rodzaj zależności predykcyjnej, o wiele mniej podatny na ingerencję, nawet bezpośrednią. A zresztą… I tak nie mamy kabla.
– No właśnie! Dzięki, Łukasz.
– No to co, czyli chuj, tak? – Aurora klepnęła się w kolana. – Super. Świetnie. Dobrze. To będziemy tu sobie siedzieć nad tym rzęchem i czekać, aż nas wytropią i wystrzelają.
– Nie, raczej nie wystrzelają. Procedury przewidują… – zaczął Łukasz, ale urwał, gdy Aurora przeszyła go wściekłym spojrzeniem.
– No nie! Tak to nie, kurwa, nie! – zawył predyktor. Pozostała dwójka spojrzała na niego zaskoczona. Ręce mu się trzęsły, zupełnie, jakby szukał potencjalnego obiektu, na którym mógłby wyładować furię. Sapał chwilę, aż wreszcie prawą dłoń złożył w kułak i przywalił nim z całej siły w górną pokrywę nadajnika. Ten zapiszczał przeciągle i umilkł. Nikt nie zdążył nic powiedzieć, gdy nagle z głośniczków dobiegł świergot spikera Kanału Piątego. Aurora i Łukasz rozpromienieli. Predyktor zaś dalej kipiał irytacją;
– No, czyli nic nie zagłuszali. Wina leżała w tym ustrojstwie. Dobra, a teraz bez zbędnych ceregieli – rzekł wstając. – Ty Aurora, wiesz co robić. Łukasz, ty stój obok i bądź czujny. Ja idę zapalić. Wziąłeś dla mnie te pety?
– Tak, tak. – Łukasz wyciągnął z dolnej kieszeni uniformu paczkę czerwonych galaktycznych i podał ją predyktorowi.
– Dzięki. Tylko bez numerów – zwrócił się do Aurory. Ta nie odpowiedziała, tylko wyciągnęła wyświechtany notes z rzędami jakichś cyfr i imion.
– No, to zobaczymy, kto odbierze – mruknęła.
– Będę przy strumieniu. Tam ich skierujcie, jest w miarę płasko.
Kosmowoj odpalił papierosa i oddalił się między drzewa. Szedł krótką chwilę w stronę podłużnej, przybrzeżnej polany ciągnącej się wzdłuż potoku przepływającego nieopodal miejsca ich doraźnej kryjówki. Przysiadł wreszcie na starym, zwalonym dębie na granicy gęstwiny. Omiótł wzrokiem niebo. Gwiazdy lśniły nad lasem o wiele mocniej, niż nad zanieczyszczonym mrowiami sztucznych świateł Kombinatem Szóstym. Większą część nocnego nieba ponad linią drzew po drugiej stronie strumienia zakrywała powierzchnia dobrze już widocznego Urana. Wielkie, jednolite koło w kolorze kremowego cyjanu nierealnie ziało na tle czarnego jak smoła nieba, rzucając poblask na zawieszoną w jego pobliżu luźną garść księżycy. Kosmowoj zmrużył oczy patrząc w stronę dwóch największych, ciemnawych kul. Szarawą powierzchnię Tytanii znaczyły widoczne, choć niezbyt jasne światła miast. Kawałek dalej, na nieco mniejszym Oberonie, widać było mozaikę chmur w przeróżnych odcieniach szarości. Gdzieś poniżej majaczył jeszcze Umbriel, był jednak z takiej odległości niewielką kulką, nieco tylko jaśniejszą od czarnego nieba. Przestrzenie między tymi większymi satelitami wypełniała spora garstka tych mniejszych, tak małych, że nie mogąc przybrać w oczach odległego obserwatora kulistej formy, jawiły się mu w formie przerośniętych niby-gwiazd, których niesamowity, cyjanowy blask rozpościerał się wokół w nich na czerni nieba długimi, cienkimi ramionami. Niewidoczna reszta księżycy Urana schowana była za nim, pod drugiej stronie, gdzieś daleko w odmętach zimnych i nieprzeniknionych sfer planety. Ten niezmienny w swym repertuarze, kosmiczny teatr marionetek, w którym lalkami było dwadzieścia osiem księżycy, poruszanych na sznurkach swych orbit przez lalkarza-Urana, wprawiał zawsze Kosmowoja w ten sam specyficzny nastrój, będący połączeniem zrozumiałego zachwytu i błogości. Doznania te, nie były jednak tylko rodzajem ludzkiej afekcji ku odwiecznemu i bezsprzecznemu pięknu kosmicznych krajobrazów, a zakrawały raczej na pewne napawanie się predyktora Ostatka porządkiem, którego nie zmącą nigdy żadne nieporozumienia, hece, czy tragedie i który, przynajmniej z pozycji ludzkiego pojmowania czasu, będzie trwał wiecznie. Tamtej nocy jednak stary Kosmowoj patrzył na urańskie satelity nie tyle z pobudek estetycznych, czy egzystencjalnych, co bardziej z czysto pragmatycznych.
– Dokąd lecieć… Gdzie się udać… – mruczał pod nosem ćmiąc papierosa, którego w zamyśleniu nie odrywał nawet od ust. Pomarszczona ręka bez drżenia zastygła przed ściągniętymi ciasno wargami. Odruchowo wypuszczał co rusz kłębki dymu, nie odrywając wzroku od lśniącej kaskady księżycy. Podświadomie starał się jakoby spojrzeć pod ich szare atmosfery, starał się wejrzeć w ich naturę. Prześwietlić domy, ulice, kombinaty i centrale. Z wyprzedzeniem poznać rządzące tam układy sił, tych małych i tych dużych.
– Paleta możliwości… – westchnął na ślepo gasząc papierosa na korze martwego dębu. Rozłożył się wygodniej na masywnym drzewie wyciągając nogi i zakładając ręce za głową. Dalej parzył w niebo nad drzewami za strumieniem, choć już ze słabnącym zadumą.
„Chrzanić to”, pomyślał w końcu. „Na żaden doskonały plan nie wpadnę. A nawet jakbym coś już zaplanował, to i tak muszę się dostosować do możliwości oferowanych przez następny, zapewne znowu felerny, transport ściągnięty przez tę wariatkę. A zresztą… Czy destynacja jest znowu, aż tak ważna? Wszędzie jest przecież tak samo.”
– Tak samo… – wtrącił się na głos w swój wewnętrzny monolog. Dalej leżąc zamknął powoli oczy.
„Ci sami ludzie, te same miejsca, te same rozmowy, bzdety, ceregiele i te same wydarzenia. Zmienia się tylko oprawa. Tak… Oprawa wizualna. Ludzie różnie wyglądają, budynki są inaczej ulokowane, zmienia się pogoda. W rozmowach padają różne słowa, które właściwie to jednak różnią się tylko brzmieniem, a nie samym znaczeniem. Jedyne pocieszenie, że wszystko to jest tłem. Kwestią drugorzędną, zewnętrzną, w gruncie rzeczy nieważną. Jak śnieg na gałęziach, który pojawia się i topnieje, a drzewa stoją dalej. Ach… Gdyby tak zrzucić raz na zawsze ten śnieg, który chyba za którymś razem zapomniał się na mnie roztopić. Zakwitnąć finalnie i wyszumieć się na wietrze zdarzeń. Ba! Samemu stać się tym wiatrem zdarzeń! Owiewać sobą, co tylko się da! Wyrwać się z błędnego koła topnienia i krzepnięcia realiów, które nas krępują… Tak! To byłoby coś.”
