Teraz
Mówią, że się do mnie dobiorą.
Mówią, że jestem pusta.
Mówią, że mogą wszystko.
Bez przerwy gadają, cała trójka, a ja zaciskam pięści, czekam. Ten inny, ich szef, nie krzyczy. Nie jest podniecony.
– Nie – rozkazuje lodowato. Zbieram się na odwagę, w końcu otwieram oczy. Przez małe okno wpada smuga szarego światła. Kurz wiruje w zatęchłym powietrzu. – Tu i teraz.
– Nikt nie usłyszy – zaczyna ochrypłym głosem jeden z mężczyzn, którzy mnie tu sprowadzili. Zdjęli kaptury, ale ich twarze są jak tysiące innych. Zwykłe, szare, brzydkie.
– Nie.
– Panie Gaan, no.
– Segel mówił, że to niebezpieczne. Żadnych kontaktów – ucina ich szef, ten cały Gaan. Jest od nich niższy, nosi futro z białych lisów. – Wykonać!
Jeden z mężczyzn podnosi srebrny palnik. Napinam mięśnie rąk i nóg, więzy wbijają się w ciało. Nie krzyczę. Chyba brakuje mi głosu. Palnik uderza w moją sukienkę. Widzę błysk przed oczami. Bolesny płomień dosięga ciała. Ogień jest we mnie, jest mną, jest wszystkim. Pożera dom, w którym mieszkałam.
Ludzie wychodzą, widzę dym, może jestem w tym dymie, po raz ostatni myśląca, wędrująca do nieba. Lecz niczego nie ma, tylko strzępy. Rozproszone myśli jak rozpuszczona czekolada wirują w chatce na skraju gór.
Umarłam. Ale tacy jak ja nie umierają. Gdzie jestem? Rozpaczliwie próbuję zobaczyć, choć obrazy są bolesne, jakbym dalej wirowała w dymie.
Może tak wygląda śmierć – ślepa tułaczka poprzez nicość, strumień myśli jak przy fontannie. Czekoladowe piekło. Czuję tylko kołysanie. Nie, coś jeszcze – otulenie. Może stąd ta szara ciemność. Jest zimno, ale nie jestem wrażliwa na chłód, więc to mi nie przeszkadza. Zapach… lnu? Czy to len? Skąd len w spalonym domu? Czy nie powinnam czuć zgliszczy?
I wtedy pojawia się dotyk – wiem, że jest ludzki. Nienawidzę ludzi, ich spoconych rąk, śliny, ostrych zębów. Nie cierpię ich obrzydliwych języków. I spojrzeń pełnych głodu. A teraz ktoś obejmuje mnie lepką dłonią, ściska, wyjmuje z ciemnego miejsca.
– Ostatnia – mamrocze, przenosi za wiśniowe drzwi.
Wcześniej…
Mido, Skalista
Błękitny blask oświetlał twarze, cienie tańczyły jak rozkołysane płomienie świec. Chłodna noc zapanowała na terenie Skalistej. Trójka zbiegów siedziała wciśnięta pomiędzy kilka nagich drzew rosnących na stromym zboczu. Alie złączyła drobne dłonie.
– Panie Mido… Opowie nam pan jakąś historię?
Notina siedziała bez ruchu. Wiatr zawył pomiędzy szczytami odległych gór. Zimny podmuch dotarł aż tutaj. Nikt się nie wzdrygnął.
– Jest późno. – Mido zakaszlał, zasłonił usta ręką, w której brakowało dwóch palców.
– Czeka nas długa droga. Opowiem coś krótkiego, ale za to prawdziwego. O matce Notiny.
– Nie mam matki – odparła Notina. Wyglądała na piętnaście lat, w porównaniu do Alie z jej dziecięcą twarzą.
– Każdy miał – wtrąciła Alie.
– Jesteśmy niczym. – Notina obróciła głowę.
– Matka Notiny – podjął łagodnie Mido – była radosną kobietą. Tej deszczowej nocy przymierzała sukienkę. Specjalną, ślubną.
– Jak wyglądała? – zapytała Alie. Na jej jasnych policzkach pełgało jaskrawe, błękitne światło.
– Jak myślisz? – Mido odwrócił głowę w stronę skąpanego w mroku zejścia ze skał.
– Może brązowa? – Alie się uśmiechnęła.
– Głupia jesteś. – Notina zacisnęła pięści.
– Czekoladowa, słodka, taka… mleczna – rozmarzyła się Alie. – Najbardziej lubię mleczne. – Spłonęła rumieńcem i spuściła wzrok.
– Jej suknia była z diamentowego pyłu, ozdobiona u dołu migoczącymi opalami. Lśniła blaskiem odbierającym dech – snuł opowieść Mido. – Przy każdym ruchu rozbłyskiwała jak zimowy szczyt, nieosiągalny dla zwykłych śmiertelników.
