
Cóż, gdyby istniał żniwiarz obleczony w promienie słońca? Jego imię brzmiałoby Śmierć, jak przystało na tego, który zabiera dusze. Jednak ów żniwiarz dawałby w zamian za życie coś cenniejszego. Zabrałby ciebie, by stworzyć ciebie na wzór ideału. Choć zakłóca to mą godność, powiem Ci, że taki żniwarz istniał, a nazywał się: – Sane de L'ame, złotko. Ile razy mam to przypominać? Persona ekstraordynaryjna, ale niekiedy również ekstra ordynarna, jak twierdzą niektórzy. Poniekąd to prawda. Nie cierpię ludzi, a w szczególności pana. – pan de L'ame uścisnął dłoń swego rozmówcy. – Cała przyjemność po pana stronie. Skąd to wiem? Po mojej stronie nie ma żadnej. Żegnam! Pan de L'ame był około czterdziestoletnim mężczyzną, którego z tłumu wyróżniała przepełniająca go drwina. Nosił się elegancko, na codzień towarzyszyły mu biała koszula i kruczy płaszcz sięgający do wypolerowanych butów. Uszłoby to uwadze wielu, gdyby nie stwierdzenie pana Sane'a, że nic nie jest czarnobiałe z wyjątkiem jego. Uważacie, iż mój drogi przyjaciel znacznie się mylił? Zgadzam się. Jednak wielu opiniom na temat tego człowieka w istocie nie udało się uniknąć czerni lub bieli, toteż trzeba przyznać mu trochę racji. Wszak łącząc to i jego ubiór z alabastrową cerą i karymi włosami (tak ciemnymi, jakby farbował je samą smołą!) porównanie to miało w sobie cień prawdy. I rzecz jasna, cień śmiechu. Z resztą wiele w panie de L'ame można by uznać za zabawne, choć mnie ogólnie bawią wszyscy. Drugi przykład – jego imię i nazwisko. Doprawdy jak człowiek tak szalony jak on mógł nazwać się Sane? Natomiast nazwisko tego jegomościa jest z języka francuskiego i oznacza: dla dusz. Tak oto nadszedł czas, by scharakteryzować jego zawód, a zarazem powody, dla których znajdował się tam, gdzie się znajdował. Pan de L'ame zwał się, o ironio, lekarzem dla duszy. Przywołuję ironię, gdyż powątpiewam, by ów gentleman (ponawiam ironię) nadawał się na lekarza, prędzej na wariata (choć wcale nie w negatywnym znaczeniu). Jego wynalazek pozwalający modyfikować ludzkie dusze wedle uznania budził przestrach, podziw, zadziwienie, zachwyt, wstręt. We mnie budził rozbawienie, a de L'ame mówił o nim tak: – Kreatywny… Oryginalny… Niebanalny… Nietuzinkowy… Może wynalazca nie do końca zdrowy na umyśle, lecz na to można machnąć ręką. I widzisz? Co za dziwy! Sam przyznał mi rację! Jednak być może Ciebie bardziej niźli me opinie interesuje, jak dokładnie działało urządzenie… A tego, w przeciwieństwie do opinii, Ci nie powiem. Przynajmniej nie teraz. Na pewno mi wiadomo, iż była to metalowa skrzynka ozdobiona niczym. Zupełnie niewspółgrająca z mieszkaniem naszego jegomościa, które było pełne wszystkiego. Wróćmy jednak do głównego nurtu tej historii i zwróćmy uwagę na to, do czego była zdolna ta pozornie niepozorna skrzynka. Pan de L'ame, pożegnawszy się z krytykiem jego pracy, przyjął do siebie człowieka zwyczajnego, którego do domu tego ekscentryka (i wariata!), jakim pan de L'ame niewątpliwie był, przywiodły nadzieja i rozpacz. Rozsiadłszy się w swym fotelu ze sztucznej skóry lamy, wynalazca zaczął swój monolog, który zbliża nas do zrozumienia zadziwiającego pudełka. – Któż nie chciałby załatwiać swoich problemów jedną modyfikacją? Być chłopcem i dziewczyną, i krzewem, i niemą rybą… No, może teraz przesadziłem, nie jestem zdolny zmienić formy materialnej, ale to, co oferuję jest znacznie lepsze niż reinkarnacja. Niech pan sobie wyobrazi jednego dnia być nieśmiałym, drugiego – pewnym siebie. Inny człowiek! Wybitny orator! Świetny gawędziarz! Jednego dnia być skłonnym do najgłębszych refleksji pochylając się nad zdźbłem trawy, drugiego dnia być wykonawcą, być wodospadem energii, gotowości do działnia. Z łatwością usuwać z pamięci niemiłe wspomnienia, by nie zagracały umysłu. Umieć cokolwiek się zechce. Być śpiewakiem operowym, tancerzem, wybitnym kucharzem, akrobatą, pisarzem… A to wszystko w jednym życiu… Być geniuszem ponad jakichkolwiek geniuszy! G-E-N-I-U-S-Z-E-M! A to wszystko tak szybko jak szybkie jest pstryknięcie palca! Pstryk! Jestem optymistą. Pstryk! Umiem się pięknie uśmiechać. Pstryk! Pstryk! Pstryk! Pstryk! Pstryk! Pstryk! Niech pan to sobie wyobrazi… Nie! Nie! Niech pan tego doświadczy! Pstryk! Pstryk! Pstryk! Mógłbyś być idealny, złotko! – szare oczy pana de L'ame lśniły, nagle odetchnął i rzekł. – Proszę wybaczyć moją nadmierną ekscytację. Niekiedy mnie ponosi. Pozwól, że weźmiemy się do działania. Wstał i z szafy z sosnowego drewna stojącej przy fotelu wyjął owe opisywane już puzderko. Trzymał je kilka sekund w dłoniach, jakby patrząc na nie uśmiechem tęsknoty, po czym otrząsnął się z zamyślenia. Jego czarne pantofle zaczęły uderzać o podłogę, której poskąpił jakichkolwiek dywanów, gdy nagle przypomniało mu się coś ważnego. – Ale, ale… "Ale" zawsze się znajdzie. Zanim zaczniemy, pozwól, że usłyszę twoją historię. Niech pan szczerze… Hmmm, może szczerzej niźli szczerze… O, najszczerzej jak pan potrafi… W sensie najszczerzej jak to możliwe w tym zakłamanym świecie… Niech mi pan tak najszczerzej opowie, dlaczego pan pragnie przemiany. – rzekł. Gość przez jakiś czas milczał. Nie milczał w ciszy, jak można by błędnie założyć. Milczał w akompaniamencie śmiechu pana Sane'a. – Złotko, nie przesadzaj. To jedyna trudna rzecz, którą musisz zrobić, nim wszystko będzie dla ciebie łatwe. – ledwie wykrztusił, dusząc się śmiechem. – Nie przeszkadzaj sobie. Wyobraź sobie, że mnie tu nie na. Pan de L'ame śmiał się, wbijając wzrok w porcelanową figurkę lamy, która stała na komodzie. Śmiał się tak, że to, iż nie spadł z fotela, możemy rozważać jako cud. Nie był to śmiech wesoły, bardziej taki, który towarzyszy pogardzie, radości z nieszczęścia innych. * * * Gość pana de L'ame był człowiekiem szarym jak mysz i, chyba warto dodać, jak mysz nieśmiałym. Do 