– Inaczej; to będzie coś! Będzie, bo jestem predyktorem, i uciekłem skorumpowanej, przygłupiej bezpiece! – oznajmił uroczyście Kosmowoj Ostatek, a jego głos odbił się echem pomiędzy drzewami ściany lasy wyznaczającej kres polany. Potem ziewnął potężnie. Ile to już nie spał? Dobę? Trzydzieści godzin? Czterdzieści? Coś koło tego. Spojrzał w stronę gęstwiny, za którą kilkaset metrów dalej w głąb lasu Łukasz i Aurora próbowali złapać przy pomocy nadajnika rdzeniowego jakiś niewidoczny dla władz księżycowych środek transportu.
„Nie wstaję. Nie dam rady. Utnę komara i pójdę do nich za równe pół godziny. Aż nastawię w mózgu budzik. I tak pewnie nikogo do tego czasu nie załatwią. No, ale najpierw zapytam. Na wszelki wypadek”
Podniósł nieznacznie tułów i podparł się ramieniem, po czym spojrzał w stronę kryjówki pozostałej dwójki zbiegów. Zmarszczył czoło i spiął kark. Starał się rozluźnić gałki oczne, tak, by zobojętnić maksymalnie wzrok i nie patrzeć na nic ostro.
– Zielony… Czerwony… Zielony… Czerwony… Zielony… Czerwony – wyszeptał. Pomiędzy słowami robił dwusekundowe pauzy. Gdy skończył, zamknął oczy i oczyścił umysł, nastrajając go jednocześnie na wzmożone odbieranie szeroko pojętych sugestii. Odczekał jakieś pięć sekund i przyszła odpowiedź;
„Czerwony”, powiedziała mu wyraźnie jaźń gdzieś pod czaszką.
– No, to dobranoc… – westchnął błogo i przewrócił się na bok. – Poł godziny. Trzydzieści minut.
Kosmowoj zasnął, gdy tylko skończył wymawiać ostatnią sylabę. Cienkie dwa paski podskórnych diod po obu stronach jego karku zalśniły lekkim, niebieskawym światłem. Błogie rozluźnienie ogarnęło całe napięte do tej pory starcze ciało. Chłodny wiatr omiatał rozgrzane biegiem i nerwami członki. Pod powiekami mu wreszcie zajaśniało. Ciche dudnienia rozbrzmiewały przez chwilę w jego uszach, jednak zaraz ucichły. W ich miejsce pojawił się cichy, ledwo słyszalny i miarowy szum fal. Dobiegał gdzieś z oddali, zza złota świetlnych kurtyn i srebrzystości powidoków. Kosmowoj wiedział, że śni, ale robił, co mógł w swym predyktorskim umyśle, by o tym zapomnieć. Coś jednak wyraźnie nie pozwalało mu zjednać się z tą ścianą światła, coś zgrzytało pomiędzy trybami myśli, połączeniami neuronów wspomaganych implantami. Coś blokowało właściwą kolej kaskadowych reakcji w chemii jego mózgu. Nie mógł tam wejść. Mógł tylko patrzeć na blask i słuchać szumu fal, który wydawał mu się brzmieć zupełnie, jak zza szyby w portowej kawiarni. Postarał się zbliżyć do świetlistej tafli, wychylić i spojrzeć z bliska na te niepojętą barierę. I rzeczywiście, oto przed oczami umysłu stanęła mu kawiarniana szyba. Zza niej zamajaczyła na chwilę linia błękitnej wody i białe kłęby fal załamujących się na jej powierzchni, jednak i w końcu ten krajobraz uleciał gdzieś w dal, jakby uciekając przed jego łapczywym wzrokiem. Szyba zmieniła się nagle w zmatowiałe lustro, w które łapały się świetlne rozbłyski wciąż tańczące dookoła widzialnego zakresu predyktorskiego snu. Z tafli przed nim wyłonił się on sam, młodszy o dobre kilkadziesiąt lat. Pukle kasztanowych włosów spadały na wydatny łuk brwiowy, pod którym lśniły jak lód w słońcu srebrne oczy, zarazem przedziwnie reflektując złapane w ich toń rozbłyski z zewnątrz. Jego miraż uśmiechał się przyjaźnie, choć bez wątpienia krnąbrnie, zaś zaciśnięta, wydatna żuchwa zdradzała zawziętość. Nad skośnymi, figlarnymi brwiami widać już było pierwsze zmarszczki, choć raczej nie ze starości. Mundur techniczny był w odbiciu jakby bardziej niebieski, zaś zarysy dystynkcji i baretek jakoś dumniej na nim lśniły. Nie widział siebie jednak ani w całości, ani zbyt dokładnie, gdyż widmo okolone było jeszcze ostrzejszymi rozbłyskami i rozmyciem, niż samo senne otoczenie. Popatrzył sobie jeszcze chwilę w rozświetlone oczy i wzruszył ramionami, lub przynajmniej wydawało mu się, że nimi wzrusza. We śnie w końcu wszystko dociera do nas inaczej, również tym predyktorskim.
„Chrzanić to”, pomyślał trochę już znudzony Ostatek. Jego głos odbił się echem po ścianach jaźni. Podszyta granatem czerń zwaliła się na świetlną, lustrzaną ścianę grzebiąc ziejące w niej do tej pory widmowe odbicie Kosmowoja. Szum fal urwał się w połowie wiecznie powtarzanego się taktu. Ostatnie srebrzyste powidoki dogasały na tle nowej, ciemnogranatowej mozaiki płaszczyzn. Niebieskawe diody pod skórą na karku zgasły. Predyktor zasnął w pełnym tego słowa znaczeniu. Ktoś, kto stałby wtedy nad nim przy tym dębie, zapewne uznałby w pierwszym wrażeniu, że oto zasnął on snem wiecznym. Leżał na boku, z lekko podkurczonymi nogami. Na bladą twarz zwalone były przerzedzone pasma białych włosów. Prawa, chuda ręka zgrabiała mu przed ustami z nieczutego przez sen zimna. Wyświechtany uniform poprzedniego wzoru wisiał na zapadniętym tułowiu. Z lewej kieszeni na piersi groźnie wysunęła się paczka papierosów, w każdej chwili grożąc wypadnięciem na ściółkę. Nogi, a raczej ich zarysy ginęły gdzieś wewnątrz szerokich nogawek, ucieleśniając się jednak w końcu w wysokich, ciasno powiązanych kamaszach dyndających w powietrzu obok martwego pnia na którym leżał. Wiatr dalej leciutko kołysał drzewami, Uran i jego księżyce wciąż lśniły nad nimi pośród gwiazd, zaś od strony strumienia dobiegał bezustannie delikatny pluskot zimnej wody na kamieniach.
Predyktor trochę się naczekał tamtego dnia na chwilę świętego spokoju obejmującego wszystkie warstwy postrzegania rzeczywistości i chyba właśnie wtedy go otrzymał. Nie myśląc o bytowaniu, tylko zwyczajnie bytując. I to chyba akurat ten brak pierwiastka rozmyślań zapewnił mu ten spokój. Nie dane mu było jednak długo nacieszyć się błogimi objęciami Morfeusza, gdyż po jakichś dwunastu minutach zatrzęsła się ziemia.
– Bombardowanie… Orbitalne… Kod czerw… – wymamrotał odruchowo nie do końca jeszcze uwolniony z oków snu. Trzęsło się wszystko. Żwir, kamienie, suche krzaki, pnie drzew. Gałęzie skrzypiały za jego głową. Z martwego dębu na którym leżał aż odlatywały co bardziej spróchniałe pasma kory.