Alie otworzyła usta.
– Diamenciki wszyte tuż przy koronkowym dekolcie roztaczały blask, niczym kryształy rozświetlające ciemne jaskinie.
– Czy ona była…? – zaczęła Alie.
– Przestań – warknęła Notina.
– Była ciemnoskórą, młodą kobietą, która przyjechała z odległego kraju – odparł spokojnie Mido. – Stanowiła kontrast dla jasnej, dotykającej podłogi sukni.
– I pan… wziął ją za mąż? – wypaliła Alie.
Mido się zaśmiał.
– Czemu gadasz o mojej matce? – Notina zmarszczyła brwi. – Mam tego dość.
– Tylko ją pamiętam. I nie, Alie, nie mogłem wziąć jej za mąż, bo mężczyźni z kobietami się żenią. Jeśli możecie, zachowajcie ciszę, a opowiem do końca.
Alie udała, że zasznurowuje usta. Zahaczyła palcami o plaster na brodzie, który spadł, odsłaniając dziurę po ciosie ostrym narzędziem. Alie szybko schyliła się po stary plaster, ale Mido położył dłoń na jej ramieniu.
– Już tego nie potrzebujesz.
I zanurzony we wspomnieniach, dzielił się nimi z dziećmi, jak okruszkami chleba, jak nadzieją, której teraz najbardziej potrzebowały.
– Jej oczy błyszczały bardziej niż diament zawieszony na szyi, a ja myślałem tylko o tym, że dla niej marzenia były jak szlachetne kamienie nawlekane na sznurek – u bogaczy takie to wszystko proste. Ale źle ją oceniłem. Potarła swoim policzkiem o mój, bo szanowała nasze zwyczaje. I pół roku później zawalczyła o wydanie Dekretu Dusz.
– Annet de Fol – wyszeptała Alie. – Przygarnęła dużo dzieci, prawda?
– Notina była pierwsza.
– Nie pamiętam – mruknęła Notina.
– Nie, ponieważ twoja dusza zawierała pierwiastek niemowlęcy. Wyglądałaś, jak teraz, lecz miałaś umysł noworodka. Napływ dzieci był tak ogromny, że Annet zleciła wybudowanie ośrodka.
– Takiego, jak… – Alie przełknęła ślinę.
– Nie, oczywiście, że nie. – Mido pogłaskał Alie po plecach. – To był dom. Dobry, miły dom.
– Bez ognia?
– Tak.
– Wywlekli mnie stamtąd ludzie – wtrąciła Notina.
– Fanatycy partii PLW – rzekł Mido. – Doszła do władzy i zniszczyła wszystko, o co Annet walczyła latami. Chodźcie, zbieramy się.
Księżyc skrywały ciemne chmury. Lodowate powietrze nawiedzało zbocze. Gdzieś tam, w dole, dwa miasta oddzielone niewielkim lasem, inaczej spędzały noc. Daron, słynące z Fabryki Czekolady, położone na wchodzie, tropiło uciekinierów, a w Księżycowej, znanej z nocnego życia, ścigani nadal mogli być wolni.
– Czy my tam…? – Alie wskazała fabrykę. Budowla z cegieł odznaczała się na czarnym niebie.
Mido nie odpowiedział.
Gaan, Daron
– Znaleźliśmy ich.
– Wszystkich?
Przez chwilę panowała cisza. Mężczyzna w czerwonym płaszczu za kolana stał na baczność i trzymał w dłoniach srebrny palnik. Tuż przy uchu miał tatuaż z odciskiem palca. Spięty i oczekujący kary patrzył w niewidoczny punkt.
– Nie, panie Segel… – Zawahał się, zerknął na Segela i mówił dalej: – Ale to kwestia czasu.
– Myślisz, że mam czas? – Segel wykrzywił wargi, zrobił krok do przodu. Był wysoki, spoglądał na podwładnego z góry. Ulizane włosy zaczesane na bok nigdy nie wymykały się brylantynie. Ogolony na gładko, z cienkimi brwiami, pełnymi ustami, kobiecymi dłońmi, przypominał raczej karykaturę mężczyzny, choć w oczach miał okrucieństwo, którego nie sposób było nie zauważyć.
– Panie Segel, od razu wznowimy pościg.
– Wyznacz kogoś, Nahad. – Segel machnął ręką. – A gdzie Lui?
– Pojechał do Księżycowej.
– Na pokaz? – Segel zmarszczył brwi. – Mój syn zbyt często tam bywa. Zajadę do Księżycowej po łaźni.
– Ale… – Krople potu spłynęły po skroniach Nahada. – Łaźnie są nielegalne…
Segel oblizał usta.