20 lipca godziny 12:53 z dwudziestoma trzema sekundami pracował w kancelarii prawniczej. Niefortunnie w dwudziestej czwartej sekundzie owej 12:53 został zwolniony. Wracając do domu ulicą powleczoną błyskiem popołudniowego słońca, dumał nad swą niedolą, gdy nagle wpadł z deszczu pod rynnę. Być może, gdyby tego dnia rzeczywiście padało, ból naszego bohatera byłby mniejszy. Dzień był jednak słoneczny i dość ciepły. Przynajmniej lepiej dla pana Sane'a, który musiał skomentować historię swego gościa. – W twoim przypadku, złotko, powiedzenie, że twe serce spaliło się w popioły jest bardziej akuratne niż stwierdzenie, że zamarzło. Nie możesz zaprzeczyć! Nawet pogoda to potwierdza! – stwierdziwszy to, klasnął w dłonie z triumfalnym uśmiechem, po tym jak dostrzegł łatwo zauważalną rozpacz swego odwiedzającego. Po chwili wahania mruknął, może odrobinę nieśmiało, ale mogło mi się to tylko zdawać, raczej należał do ludzi zuchwałych – Niech cię nie boli to, co już się zdarzyło. Jaki to ma sens? Nie pomogło to jednak rozmówcy pana de L'ame, który wykrztusił z siebie, że nawet Bóg poskąpił mu swych łez. Z pewnością jednak ciekawi Cię, czytelniku, co jeszcze przydarzyło się temu człowiekowi, którego historię poznajesz. Mianowicie napotkał on na swej drodze ludzi mu niemiłych. Pozwala to wreszcie poznać tożsamość naszego gościa (nie wchodźmy w zbędne szczególiki, że był to gość pana de L'ame, wszak moim gościem też z pewnością będzie). Nazywał się: – Charles! Patrzcie! To Charles Yellowmoon! – krzyknął jeden z ludzi, których pan de L'ame pozwolił sobie pod nosem nazwać bezecnikami (a mnie ciekawi, czy sam nie był większym; był, nie jest). – Kogo moje oczy widzą? Charles Stanley Yellowmoon! – drugi bezecnik zaakcentował drugie imię pana Yellowmoon, drwiąc z jego nawyku, by wykorzystywać oba imiona. Zbliżyli się oni do wystarczająco już przygnębionego pana Yellowmoon i jęli go obrażać. Niemiernie go to zmartwiło i przytłoczyło, lecz próbował nie dać tego po sobie poznać. Stał w bezruchu, gdy wtem poczuł łzy drążące jego twarz jak kropla drąży skałę. Miał twarz zmęczoną z oczami wodnika, prawie nieprzerwanie mokrymi. Zrobił krok do przodu, by następnie zrobić dwa kroki w tył. Pragnął opuścić to miejsce, ten świat. Pobiegł przed siebie, czując jak drżą mu ręcę. Odwrócił sie za siebie, całe życie patrzył wstecz. A ci nieludzcy ludzie się śmiali. Ochłonąwszy, wsadził rękę do kieszeni od płaszcza, by wyjąć swój zegarek kieszonkowy. Chciał sprawdzić godzinę i zobaczyć, ile jeszcze czasu pozostało mu do oddania się w ramiona Morfeusza i odpoczęcia od życia. Nie znalazł jednak swego złotego zegarka na łańcuszku, który przypominał mu o upływie czasu, przypominał mu, by szukać szczęścia. Przeszukał wszystkie kieszenie po pięć razy, lecz swego skarbu nie znalazł. Bał sie wrócić, by go poszukać. Z fatalnym nastrojem powrócił do swego mieszkania. Jako że wlókł się bez sił, zajęło mu to dłużej niż zwykle. Wyjął z kieszeni pęk kluczy i, jak miał w nawyku, sprawdzał każdy po kolei, dopóki nie trafił na ten właściwy. W końcu otworzył drzwi do mieszkania, a następnie z rozmachem je zamknął, tym samym mówiąc sobie "Koniec z przeszłością!" Jednak jego mieszkanie było pełne przeszłości: pamiątek z kilku niezwykłych podróży, które odbył; zapisów nut z czasów, gdy jeszcze próbował komponować coś na skrzypcach; zdjęć z dzieciństwa, gdy jeszcze umiał się uśmiechać. Uśmiechać… Właśnie! Musiał iść do lustra i poćwiczyć uśmiechanie się. Nie zdjąwszy nawet swego burgundowego płaszcza pobiegł do salonu, potykając się o podłogę. Niech żyje niezdarność! Pan Yellowmoon miał świadomość, jak kuriozalne zajęcie wykonywał prawie każdego dnia po pracy. Ćwiczenie uśmiechania się. Nie chodziło jednak o to, by uśmiechać się ładnie. Chodziło o to, by po prostu się uśmiechać. By rozjaśnić twarz i życie. By nie czuć się tak tragicznie smutnym. Spojrzał na swoje odbicie w lustrze. Swego jedynego przyjaciela z lustra i jedynego przyjaciela w ogóle. Drewniane oczy na licu jak stłuczona porcelana. Wszystko bez wyrazu, nie żywe jak drewno, nie żywe jak porcelana. Czy on kiedykolwiek tak naprawdę żył? W marzeniach. Czy to życie? Gdzież wspomnienia z dalekich podróży, które miał wykreować? Gdzież skrzypce, jeżeli nie w piwnicy zakurzone dumają nad sensem swego istnienia? W jaki sposób tłok miasta przypomina miasteczko, w którym pragnąłby żyć? Gdzie jest on sam, skoro nie ma go tutaj? Po raz ostatni tego dnia uśmiechnął się, po czym udał się do kuchni, by tam, siedząc przy oknie, pisać pamiętnik. Zapisywać bólem nic nie znaczące stronice. Nadawać wartość kartkom papieru. To wszystko można skwitować słowami: pan Yellowmoon miał wielce nieudany dzień. Nawet mimo tego, iż takie sytuacje przytrafiały mu się przez cały jego żywot. Jak mogę to skomentować? Przynajmniej żył, a życie to coś bardzo cennego. * * * Charles Stanley (na grobie dwóch imion się raczej nie zapisuje, ale bardzo polubiłam tegoż śmiertelnika) opowiadałby dalej, gdyby nie to, że nieoczekiwanie lunął deszcz. Przez całą opowieść chmury powoli zbierały się nad mieszkaniem pana de L'ame, by w końcu wyrzucić z siebie krople łez, zazwyczaj wprawiające świat w melancholię. Z pewnością jednak nie Sane'a de L'ame, który nie mógł powstrzymać się od skomentowania zaistniałej sytuacji. – O, proszę! Twój drogi Bóg jednak nie poskąpił ci swych łez. Czujesz się teraz bardziej wartościowy, złotko? – zapytał, unosząc jedną brew. Z lekka wystraszony pan Yellowmoon odwrócił wzrok i zaczął przyglądać się salonowi pana de L'ame. Pomieszczenie było dość małe, acz dużo się w nim mieściło. Na przeciwko kanapy (również ze sztucznej skóry lamy, jak fotel), na której siedział, znajdowała się komoda pełna różnych figurek. Przeważały w nich lamy, lecz gdzieniegdzie można było również dostrzec