– Co jest!? – syknął już nieznośnie przytomny zrywając się zarazem na równe nogi. Wszechobecna wibracja targała również jego ciałem, jednak poza cichym zgrzytem żwiru i skrzypieniem drzewostanu, żaden dźwięk mogący pomóc zrozumieć to zjawisko, nie rozlegał się w okolicy. Jedynie wiatr jakby zaczął świszczeć lekko, buchając przy tym ciepłem od południowego, dolnego biegu strumienia. Kosmowoj zamierzał natychmiast wrócić przez las do dwójki swych wspólników ukrytych w gęstwinie, jednak dostrzegł lampę i światełka nadajnika rdzeniowego na otwartej przestrzeni już przy brzegu, jakieś sto pięćdziesiąt metrów od niego. Pobiegł po żwirze w tamtą stronę. Aurora i Łukasz nieśli z mozołem metalowe pudło nadajnika w stronę strumienia.
– O, tutaj pan jest, panie nadinżynierze! Udało się! – zawołał na widok zwierzchnika Łukasz. – Zaraz mieliśmy iść pana szukać.
– Co jest? Przyleciał ktoś wreszcie? – Kosmowoj rozłożył ręce w geście oczekiwania.
– No, chyba widać, że tak! – odburknęła sapiąc Aurora. – Ty, dziadek, sobie zwiedzasz leśne ostępy, a my tutaj tyramy za czterech.
– Co racja, to racja – potwierdził wesoło młody technik. – Zaraz mi nogi odpadną od tych wstrząsów.
– Coś ty załatwiła? Pancernik? – zapytał łączniczkę predyktor.
– Nie. Korwetę. Może byś nam pomógł? Będziesz tak stać?
– Właściwie, to raczej niszczyciel – zauważył Łukasz.
– Po co wy to tachacie?
– Trzeba to wyjebać do rzeki – wyjaśniła. – Przepalą się wszystkie styki i nie odnajdą już nigdy naszego śladu w transmisjach. Ha!
– Mówiłem jej, że to tak nie działa, ale uparła się.
– Cicho! – syknęła Aurora.
– Trzeba było podważyć wieczko i tam naszczać. Efekt byłby ten sam, a zaoszczędzilibyście sobie czasu i sił! – Kosmowoj powiedziawszy te słowa, zachryple parsknął śmiechem i aż złapał się za brzuch. Aurora i Łukasz przeszli obok niego nad krawędź potoku i zaczęli z wolna machać stalową skrzynką. Aurora poczęła odliczać;
– Raz…. Dwa… I trzy! – Ostatni wymach i nadajnik poleciał w wartką toń strumienia wpadając weń z donośnym pluskiem. Pióropusz wody wystrzelił wdzięcznie w przestrzeń ponad nim, a spomiędzy krańców zamykającej się topieli w ostatniej chwili buchnął na ukos z sykiem snop iskier. Już po chwili jedynym śladem po nadajniku był nieduży obłok szarego dymu unoszący się nad taflą i swąd spalonych polimerów mącący przyjemną woń lasu przeszywającą okolicę.
– No i cudnie! A teraz, na południe! – Wskazała ręką drogę. – Już chyba wylądowali!
– Co to za jedni właściwie? – zapytał ją z krzywą miną Kosmowoj.
– Piraci.
– Piraci? Boże…
– Rany, nie marudź, panie starszy. Są w porządku.
– Polecimy z piratami?! – Oczy Łukasza aż zabłysły.
– No… Chyba tak. – Przytaknęła Aurora. – A przynajmniej byli piratami, jak ostatnio ich spotkałam. Dobra, koniec tych dywagacji. Musimy się spieszyć, przypominam o bezpiece! Naprzód! – to powiedziawszy pobiegła w stronę południowego zakola potoku.
Kosmowoj i Łukasz ruszyli za nią biegiem wzdłuż żwirowego brzegu. Teren zaczął znacznie się obniżać, toteż mieli stamtąd dobry widok na okolicę rozpościerającą się przed nimi. Wtedy też dostrzegli niesamowite widowisko. Oto bowiem spora część koron drzew trzęsła się o wiele bardziej niż w przypadku mijanej do tej pory reszty lasu. Nawet najgrubsze i najwyższe pnie kiwały się jak trzciny na wietrze. Całe wierzchołki co starszych świerków odrywały się i ulatywały na boki lekko niczym pierze. Ponad tym wszystkim, jakieś osiemdziesiąt metrów nad lasem powietrze zdawało się falować i zaginać w wielką, podłużną i zgoła bezkształtną masę, wyraźnie jednak odznaczającą się na tle czarnego nieba swą pociemniałą i jakby lustrzaną formą.
– Chyba kamuflaż im nawala! – zauważył Łukasz starając się przekrzyczeć zawieruchę.
– Oby tylko on! – odkrzyknął w biegu Kosmowoj.
Dogonili Aurorę i cała trójka pochyliła się ku sobie.
–Wygląda na to, że nie będą lądować! Żal im energii! Wejdziemy pod nich, zaraz spuszczą liny, czy coś w tym rodzaju!
– Co?! – Łukasz nie dosłyszał.
– Wejdziemy pod nich! – Powtórzyła głośniej i wskazała ręką gest wchodzenia pod spód. – I po linach nas wciągną na górę! – Jej dłoń uniosła się ku górze.
– Pod spód?! Przecież nas wywieje!
– Nie wywieje! Tam u góry tylko taka zadyma, na dole będzie tak, jak tutaj!
– Dobra! – zarządził Kosmowoj. – Idziemy!
– A widzą nas w ogóle?! – zafrasował się młody technik.
– Powinni! Aurora, zaświeć mu światłami! Albo tymi silniczkami!
Łączniczka przytaknęła i włączyła przekładnią lampki na egzoszkielecie. Do tego parę razy podleciała w miejscu na dwa metry w górę, by ogniem z dyszy zestawu odrzutowego dać sygnał pilotom niszczyciela. Falująca, ciemna masa poczęła skręcać wolno znad lasu w stronę przestrzeni nad brzegiem.
– Szybko! – zarządził predyktor. Pobiegli w kierunku coraz wolniej lecącego, połowicznie zamaskowanego kolosa. Okręt skończył właśnie manewr i zawisł nieruchomo nad polaną, w momencie, w którym znaleźli się na miejscu. Huk wiatru jakby osłabł, zaś odłamki drzewostanu przestały szaleć po okolicy. Niszczyciel odrobinę jeszcze obniżył pułap. Działanie maskowania widać poprawiło się, gdyż już tylko ciemny, ledwo widoczny zarys granicy nieba rzeczywistego, a „nieba” na powierzchni okrętu zdradzał jego pozycję. Cała trójka z wyczekiwaniem patrzyła w górę. Nagle w upstrzonym gwiazdami firmamencie otworzyły się na oścież kwadratowe wrota, z których wystrzeliło długą smugą w nocną przestrzeń jasne, białe światło. W otwartej w ten sposób przestrzeni zamajaczyły kształty stalowej maszynerii obleczonej plątaniną rur i kabli. Jakiś ciemny kształt pojawił się też za jedną z umieszczonych za otwartym poszyciem barierek. Z przedziwnie rozprutego nieba wychylił się mężczyzna, który spojrzał na nich przez lornetkę, zapewne z wbudowaną noktowizją.
– Leci klatka! Uwaga na głowy! Będziecie mieli dwadzieścia sekund, by wejść do środka, odkąd zetknie się z podłożem! – wywrzeszczał w końcu przez megafon. Z świetlnego otworu wystrzeliło ramię dźwigu z dyndającą na wielkim łańcuchu klatką. Skrzypienie jej zardzewiałych, otwartych luźno drzwiczek słychać było aż na dole. Ustrojstwo poczęło sunąć z brzękiem dawno nieoliwionych bloczków w dół. Trójka uciekinierów już stała centralnie pod statkiem.
– Pierdolę, nie wchodzę do tego – oznajmiła Aurora, po czym odpaliła silniki plecaka odrzutowego i z sykiem wyziewów poszybowała w stronę grodzi.