– Więc po wszystkim nie pozostawisz żadnego śladu.
– Nie mogę…
Segel stanął pod ścianą, wyjął z kieszeni wąskiej marynarki podłużną rurkę. Potarł ją palcem, aż wydała przenikliwy, wysoki dźwięk pękającego szkła. Na korytarz wypadło pięć osób w czerwonych płaszczach z tatuażami tuż przy uchu.
– Gaan, usuń Nahada.
– Tak jest. – Gaanowi nie drgnął żaden mięsień twarzy. Wyglądał na całkowicie obojętnego. Był prawie łysy i dużo starszy od reszty. Odziany w futro z białych lisów.
– I zagoń kogoś do łaźni. – Segel schował rurkę do kieszeni. Machnął ręką i na odchodne rzekł: – A potem macie wysprzątać.
Jego miękkie pantofle nie wydawały żadnego dźwięku, kiedy kroczył korytarzem.
– Zabronili łaźni – przemówił Nahad. Ściskał w dłoni palnik.
– Ach, teraz cię to mierzi? – Gaan wystąpił dwa kroki do przodu. – Ale zanim zabronili, nie miałeś problemu?
– Wydali Dekret Dusz!
– Brednie. – Gaan uśmiechnął się kpiąco. – To wszystko spisek, żeby pozbawić firmę dochodów. Ta cała Annet de Fol jest wariatką. Wymyśliła dusze dla sztucznego badziewia, czemu ludzie w to wierzą? I nawet ty?
– Nie zabijaj ich.
– Nie zabiję. – Gaan nie przestawał się uśmiechać. Wyjął pistolet zza pasa. – Nie można zabić czegoś, co nie żyje. Ja ich tylko… roztopię.
Nahad sięgał po broń, lecz Gaan nacisnął spust i krew trysnęła z tyłu głowy Nahada, rozbryzgując się na ścianie, kiedy upadł z dziurą tuż nad okiem. Zarzęził w ostatnim agonalnym odruchu, palnik z dłoni wyleciał na podłogę.
– Wezwijcie kogoś do sprzątania tego syfu – zlecił Gaan strażnikom.
I już szedł korytarzem o wysokim sklepieniu, ze szmaragdowymi tapetami, na których wisiały obrazy przedstawiające głównie nagie lub półnagie boginie zażywające kąpieli. Ciężkie buty uderzały o parkiet.
Stuk, stuk, stuk.
Dotarł do zamkniętych drzwi. Wyjął pęk kluczy z kieszeni, włożył odpowiedni do dziurki, przekręcił, otworzył. Wytwory siedziały na podłodze, poszarzałe, brudne, nagie – nie, nie mógł tak myśleć. To ich naturalna struktura, nie powinny nosić ubrań.
– Wychodzimy. Tylko wolno, bo przypalę! – Uniósł palnik, srebrzysty blask zajaśniał w świetle jednej naściennej lampy. Wytwory oczywiście zajęły miejsce jak najdalej od niej, po przeciwległej ścianie. Drażniący zapach czekolady sprawił, że Gaan zmarszczył nos. – No, szybko!
Wytwory były małe. Szły z jedną ręką zakutą w długi, połączony łańcuch. Milczały. Nie podnosiły głów. Karykatury ludzi, głupie potworki.
– Szybciej! – Gaan uderzył jednego z nich w ramię, w którym powstało wgłębienie.
I te pokraki chcieli nazywać ludźmi? Jak to coś mogło posiadać duszę? Gdzie? W pustym wnętrzu?
Przegonił je korytarzem pod drzwi dodatkowej, ogromnej łazienki. Dwa pierwsze weszły posłusznie, ale trzecie się zatrzymało.
– Do środka! – syknął Gaan i pogroził palnikiem.
To była twarz przypominająca chłopięcą. Czarna, z gorzkim wyrzutem wypisanym w oczach. Czemu ich oczy nie były puste, bez wyrazu? Gaan nie czekał na nic więcej, włączył palnik, a wtedy dziki pisk wydostał się z gardła tych z przodu, którzy ruszyli, pociągając za sobą niechętny wytwór.
Wpadli do łazienki wyłożonej białymi kafelkami o szafirowych zdobieniach. Na ścianie przy wejściu były trzy prysznice. Dalej stała kryształowa wanna otoczona świeczkami o zielonych płomieniach. Na kilku stolikach ustawiono lampy o złotych podstawkach i perłowych, okrągłych kloszach. W kryształowych zbiornikach paliła się nafta.
– Włazić pod prysznic, brudne wyroby.
– Zdejmij nam to. – Wytwór, który wcześniej się buntował, teraz uniósł ręce.
– Umiesz gadać, wyrobie? – Gaan podszedł do niego.