alpaki. Obok było okno, przez które można by było przypatrywać się pełnej życia ulicy, gdyby nie to, że było zasłonięte. Do pokoju docierały jednak śmiechy ludzi i dźwięki samochodów. Okno było zasłonięte, toteż w salonie naszego wynalazcy światło paliło się prawie cały czas. Żyrandol był duży i mosiężny. Chwiał się nad stolikiem kawowym i widz tego zjawiska mógłby zacząć się obawiać, że zaraz spadnie. Pan Yellowmoon, którego ten żyrandol również zaniepokoił, odwrócił od niego swe spojrzenie. Kątem oka przyjrzał się panu de L'ame, który, dziw nad dziwami, od kilku minut nic nie powiedział. Pełen podziwu nad jego nienagannym wyglądem, spojrzał na siebie i westchnął. Sam miał na sobie starty burgundowy płaszcz i stare czarne pantofle. Marzyło mu się, by chodziaż miał do tego cylinder. De L'ame, znudzony długim milczeniem gościa, zaproponował, by udali się do pokoju obok. Chciał, by Charles poznał ludzi, którzy poddali się modyfikacji. Trzeba to rzec, iż naszego wynalazcę odwiedzało nader wiele osób (lecz nie tak wiele jak mnie, rzecz jasna). Wybierali się do niego, by skorzystać z jego wynalazku. Drugi pokój był znacznie większy aniżeli malutki salonik. Również umeblowany był starodawnymi meblami, lecz wynalazca nie naustawiał tam tak dużo figurek lam i nie napowieszał tak dużo ich obrazów. W pokoju stały dwa duże regały na książki, w których jednak książek nie było. Na półkach leżał jedynie kurz i stało kilka filiżanek do herbaty. Żyrandol był znacznie stabilniejszy niż ten z salonu, ale za to podłoga skrzypiała niemiłosiernie. A mieszkanie pana de L'ame było na czwartym piętrze, toteż ludziom z wybujałą wyobraźnią trudno byłoby tam wytrzymać. Dywanów nie było, na podłodze leżały książki. Stolik kawowy, dla którego za jedną nogę służyło kilka ułożonych na sobie dzieł, ledwie utrzymywał równowagę. Na nim stało wszystko, co nie zmieściło się gdzieś indziej, w tym niewielki zegar z drewna jabłoni. "Tik, tak, tik, tak" brzmiało raz za razem w pomieszczeniu, nie pozwalając, by osoby w nim przebywające zapomniały o upływie czasu. Tik, tak, tik, tak… "Memento mori…" szeptał zegar. Co prawda, pan de L'ame chciał po prostu, by goście nie zostawali do późna. W tym dziwacznym pomieszczeniu z kremową tapetą, na której narysowane były kwiaty śmierci, znajdowało się sześć osób. Na początku pan Yellowmoon dostrzegł człowieka, który był wszędzie. Ów człowiek siedział na kanapie, podekscytowany machając nogami, zaraz zmieniał miejsce i siadał na podłodze. Kręcił się w kółko, do każdego zagadywał, dużo się śmiał. Z reguły pan Charles nie podchodził do takich ludzi, gdyż takowi za nadto go onieśmielali. Tak było też tym razem. Człowiek ów swoje roziskrzone zielone oczy zwracał ku wszystkiemu, lecz niczemu nie poświęcał szczególnej uwagi. Yellowmoon kilka chwil stał w drzwiach, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Pan de L'ame, gdzieś się ulotnił, przeto został sam w pokoju pełnym nieznajomych. Było duże prawdopodobieństwo, iż nadal nieruchomo, na podobieństwo człowieka uchwyconego w marmurze, stałby w drzwiach, gdyby nie podszedł do niego trochę dziwny pan o wymuszonym uśmiechu. – Witam! Witam! Ależ dzisiaj mamy piękny dzień, czy nie? Wprost zachwycający, czy nie? – rzekł to całkowicie poważnie, bez jakiegokolwiek zachwytu. Po krótkim momencie dodał, jakby wydawało mu się, że musi sprostować swoje zachowanie. – Zachwycam się, lecz tego nie okazuję. Nie powiedział nic więcej, dzięki czemu nasz drogi bohater tej historii miał okazję, by mu się przyjrzeć. Był smukłym około sześciedziesięcioletnim mężczyzną z dużą ilością zmarszczek. Choć miał przy sobie laskę, wydawał się być zdrów. Drewniana laska służyła mu do wystukiwania o podłogę jakichś skocznych, nieznanych panu Yellowmoon melodii. Niekiedy wymachiwał nią wte i wewte, pogwizdując. – Ową skrzynkę polecam. Przy dozie optymizmu i wdzięczności można cieszyć się życiem, czy nie? – z wysiłkiem utrzymywał swój uśmiech, wysiłkiem nader zauważalnym, skoro nawet pan Yellowmoon to zauważył. – Przy dozie optymizmu i wdzięczności można się też cieszyć, że tak powiem, zwykłym życiem, lecz dzięki zmianom, które może wprowadzić to innowacyjne urządzenie jest to… Hmmmmm… teoretycznie łatwiejsze, czy nie? Charles Yellowmoon pokiwał głową, nie potrafiąc stworzyć porządnej odpowiedzi. Nie wiedział nawet, czy się z tym zgadza, czy nie. Sam nie miał wystarczającej dozy optymizmu, by radowało go jego istnienie. Jego rozmówca podziękował mu za rozmowę, po czym odwrócił się, by zasiąść w fotelu. Z twarzy powoli zniknął mu uśmiech. "Udawanie szczęliwego musi być niezmiernie trudne." pomyślał pan Yellowmoon. – Skoro już coś zrobiłeś, musisz to zaakceptować, czy nie? Szczególnie, jeżeli nie możesz cofnąć czasu. A nie możesz, chyba, że rozmawiam z geniuszem. – powiedział nagle starzec, ponownie czując, że musi się wyjaśnić. – To po prostu była dla mnie szansa. Musiałem spróbować… I tak naprawdę… Tak naprawdę nie zyskałem nic. Ale musiałem spróbować. – wykrztusił z siebie. Pan Yellowmoon z miejsca poczuł sympatię do tego człowieka. Pragnął z nim jeszcze porozmawiać, lecz starzec machnął ręką, by już odszedł. Potrzebował chwili spokoju. W fotelu obok starca siedziała niska brunatnowłosa kobieta. Kartkowała książkę, której tytułu Charles nie dostrzegł, zupełnie nie zwracając uwagi na jej treść. Po chwili odłożyła książkę na stojący obok taboret i ziewnęła. – Przynajmniej masz ciekawe życie. – powiedziała nagle. – Co jest wspaniałego w byciu idealnym? Zresztą jeno teoretycznie idealnym… Pan Yellowmoon dopiero po chwili zorientował się, iż mówiła do niego. Znów pokiwał głową, znów nie wiedział, co odpowiedzieć. Zaróżowiał się z zawstydzenia. Czuł, że jest marny w prowadzeniu rozmów. Nie wiedział, co ze sobą zrobić, toteż zaczął udawać szczególne