Miasto zamieniło się w ruiny. Sterty gruzu i budowlanych odpadków utworzyły wielopiętrowe hałdy. Żelbet rozpadł się na resztki metalowego szalunku i odłamki betonu. Cement zmienił się na margiel, wapień oraz glinę. Tynk rozsypał się na gips i ziarenka piasku. Cenne kruszce wydarte przemocą ziemi tylko po to, by zaspokoić głód przemysłu budowlanego, wróciły na swoje miejsce. Tam, gdzie dawniej stały bloki mieszkalne, pawilony handlowe oraz biurowce, wznosiły się teraz pagórki skał osadowych.
Taki los czekał wszystkie dzieła ludzkich rąk. Przeznaczeniem każdego wytworu cywilizacji jest obrócenie się w proch. W przypadku miasta winowajcą nie był jednak upływ czasu oraz brak odpowiedniej konserwacji. Budynki uległy zniszczeniu w nienaturalny i ewidentnie gwałtowny sposób. Zdawały się niemal implodować pod wpływem rosnącego podciśnienia. Jakby w środku każdego z nich otworzyła się czarna dziura, która wessała sporą część materii, zanim jej głód uległ zaspokojeniu.
Miasto przerodziło się w cmentarz cywilizacji. Nekropolię ludzkiego dorobku. Mogilnik architektonicznych osiągnięć XXI wieku.
I trzeba przyznać, że zaskakująco kolorowe było to cmentarzysko.
Na pierwszy plan wybijała się zgaszona czerwień cegieł, szarość zaprawy murarskiej, przybrudzona biel plastikowych ram okiennych. Nieco mniej wyraźnie prezentował się brąz drewnianych wsporników dachowych oraz fragmenty pokruszonego tynku w pełnej palecie pastelowych odcieni. Pejzaż uzupełniała wielobarwna kolekcja wyposażenia ludzkich mieszkań. Czerń pękniętej obudowy telewizora, srebro rozsypanych sztućców, jaskrawe obicia mebli pokrytych liszajem pleśni, wzorzyste ubrania wysypane z jakiejś szafy, odłamki lustra migoczące w promieniach słońca.
Pomiędzy ruinami płynął strumyk cuchnącej brei. Strugi deszczówki wypłukiwały z gruzowiska nie tylko pokruszone cegły, ale także przedmioty ukryte pod tonami śmieci. Większość zdawała się kompletnie bezwartościowa. Bardzo nieliczne były zwyczajnie bezcenne. Sztuka polegała na tym, by odróżnić jedne od drugich.
– Krzychu! Hej Krzychu!
Mężczyzna noszący imię po patronie podróżujących, uniósł głowę znad stery odpadków, które przerzucał gołymi rękami. Był już stary, dawno przekroczył czterdziestkę i niebezpiecznie zbliżał się do kolejnej bariery wieku. Twarz miał przeciętnie nijaką, lekko pucołowatą w porównaniu do reszty ciała, w sposób typowy dla człowieka, który gwałtownie zbił wagę, całkowicie wbrew własnej woli. Ogoloną na łyso głowę zakrywał czapką bejsbolową z logiem drużyny koszykarskiej Miasta Wiatrów.
– Czego?! – zawołał Krzysiek, ocierając ramieniem skroplony od potu kark.
– Ty wiesz co tu kiedyś było?
– Gdzie?
– No tu! Wszędzie!
– Ty, Seba, dobrze się czujesz? Słonko ci łepetynę za mocno przygrzało? – prychnął Krzysiek wróciwszy do przerzucania cegieł. – Zapomniałeś gdzie jesteśmy?
Młody chłopak po drugiej stronie rumowiska, jeśli trzymać się nawiązania do świętych, noszący imię patrona inwalidów wojennych, ogrodników, rusznikarzy i chorych na choroby zakaźne; westchnął ciężko. Przykucnął przy ziemi by przesunąć na bok wyjątkowo ciężki fragment ceglanej ściany.
– Ja nie wiem gdzie jesteśmy – stwierdził. – Właśnie dlatego pytam. Gdybym wiedział to bym nie pytał. Logiczne, nie?
– Jesteś w Łodzi, Seba. W pięknym mieście Łodzi! Tu jeszcze przed Tie-breakiem niektóre dzielnice nie różniły się od tych ruin. I żeby było śmieszniej, ludzie normalnie w nich mieszkali. Bez kanalizacji, czasami bez prądu i własnego kibla. Jakby czas zatrzymał się tuż po rozbiorach.