Klatka z brzękiem wylądowała na upstrzonej ciasno żwirem łące. Kosmowoj i Łukasz zapakowali się do środka, usiedli i zamknęli za sobą drzwiczki na zasuwę. Żuraw począł w końcu powoli wciągać ich na górę. Klatka niepokojąc dyndała na łańcuchu, który co rusz piszczał złowieszczo. Wiatr przelatywał przez kraty omiatając chłodem twarze dwójki zbiegłych techników. Kosmowoj upewnił się jeszcze, czy dobrze zasunęli rygiel drzwiczek. Łukasz skulony w kącie wyglądał zaś, jakby miał zaraz zwymiotować.
– Chciałeś przygód, to masz! – rzucił do niego dziarsko Predyktor, ucieszony wyraźnie z długo oczekiwanego, namacalnego postępu ich przedsięwzięcia.
Wreszcie klatka osiągnęła poziom otwartego włazu w burcie niewidocznego okrętu. Żuraw wciągnął ją do trzewi jednostki i opuścił na wewnętrzną, metalową platformę towarową. Grodzie zamknęło się z syknięciem systemu uszczelniającego, zaś technicy wypełzli przez drzwiczki na posadzkę. Łukasz klęcząc zwrócił ze zjawiskowym, donośnym charknięciem ostatni posiłek zjedzony w kantynie Kombinatu Szóstego. Stojący wokoło marynarze wraz z Aurorą zanieśli się śmiechem.
– Szczury powierzchniowe źle znoszą podniebne wojaże, ha! – wykrztusił jeden z nich.
– Dobry wieczór – zdawkowo przywitał się Kosmowoj i otrzepał mundur.
– Co to za przebierańcy? – zapytał Aurorę jeden z mężczyzn.
– Polityczni, ściga ich samorząd – odrzekła z politowaniem.
– Nadinżynier Kosmowoj Ostatek. A to starszy praktykant Łukasz Brykiet. Wytrawny operator i mój asystent. – Predyktor wskazał na klęczącego młodego technika, który kończył jeszcze wyrzygiwać ostatnie resztki z żołądka. – I Aurora… Aurora jakaś tam.
– Aurora Bojanowska – dokończyła łączniczka.
– Aurorę już znamy. No cóż… Zawsze miło spotkać krzewicieli postępu. – Zza rzędu stojących piratów wyszedł malowniczy, siwy dziadyga z długą, bujną brodą. Na głowie miał pocerowaną furażerkę od uniformu technicznego, chyba sprzed dwudziestu lat. W ustach gryzł długą fajkę z gruszy. Obydwie nogi miał amputowane tuż pod kolanami, a w ich miejscu lśniły chromowane, toporne protezy przypominającej kulasy drewnianego pajaca. Na szarej kurtce wojskowej Unii Technicznej dyndały resztki jakichś dwóch odznaczeń. – A zwłaszcza miło spotkać inną, równie siwą, co moja łepetynę. Kapitan Roman Kuklewicz. Witamy pośród pirackiej zgrai na lekkim niszczycielu Śmiały II.
Starcy podali sobie prawice.
– Śmiały II? Na cześć Śmiałego? Tego Śmiałego? Z końca trzeciej wojny układowej?
Kapitan Kuklewicz przytaknął dumnie.
– Toż to profanacja! – oburzył się predyktor i pogroził piratom palcem, jednak na jego twarz zakradł się sporawy uśmiech. – Profanacja chwalebnej jednostki!
– Profanacja, tak? – wtrąciła się Aurora. – A profanacją nie było rozwalenie całego oddziału Gwardii Dyrektorskiej?
– Nie mieliśmy wyboru… – wysapał Łukasz podnosząc się znad plamy wymiocin. – Dajcie mopa, to to posprzątam.
– Przynieść wiadro z mopem! – krzyknął w korytarz z tyłu pierwszy oficer w szarej kamizelce taktycznej.
– Oj tam, każdemu się zdarza. Raz się wda człowiek w strzelaninę z organami rządowymi, innym natomiast najzwyczajniej w świecie porzyga. – Machnął ręką kapitan. – Technicy to sól tej ziemi. Nawet ci chwilowo wyjęci spod prawa. Nie ma co takich rzeczy roztrząsać, ha!
– Powiedzmy, że jesteśmy teraz po tej samej strony barykady. – Predyktor rozłożył dobrotliwie ręce. Łukasz zaś otrzymał blaszane wiadro i śmierdzącego już z daleka mopa do wytarcia wymiocin.
– Czyżby? A co będziemy z tego mieli? Sama baba na pokładzie to zły omen, a co dopiero takie dwa wybryki natury i to natury rządowej! – zamarudził jakiś łysy osiłek.
– Właśnie! – poparł go inny pirat. – Dopiero co wypadli z trybów Technokracji, z takimi to zawsze później jakaś awantura!
– Spokojnie, jakoś się dogadamy. Skorzystacie na tym – zapewnił Kosmowoj.
– Jak? – zaciekawił się wciąż uśmiechnięty kapitan.
– Polatamy z wami jakiś miesiąc, może dwa… W czymś na pewno się wam przysłużę. Powiedzmy… Powiedzmy, że jestem wszechstronnie uzdolniony.
– Czyżby, staruszku? – zapytał raczej dobrotliwie Kuklewicz, który sam był od Kosmowoja raczej tylko niewiele młodszy.
– To predyktor! – rzucił krnąbrnie Łukasz wciąż mopując rzygi. Piraci popatrzyli po sobie. Część z nich spojrzeniem domagała się potwierdzenia tej informacji od Aurory, którą widać już od jakiegoś czasu znali i jej ufali.
– To prawda – przytaknęła mimowolnie. Dziadyga może spalać sprzęty na odległość. I chuj wie, co jeszcze? Czytać w myślach, lewitować, strzelać rozbłyskami…
– Bez przesady, ale zgadza się. Byłem szkolony w predykcji.
– Udowodnij – zarządził kapitan.
– Ech – mruknął Kosmowoj rozglądając się po pomieszczeniu przeładunkowym. Wreszcie zatrzymał wzrok na aneksie kuchennym pod stalowymi schodkami i na stojącym na brudnym blacie ekspresie do kawy. – Mam to wysadzić, czy zrobić kawę?
– Wysadzić! – od razu odparł kapitan patrząc z wyczekiwaniem.
Kosmowoj zmrużył oczy skupiając wzrok na czarnym ekspresie. Powietrze przeszył świst i urządzenie wśród kaskady iskier rozpadło się z syknięciem na części. Szklany dzban wyleciał z niego i rozbił się dwa metry przed aneksem.
– A mogłem zrobić kawę… – z ubolewaniem zauważył predyktor. Zszokowani piraci aż cofnęli się ze trzy kroki do tyłu. Aurora przewróciła oczami;
– Dobra, koniec tych popisów. Przejdźmy wreszcie do konkretów.
– Konkrety są takie – odezwał się z ognikami podniecenia płonącymi w oczach kapitan Kuklewicz. – Mamy taką jedną sprawę. Natury technologiczno-rabunkowej. Pan nadinżynier nam pomoże, a my was przetransportujemy, gdzie tam sobie chcecie.
– Nawet poza księżyc?
– Nawet poza księżyc. To co? Umowa stoi?
– Stoi.
Starcy ponownie uścisnęli sobie ręce.
* * *
Jakiś czas przemierzali wraz z kapitanem i jego świtą korytarze i przedsionki trzewi niszczyciela, aż wreszcie znaleźli się w głównej mesie, położonej na jednym z górnych pokładów, niedaleko za mostkiem kapitańskim i kajutą nawigacyjną. Gdy tylko przekroczyli próg rozległego pomieszczenia, w nos uderzył ich odór potu, petów i przetrawionej gorzały.