zainteresowanie okładkami książek, które leżały na stoliku kawowym. Okładki były zwyczajne, bardzo proste. Na środku tytuł i autor, a z boku wzorzyste obwódki. Nie wiedział, po co je oglądał. W ogóle nie wiedział, po co tam był. Było to dla niego nader trudne psychicznie, by być otoczonym przez tak wielu nieznajomych. – Pan wreszcie nie ma rozmówcy! – zagadał do niego ten ekstrawertyk wspomniany na początku. – Jestem taki szcześliwy, że wreszcie mogę z panem porozmawiać! Jak się panu tutaj podoba? Wiem! Jest wyśmienicie! Jestem taki szczęśliwy! Taki szczęśliwy! Ostatnio nauczyłem się grać na gitarze. Chciałby pan posłuchać? A może woli pan zobaczyć moje szkice? A może zagramy razem w golfa? Kiedyś koniecznie musimy! Jestem w tym świetny! – gadał i gadał. – Ja dopiero ostatnio poznałem pana de L'ame, moje życie zdecydowanie zmieniło się na lepsze. Słuchaj, jeszcze porozmawiamy, ale teraz już się muszę zbierać. Jak szybko przybył, tak szybko odszedł, a Yellowmoon zwrócił uwagę na kolejną osobę w tym pokoju. Na kanapie prawie nieruchomo siedziała nieco pomarszczona kobieta z pięknym uśmiechem. Wszystkie jej zęby były równiótkie i białe. Jej rude włosy były niczym rzucone we wszystkie strony świata, a błękitne oczy wpatrzone były z melancholią w okno. Przywitała się z Charlesem lekkim skinieniem głowy i zaprosiła, by usiadł koło niej. Długi czas milczała, ale Charles w swoim życiu już się przyzwyczaił do długiego milczenia. W końcu odchrząknęła i zwróciła się do niego: – Odradzam? Polecam? Sama nie wiem. Po prostu czasami sama już nie rozumiem siebie. Nie znam siebie. Nigdy nie znałam. Trwają we mnie przeciwieństwa i niezdecydowanie. Zresztą, jak mogłabym rozumieć siebie? By siebie zrozumieć, trzeba siebie poznawać… akceptować… żyć z samym sobą… Jej głos był spokojny i cichy. Chciała coś jeszcze powiedzieć, ale przerwano jej. – Proszę jej nie słuchać! Cóż za pesymizm w jej głosie! Skrzynka ta ma wiele zalet. – z oburzeniem zaczęła dotychczas zajęta książką kobieta. Miała jasnobrązowe oczy i jasnobrązowe włosy ułożone w koka. – Bardzo pomaga w zaakceptowaniu siebie, sprawia, że uczenie się jest łatwiejsze, ograniczając przeciwności takie jak finanse, brak środków transportu. Oczywiście to nie wszystko. Są zarówno plusty, jak i… – Plusy, jak i zalety, otóż to! – przerwał jej pan de L'ame, który dziarskim krokiem wrócił do pokoju. – Dziękuję państwu! Pozwolę sobie zabrać mojego gościa. Wychodząc z pomieszczenia Charles dostrzegł jeszcze jedną osobę. W rogu pokoju stał człowiek odziany w czerń. Patrzył się oczami bez wzroku na przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Uśmiechał się w grymasie niedoli. Czuł jeno ołów. Gdy zauważył, iż pan Yellowmoon patrzy się na niego, wzdrygnął się i pokręcił głową. "Niczym Śmierć…" wymamrotał pan Yellowmoon. Phi! Przecież Śmierć jest bardziej optymistyczna i wesoła. Wiem, co mówię. * * * – Dziękuję za ugoszczenie mnie. To bardzo uprzejme z pana strony, niezmiernie to doceniam…. Duży zaszczyt… Było mi bardzo… Hmmm, miło. Już chyba pójdę… Jeżeli to pana nie urazi… Dziękuję jeszcze raz… – zaczął pan Yellowmoon, raz po raz przerywając i zastanawiając się, co rzec, by nie urazić gospodarza. Wynalazca spojrzał na niego zirytowany. Trzeba rzec, iż największą urazę sprawiały mu kłamstwa. – Wiesz, dlaczego mam dom ozdobiony lamami? – zapytał, lecz nawet chwili nie zaczekał na odpowiedź. – Ja, tak jak one, pluję na ten świat. Przykrył swoje czarne włosy szapoklakiem i wyszedł z domu, zostawiając osłupiałego pana Yellowmoon, który zdążył jeno zapytać, gdzież się wybiera. – Wrzucić cię do Lete! – usłyszał. Podniósł brwi w zdumieniu i cofnął się o krok, poznawszy już odrobinę nieobliczalność pana de L'ame. Przez kilka sekund stał w bezruchu, wsłuchując się w symfonię wściekłości: uderzające o podłogę pantofle połączone raz na jakiś czas z ledwie słyszalnie rzucanymi wyzwiskami i kończące całość trzaśnięcie drewnianymi prostymi drzwiami z mosiężną klamką. Wisząca na nich tabliczka z numerem 7 bujnęła się do przodu, by niebawem uderzyć o nie i spaść na kremową wycieraczkę zrobioną ze sztucznego futra lamy. A pan Yellowmoon dalej stał osłupiały. * * * Pan de L'ame szedł po chodniku wyprzedzając innych spacerowiczów. * * * Yellowmoon westchnął myśląc o bezsensowności swego życia. * * * – A niech go piorun trzaśnie! * * * – Nie chcę być sobą… * * * Wycisnął sobie wodę z włosów i splunął. – Co on sobie myśli? Niech go licho porwie! Też nie chcę być sobą, ale wszyscy inni są już zajęci! – warknął. * * * Jednostajnym krokiem schodził ze schodów. * * * – Niech idzie do diabła z tymi swoimi problemami! – krzyknął, a ludzie w pobliżu spojrzeli na niego niechętnie. * * * Stanąwszy przed drzwiami wyjściowymi, zatrzymał się i zwątpił w to, że podjął dobrą decyzję. * * * Poczuł, że przemokły mu buty. Cały był mokry. Woda spływała z niego strumieniami. – Niech to szlag trafi! – zawołał. * * * "Czy nie powinienem wrócić? Jeszcze mógłby mi pomóc…" patrzył na swoje odbicie w szybie z odrazą. * * * "Ten przeklęty deszcz! Nie będę płakał w deszczu, do cholery!" * * * Wyszedł. Bał się wrócić. Czuł deszcz i łzy. * * * "W ogóle nie będę płakał!" pomyślał, a po twarzy spływał mu deszcz. * * * Spróbował uśmiechnąć się do siebie. Nie potrafił. * * * Przywdział na lico uśmiech wyższości. * * * Podjął decyzję. "Po pierwsze, wyczyści skrzypce z kurzu." * * * Ale coś szybko przywdziało mu na lico strach. * * * "Po drugie, wyjedzie stąd, pozna nowych ludzi." * * * Usiadł na ławce w parku i zamknął oczy. Nie chciał widzieć świata. Chyba nie potrafił dłużej udawać przed samym sobą, że jest szczęśliwy. * * * "Po trzecie… Przecież to się nie uda" ta myśl go przygniotła. * * * Teraz pozostaje mi jedynie opowiedzieć coś o moim przyjacielu. Pan de L'ame był doprawdy niezwykłym