– Wszyscy umiemy. – Wytwór był brudny, miał poszarpany brzuch, jakby ktoś skrobał go nożem. Jedno udo przepalone na wylot, z pustym otworem. – I wiem, czego chcesz.
– Czyżby?
– Mam im powiedzieć? – Wytwór zmrużył oczy. Był dość wysoki.
Jako człowiek mógłby uchodzić za piętnastolatka. Gaan odruchowo omiótł spojrzeniem resztę: żadne nie wyglądało na dziesięć lat.
– Pod prysznic – rozkazał.
– Twój pan nie będzie zadowolony, jeśli zrobisz to tutaj, zanim nas obmyjesz.
– Zamknij się, wyrobie i rób, co mówię. Bo więcej nie powtórzę.
Wytwór wzruszył ramionami.
– Spali nas – rzekł. – To będzie rzeź.
Na te słowa reszta wytworów zaczęła przeraźliwie krzyczeć i uciekać w kierunku drzwi. Gaan złapał jednego z nich, ale został kopnięty w kolano, więc z wściekłością użył palnika. Wycelował w głowę, która rozpłynęła się pod wpływem ognia. Reszta dzieciaków, nie wiadomo jak, otoczyła Gaana, a silne ręce założyły mu łańcuch na szyję. Ktoś przytrzymał jego pistolet, ktoś wyrwał palnik. Gaan wierzgnął, skąd te gnojki miały tyle siły, to niemożliwe… Charcząc, Gaan rękami chwycił łańcuch opinający krtań.
Trzask!
W drzwiach stanął jeden ze strażników, który od progu użył broni. Gaan upadł na ziemię, na klęczki, kątem oka zauważył palnik przy twarzy. Odskoczył w ostatnim momencie, a ciepły strumień powietrza dosięgnął jego włosów. Reszta strażników już wpadła do środka. Gaan dotknął czubka głowy i syknął: jeden z tych gówniarzy zdołał go poparzyć. Teraz wrzeszczeli, zaciągani pod prysznic. Gorąca woda uderzała w ich ciała, brud spływał po białych kafelkach. Odczepiono łańcuchy.
Gaan potarł szyję ręką, wstał, chwycił swój palnik.
– Tego mi zostaw – warknął i wyrwał najstarszego z wyrobów, który na środku czoła miał dziurę po kuli.
– Milan! – krzyknął zadziwiająco dziewczęcy głos. Gaan wzdrygnął się, to tylko wyrób o żeńskich rysach na tej paskudnej, czekoladowej gębie. W dodatku odlany w formie z ubraniem, widocznie niektóre tak robiono, jak Mikołaje odwijane ze srebrnego papierka. Ta miała na sobie sukienkę z guzikami, wystającą odrobinę poza szczupłe kolana. Falbanki wykonano z białej czekolady, podobnie jak guziki. Na plecy wytworu spływały ciemne warkocze.
Gaan szarpnął trzymanym i zawlókł go pod wannę. Dzieciak próbował uciec, ale Gaan był przygotowany, chwycił go za ramiona i z całej siły huknął nim o dno wanny.
– Myślałeś, że jesteś taki sprytny, co? – Przystawił mu palnik do skroni. – Nie, nie, nie zamierzam cię zabić pierwszego.
Gaan nacisnął włącznik i skierował płomienie na nogi Milana, który wrzasnął dziko. Ciemna czekolada roztopiła się, lecz krzyk nie gasł. Gaan z opętańczym uśmieszkiem dokończył dzieła. W wannie pozostał sam korpus nadal przeraźliwie krzyczącego Milana.
– Jak to skrzeczy. – Jeden ze strażników wykrzywił usta.
Gaan odgiął czekoladową głowę.
– Stąd dochodzą te ich dźwięki. – Przebił nożem gardło Milana. Zapadła cisza przerywana łkaniem jednego z tworów. – Dawajcie resztę. A ten pierdolony wyrób niech patrzy. Nie ma jak zamknąć oczu. My, ludzie, śpimy, jemy i sramy. A wy, popaprańcy, udajecie ludzi, a jesteście błędnie stworzonym jedzeniem. Niczego w was nie ma. Tylko ruch, jak w zabawkowym pociągu, i dźwięk, jak w silniku auta. Powstajecie w Fabryce, bo jesteście wyrobami, niczym więcej!
Jeden ze strażników cisnął do wanny kolejny wytwór.
– Milan. – Dziewczyna w sukience potarła policzkiem o policzek Milana. I krzyknęła, kiedy płomień z palnika dosięgnął jej pleców. Struga brązowej czekolady zmieszała się z czarną. Wytwór krzyczał tak ludzko, jak ludzko może wrzeszczeć dziewczynka wrzucona do kwasu. Gaan odłupał kawałek jej sukienki kilkoma uderzeniami noża. Wziął do ust.