„Ale patałachy”, pomyślał Kosmowoj. Odpoczywający piraci zalegali malowniczo na kanapach, hamakach i na krzesłach wokół długiego, sosnowego stołu. Stoły do bilarda i te z piłkarzykami przyspawano do podłogi. Towarzystwo raczyło się kawą, papierosami, piwem i libolem, czyli wysokoprocentową odmianą zielonej wódki importowanej z polskojęzycznych okolic Jowisza. Kapitan Kuklewicz, gdy tylko doczłapał na swych chromowanych kulasach do stołu, chwycił za blaszany kubek należący do jednego z opadniętych już z przepicia na blat piratów i pociągnął zawartość haustem.
– Ale melina… – westchnęła Aurora.
– Mam nadzieję, że chociaż nawigator u was nie pije.
– Akurat… – Kapitan w tym miejscu zachłysnął się powietrzem, widać przepalony mocą wypitego właśnie alkoholu. – Akurat nawigacja i mostek u nas nigdy nie pije.
– A pan, kapitanie, nie powinien być teraz mostku? – wytknął podpitemu dziadydze Łukasz.
– Ludzi u nas sporo. Często się zmieniamy, jeśli chodzi o dyspozycje.
Do nowoprzybyłych do mesy podszedł akurat jakiś łysiejący, postawny pirat. Zamroczonym wzrokiem przeleciał po uniformach Kosmowoja i Łukasza zatrzymując się na chwile na ich patkach kołnierzowych ze złotymi piorunami.
– Niech żyje Dział Elektryki! – oznajmił, po czym przepraszając ich dłonią, poszedł w głąb korytarza, pewnie do położonej kawałek przed wejściem toalety.
– Nie widzisz baranie, że to emblematy Działu Energetyki, a nie Elektryki? – zakrzyknął za nim kapitan Kuklewicz.
– Właściwie, to nie ma takiego działu w Unii Technicznej, jak Dział Elektryki. Jest Dział Elektroniki – nieśmiało zauważył Łukasz.
– Może być i nawet Dział Erotyki! Ha! – rozbawiony Kuklewicz machnął ręką. – Mniejsza. No, to co? Czujcie się jak u siebie w domu. Czy tam, jak u siebie w Kombinacie. Ty, Aurora, zajmij się czymś i nic nie podpal, jak ostatnio, a panów majstrów zapraszam za mną do ładowni.
– Pójdę się ogarnąć w łazience. Tylko macie mi nie tykać plecaka bo wam ręce przy karku upierdolę! – to powiedziawszy oddaliła się w stronę korytarza ziejącego na drugim końcu mesy wymieniając zdawkowe uprzejmości z piratami mijanymi po drodze.
– Pawełek! Pozwól tu proszę – kapitan zagadnął młodego pirata, który siedział przy stole dłubiąc akurat śrubokrętem w jakimś ustrojstwie, a przy okazji jednego z tych trzeźwiejszych. Zerwał się na równe nogi i podbiegł do stojących.
– Idziesz z nami do ładowni. Pan nadinżynier spróbuje otworzyć puchę. Ty przedstawisz sytuację z technicznego punktu widzenia.
Młodzian popatrzył na dystynkcje Kosmowoja i aż odruchowo się wyprostował.
– Oczywiście!
Kuklewicz poprowadził ich trzecim korytarzem wychodzącym od mesy do klatki schodowej. Zeszli dwa pokłady w dół i znaleźli się w ciemnym pomieszczeniu z metalowymi kolumnami. Kapitan wajchą włączył lampy i oświetlił przestrzeń, która okazała się być większym korytarzem wypełnionym skrzyniami przykrytymi plandeką, w ścianach którego ulokowane były rzędy pancernych drzwi. Kuklewicz prowadził ich chwilę do tych właściwych, z numerem 5, po czym wpisał w panel obok nich kombinację cyfr i z pomocą Pawełka pchnął ciężkie odrzwia. Przesunął palcem kolejny przełącznik, który zapalił dyndające z sufitu, okratowane żarówki. Oczom techników ukazał się wielki, bordowo-stalowy sześcian opalizujący dodatkowy w blasku lamp przeróżnymi kolorami.
– Oto pucha – przedstawił przedmiot kapitan.
– To sejf? – zapytał zdziwiony niesamowitą aparycją skrzyni Łukasz.
– Zgadza się. I to cholernie nowej generacji.
– Możliwe, że najnowszej – dodał Pawełek.
– Skąd to macie? – zapytał Kosmowoj przejeżdżając ręką po gładkiej tafli ściany przedziwnie opalizującej kostki. Powierzchnia zdawała się leciutko wibrować pod naciskiem.
– Wynieśliśmy z jednego hotelu w Cyjanie. Same szychy półświatka tam bywają. Ale no nic. Długa historia… Niestety za chusteczkę nie wiemy, jak to dziadostwo otworzyć.
– Poczyniliście jakieś postępy? – zapytał Łukasz obchodząc sześcian.
– Tak – poinformował Pawełek. – Ustaliliśmy gdzie są drzwiczki.
– Aha. Jak?
– Różnice w drganiach. Sprawdziliśmy pod kątem częstotliwości każdą ze ścian.
– Pomysłowe… – przyznał Kosmowoj. – Ale to niewiele. Heh…To praktycznie nic.
– Otworzycie to? – niepewnie zapytał kapitan.
– Tak. Wywiążemy się z umowy. Ale prosimy o gaśnicę, tak na wszelki wypadek. I o coś zimnego do picia. Prosiłbym również, by nikt nam nie przeszkadzał.
– Oczywiście. Pawełek! Leć po to, o co prosi pan nadinżynier – zarządził kapitan. Młodzian na te słowa wybiegł ze skrytki. – Ile wam to zajmie?
– Godzina, może szybciej. W najgorszym wypadku dwie. Ale uda się.
– Kurwa, wyśmienicie. Dobra, to informujcie, co i jak. W razie problemów znajdziecie mnie w mesie. Albo na mostku. Albo w sraczu, he, he.
– Oczywiście, kapitanie. Jest jeszcze jedna sprawa…
– Tak?
– Nie chcę być nieuprzejmy, ale…
– Wal śmiało, majster.
– Macie problemy z kamuflażem opancerzenia. Działa połowicznie, można was dostrzec z jakichś, powiedzmy, nie wiem… Dajmy na to pięciuset metrów.
– Wiem, wiem. Ale to nie awaria, tylko kontrolowana właściwość. Oszczędzamy w ten sposób paliwo i ogniwa.
– Dziś Uran mocniej świeci. Może jednak warto włączyć pełne maskowanie?
– Nie ma takiej potrzeby. Ten pancerz ma prawie metr grubości. Do tego, cholera, przecież to jebany niszczyciel!
– No nie wiem…
– Noc i chmury nas osłonią. Miłej pracy, panowie technokraci! – Kapitan zasalutował niedbale i zniknął za wrotami. Kosmowoj odczekał chwile i zbliżył się do Łukasza.
– Co myślisz?
– Jakoś to otworzymy, będzie dobrze.
– Nie… Pytałem, co myślisz o nich.
– Aaa… Cóż. Ciekawa zbieranina. Ale raczej nas nie wykiwają.
– Są dość głupi, a to zwiastuje kłopoty.
– Chodzi o ich pijaństwo?
– Nie tylko. W ogóle nas nie znają, a zostawiają nas samych w ładowni!
– To źle? Może ufają nam, bo jesteśmy od Aurory.
– Jeśli łączą ich jakieś układy z tą mącicielką, to biada nam.
– Ależ, panie nadinżynierze, nas też łączy z nią układ.