Sebastian wspiął się na stertę gruzu, uważnie stawiając stopy, żeby nie skręcić kostki na nierównym, zdradliwym podłożu. Spojrzał z góry na swojego towarzysza, a w jego wzroku dało się wyczuć zażenowanie.
– Serio, Krzychu? Serio?
– Serio. Nie słyszałeś kawału o tym, jak Ruskie zrzucili na Łódź dwie bomby atomowe i zrównali miasto z ziemią? Straty wyceniono na trzy złote i dwadzieścia sześć groszy. Heh heh heh…
Chłopak z kamiennym wyrazem twarzy patrzył, jak jego kompan zanosi się rubasznym śmiechem, który odbijał się echem od ścian okolicznych ruin.
– Serio, Krzychu? – powtórzył. – Ten żart był tak suchy, że wyssał całą wilgoć z powietrza.
– Heh heh heh…
– Jesteś prawdziwym mistrzem sucharów. Beduinem żartu!
– Heh heh heh…
– Czyli nie wiesz, gdzie jesteśmy?
– Pojęcia nie mam. To aż tak istotne?
– Dobrze byłoby wiedzieć, w którym kierunku powinniśmy iść, żeby się nie zgubić.
– Na wschód! Tam musi być jakaś cywilizacja! – zawołał z namaszczeniem Krzysiek, po czym ponownie ryknął śmiechem.
Sebastian cofnął się ze szczytu gruzowiska. Jego lewy but miał urwaną podeszwę i był poszarpany na brzegach. Sznurówki owinięte wokół kostki cały czas się rozwiązywały, więc musiał go nieustannie poprawiać, by nie zsunął się ze stopy. Przysiadłszy na fragmencie zniszczonego stołu. Podniósł leżącą w pobliżu odłamaną nogę i zaczął nią grzebać pod cegłami.
– Chryste! Ależ debil mi się trafił na partnera…
– Wyjmij wreszcie ten kij z dupy – sarknął Krzysiek, otrzepując spodnie z pyłu. – A iść musimy właśnie na wschód. Skoro Arena jest na zachodzie, to trzeba iść w przeciwnym kierunku, nie? Jak pójdziemy na wschód to bez problemu trafimy do obozu.
– Cudownie… – podsumował kwaśno Seba. – Jesteś najbardziej beznadziejnym przewodnikiem, z jakim pracowałem. I najgorszym stalkerem ever.
– To wiele mówi o tobie, jako moim partnerze, kolego.
– Znalazłeś coś cennego?
– Trochę miedzi, jakieś układy scalone ze starego telewizora. Może parę groszy wpadnie. Ty?
– Dwa telefony komórkowe. Ale niestety jakieś nowoczesne srajfony. Nawet baterii z tego nie wyciągniemy.
– Pies trącał baterie. – Krzysiek uśmiechnął się przebiegle. – I tak dostaniemy za nie sporą sumkę. Podobno w stolycy urządzają komisyjne nieszczelnie tego całego szajsu. Z najprawdziwszą religijna otoczką. Palą je na stosie czy coś, a potem biskup pokrapia popioły wodą święconą.
– I pewnie śpiewają do tego „We are the champions”?
– Tego nie wiem, ale po tych przygłupach z Warszafki można się wszystkiego spodziewać.
– To my się tu urabiamy po łokcie, żeby znaleźć miedź i aluminium dla tych błaznów, a tamci wrzucają wszystko do ogniska i pieką nad tym kiełbaski?
– Kiełbasek nie pieką. – Starszy ze stalkerów skrzywił się ostentacyjnie. – W ogóle niczego nie pieką. Ani nie grillują. Przecież w grillowanym żarciu jest tyle niezdrowego tłuszczu! I jeszcze te wolne rodniki! Gdyby Wdówka dowiedziała się, że ktoś z jej podopiecznych wszamał kiełbę z grilla to normalnie dostałaby sraczki.
– Banda ułomów bez rozumu i godności człowieka – skwitował zimno Seba.
– Niech sobie jedzą co chcą. I niech sobie robią co chcą. Skoro płacą za każdy gram miedzi i każdy gram glinu to ich sprawa, co z nimi robią.
– Jakiej gliny? – zdziwił się chłopak.
– Glinu. Aluminium to nazwa łacińska. Po polsku to właśnie glin.
– Ty byłeś jakimś nauczycielem, czy jak?
– Nie byłem – wycedził bez emocji Krzychu. – Wracamy?
Stary stalker uniósł głowę. Pociągnął głośno nosem, niczym węszący pies.
– Wracamy – stwierdzi stanowczo. – Emisja idzie. Lepiej postawić stopy na pewnym gruncie.