okazem człowieka. Siedząc z zamkniętymi oczyma myślał o swojej przeszłości i zastanawiał się nad kierunkiem, w którym potoczyło się jego życie. Nie przepadał za myśleniem o młodości, o tym, co było, co przeminęło. Ogólnie o tym, czego nie mógł już zmienić. Palił za sobą wszystkie mosty. Nie chciał pamiętać o sobie sprzed lat. Jednak niekiedy te myśli przychodziły do niego niekontrolowanie, zakłócały jego spokój, burzyły z trudem zbudowany porządek. Przed nim rozciągało się małe jezioro, w którym prowadziły swój łatwy żywot kaczki, a on pragnął nie myśleć. Jednakże patrząc na ten uspokajający widok, nie potrafił nie udać się w pewnego rodzaju podróż w czasie. * * * – Mam pomysł! – mówił dziecięcy głosik. – Będę naukowcem! Stworzę wierzbę, na której będą rosły gruszki! – Mam pomysł! Świetny pomysł! – mógłbyś usłyszeć jakiś czas później. Ten sam głosik, ten sam podekscytowany głosik. – Znajdę przepis na ambrozję! Zostanę kucharzem! – Wiem! Teraz wiem! Będę chemikiem! Stworzę eliksir nieśmiertelności! – Wyjadę w podróż! Nie byle jaką! Znajdę kamień filozoficzny! I zwiedzę cały, calusieńki świat! – mógłbyś dostrzec skrę (i to nie jedną!) nadziei w oczach tego dziecka. – Czy mogę zostać przyrodnikiem? Mogę? Mogę? Wyhoduję owoc pieniążkowy! I coś jeszcze! Co zechcecie! Będę genialnym przyrodnikiem! – Będę kimś wielkim! WIELKIM! Brzmiało raz za razem. Nieprzerwanie. Potok marzeń. Potok, który zatrzymywał się na ścianie obojętności. Na oczach zmęczonych, którym brakowało szaleństwa, zachwytu światem. Na pomrukach, iż już nikt nie ma siły słuchać tych bzdur. – Nad czym pracujesz? Nad perpetuum mobile. Nad sercem perpetuum mobile! O! Będę mógł żyć wiecznie, niedowierzam. Tak! Właśnie o to chodzi! Wierz mi, wierz! – prowadził rozmowy sam ze sobą. Nadal pamiętał ten dzień, gdy szedł z matką do sklepu, jak zawsze pomrukując sobie coś pod nosem, i dostrzegł jego zdaniem zachwycający jego zdaniem kamień wszechwiedzy. Wziął go do ręki i pokazał swej rodzicielce. – To zwykły kamień. – usłyszał. – Nie zwykły. Niezwykły! Dam go babci. Jej zostału już najmniej czasu, by poznawać życie. – Nikomu nic nie będziesz dawał. Nie bądź głupi. Chcesz tracić na rzecz innych? Nie odpowiedział. Nie miał zamiaru słuchać głupot. To był kamień wszechwiedzy. Miał też wspomnienie z ojcem. Wcale nie lepsze. Byli w zoo. Widział zebry, żyrafy, lwy, tygrysy, nawet płaszczki. Było mu jednak smutno. – Ten lew wygląda na bardzo smutnego. – powiedział. – Zdaje ci się. – powiedział jego ojciec. – Naprawdę jest smutny. Spójrz tylko! – Nie jest. – Możemy mu pomóc? – Pomożesz mu, jak się zamkniesz. – Naprawdę? Jak…? – Nie jest smutny. Koniec dyskusji. Jego ojciec był nader negatywnie nastawionym do życia człowiek. On był nastawiony bardzo pozytywnie, ale tylko, gdy był dzieckiem. Z czasem nabrał wątpliwości. Rodzice powiedzieliby, że dorósł. Niekiedy, leżac nocą z otwartymi oczyma, rozmyślał nad tym, czy mu się uda osiągnąć sukces. Nie był pewien, czego oczekuje od życia, czego oczekuje od siebie. Nie wiedział, czym tak naprawdę powinien się zająć. Zastanawiał się nad porzuceniem swoich planów. Podzielił się tym ze swoim przyjacielem. – A po co zacząłeś? – usłyszał. – Po co wziąłeś się za to wszystko? By teraz zrezygnować? Pokręcił głową. Oczywiście, że nie po to. Zaczął, bo marzył, bo nie potrafił inaczej… Bo wierzył w siebie. Od tamtej sytuacji minęło bardzo dużo czasu. Motywacja, którą wtedy odzyskał, szybko znów się rozpłynęła. Nie potrafił słuchać jednego mądrego człowieka, gdy kilkunastu pesymistów mówiło, co innego. Zrezygnował ze swoich planów na kilka lat. Dopiero po pewnym czasie powrócił do grona marzycieli. Ukońszywszy liceum, stanął przed wyborem kierunku, którym będzie podążał w życiu. – Idź na studia medyczne. – mówił ojciec. – Albo na prawo. – dodawała matka. Nie chciał. Oczywiście, że nie chciał. Chciał być wynalazcą. Ten pomysł z dzieciństwa tak się w nim zakorzenił, że nie potrafił zmienić zdania. Pragnął stworzyć zegar, który odlicza czas do tyłu albo latający rower. Już nawet nie śmiał marzyć o sercu perpetuum mobile. Ostatecznie, za namową rodziców i swojego rozsądku (który oni wykreowali), zdecydował się na studiowanie prawa. "Mogło być gorzej." pomyślał chwilę po podjęciu decyzji. Nim pierwszego dnia udał się na uczelnię, rodzice przypomnieli mu wszystko, czego go nauczyli, wszystkie ich mądrości życiowe. – Nie ufaj nikomu. Nie daj się wykorzystywać i… – Po prostu skup się na nauce. – Właśnie! Wiedza Ci się przyda, ludzie – nie, więc nos w… – Nie licząc ludzi szanowanych. Zrób sobie znajomości. – …książki. Pokaż innym, że jesteś lepszy. W przeciwnym razie, inni pokażą, że oni są. – I nie oczekuj nie wiadomo czego, bo się zawiedziesz. Pokiwał głową. Nie układało mu się na studiach. Przytłaczało go wszystko. Ludzie, nauka, przyszłość. Marnował sobie życie. Długo nie chciał dopuścić tej myśli do siebie. W końcu ta myśl sama się dopuściła. Porzucił studia. Któregoś wiosennego dnia wyszedł z uczelni i nie wrócił do domu. Rodzicom zostawił tylko list. By się nie martwili. Najpewniej zostawił ten list niepotrzebnie. Przynajmniej tak sądził. Przez jakiś czas tułał się po świecie, gdy pewnego popołudnia wpadł mu do głowy pomysł. Czuł, że, by go zrealizować, musi poznać głębiny ludzkiego umysłu. Zaczął studiować psychologię. Na uniwersytecie analizował znaczenie podświadomości, zdobywał wiedzę o chorobach psychicznych, wykonał kilka eksperymentów społecznych. Ze znajomymi założył nawet kółko mesmeryzmu, które szlachetnie nazwali Kołem Teatralnym. Udało im się wykonać kilka udawanych seansów magnetycznych, stąd nazwa. Wieczorami, siedząc przy delikatnych promieniach lampy, czytywał Freuda i Junga, Junga i Freuda. Aż do znudzenia. Tak mijały mu dni, tygodnie, miesiące, lata. Udało mu się ukończyć