– Całkiem niezła – mruknął.
Kiedy strażnicy roztopili wszystkie czekoladowe wyroby, wanna była pełna. Gaan zamieszał palcem w słodkiej brei, oblizał go, nakierował strumień ognia na Milana.
Notina, Księżycowa
Czarna noc rozpełzła się po dolinie w Skalistej. Księżyc zanurzył srebrzysty sierp w przepływających błękitno-szarych chmurach.
– Jeśli dotrzemy do miasta – rzekł Mido – musimy znaleźć ciuchy. Najlepiej porwać coś z prania, z kapturami… albo czapki. Jeśli zobaczycie palniki, informujcie i ostrożnie odchodzimy. Wszelka ucieczka może nas wydać.
– Przeszliśmy na drugą stronę – mruknęła Notina. – Tu też będą nas szukać?
– Nie wiem. – Mido westchnął. Ostry czubek księżyca wystawał spoza chmur. Szli kamienistymi ścieżkami, poprzez chaszcze, aż do granicy Daronu. Na drewnianym słupie widniał napis „Księżycowa”. Miasto słynęło z nocnego życia. – Trzymajcie się blisko. Ubrania i tak musimy zdobyć. Jesteśmy poszukiwani, a na pewno nie brakuje takich, co chcą zarobić. Fanatycy PLW też tu trafiają.
Cała trójka przekroczyła umowną granicę, bo do samego miasta był jeszcze spory kawałek. Notina szła pierwsza, za nią Alie, a na końcu Mido, co jakiś czas zerkający przez ramię.
Księżycowa nie miała wysypiska. Większość śmieci gromadzili na skraju lasu. Alie niespodziewanie zacisnęła palce na ręce Notiny.
– Nie patrz – szepnęła Notina.
Mido skłonił z szacunkiem głowę, chcąc uczcić zmarłych pokrojonych na kawałki i rozrzuconych bez ładu wśród gnijących resztek.
– Opowiedz, jak powstajemy – poprosiła szeptem Alie.
– Mido już mówił – westchnęła Notina.
– Jeszcze raz, proszę.
– Każdy Czekoladowy rodzi się bez pamięci – zaczęła Notina. – Formowany do takiej postaci, jaką był wcześniej, za życia. Powstaje w noc pełni księżyca, kiedy czas zamiera, a cisza spowija świat. Gaśnie każdy blask i tylko srebrzyste promienie przenikają przez mury do ludzi, którzy nie potrafili opanować żarłocznych odruchów.
Pokonali mały, drewniany most i wkroczyli na szerszą drogę. Dwóch pijaków wyszło zza drzew.
– Ej, to podroby! – Jeden czknął i otarł usta.
– Głodny jestem – zarechotał drugi. – Dajcie gryza, co?
– Są pod moją opieką. – Mido przystanął, zasłonił dzieci.
Pijani mężczyźni niezgrabnie rzucili się do przodu.
– Uciekajcie! – Mido uderzył jednego z ludzi w brzuch. Tamten krzyknął, prysnął śliną, zamachnął się butelką. Chybił. Miał czerwony, parchaty nos i przetłuszczone włosy do ramion, a twarz pokrytą liszajami.
Drugi doskoczył do Notiny, która poczuła obrzydliwe ciepło na ramieniu.
– Takie jak ty… – zaczął i oblizał wargi. Przedwcześnie posiwiały, niski człowieczek o wyrazie twarzy jak u kozy, z siwą bródką. – Wyliżę cię, czekoladko.
Notinę sparaliżowało, lecz wtedy Mido kopnął mężczyznę prosto między nogi. Ten zaklął i puścił Notinę, która odzyskała panowanie nad ciałem i pobiegła w stronę miasta. Nie słuchała nawoływań, nie odwracała głowy. Byle dalej, byle szybciej, zostawić za sobą strach i ten bolesny dotyk. Ukryć się, wtopić w tłum, przestać być czymś gorszym.
Dysząc, wypadła ze ścieżki na brukowaną drogę. Miasto tętniło księżycowym trybem. Srebrzysty poblask oświetlał plac, na którym stały drewniane słupy z kolorowymi tkaninami. Światło przebijało się przez połyskliwy materiał i rzucało tęczowe cienie na ulice. Przy każdym podmuchu wiatru efekt był niesamowity, jak przy oglądaniu rozkołysanego morza barw oglądanego z dna oceanu, i Notina na chwilę zapomniała o pościgu.
– Tesapo – powiedział ktoś.
Notina się wzdrygnęła.
– Tkaniny – wyjaśnił mężczyzna o ciemnej karnacji. Pachniał rybami. – Same wytwarzają barwę, którą światło księżyca pogłębia. Są z podwodnych, magicznych roślin.