Sebastian nie dyskutował z przyjacielem. Nie miał pojęcia skąd brała się u Krzyśka niezwykła umiejętność przewidywania Emisji. Fluktuacje ciągnących od Areny energii nie przejawiały przecież żadnej regularności. Były ucieleśnieniem chaosu. Jednak Krzychu potrafił wyczuwać je z wyprzedzeniem. Nigdy nie pomylił się w tej kwestii. To dzięki tej umiejętności Seba chętnie chodził z nim na wyprawy po szpej. Tak po prawdzie, to tylko dzięki tej umiejętności. Krzysiek dobrze znosił zmiany uderzenia Katabolizmu, ale stalkerem był raczej marnym. Nie miał zmysłu do wyszukiwania cennych artefaktów. Zazwyczaj wracał z wypraw z pustymi rękami. Równie kiepsko sprawdzał się jako przewodnik po zrujnowanym mieście, choć z uwagi na wiek musiał pamiętać czasy sprzed Tie-breaku. Sebastian podejrzewał, że jego kompan nie mieszkał wcześniej w Łodzi. Nie potrafił sobie wyobrazić, co mogło przyciągnąć Krzyśka tak blisko epicentrum apokalipsy i w sumie niewiele go to obchodziło.
Zbierali się właśnie, by wyjść z gruzowiska, gdy pomiędzy cegłami Seba dostrzegł przedmiot błyszczący perlistą bielą. Najczystszą, jaką dane mu było widzieć w ciągu ostatnich lat. Nawet świetnie zachowane muszle klozetowe pokrywały się z czasem taką ilością brudu i pyłu, że traciły pierwotną barwę. Tymczasem przedmiot zagrzebany pomiędzy pustakami był tak bialutki, jakby wyprano go w odplamiaczu i wypolerowano pastą szlifierską. Sebastian zeskoczył ze sterty gruzu, na którą właśnie się wspinał i zjechał na tyłku w kierunku niecodziennego znaleziska.
Chwilę trwało nim wreszcie wygrzebał bezcenny artefakt. Spodziewał się fragmentu umywalki, bądź wyjątkowo dobrze zachowanej zastawy stołowej. Tymczasem pomiędzy cegłami znalazł but. Lewy but, jeśli chodzi o ścisłość. Nie byłoby w tym nic zaskakującego, gdyby nie fakt że mimo zalegania w stercie brudu, obuwie miało barwę czystego śniegu, nawet podeszwa. Rozmiarami pasowało raczej na yeti niż na człowieka. But był bowiem wielki. Olbrzymi. Gargantuiczny nawet.
– Ty, Krzychu, popatrz! Widzisz jaki sandał? Chryste, na kogo by to weszło?
Stary stalker zeskoczył na dno leja z wyraźnym ociąganiem, niezbyt zainteresowany znaleziskiem kolegi. Gdy zobaczył trzymany przez Sebę przedmiot, jego twarz zmieniła gwałtownie wyraz. Stała się skupiona i zacięta.
– Ależ ktoś musiał mieć kopyto! – zaśmiał się chłopak.
Krzysiek pokiwał machinalnie głową cały czas wpatrzony w białą podeszwę.
– Wygląda na sportowy, nie? – kontynuował Sebastian. – Pewnie jakiegoś koszykarza. Może samego Goliata? Chryste, a co jeśli znaleźliśmy prawdziwy artefakt? Dlatego jest taki biały pomimo tego syfu dookoła? Będziemy bogaci!
Krzychu potrząsnął energicznie głową, a jego twarz wróciła do tego samego, nonszalanckiego wyrazu, jaki prezentowała zazwyczaj.
– Na but Goliata jest chyba za mały – powiedział z powątpiewaniem. – Młodzież chodziła dawniej w takich dziwacznych trepach. Do tego spodnie rurki i kraciaste koszule. Taka panowała moda. Ale to były dziwne czasy, mówię ci.
– Ty to potrafisz zgasić w człowieku entuzjazm – burknął Seba.
– A czysty jest, bo woda go wymyła spod gruzów.
– To wtedy byłby uwalony błotem, nie? A zresztą i tak go zabieram! Może uda się wcisnąć komuś z sekcji koszykówki, że to prawdziwy artefakt.
– Jak chcesz – powiedział Krzysiek z wyraźną obojętnością. – Ruszajmy. Naprawdę czuję w kościach Emisję. Katabolizm nadciąga wielką falą, mówię ci.