– Nie łap mnie za słówka. Zmusiła nas do tego sytuacja.
– To jaki plan?
– Wywiążemy się z umowy, ale zachowamy czujność. W razie kłopotów ukradniemy im szalupę i uciekniemy. Albo, jeśli podczas ewentualnej hecy Aurora stanie po naszej stronie, opanujemy okręt.
– Niby jak? Jest ich mnóstwo.
– Są wstawieni. No, ale nie wybiegajmy w przyszłość. Bądźmy mili i róbmy swoje. Dobra, idź już. Poradzę sobie. A ty siedź z nimi w tej mesie i obserwuj nastroje. Tylko się nie upij.
– Rozumie się. – Łukasz skierował się do wyjścia.
– Poczekaj! – zawołał za nim Kosmowoj.
– Słyszałeś mnie? Tam przy strumieniu?
Młody Technik zamyślił na moment, ale wreszcie zrozumiał aluzję i z miejsca się rozpromienił;
– A! Tak! Zielony, czerwony! Odpowiedziałem: czerwony!
– Zgadza się. Robisz postępy. No, idź już. Pilnuj tych wariatów, a ja spróbuję otworzyć im tą całą puchę.
Łukasz zniknął za drzwiami, a predyktor zakasał rękawy niebieskiego uniformu.
– Do dzieła… – mruknął.
* * *
Minęły dobre dwie godziny, a Kosmowoj wciąż pracował predykcyjnie nad sejfem w ładowni. Łukasz i Aurora rozmawiali zaś w głównej mesie z tymi piratami, którzy jeszcze nie padli z przepicia;
– I co, to jest poważnie Śmiały? W sensie ta sama klasa? – łączniczka z puszką piwa w ręce zagadnęła ochmistrza, który okazał się być człowiekiem z wyższym technicznym wykształceniem, toteż z nim znaleźli najbardziej wspólny język.
– Nie do końca. To replika kolekcjonerska – odpowiedział pirat.
– Replika?
– Owszem. Taka jeden do jeden. W pełni funkcjonalna.
– W takim wypadku, to straszny rzęch – zauważył Łukasz. – Rozwiązania sprzed trzech wieków.
– Nie do końca. Seria tych replik jest sprzed około pięćdziesięciu lat. Wizualnie identyczne jak OUT Śmiały z 3010 roku, a technologicznie nasz okręt jest z czasów tworzenia właśnie tych replik. To dość optymalne rozwiązanie, prawda? Przyjemne z pożytecznym.
– Po co one powstały? – zaciekawił się Łukasz.
– Jak to po co? – Ochmistrz roześmiał się. – Jako gratka dla bogatych kolekcjonerów.
– Bardzo bogatych… – dodała Aurora.
– Mhm… – Ochmistrz dał mruknięciem znak przeyłakając piwo, że nie skończył jeszcze tego wątku. – Świętej pamięci Cesarz Jowisza, Trebor IV Ferumita, gdy jeszcze był cesarzewiczem kupił sobie taki. Potem nawet latał na nim parę razy przy okazji wojny z Marsem. Tu u nas, w dependencjach, też ich parę latało. A nawet, jak sami widzicie, dalej lata.
– Pewnie za hajs Unii Technicznej sobie kupił – wtrącił Pawełek.
– Możliwe, ale można mu wybaczyć. Akurat on był bardziej Wielkim Technikiem, niż Cesarzem. Teraz kolejność w wadze tytulatury nieco się przesunęła.
– Błagam, nie mówmy o polityce. – Łukasz złapał się za głowę trzymając łokcie nad blatem. – Ostatnio za bardzo ją odczuwam.
– Zrozumiałe. – Przytaknęła Aurora. – To ile tych replik powstało?
– A ja tam lubię politykę! – roześmiał się Artur, trzeci oficer.
– Dobra, dobra. Wróćmy do tych replik.
– Ile dokładnie? Nie wiem. – Ochmistrz rozłożył ręce. – Ale sądząc po ilości i częstotliwości pojawiania się ofert na szrotach i w prywatnych stoczniach? Będą jakieś dwie setki.
– Mhm… Można tym przejąć nieduży księżyc.
– No… Taki większy, przy dobrych wiatrach, nawet również.
– Raczej przy dobrych pieniądzach.
Łukasz chciał coś powiedzieć, ale akurat do mesy wszedł Kosmowoj. Był spocony i nieco osmalony na mundurze, ale spod zmierzwionych, białych kudłów świecił uśmiech.
– Wołajcie kapitana. Udało się. – Klasnął w ręce.
Wszyscy zeszli na dół, do pancernej skrytki z sejfem. Podchmieleni piraci aż zbiegali przeskakując na skróty przez poręcze. W środku ładownianej krypty numer 5 było o wiele goręcej, niż w korytarzach okrętu, a do tego czuć było spaleniznę „Pucha” stała tam gdzie stała, jednak jeden z jej boków wisiał otwarty dyndając w powietrzu na skomplikowanym, warstwowym systemie hydraulicznym. Wokół sześcianu posadzkę znaczyły pasma spalenizny.
– Trochę się przypiekła, ale zawartość pozostała nienaruszona.
– No, no, no… Spisał się pan, panie nadinżynierze! – pochwalił kapitan klękając przy otwartym, kostkowym sejfie. Jego stalowe kolana zachrzęściły na posadzce. Z lubością przejechał ręką po stosach nowiutkich złotych technicznych. Wyjął jedną z dziesiątek kanapek i przewertował w palcach. Wyciągnął z niej w końcu jeden szaro-srebrny banknot o nominale stu złotych i obejrzał pod światło. Ze świstka przyglądał mu się dobrotliwie Jan Wicher w dyrektorskim mundurze okolony zdobnym okręgiem w formie koła zębatego.
– Prawdziwy! – Aż krzyknął z podniecenia. – Kocham Technokrację! Niech żyje postęp!
Pocałował banknot na podobiźnie zmarłego przed wiekami przywódcy.
– Będzie tego ze dwa miliony do podziału! – ucieszył się jeden z piratów stojący mu nad głową.
– Na dole jest jeszcze trochę rubli trafaskich. A, no i złote angielskie… – dodał zadowolony z siebie predyktor wycierając ręce w szmatkę. Kapitan Kuklewicz schylił się na dół i poszperał chwilę ręką.
– Mam! – wydobył z głębszych trzewi „puchy” kolejną kanapkę, tym razem zielonkawą.
– English zlotys… – mruknął z uśmiechem. – Ze dwa lata ich nie widziałem. To ci ciekawostka…
– Kurwa mać! Ha! Tyle tygodni się z tym pierzyliśmy i wreszcie się udało! Macie, to premia – wcisnął Kosmowojowi do spracowanej ręki całą kanapkę złotych technicznych, a z następnej zerwał banderolę i zręcznie podzielił ją na pół, po czym dał po równo Łukaszowi i Aurorze. Wymieniono uprzejmości i uściski. Paru piratom aż zawilgociły się oczy od nagłego wzruszenia, które uderzyło mocniej z uwagi na spożyte procenty. Swawolny nastrój przerwał dopiero sygnał w kapitańskiej krótkofalówce.
– Co tam? – rzucił w słuchawkę uśmiechnięty od ucha do ucha Kuklewicz.
– Mamy ogon – odpowiedział głos pirata przebywającego na mostku.
* * *
Wszyscy naraz wytrzeźwieli. Piraci rozbiegli się do swoich zadań, zaś na korytarzach i w kajutach zapanował ścisk i harmider. Kapitan i oficerowie jednak sprawnie koordynowali sytuację, zaś nikt się z niczym nie ociągał.