studia. Przepełniony nową wiedzą postanowił zrealizować swój pomysł. Postanowił stworzyć urządzenie zmieniające ludzkie dusze, ludzką psychikę, umysł. Pracował dzień w dzień. Noc w noc. Sypiał rzadko. Jadł rzadko. Żył rzadko. Pracował. Schudł, jego twarz pociemniała, a oczy zgasły. Mimo to, czuł pewnego rodzaju, dziwacznego rodzaju szczęście. Robił to, czego pragnął. Wprowadzał swe marzenie w życie ponad osiem lat. Rozmawiał z najróżniejszymi psychologami, psyhiatrami, badaczami, pokusił się nawet o rozmowy z hipnotyzerami. Wiele mu to dało. Podróżował do najodleglejszych zakątków świata (nawet takich, co znajdują się na jego kresie; notka dla płaskoziemców), by zagłębić się w najróżniejsze punkty widzenia. Rozmawiał z prawnikami, lekarzami, sprzątaczami, kucharzami, dziećmi, starcami, bogatymi, biednymi, optymistami, pesymistami. Nauczył się czterech języków. Pewnego dnia mu się udało. Jego marzenie przestało być marzeniem, stało się rzeczywistością. – A więc to jest urządzenie, która zmieni ludzkość… – mruknął pod nosem. – Interesujące… Nawet bardzo interesujące… Usiadł na swoim ulubionym fotelu, tym ze sztucznej skóry lamy. Musiał odpocząć. Niedowierzał własnym oczom. Spotkało go takie wielkie szczęście! Usnął z nikłym uśmiechem na ustach. Następnego dnia o wynalazku wiedzieli wszyscy. Zewsząd rozlegały się pełne podekscytowania rozmowy. Gdy pięć godzin wcześniej powiedział ludziom, których znał o tym, że skończył swoje dzieło, nie wierzył w ich słowa, że nikomu nie powiedzą. Nie sądził jednak, by powiedzieli tak wielu osobom. No cóż, świat jest mały… Udał się do kuchni, by zrobić sobię kawę. Normalnie, czekając aż woda się zagotuje, analizowałby podobieństwa między mózgiem człowieka a mózgiem krowy albo robiłby równie dziwaczną rzecz. Tego dnia nie wiedział, czym się zająć. Sekundy mijały jak minuty, minuty – jak godziny. Czuł, że wariuje, a to wariactwo postępowało z prędkością światła. Chodził po niewielkiej kuchni w tę i z powrotem. Usłyszał gwizdanie czajnika. Wyrwało go to z niemyślenia. Wzdrygnął się na tę myśl. Jak mógł pozwolić swoim myślom, by dryfowały wokół wszystkiego i, co z tego wynika, niczego jednocześnie. Niedorzeczne! Z poczuciem niedorzeczności zaparzył sobie czarną kawę. By osiągnąć jeszcze większą niedorzeczność, dodał do niej bitej śmietany. Po prostu niedorzeczne! Dopadła go nader przygnębiająca myśl. Chyba stracił sens. – Chyba straciłem sens. – powiedział kilka dni póżniej podczas wywiadu. To poczucie dalej mu towarzyszyło. – W takim razie, może powie nam pan, jaki sens miało tworzenie tego wynalazku? – zapytał prowadzący. – Nie wiem. – Nie wie pan? – Nie wiem. Po prostu zawsze chciałem zrobić coś wielkiego. I tyle… Wiedział, jaki to miało sens. By nie myśleć każdej nocy, że jest nie wystarczający. By udowodnić tym, którzy w niego nie wierzyli, że potrafi osiągać swoje cele. By w końcu być szczęśliwym. By zaakceptować siebie. Nigdy nikomu, by tego nie powiedział. – Niech pan powie. Może to dla kobiety? Mów pan, by zainponować jakiejś pannie? A w szczególności nie temu człowiekowi. Już dawno obiecał sobie, że nikomu nie pozwoli znać jego słabości. – A może dla sławy? Dostrzegł kpiący uśmiech dziennikarza. Cholera jasna, nie pozwoli się ośmieszyć! – Dla sławy? W życiu! Dla Śmierci. Spojrzał się na osłupiałego dziennikarza. Nagle błysnęła mu przed oczami złota zapinka do krawata. – Zrobiłem to dla Śmierci, złotko. – Tak, tak… Raczy pan wyjaśnić? Nie? Z kim miałem przyjemność? Zawachał się. W końcu powiedział: – Z Sanem de L'ame. Od tamtego momentu nie używał już swoich prawdziwych imienia i nazwiska. Ochrzcił się szalonym lekarzem dla duszy i nim miał zamiar pozostać. Dlaczego dla Śmierci, spytasz. A dlaczego nie? "To ona nadaje życiu jego jedyną stałą wartość. Wszystkie inne są zmienne." pomyślał Sane. Jego życie bardzo się zmieniło. Denerwowali go nachalni dziennikarze, którzy zakłócali jego prywatność od świtu do świtu. Nawet nie od świtu do nocy. Po prostu cały czas. Udawał, że jest zadowolony, że osiągnął sukces, jednak pojęcie sukcesu zawsze było dla niego czymś nadto nieuchwytnym, by teraz potrafił uwierzyć, że mu się udało. Każdego dnia po przebudzeniu powracało do niego poczucie braku sensu. Czuł się niewartościowy. Myślał, że po stworzeniu czegoś takiego, to się zmieni. Nic z tego. Został mu, jak mniemał, ostatni sposób, by to zmienić. – Skorzystam ze skrzynki. – powiedział pewnego dnia. Warto dodać, iż nigdy nie wymyślił nazwy dla urządzenia, które stworzył. Nazywał je skrzynką. Wieczorem rozpalił ogień w kominku. Rozsiadł się w fotelu, zakładając nogę na nogę. Zapalił cygaro. Był gotowy. Podniósł wieczko urządzenia i dokładnie przyjrzał się mechanizmowi. Przekręcił pokrętło na zewnątrz (urządzenie w dużym stopniu przypominało dużą skrzynkę grającą) i wcisnął kilka przycisków. Z wnętrza urządzenia wyjął miedziany sznurek, który obwiązał sobie wokół palców lewej dłoni. Drugi sznurek, który był zakończony małym telefonem, przyłożył do prawego ucha. Jeszcze raz zakręcił pokrętłem. I tyle. Koniec. Nic spektakularnego. Nic nadzwyczajnego. A przynajmniej nic widocznie spektakularnego i nadzwyczajnego. Wewnętrznie zmienił się tak, jak chciał. Tak mu się przynajmniej zdawało. Rozbolała go głowa. Nie chciał o tym myśleć. Miał kilka dni, by zastanowić się nad tym wszystkim. Rzeczywiście się zmienił. Poczuł się bardziej wartościowy. Przestał sądzić, że jego życie straciło sens. Zaczał być bardziej optymistyczny. – Nie wiem, czy mi się to podoba. – zwierzył się swojemu jedynemu przyjacielowi. – Nie do końca czuję się sobą. Na dodatek, te zmiany nie są stałe. Zauważyłem, że stare schematy myślenia powracają po kilku miesiącach. – Cóż, jak mogłoby być inaczej? To urządzenie nie usuwa powodów, usuwa skutki. – Nie podołałem? – Żartujesz? Wiele