Wygrzebawszy się z leja ruszyli na wschód. Idąc wzdłuż ulicy mijali kolejne zrujnowane budowle. Miejscami przyroda zaczynała odbierać należne jej terytoria. Kolczaste krzaki pokrywały sterty kamieni, a łodygi traw wyrastały spomiędzy płytek chodnikowych i popękanego asfaltu. Roślinność sprawiała wrażenie nie do końca naturalnej. Niekoniecznie chorej, ale ewidentnie zmienionej. Różnice dotyczyły najczęściej niespotykanego koloru lokalnej flory, rzadziej rozmiarów, czy kształtu. Czasami zarośla wyglądały tak dziwacznie, że przypominały dżunglę z obcej planety.
Sebastian szedł powoli z powodu rozwiązujących się sznurowadeł. Wypatrywał kolejnych zdobyczy pomiędzy gruzami, lecz okolica zdawała się dokładnie oczyszczona ze wszystkich cennych przedmiotów. Po pewnym czasie chłopak zorientował się, że Krzychu zazwyczaj robiący za przewodnika, został kilka kroków z tyłu. W dodatku milczał, co w jego przypadku nie zdarzało się prawie nigdy. Seba uznał dziwaczne zachowanie towarzysza za efekt zbliżającej się Emisji. Nieokiełznane moce Katabolizmu potrafiły wpływać na ludzi w odmienny sposób. Jeśli stary stalker wyczuwał je z wyprzedzeniem, musiał mierzyć się z efektami wcześniej niż inni.
Szli już dobrą godzinę, gdy w ciszy zalegającej pośród ruin Sebastian wyłowił podejrzany dźwięk. Cisza sama w sobie też była dość umowna, bowiem na ulicach zniszczonej Łodzi ciężko było o prawdziwy brak dźwięków. W porastających ruiny zagajnikach mieszkały stada ptaków jazgoczących na wszystkie możliwe głosy i tonacje. Wiatr co jakiś czas strącał fragmenty gruzu, poruszał rdzewiejącymi latarniami. Zrujnowane budynki zawalały się z łoskotem tworząc nowe sterty kamieni i pyłu.
Jednak ten dźwięk brzmiał inaczej niż odgłosy wymarłego miasta. Brzmiał jak szuranie stóp.
Seba zamarł w miejscu nakazując swojemu kompanowi, by też się zatrzymał. Nie mieli za dużo czasu na zaplanowanie kolejnych kroków, bowiem zza zniszczonego przystanku wyłoniła się pokraczna postać. Była odrażająco otyła, choć poruszała się na dwóch nienaturalnie chudych nogach. Przypominała bociana z poważna nadwagą, jednak z całą pewnością należała do gatunku Homo sapiens. Człapała niezdarnie, szurając po ziemi jaskrawo czerwonymi butami. Jej ciało zdawało się rozpadać na kawałki, a w całości utrzymywało je tylko rozdęte ubranie, w tym bardzo wąskie jeansy oraz koszula w kolorową kratę. Na głowie stwora tkwiła żółta czapka ze sterczącym do góry daszkiem, a z wykrzywionej twarzy zwisały kępki odpadającej brody oraz zawieszone na kablu mikrosłuchawki.
– Móóóózzg – wycedził z rozbawieniem Krzychu, naśladując dźwięki wydawane przez zombie ze starych filmów. – Móóóóózg… I minął nas, bo nie mamy mózgów.
– Widzę, że humor ci wrócił.
– Wrócił, gdy zobaczyłem, że prawie posrałeś się w portki na widok zwykłego Chudzielca. A może jednak się posrałeś? Nie będziesz potrzebował uprać gaci, gdy wrócimy do obozu?
Seba uniósł w górę rękę pokazując kompanowi środkowy palec. Krzysiek roześmiał się serdecznie na ten widok. Zrzucił z ramion plecak i rozsunął suwak największej kieszeni. Tymczasem potwór w kraciastej koszuli zmierzał w ich kierunku bełkocząc niezrozumiale.
– Mogłem się domyślić, że któregoś tu spotkamy – powiedział starszy stalker, grzebiąc ręką w bagażu. – Niedaleko był jakiś fast-food. I do tego budy z kebabem. Aż dziwne, że nie wpakowaliśmy się na Grubasa.
Sebastian też sięgnął po plecak. Odpiął doszyty zaczep i wyciągnął przymocowany do bagażu kij bejsbolowy.
– Miałem cię zapytać o tę pałkę – wycedził Krzysiek, cały czas z rękami we własnej torbie. – Pobłogosławiony chociaż jest?
– To? – Chłopak zamachnął się kijem w powietrzu. – Co ty! Wiesz ile bym musiał zapłacić za umagicznionego bejsbola? Fortunę!