– Będzie bitwa, będzie bitwa… – powtarzał pod nosem Kuklewicz, zakutany w niepełny, odrobinę już zabytkowy pancerz wojskowy idąc głównym korytarzem. Niósł pod pachą hełm z wygrawerowanym, nieco już zatartym zębotypem, czyli emblematem Technokracji, składającym się z dwóch prostych kół zębatych, mniejszym w centrum większego. Jego chromowane, szczudłowe protezy zgrzytały na posadzce. Obok niego kroczyli szybko Kosmowoj z Łukaszem.
– Wiadomo już, kto to? – dopytywał się predyktor.
– Dalej nie. Ale dobra wiadomość dla was jest taka, że to prawie na pewno nikt z rządu, ani z samorządu.
– Czyli nie Gwardia… – zauważył Łukasz.
– Czyli nie Gwardia… – w zadumie powtórzył kapitan.
– No to co? To pewni jacyś wasi adwersarze sprzed lat. Pan kapitan ma może jakiś pomysł, którzy?
– Szczerze? Najmniejszego. Tylu ich było, że nie sposób nawet wymienić. Ale spokojna głowa, załatwimy to jak zwykle.
– Czyli jak? Uciekniemy?
– Nie. Wszystkich strącimy z nieboskłonu! Ha!
Zbliżyli się już do podłużnej rampy pod górnym pokładem.
– To na pewno bezpieczne? – upewniał się Łukasz?
– Jak się boisz, to zostań na dole – uciął Kuklewicz. – Starsi muszą ocenić sytuację na własne oczy.
Właz rozwarł się na boki, a chłodny wiatr, który wpadł z zewnątrz omiótł im twarze. Kapitan i predyktor wyszli pewni na pokład. Młody technik wahał się przez chwilę, jednak w końcu ruszył za nimi. Znaleźli się w jednej z transzei chroniących przed wiatrem, które biegły wzdłuż górnej części kadłuba od strony rufy Śmiałego II. Po szczelinach strzelniczych i kanciastych kazamatach oraz działobitniach biegali przybyli tam już wcześniej członkowie pirackiej zgrai. Część z nich siedziała w oczekiwaniu przy ciężkich miotaczach i stanowiskach karabinów przeciwlotniczych. Zaczynało już blednąć, jednak do świtu było jeszcze daleko. Mimo to, skrajnych burt głównej części okrętu w ogóle nie było widać. Połowiczne maskowanie widać wciąż działało.
– Nie wiemy ile mają jednostek… Może być różnie – zauważył Kosmowoj.
– Właśnie! Lepiej dokręcić ten kamuflaż i się stąd zwinąć.
– Nie! – warknął Kuklewicz. – Przyjmiemy bitwę! Ale dobrze, że mi przypomnieliście.
Kapitan chwycił za krótkofalówkę.
– Wyłączyć maskowanie! Cała energia do systemów bojowych! – wrzasnął w słuchawkę. – I zwolnijcie trochę! Niech skurwysyny nas dogonią, skoro się im tak spieszy do zestrzelenia!
Łukasz na te słowa aż pobladł. Kilka sekund później odcięto zasilanie w systemach kamuflażu i okręt objawił się dwójce techników w całej okazałości. Był ogromny. Ze świstem mknął przez nocne niebo, a ciemnoszare kanty pancernych poziomów pokładu nieustraszenie rozbijały błękitne chmury. Po jego centralnej, wysuniętej do góry osi biegły w dół staromodne wieże artyleryjskie. W gigantycznych lufach świszczało powietrze. Predyktorowi na ten widok aż zabiło mocniej serce.
– Ale bydlę… – wyraził swój podziw dla jednostki.
– Dlatego my nigdy się nie wycofujemy! – krzyknął kapitan Kuklewicz. – Idziemy na tylny mostek. Daniel – zwrócił się do jednego z młodszych oficerów stojącego przy punkcie łączności jednej z działobitni. – Idź po aurorę i po broń dla panów techników!
– Co dokładnie chcecie? – zapytał oficer. – Umiecie obsługiwać miotacze? A może wolicie śrutówki?
– Dla mnie dajcie jakiś lekki miotacz szturmowy. Kiedyś byłem wytrawnym strzelcem na dożynkach… – Zrezygnowany Łukasz machnął ręką.
– A dla waszej techniczności? – kapitan zwrócił się do Ostatka.
– Dla mnie topór ferumicki. Oczywiście, jeśli jakieś macie.
– Mamy, dostaniesz pan jeden. Ale on jest do zwrotu! I mam nadzieje, że te twoje moce energetyczne też się nam przydadzą! Dobra Daniel, weź dwa topory dla mnie i dla jego techniczności, oraz miotacz dla gówniarza. I niech ta Aurora pojawi się wreszcie i przyjdzie z zabawkami na tylny mostek! Tam będziemy czekać.
– Tak jest! – Daniel zniknął za hermetycznymi drzwiami w nadbudówce w podstawie wieży mostka.
– Tędy! – kapitan wskazał ręką odpowiednią szczelinę. Obeszli tylny róg centralnej wieżycy i zbliżyli się jeszcze bardziej do rufy. Stanęli na niedużej, obarierkowanej platformie wyniesionej nieco ponad poziom najwyższej wieży artyleryjskiej w baterii rufowej. Chmury nieco zrzedły, zaś jasne łuny poranka wspinały się coraz wyżej na horyzoncie, toteż mieli dobry widok na kierunek, z którego spodziewano się nadejścia wroga.
– Są! – zakrzyknął nagle Łukasz.
Faktycznie, w oddali, spomiędzy błękitnawych języków ściany chmur, z której niedawno wylecieli, wyłoniły się trzy świetliste punkty.
– Raczej korwety – ocenił kapitan. Chociaż ten po lewej… Jakby trochę większy. Może być niszczyciel. Albo i nawet, psia krew, krążownik.
Nagle w kapitańskiej krótkofalówce rozległo się nawoływanie;
– Panie kapitanie!
– Co tam? – Kuklewicz podniósł do ust słuchawkę.
– Odebraliśmy transmisję! Coś pierdolą po chińsku.
– Co dokładnie?
– Sekundę… Coś o jakimś złocie i ofiarze całopalnej.
– A, to pewnie te jełopy z Artemizy!
– Może być, bo ten ich chiński to z takim akcentem wrednym jupiteriańskim. Ale, panie kapitanie, z nimi to sprawa sprzed jakichś trzech lat! Pamiętaliby?
– Oni zawsze pamiętają! Każcie im spierdalać i zerwijcie kontakt.
– Tak jest!
– Co to za jedni? – zapytał z powagą Kosmowoj kapitana.
– Takie tam oszołomy. Gangusy z okolic Jowisza. Unia Stali, Republika Scjentokratyczna, te rejony. Tam, w republice właśnie robiliśmy z nimi interesy z okazji jednego z festiwali. No, ale doszło do pewnych nieporozumień i musieliśmy zakończyć współpracę.
– Niech zgadnę! – wtrącił się Łukasz przekrzykując wiatr. – Zajebaliście im ze cztery tony złota!
– Dwie. I nie zajebaliśmy, tylko wzięliśmy na poczet pokrycia strat moralnych. No, i osobowych. Dobra, kurwa, dosyć tych ceregieli!
Kapitan chwilę majstrował przy przyciskach krótkofalówki.
– Kierowanie ogniem, halo! – Przełączył wreszcie kanał. – Walnijcie im z dolnej wieży, tak wiecie, na odczepnego! Może psubraty zmądrzeją i se odlecą!
– Tak jest! – odparł zniekształcony głos w głośniczku.