Notina nie wiedziała, czy to prawda, ale sama myśl o rozmowie z człowiekiem była zbyt krępująca, żeby o cokolwiek pytać. Kiwnęła głową, zamierzając odejść.
– Poczekaj. – Mężczyzna się uśmiechnął. – Pomóc ci w czymś?
– Nie. – Notina zanurkowała w tłum. Ludzie, odziani głównie w cienkie płaszcze lub wełniane swetry, nie zwracali na nią specjalnej uwagi. Większość stała przy drewnianej scenie, ale sporo też kręciło się przy straganach sprzedających grzańce, piwo w zielonych kuflach, rodzynki pozlepiane w naszyjniki oraz czekoladowe ludziki. Notina przycisnęła rękę do ust, zrobiła krok do tyłu, wpadła na jakąś parę.
– Uważaj jak leziesz, wyrobie! – Mężczyzna w czarnym kapeluszu zamachnął się, ale partnerka go powstrzymała i szepnęła coś na ucho.
– Przepraszam. – Notina spuściła głowę.
– Za dużo ich tutaj ostatnio, psiamać! – Mężczyzna splunął i odszedł, pomstując.
Notina usłyszała donośny głos. Dopiero teraz zauważyła, że tuż przy scenie stali Czekoladowi. Jej bracia i siostry. Bez kajdan. Rozmawiali, wolni, beztroscy. I w dużej części w ludzkich strojach.
– Jest słodka jak miód – ogłaszał mężczyzna na scenie. Był w czerwonej czapce, na której miał namalowaną tabliczkę czekolady. W ręku trzymał łyżkę. – Ale ma w sobie trochę nadzienia… Nie zdradzę, jakiego! – Mrugnął. – Ani gdzie! – Na te słowa widownia zaśmiała się, ktoś zagwizdał. – Przed wami słodziutka Nei! – Mężczyzna wskazał wchodzącą Czekoladową.
Notina zobaczyła wysoką postać o mlecznym kolorze, wyszykowaną na ludzką modłę w pończochy i bordową sukienkę do kolan. Na głowie nosiła czerwoną opaskę.
Zza straganów wyszła kolejna Czekoladowa i skierowała się w stronę swoich – naturalna, ledwie z naszyjnikiem z rodzynek. Tymczasem Nei prezentowała na scenie różne pozy – wygięcie ciała w łuk, przeciąganie niczym kot, podwijanie pończoch, które się zsunęły.
– Kto próbuje? – Prowadzący mężczyzna podniósł łyżkę i przystawił jej końcówkę do nagiego ramienia Nei. Mały płomień ledwie drasnął skórę, ale czekolada spłynęła niczym łza, złapana do łyżeczki. Tłum zaryczał, ludzie wrzeszczeli, przepychali się pod sceną, wyciągali banknoty. – Będą jeszcze dwie próby, panowie – ze śmiechem oznajmił prowadzący, kiedy chował wylicytowaną, najwyższą kwotę do skórzanego portfela.
– Pierwszy raz?
Notina prawie podskoczyła, kiedy usłyszała głos tuż przy uchu. Ludzie nie posiadali tej miękkości, słodyczy, ciepła. Nawet, jeśli się starali, nie brzmieli nigdy tak samo, jak Czekoladowi. Ale ten mężczyzna o ciemnej karnacji miał dość miły głos. I znowu ją znalazł, nadal irytująco pachnąc rybami.
– Tak mogą przetrwać… Możecie, przepraszam – dodał szybko. – Czasami licytuję, żeby… – Zerknął na nią. Ściszył głos. – Pomagam. Ta, która miała danego dnia klienta, nie jest nękana kolejny raz. I dostaje bezpieczny nocleg.
Notina kiwnęła głową. Na scenę weszła kolejna Czekoladowa, której ciało pokrywały zachęcająco wystające kawałki pomarańczy. Była bardzo młoda i śliczna tak, jakby ledwo skończyła piętnaście lat, o twarzy ciemnoczekoladowej, z pełnymi wargami muśniętymi czerwonym barwnikiem. Z oczami podkreślonymi srebrnym pyłem. Z włosami opadającymi na nagie ciało ukryte za rozłożonym parasolem. Tańczyła w ciszy, ze wzrokiem utkwionym w gwiazdach, nieobecna.
Kawałek pomarańczy zjedzony pod sceną przez człowieka pozostawił wklęsły ślad na jej łokciu. Prowadzący narzucił jedwabny szal na ramiona Czekoladowej i zabrał parasol. Okryła się przy niezadowolonym pomruku tłumu.
Wybrał ją ktoś, kto zapłacił dwa razy więcej niż poprzednik. Mężczyzna w czarnym płaszczu i białych rękawiczkach. Gładko ogolony, wyprostowany, szczupły. Musiał nadejść niedawno. Barwne światło z tkanin muskało jego ulizane włosy.