– Może daj go chłopakom z sekcji palanta? Pomachają nim ze dwa miechy to nabierze nieco mocy.
– Ty, Krzychu chyba przespałeś ostatnie pół roku. Goliat kazał zlikwidować wszystkie sekcje, jak to ujęli w komunikacie: „dyscyplin o niskim potencjale”. Poleciał palant, rugby, futbol amerykański, hokej na trawie i coś jeszcze. Wszystko w czym nie byliśmy dobrzy i nie odnosiliśmy światowych sukcesów.
– Serio? W takim razie czemu nie poleciała kopana? W ostatnich latach przed Tie-breakiem potrafiliśmy wygrać tylko z Wyspami Owczymi i Watykanowi. I to nawet wtedy, gdy grał dla nas najlepszy piłkarz jaki kiedykolwiek stąpał po tej ziemi!
– Jak to czemu? Przecież kopana to nasz sport narodowy. Jak mogłeś zapomnieć?
– Naszym sportem narodowym od zawsze było chlanie wódy – wycedził kpiąco stary stalker.
Krzysiek wyciągnął wreszcie z plecaka to, czego szukał. Zdobyczą okazał się młot lekkoatletyczny, wyraźnie przeznaczony dla mężczyzn, bowiem kula miała naprawdę imponujące rozmiary.
– A twoje cacko jest umagicznione? – zapytał z ciekawością Sebastian.
– Pewnie – zaśmiał się serdecznie Krzychu. – Sam Paweł Pajdek rzucił nim rekord świata na ostatnich igrzyskach. To co, bierzemy się do roboty?
Chłopak pokiwał twierdząco głową. Zostawiwszy plecaki na ziemi, żeby ich ciężar nie krępował ruchów, podeszli do sunącego ulicą Chudzielca. Potwór ruszył w ich kierunku, ale nie potrafił albo nie chciał poruszać się bardziej energicznie. Wlókł się, jakby ktoś posmarował mu stawy klejem szybkoschnącym. Krzysiek zamachnął się młotem kręcąc nim ósemki wokół własnego ciała, co przyciągnęło uwagę bestii. W tym czasie Sebastian bez problemu zaszedł Chudzielca od tyłu i celnym uderzeniem w nogę powalił go na ziemię. Nie dał potworowi wstać od razu tłukąc go kolanach i tułowiu. Krzychu doskoczył do walczących i z zamachu opuścił kulę młota prosto na łeb zombiaka. Kości rozpadły się jak zrobione z piasku, a do uszu stalkerów dotarło obrzydliwe mlaśnięcie. Chudzielec poruszał się jeszcze przez moment, więc Seba dla pewności kilkoma celnymi ciosami połamał mu obie ręce i obie nogi w piszczelach. Przy jednym z uderzeń prawa dłoń oderwała się od reszty ciała i pofrunęła pomiędzy pobliskie budynki.
– Strikeeeee! – wrzasnął głośno chłopak.
– Strike to jest, jak pałkarz popełni błąd – skwitował uszczypliwie Krzysiek.
– Nie wymądrzaj się, dobra?
– Nie wymądrzam się. Mówiłem ci, że nie ma się czego bać. Z Grubasem mielibyśmy większe problemy, ale takich leszczy możemy tłuc na pęczki każdego dnia.
Z ciała trupa zaczęła wyciekać kleista, żółtawa ciecz przypominająca zużyty olej od frytkownicy tak formą jak i zapachem.
– Esencja niezdrowego stylu żarcia, braku ruchu i ślęczenia godzinami na Facebooku – wycedził sentencjonalnie Krzychu. – Jej wysokość Prawandowska powiedziałaby: czysta zgroza!
– Żeby tylko – zaśmiał się do wtóru Seba. – Założę się, że w tym chudzielcu jest gluten, a przecież Wdowa-Po-Najlepszym-Piłkarzu-W-Dziejach-Świata dostaje padaczki na sam dźwięk słowa „gluten”.
– Hehe, dobre.
– Ty wiesz, że chłopaki kilka dni temu władowali się na Grubasa gdzieś na północ stąd? Była z nimi jakaś dziołcha z sekcji szermierczej i pochlastała spaśluna na kawałki. Podobno wypadły z niego żelki, cukierki, chipsy. Wszystko czyste, świeże i pachnące. Jakby dopiero co z pudełka wyjęte.
– I co, zjedli?
– W życiu. Wszyscy pamiętają, co stało się we Wrocławiu, jak nie wytrzymali z głodu i zjedli zombiaka. Zaraza się rozniosła i miasto stracone.