– Zatkajcie uszy, jeśli wam słuch miły! – wycedził Kuklewicz do Kosmowoja i Łukasza. Technikom nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Przycisnęli kurczowo dłonie do małżowin. Kilkadziesiąt metrów dalej, trzecia wieża od góry z przeraźliwym zgrzytem zaczęła wkrótce obracać się w stronę ścigającej ich formacji. Wreszcie zatrzymała się w pod odpowiednim kątem i z mozołem skorygowała ustawienie swych trzech luf. Kilka sekund później plunęła z nich z przeraźliwym hukiem, który wprawił w drgania cały tylny mostek, w stronę okrętów przeciwnika. Trzy ogniste smugi poszybowały w dal, jednak trafiły w luki przelatując w bezpiecznej dla wroga odległości między świetlistymi punktami. Ciąg stłumionych eksplozji, który dał się słyszeć po chwili, wskazywał, iż pociski eksplodowały w dolnych partiach troposfery.
– Z celnością u was słabo… – mruknął predyktor.
– Podlecą bliżej, to wystrzelamy ich jak kaczki! – zapewnił go kapitan.
Trójka mężczyzn jakiś czas w milczeniu obserwowała odległą, wrogą formację. Nagle wokół trzech głównych, świetlnych punktów pojawiło się kilkanaście nieco mniejszych, które rosły w oczach w niepokojącym tempie.
– Drony… – mruknął predyktor.
– Drony! Przygotować się od rufy i na burtach wrzasnął w krótkofalówkę Kuklewicz.
Grupka uzbrojonych piratów zbiegła ze schodków wieży, by wzmocnić załogi za stanowiskach przy rufie. Piraci pokrzepieni zachętami wykrzykiwanymi co rusz przez swego kapitana przebiegli obok tylnego mostku i zajęli pozycje poniżej. Za nimi wyłonili się jeszcze kolejni niosący skrzynki z amunicją, w tym Daniel z bronią dla techników. Na platformach za górnym mostkiem zrobiło się tłoczno. I wtedy nadleciały drony. Obsługa pelotek ledwo zdążyła puścić pierwszą serię, gdy działka na trzech pokaźnych aerodronach bojowych, które właśnie minęły z obydwu stron rufę, plunęły wiązkami pomarańczowych laserów w stronę placyku za wieżami. Kilkunastu piratów pociętych od pasa w górę na plastry obsunęło się z obrzydliwym plaśnięciem na stalowy pokład. Łukasz na ten widok kolejny raz tej doby puścił pawia. Kosmowoj w ułamku sekundy zlokalizował wzrokiem jeden z dronów, i posłał mu skupione spojrzenie. Urządzenie rozpadło się natychmiast wśród iskier na drobne, stalowe drzazgi, których chmara została po chwili w tyle gdzieś za rufą. Drugi dron siał jeszcze przez chwilę spustoszenie wzdłuż stanowisk na lewej burcie, jednak po kilkunastu sekundach poradziła sobie z nim obrona przeciwlotnicza. Trzeci dron czmychnął gdzieś w górę. Reszty bezzałogowców, które wcześniej zaobserwowali, nie było widać. W drzwiach przy podstawie mostka pojawiła się w końcu Aurora, po czym zbiegła w dół w pełnym rynsztunku. Łukasz zauważył ją w momencie, gdy wspinała się po drabince na górną krawędź skrajnej transzei przy burcie.
– Aurora, co ty?! – krzyknął za nią chłopak. Łączniczka spojrzała w ich stronę.
Kosmowoj odwrócił się za siebie. Gdy spostrzegł łączniczkę zbierającą się do opuszczenia okrętu, wystawił przed siebie rękę w geście rozpoczynania moralizującej tyrady, jednak nie zdążył nic powiedział, gdyż Aurora sprawnym ruchem prawej ręki wyciągnęła z kabury nad lewym biodrem szerokolufowy pistolet i od niechcenia wypaliła mu w korpus. Predyktor zwalił się z nóg i poleciał do tyłu, zatrzymując się dopiero plecami na barierkach mostka. Jak przez mgłę zobaczył Aurorę rzucającą się za burtę oraz ogniki jej silnika odrzutowego znikające w mijanej właśnie przez Śmiałego II błękitnej chmurze. Przerażony Łukasz przyklęknął przy swym zwierzchniku. Obmacał jego korpus i odetchnął z ulgą.
– Suka mnie zastrzeliła… – wycharczał otępiały z bólu Ostatek.
– Jest pan cały. Dostał pan gumowym śrutem. Skończy się na siniakach. – Łukasz pomógł predyktorowi się podnieść.
– O, Boże… – jęknął Kosmowoj z trudem prostując tułów. – Co za babsztyl…
– No, widzę, że nieźle się bawicie! Przypominam tylko, że mamy tutaj bitwę powietrzną i drony nad głową! – zakrzyknął do nich kapitan stojąc w progu drzwi powyżej. – Gdzie ta broń, do jasnej cholery?! – tym razem rzucił do wnętrza okrętu. Z niecierpliwości stukał swoją protetyczną stopą o podłoże, a właściwie to metalową sztabką z krótkimi kolcami u spodu dla wzmocnienia przyczepności.
– Kryć się! Leci następny! – wrzasnął Łukasz do piratów zaczajonych poniżej. Z obłoku nad nimi spikował dron, prując w to samo miejsce, co ostatnio. Część marynarzy nie zdążyła jednak się schować i zwaliła się wśród tryskającej krwi na ziemię. Ci, co przeżyli otworzyli niezbyt celny ogień w stronę morderczej maszyny, która właśnie obrała za cel otwarte stanowisko ogniowe z małym działkiem w przybudówce. Jeden z leżących tam nabojów widać oberwał, gdyż potężna eksplozja rozwaliła całą działobitnie wraz z czteroosobową załogą w drobny mak. Zebranym na pokładzie zadźwięczało w uszach. Dym na moment zakrył cały tylny mostek, jednak pęd wiatru szybko wywiał opary w tył. Ogłuszony Kosmowoj dostrzegł wtedy drona i z nienawiścią zmarszczył czoło patrząc wprost w jego stalowy korpus. Dwie sekundy później dron w powykręcanych kawałkach spadł na pokład.
– No, no, o to chodzi, staruszku! – krzyknął z góry kapitan. Zza jego pleców wyszedł wtedy na pokład Daniel niosąc z mozołem dwie skrzynki na broń.
– Jest miotacz i są toporki!
– Co tak długo? – zrugał go Kuklewicz.
– Ktoś je wpierdolił na koniec ładowni, panie kapitanie.
– Dobra, ważne, że są. – Kuklewicz wziął od oficera jedną ze skrzynek i razem zeszli na mostek. Daniel położył ładunek na ziemi i pobiegł z powrotem do wnętrza niszczyciela, by organizować dalej transport amunicji z ładowni na pozycje. Kapitan, Łukasz i Kosmowoj przyklęknęli przy skrzynkach. Szczęknęły zamki i wśród trocin błysnęła stal oraz platyna zdobiąca dwa smukłe, kinetyczne toporki ferumickie. Kosmowoj wydobył dawno niewidziany przez siebie artefakt, po czym wstał i na rozstawionych szeroko nogach zamachnął nim solidnie w powietrzu. Rozległo się dźwięczne, metaliczne brzdęknięcie wraz z lekkim błyskiem, który jakoby wyleciał spod przeszywającego eter ostrza. Łukasz przyłożył do oka swój miotacz.
– Może być! – oznajmił wyraźnie pokrzepiony.
Cała trójka zbliżyła się odrobinę bardziej w stronę krańca mostka. Świetliste punkty ścigającej ich formacji zdążyły już rozwinąć się w zarysy czarnych cielsk okrętów wojennych.
Kosmowoj wymienił z kapitanem Kuklewiczem porozumiewawcze spojrzenia.
Ciąg dalszy nastąpi.