Czekoladowa stanęła tuż przy płacącym, a wtedy łysy ochroniarz wyjął palnik. To był ułamek sekundy. Szal zapłonął w dzikim krzyku Czekoladowej. Odkrył jej nagie ciało, dosięgnął ramion, szyi, piersi. Roztopiony surowiec uwolnił śmietankowe nadzienie spływające na chodnik. Twarz, do tej pory bez wyrazu, teraz przejęło cierpienie i w niczym nie ustępowało ludzkiemu.
– Co ty robisz?! – wrzasnął prowadzący.
– Jestem Segel Uhtan – oznajmił ulizany mężczyzna. – I robię przysługę temu brudnemu miastu.
– Tu nie… Tu nie obowiązują prawa Daronu!
– Kupuję i płacę. – Segel mówił niskim, męskim głosem, który nie pasował do jego kobiecej urody. – I zapłacę za każdy wyrób sumy, o jakich marzycie. Kto sprowadzi do mnie wyrób, ten będzie bogatszy o tysiąc nakisów. Czekam w hotelu „Luna”.
Po tych słowach rozpętał się chaos. Ludzie jak zaślepieni doskoczyli do Czekoladowych, siłą próbując zawlec ich w stronę hotelu, do którego zmierzał Segel.
– Nie możecie! – ryczał prowadzący. – To bezprawie! Straż!
Ale straż stała z boku, tyłem, a kiedy skierowali kroki poza stragany, nic już nie mogło powstrzymać zajadłości gawiedzi pragnącej uzyskać najłatwiejszy i największy zarobek w życiu.
– On wam tyle nie da! – wrzasnął ktoś z tłumu. – To szuja żerująca na…
Ktoś uciszył przemawiającego. Notina poczuła w swojej dłoni ciepło.
– Schowam cię – powiedział stojący obok mężczyzna. Czekoladowi byli wleczeni do hotelu, wyłapywani, a przy tym popychani i gryzieni, jakby podchmielonych ludzi ogarnął szał i głód słodyczy, niezdolny do opanowania, przejmujący kontrolę nad rozsądkiem.
Notina biegła. Trzymała za rękę nieznajomego i podążyła za nim do małej kamienicy z czerwonych cegieł. W środku pachniało mydłem. Światło dawała blada świeczka na parapecie, prawie wypalona, jakby ktoś zapomniał ją zgasić przed wyjściem. Reszta pokoju tonęła w mroku.
– Chodź, dalej. – Popchnięcie w plecy, kolejny krok. Na zewnątrz dzikie wrzaski, odgłos palników. – Przekupił strażników, do rana tu posiedzisz. – Zamknięcie drzwi. – Albo dłużej. – Przekręcenie zamka. – No, siadaj. – Zasunięcie kotar, poblask zza okna zniknął. – Jestem Lui.
Psss… Ogień. Notina zadrżała. Zapadła się w miękki fotel i zaszlochała. Płomień zapałki zatańczył na knocie, świeczka rozbłysła światłem. I kolejna. Kolejna. Wszystkie siedem, ułożone równo na stole.
– Czy macie duszę? – zapytał Lui. Przykucnął przy niej, oparł dłoń o udo. – Nie, czekaj… Czy myślisz, że masz duszę?
– Nie wiem. – Notina przystawiła ręce do twarzy, choć nie potrafiła płakać łzami.
– Ożywiła was magia, ale czym jest magia? – Zatoczył koło na jej udzie, dotarł do biodra połączonego z sukienką. – Złem, które walczy z religią Tyna. Jesteście próbą Boga Tyna, zesłaną po to, żeby sprawdzić, ilu ludzi pozwoli wam żyć, a ilu wytępi bluźnierstwo.
– Nie… – Notina spróbowała wstać.
– Wyjdziesz do tych szaleńców? – Lui przytrzymał ją na fotelu. Wciąż miał miły głos i mówił tak, jakby rozmawiał z dzieckiem. Na jego ciemnej skórze nie było zmarszczek. Głowę zakrywał kapelusz.
– Proszę…
– Tyn zakpił z nas wszystkich. – Lui rozpiął płaszcz. Zapach ryb był jeszcze mocniejszy. – I robi to co pokolenie. Czeka, aż ktoś inaczej zinterpretuje jego słowa.
Notina wciągnęła powietrze. Lui, teraz z nagim torsem, wręcz śmierdział rybami, ale jego naga skóra przypominała…
– Nie. – Notina pokręciła głową.
Lui chwycił ze stołu świeczkę, przystawił do ramienia i zabrał, a ciemna kropla roztopionej czekolady spłynęła po klatce piersiowej.