osiągnąłeś. Chodziażby to, że teraz umiem karate. Nauczyłem się w około minutę. De L'ame się zaśmiał. Może nie było tak źle. Oczywiście, że nie było. Postanowił, że zmieni swoje nastawienie. Że zmieni swój śmiech na ładniejszy. Że nauczy się pięciu języków, malować i sztuk walki. Postanowił, że zmieni całego siebie. Przekręcił pokrętło, wcisnął guziki. Do dzieła… * * * "Kaczki… Kaczki mają zdecydowanie łatwiejsze życie" tymi słowami zakończył swoją refleksję nad przeszłością. Gdyby kaczki, jak ludzie, goniły za ideałami, wcale tak łatwo, by nie miały. Pan de L'ame spojrzał na swoje odbicie w jeziorze. Nie był idealny. Nie mógłby być. Człowiek jest zbyt nienasycony w swym dążeniu do perfekcji. A zresztą istnieją jeszcze opinie. Niektórych niczym nie da się zadowolić. Wstał i ruszył w stronę domu. Był delikatnie przygnębiony. Mijając szare budynki, szarych ludzi, szare ulice, żyjąc na szarym świecie, zazwyczaj był delikatnie przygnębiony. Oczekiwał od świata więcej niż mógł dostać. Jedyne miejsce pełne barw, jego mieszkanie, tego dnia również jakoś zblakło. Pana Yellowmoon już tam nie było. Tych, którzy byli, wypędził. Został sam. Zawsze był sam. Usiadł. Bał się, że gdybu tego nie zrobił, upadłby. Ostatnio był słaby. – A więc oto dzień, kiedy spotykamy się po raz pierwszy. – usłyszał głos dochodzący z przedpokoju. – Tak, tak… Po raz pierwszy… – mruknął. Kolejny człowiek zakłócający jego spokój. Wyprostował się i spróbował odegnać zmęczenie z twarzy. – Teraz zamknięte. – powiedział. – Dla mnie żadne drzwi nie są zamkniętę. Oho, a zatem nachalny gość. I może wariat. Zresztą nieważne. Niech robi, co chce. – Wygląda pan na nieszczęśliwego, panie de L'ame. – Nie tylko wyglądam. JESTEM nieszczęśliwy. Z jedej strony nienawidzę żyć. – Każdy czasami… – A powiem więcej – przerwał pan de L'ame – z drugiej strony też nie! Roześmiał się. – Może coś doradzę? – A czy ktokolwiek może mi doradzić, jak żyć? – Tylko Śmierć. – Aha… Tylko Śmierć. Zawsze to wiedziałem… Pani się nie przyda. – Skąd może pan to wiedzieć? – Niech Śmierć pozwoli mi umrzeć. – Nie musi pan umrzeć, by nauczyć się żyć. – Doceniam coś tylko, gdy to stracę. – Co po śmierci powiedziałby pan o swoim życiu? – Umarłszy, usiadłem na kamieniu i do mej szalonej głowy wpadła nieszalona myśl. Z reguły nie cenię nieszalonych myśli, oceniając je jako zbyt konwencjonalne, lecz ta, o ironio!, akurat przypadła mi do gustu. Była to myśl, że straciłem życie. Tak, straciłem życie, złotko. Ż-Y-C-I-E. Śmierć to moja największa przyjaciółka… To była wyuczona formułka. Miał ją w sobie od dawna. Uczył się swego bólu na pamięć. W pewnym stopniu cieszył się nim. Uważał, że zasługuje na ból. – Boi się pan śmierci, panie de L'ame? – Nie boję. „Dopóki jesteśmy, nie ma śmierci, a gdy ona przychodzi, nie ma nas”. – zacytował słowa Epikura. – Nie ma pana. – Nie ma mnie? – Przyszłam. Oczy Sane'a zaszły mgłą. Wtem się obudził. Tajemniczej pani nie było już w pokoju. – Cóż za dzwiny sen! – powiedział do siebie Sane. – Bardzo dziwny… Otrząsnął się. Musiał wziąć się w garść. Takie roztargnienie to słabość. Odsłonił zasłonkę i wyjrzał przez okno. Zmierzch nadchodził, a ludzie odchodzili. Ulice były prawie puste. Księżyc wisiał na niebie. Niekiedy słyszał tętent kopyt w oddali albo śmiechy dochodzące z karczmy. Przez ulicę przemknął jakiś pies. Dziecko płakało, patrząc na oddalający się balonik. Księżyc wisiał na niebie. – Czeka nas poważna rozmowa, panie Księżycu. Nie mogę nazwać Cię złotkiem, mój srebrzysty przyjacielu, panie Księżycu, więc pozostaniemy na per pan. Tobie jednemu mogę powiedzieć trochę o sobie. Przerwał. Milczał przez kilka minut. – Miałem przyjaciela. Nie jednego. Jednak zawsze okazywałem się niewystarczający. Tak sądziłem wraz z przyjacielem, gdy kończyliśmy naszą znajomość. Mój przyjaciel też był niewystarczający. Przynajmniej ja tak sądziłem. Nie wiem, co on myślał. Co zrobić, gdy ma się świadomość swych wad, ale nie potrafi się nic z tym zrobić? Przerwał. Milczał przez kilka minut. – Nie ważne… Wziął skrzynkę. Przekręcił pokrętło. Wcisnął guziki. Do dzieła… * * * Pan Yellowmoon powoli wchodził po znienawidzonych schodach. Noga za nogą. Krok za krokiem. Nie przepadał za wracaniem do przeszłość. Nawet jeżeli minęło od niej sześć lat. Wiedział jednak, że robi, co słuszne, a przynajmniej to, na czym mu niewyobrażalnie zależy. Pragnął jeszcze raz porozmawiać z tym człowiekiem. Dotarł do drzwi. Tabliczka z numerem siedem nadal na nich wisiała. Zresztą, czy spodziewał się czegoś innego? Że nagle całe to mieszkanie zniknie? Spojrzał na swoją rękę, podniósł ją. Wykorzystał znaczną część swojej silnej woli, by to zrobić. Nienawidził tej ciężkości w ciele. Przyłożył rękę do drzwi. Jego palce delikatnie ich dotknęły. Westchnął. Zapukać do drzwi – niby nic trudnego, a mimo to czasami można poczuć, że się tego nie potrafi. Chciał ruszyć rękę, lecz nie mógł. Patrzył na nią z wyczekiwaniem. Nie potrafił. – Widzę, że, jak nie masz problemów, to zaczynasz je tworzyć, złotko. – usłyszał. Pan Sane de L'ame w całej swej okazałości stał za nim, trzymając siatki z zakupami. Otworzył drzwi. Oboje weszli do środka. – Co pana tu sprowadza? – Zamknął pan swój interes. Dlaczego? – Bo podjąłem taką decyzję, złotko. – Przepraszam za bycie wścibskim. – zmieszał się Charles. – Po prostu postanowiłem uczyć się być szczęśliwym. I przy okazji, trochę milszym. W taki sposób docieram do końca mej opowieści. Ostatnim końcem będę ja, lecz na to jeszcze nie czas. Chodziaż może nie powinnam nadawać sobie tak dużej wartości. Kto wie, co jest po śmierci… ~ na zawsze Ci oddana, Śmierć P. S. Moje drogie Życie, czy nie zgodzisz się ze mną, że świetnie się dopełniamy? Wprost i d e a l n i e. Tylko nie mów o tym ludziom. Oni już kompletnie zbzikowali przez to swoje dążenie do ideału.