– Co za poronione czasy – rzucił sentencjonalnie Krzychu. – Dziwna ta apokalipsa. To nie zombie chcą zjeść ciebie, ale ty masz ochotę wszamać sobie zombiaka na śniadanie. Ech, szkoda strzępić ryja. W drogę!
***
Park stanowił wyspę zieleni pośród oceanu zniszczonej metropolii. Drzewa pielęgnowane przez lata rękami ogrodników prezentowały się zupełnie inaczej niż rośliny, które wdarły się przemocą pomiędzy sterty gruzu, cegieł oraz betonu. Te pierwsze były podsycane energiami Anabolizmu z pobliskiej hali Miejskiego Ośrodka Sportu i Rekreacji. Te drugie musiały mierzyć się z płynącymi od Areny wiatrami Katabolizmu, który potrafił wypaczyć niemal wszystkie formy życia.
Park nawet po apokalipsie spowodowanej Tie-breakiem pozostał twardo zakotwiczony w realnym świecie. Niszczycielskie moce Entropii otaczały go ze wszystkich stron, obmywały niczym fale przypływu, ale nie potrafiły wedrzeć się na teren zieleńca. Zdołał uprzeć się siłom destrukcji dzięki położonym na jego terenach obiektom sportowym. Emanująca od nich energia utrzymywała rzeczywistość w ryzach. Pomiędzy drzewami przemykały grupy atletów, za którymi ciągnął się zgrzyt piasku, szelest ortalionu oraz miarowy śpiew ułatwiający dobranie rytmicznego kroku.
– …So-krotkaaa rosłaaa polnaaaa – krzyczała jednak grupa, rycząc niczym stado baranów.
– …Bo do tanga… trzeba dwooojgaaaa…
– …Domowe przedszkole… wszystkie dzieci kochaaaa!
Sebastian nie odczuwał specjalnej różnicy pomiędzy parkiem a resztą miasta. Jak każdy stalker dobrze znosił zaburzenia rzeczywistości. Ludzie, którzy łatwiej poddawali się podszeptom Katabolizmu nie mogli zapuszczać się pomiędzy ruiny. Było to dla nich zbyt niebezpieczne. Każdy kto dał się pochłonąć Entropii kończył jako kupka popiołu, albo stawał się nosicielem energii rozpadu.
– Ręce wysoko! Wysoko powiedziałem! Wyżej w górę! – dobiegło zza ściany drzew. – Gdzie trzymasz te łapy, Makowski? W kieszeniach? Kozłujesz teraz? Nie? Jesteś w obronie? To jak przechwycisz piłkę, gdy ręce ci się majdają koło jajec? W kopaną idź trenować, jak nie masz siły unieść rąk!
Stalkerzy przeszli obok zarośniętego skweru, gdy usłyszeli kolejną grupę.
– Gdzie te ręce trzymasz Nowakowski?! Posrało cię? Musisz tak nimi machać na prawo i lewo? Jak piłka będzie leciała w twoja stronę to łapami będziesz ją przyjmował? Na klatę piłkę przyjmujesz! Albo prosto na jaja jeśli zajdzie taka potrzeba! Jak chcesz lapami machać to za koszykówkę się weź!
Seba uśmiechnął się pod nosem. Przyspieszył kroku wiedząc, że cel ich podróży jest już niedaleko. Pomiędzy drzewami dostrzegł mury obozu oraz wznoszącą się ponad nimi ścianę hali MOSiR, która stanowiła siedzibę lokalnych władz. Wzdłuż drewnianej palisady poruszały się patrole straży. Towarzyszyły im psy, głównie owczarki belgijskie. Czworonogi nie tylko pełniły służbę, ale też podlegały nieustannemu treningowi. Dokładały od siebie małą cegiełkę do puli Anabolizmu generowanego przez wspólny wysiłek wszystkich sportowców w obozie. Kiedy jedna z psich grup odpoczywała, pozostałe zwierzaki węszyły za nagrodą wśród rozstawionych na łące namiotów, szły po śladach albo próbowały urwać rękaw z ramienia pozoranta odzianego w strój ochronny.
– To jest dopiero sztuka – skomentował Sebastian. – Trenowanie ludzi to pikuś w porównaniu z trenowaniem zwierząt. Ludziom wytłumaczysz co mają robić. Powiesz im gdzie popełniają błędy. Zmotywujesz do dalszej pracy. Wreszcie zagrozisz im przeniesieniem na plantacje ryżu, jeśli nie będą robili, co do nich należy. A takiego kundla?