– Jestem hybrydą – rzekł. Odłożył świeczkę. – Segel także. I jest nas więcej. O wiele więcej. Ale ukrywamy to, zawsze to ukrywamy, bo wielki Tyn w swej księdze napisał: „Ten tylko, kto podobny jest do mnie, w ostatniej chwili dozna cudów nieba mego”. I od początku ludzie uważali, że Bóg Tyn musi wyglądać jak człowiek! A kiedy ktoś był inny, to go tępili.
– Ale fabryka…
– Tak, tym razem ogłoszono, że Czekoladowi powstali w fabryce. – Mężczyzna się zaśmiał. – A dwieście lat temu przypłynęliśmy z obcego kraju i zaledwie w kilka nocy wyrzucono nas poza miasto jako szatańskie siły, paląc tych, którzy podchodzili pod domy.
– To tylko legenda – powiedziała cicho Notina.
Lui nie zwrócił uwagi na jej słowa, perorował z coraz większą zaciekłością.
– A czterysta lat temu, gdy panował wielki głód, całą grupę zjedzono. Sześćset lat wstecz: składanie ofiar dla Boga Tyna, czekolada płynąca po ołtarzu.
– Przestań – poprosiła Notina. – Nie jest możliwe, żeby…
– Może to znasz: „I powiedział Bóg Tyn: jeśli masz w sobie część tego, co obce, pewnego dnia ta część urośnie i wypłynie z ciebie”. Każdy, kto spróbował Czekoladowych, urodził nowych. Nawet głupcy na Księżycowym Targu doczekają takiej chwili. Za jeden mały kawałek.
– Segel o tym wie – wyrwało się Notinie.
– Tak. Dlatego on nigdy nie je Czekoladowych, on się w nich kąpie, otacza ich zapachem, żeby każdy myślał, że to nie on tak pachnie, a resztki tych, których kazał pomordować.
– I co chcesz zrobić?
– Jest już za późno… – Przyklęknął. – A nas zbyt mało. – Pogładził jej czekoladową sukienkę. – Getto w Skalistej spalone do cna. W Daron zamknięto fabrykę. Tu, w Księżycowej, Segel rozpoczął czystkę. Większość załatwiał po cichu, noc po nocy, za pomocą swoich sług. Teraz działa otwarcie, bo została garstka sprzedająca ciała za bezpieczną noc. Ich też wytępi.
– A ja?
– Moja matka w ciąży spróbowała Czekoladowego. Dlatego urodziłem się hybrydą.
– Ale czego chcesz ode mnie?
– Czekoladowi szanują współbraci. Brzydzą się czekoladą, jej smakiem, widokiem na sprzedaż. Lecz przegrywają, bo jest ich zbyt mało. Pomyśl, jeśli odejdą od ludzi, zaczną żyć po swojemu, z dala od słońca, lecz wciąż w tym chłodnym klimacie, u stóp Skalistej, mogą… przetrwać.
– Mów jaśniej!
– Jeśli wszyscy zginą, kolejni Czekoladowi znowu pójdą do ludzi, bez pamięci, jak puste skorupy, jak dorosłe dzieci-lalki. Ale my… Możemy to zmienić.
Lui, Skalista
Noc rozlała się po dolinie, chłodny wiatr zaświszczał w koronach nagich drzew. Gaan zbiegł ze zbocza. Pożar w Fabryce Czekolady rozprzestrzenił się na cały plac, drewniany rynek płonął jak tekturowa makieta. Łatwopalne kakao sprawiło, że ugaszenie ognia było niemożliwe.
Ludzie w Daron tracili dobytki, domy, biegali przerażeni po ulicach.
Księżyc rozświetlał Skalistą. Las oddzielający Daron od Księżycowej zapłonął. Gaan potknął się, upadł. Lui dopadł do niego, kopnął w poparzoną rękę, skierował palnik na plecy, włączył. Dziki ryk był krótki.
– Ty sukinsynu! – zacharczał Gaan. – Zdrajco!
– Nie. – Lui się uśmiechnął. Poprawił kapelusz. – Odkąd usłyszałem, kim jestem, nie zdradziłem żadnego z moich.
– Ty cuchnący rybami bękarcie! – Z ust Gaana ciekła strużka śliny wymieszana z krwią. – Nie jesteś bachorem Segela?
– Jestem. – Lui włączył palnik. – Ale mam w sobie coś jeszcze.
Teraz
Zostaję tutaj, w zakurzonym kredensie, wśród innych lnianych woreczków. Wiem, że są tam tacy, jak ja. Kawałki czekoladowych istot, których dusze odejdą tylko wtedy, gdy cała czekolada zniknie. A jeden z mężczyzn odłupał fragment mojej sukienki. Wszystko, czym byłam, jest teraz w tej sukience, więzi mnie i nie pozwala odejść.