Helloł
Strasznie ceglaste to bajanie. Poległem gdzieś na wysokości jednej trzeciej. Może jak się nafutruję kawą, to jeszcze podjadę, ale nie wiem, czy mam aż taką kondychę.
Zapis dialogów stanowczo do poprawy (jakiegoś uporządkowania). Jestem na tyle nowy, że nie wiem gdzie, ale zakładam, że na portalu jest stosowny tutorial z tego zakresu.
Canulas, a co powinnam poprawić? Styl pisania? Bohaterów? Fabułę? Wszystko?
Przeczytałem. Rzuca mi się w oczy graficzny brak edycji. Czyli tapeta tekstu bez żadnych przerw. To utrudnia czytanie. I rozróżnienie dialogów. W paru miejscach masz 3 gwiazdki co mi trochę wyglada jak rozgraniczenie między rozdziałami. Ale jeśli tak to chyba coś zjadło ci przy edycji/przeklejaniu i wywaliło jako tapete jednolitego tekstu. Myślę, że dałoby się to edytować. Te rozdziały i dialogi od nowego akapitu. Byłoby czytelniejsze i przyjaźniejsze dla czytelnika.
– A sam tekst fabularny wciągający. To gratowisko szalonego naukowca rodem z epoki wyktoriańskiej wpada w oko. Podobnie jak menażeria typów ludzkich jakie tam występują.
– No ale na moje prywatne gusta tekst ciut zbyt metaforyczny/metafizyczny. Wolę bardziej bezpośrednie podejście ale to tylko moje prywant preferencje. Zaznaczam, że zwykle nie czytam tak filozoficzno-psychologicznych tekstów. Dlatego nie jest mi łatwo wyczuć ocb.
– Puenta ciekawa. Czytając zastanawiałem się jaki będzie finał, dokąd to prowadzi.
– Specyficzny styl pisania. Nie nawykłem czytać coś takiego. Ale jest pomysł, nietuzinkowy pomysł na opowiadanie. To na pewno plus, gratuluję wyobraźni ja mam swoją zbyt zakotwiczoną w realu aby napisać coś tak alegorycznego :) W każdym razie powodzenia w pisaniu :)
“Canulas, a co powinnam poprawić? Styl pisania? Bohaterów? Fabułę? Wszystko?” – Z poziomu przeczytania jednej trzeciej nie czuję się dostatecznie kompetentny, by rzucać umiarkowanie złotymi radami, ale na pewno przystępny zapis.
Jak widać kolejny czytelnik dotarł szczęśliwie do mety, więc widocznie nie jest tak źle. Pisać, czytać, obserwować.
Pipboy79, tak, miałam podział ma akapity i coś się zepsuło przy udostępnianiu. Dziękuję za opinię! Canulas, jasne, rozumiem.
– Szpoko to powodzenia z edytą tekstu i powodzenia przy pisaniu następnych tekstów :)
CyntioX, przykro mi to pisać, ale w obecnej formie opowiadanie raczej nie nadaje się do czytania. Wielka szkoda, że jeszcze nie zdecydowałaś się na edytowanie tekstu. :(
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
regulatorzy, a wiesz może, jak mogę to zrobić? Nigdzie nie mogłam znaleźć takich infornacji. Wkleiłam tekst z akapitami, a gdy udostępniłam, z niewiadomych mi powodów skleiło się w jedność.
CybtioX, możesz edytować tekst – najedź kursorem na swój nick, a otworzy się możliwość edytowania tekstu. Powodzenia. :)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Ponieważ poniedziałek to dzień mojego dyżuru próbuję brnąć.
Klikajac na własne opowiadanie znajdziesz przycisk edytuj, który pozwoli Ci poprawić tę nieakceptowalną formę.
Uszłoby to uwadze wielu, gdyby nie stwierdzenie pana Sane'a, że nic nie jest czarnobiałe z wyjątkiem jego.
Niego, nie jego.
Wszak łącząc to i jego ubiór z alabastrową cerą i karymi włosami (tak ciemnymi, jakby farbował je samą smołą!) porównanie to miało w sobie cień prawdy. I rzecz jasna, cień śmiechu.
Łącząc co? Czym jest cień śmiechu, bo nie przemówiło?
Ciebie, twój, pan piszemy z dużej jedynie w listach.
A tego, w przeciwieństwie do opinii, Ci nie powiem.
Opinii się nie mówi, tylko wyraża.
Na pewno mi wiadomo, iż była to metalowa skrzynka ozdobiona niczym.
Mi wiadomo brzmi dziwnie.
Nazywasz opowiadanie historią, ale nie ma w nim historii, bo w zasadzie nie ma akcji.
Jest zabawa słowem, czasem bardziej zręczna, niestety czasem mniej.
Ponieważ nie uznałaś za właściwe wyedytowanie tekstu, tak aby dało się go czytać, zakładam, że to zabawa, do której nie potrzebujesz czytelników.
No to może do następnego razu.
"nie mam jak porównać samopoczucia bez bałaganu..." - Ananke