– Takiemu kundlowi pomachasz przed pyskiem suszoną wołowiną i zrobi wszystko czego chcesz – skwitował krótko Krzychu. – Jakby tobie obiecali kęs wołowiny to też byś skakał na rozkaz, podawał łapę i merdał ogonem.
– Człowieku – westchnął chłopak. – Ja bym to wszystko zrobił za samą możliwość powąchania prawdziwej wołowiny!
Ominąwszy grupę trenujących czworonogów trafili na ścieżkę prowadzącą do głównej bramy. Tu natknęli się na kolejnych strażników, łatwych do odróżnienia od pozostałych mieszkańców obozu dzięki specjalnemu wyposażeniu, które chroniło ich w razie kontaktu z nosicielami Katabolizmu. Zbroje wartowników mogły służyć zarówno do uprawiania sportu jak i do zrobienia komuś poważnej krzywdy. Składały się z hokejowych naramienników, hełmów rowerowych bądź narciarskich, piłkarskich butów, kimon judoków. W arsenale mundurowych dominował oręż stricte olimpijski: łuki, oszczepy, kije bejsbolowe, rzadziej sportowa broń pneumatyczna, odrobinę zmodyfikowana, aby strzelała czymś znacznie bardziej szkodliwym i zarazem ołowianym.
– Ty, patrz Krzychu! Cygan ma dziś służbę na furcie.
Stary stalker mruknął coś niezrozumiałego w odpowiedzi. Dowódca warty wyszedł im na spotkanie machając radośnie dłonią.
Jeśli wierzyć plotkom, Cygan był dawniej pięściarzem, bardzo utalentowanym. Trenował nawet z olimpijczykami, a przynajmniej lubił się tym chwalić. Sebastian miał pewność, że dowódca straży trenował dawniej boks i najprawdopodobniej oberwał zbyt wiele razy po głowie. Był bowiem nieprzeciętnie głupi. Ewentualnie, był głupi od urodzenia, co nasuwało pytanie, jak wielkim kretynem musiał być człowiek, który mianował dawnego pięściarza dowódcą straży. A przecież to właśnie dowódca pilnował, by mieszkańcy nie szmuglowali do obozu kontrabandy i przestrzegali prawa. Cygana wykazywał też całkowity brak asertywności względem wciskanych mu towarów, przez co chodził obwieszony tandetą, którą uważał za magiczne artefakty. Na nogach nosił buty samego RC7, na dupie spodenki Bronka La Jamesa, a na barkach ochraniacze Jerrego Roica. Do tego hełm narciarski Adama Dużysza. W łapach zaś dzierżył kij hokejowy Czajkowskiego. Nikt poza samym Cyganem nie wierzył w magiczną moc tego sprzętu. Wszystkie przedmioty zostały najprawdopodobniej wyciągnięte z jakiegoś magazynu z chińszczyzną pod Poznaniem.
Cygan na widok zbliżających się stalkerów wyszczerzył w uśmiechu zęby, błyszcząc złotem i rozwiewając wszelkie wątpliwości, skąd wzięła się jego ksywa.
– Czołem chłopaki! – powiedział radośnie. – Nawet nie wiecie, jak się cieszę, że was widzę! Wreszcie jakiś pozytyw tego przeklętego dnia.
– Brzmisz strasznie poważnie – zagadnął Seba. – Co się stało?
– A naciągnąłem sobie mięsień w łydce i boli mnie kurewsko – burknął dowódca warty. – Mówię sobie, trudno, jakoś przeżyję. Poćwiczę plecy, czy coś. Dam nodze odpocząć. A tu nie dość, że mi służbę wjebali to jeszcze przyjdzie stać cały dzień na nogach. Bo będziemy mieli gości. I to jest ta druga zła wiadomość.
– Gości? Jakich gości? – zaciekawił się Krzychu.
– Najznamienitszych na świecie – prychnął Cygan. – Ważniejszych nawet od samego papieża!
– Co ty pieprzysz, jakich gości?
– Jakich? Ano…. tssss… cicho. Chyba ich słyszę…
– Przez ten durnowaty kask własnych myśli byś nie usłyszał – rzucił złośliwie stalker. – Gdybyś jakieś miał.
– Nie pitol mi tu tylko słuchaj! Idą, taka ich mać. Nie biegną, nawet nie truchtają. Idą. Sto kilosów przez bezdroża rozwalone Katabolizmem, a ci se idą. Legioniści zakichani.
Seba już miał się odezwać, gdy usłyszał odgłos brzmiący jak tętent koni, ale dużo wolniejszy, idealnie miarowy. Później zrozumiał, że to po prostu dźwięk, jaki towarzyszy uderzeniom dziesiątek par butów. Nie trwało długo nim pomiędzy drzewami pojawiły się sylwetki maszerujących ludzi. Początkowo trudno było odróżnić ich od roślinności, bowiem wszyscy nosili ubrania o jednolicie zielonej barwie, z drobnymi wstawkami czerni oraz bieli. Maszerujący, choć nie należeli do żadnej formacji wojskowej nieśli przed sobą sztandary oraz chorągwie. Widniała na nich biało-zielona tarcza z poprzecznym czerwonym pasem i drobną literką L.
– Stara Kurwa przybyła – rzucił obcesowo Cygan.
– Przyszli tu aż ze stolicy? – zdziwił się Krzychu.
– Niestety. W dziewięćdziesiątym szóstym jak Widzew skopał im tyłki w Pucharze Polski, to wracali do siebie szczając po nogach ze wstydu i upokorzenia.
– Przy okazji podpaliliście własny stadion – rzucił cierpko stary stalker. – Zapewne z radości po odniesionym zwycięstwie.
– Ano, zjarało się kilka tych zielonych szmat to i krzesełka się zajęły ogniem heh heh heh… Śmiesznie było, mówię wam…
– O tak, śmiesznie. Pół Polski się śmiało. Głównie z was.
– Kiedyś to było… – mruknął wartownik.
– …A teraz to nima – dokończył Krzysiek.
– A teraz? Teraz to sojusznicy, taka ich mać.
Za szeregami legionistów podążały kolejne zastępy, tym razem znacznie mniej liczne, odziane w biało czerwone dresy kadry narodowej. Nieśli symbole związków sportowych wchodzących w skład PKOLu, który rządził niedobitkami ludzkości na terenie dawnej Rzeczpospolitej. Na końcu jechała dorożka zaprzęgnięta w cztery konie ochoczo i z radością drepczące po kamiennej ścieżce.
– Powinni jeszcze targać ze sobą znicz olimpijski – żachnął się Krzychu.
– Wcale bym się nie zdziwił, gdyby go mieli. Biorąc pod uwagę, kto jedzie tą dorożką.
– A kto nią jedzie?
– Jakaś szycha ze związków. Kto dokładnie? Nie wiem. Właźcie do środka to sobie popatrzycie. Ruchy, chłopaki ruchy!
– Nie chcesz nas przetrzepać przed wejściem? – zapytał Seba.
Chłopak przysiągłby, że dowódca warty zerknął ukradkiem na Krzyśka, a starszy stalker pokiwał przecząco głową, ale mogło to być jedynie złudzenie.
– A na wała mam was trzepać? – Cygan rozpromienił się pozłacanym uśmiechem. –Przecież ja wiem, że wy porządni ludzie jesteście i żadnych sterydów, ani innej kontrabandy nie przemycacie. No, właźcie, bo zaraz będę miał tutaj urwanie głowy!
Stalkerzy przecisnęli się przez bramę. Po wewnętrznej stronie palisady natknęli się na patrol strażników, który wykłócał się z grupą sportowców, sądząc po niesionych pod pachami rowerach, członkami sekcji kolarskiej. Czego dotyczyła kłótnia nie sposób było powiedzieć, bowiem obie grupy przerzucały się wyzwiskami, wśród których dominowali „pedalarze” oraz „sterydziarze” odmieniani przez wszystkie przypadki.
Im dalej od bramy, tym alejkami poruszało się coraz więcej ludzi. Nikt nie chodził, nikt nie spacerował. Wszyscy biegli co najmniej truchtem. Tylko wspólny wysiłek mieszkańców obozu sprawiał, że tereny położone tak blisko Globus Areny nie zostały pochłonięte przez chaotyczne wiatry destrukcji. Niekończąca się praca nad sobą oraz zmaganie z ograniczeniami własnego ciała poprzez wysiłek fizyczny, tworzyły przeciwwagę dla energii zniszczenia bijącej od hali sportowej, na której dokonał się Tie-break.
Chaos kontra porządek. Entropia kontra Entalpia. Katabolizm kontra Anabolizm.
Jak dotychczas ludzie wygrywali z nicością. Pytanie jak długo taki stan mógł się utrzymać?
Seba wraz z Krzyśkiem wkroczyli pomiędzy miasteczko prostych, choć uroczo kolorowych namiotów. Gdzieniegdzie szałasy ustępowały miejsca starym kontenerom transportowym, czy barakowozom, a nawet prostym domom i szopom. Wszystkie budynki wzniesiono z drewna, nakładem własnej pracy, bez użycia nowoczesnej technologii. Nie to, żeby ludzie mieli w tej kwestii jakiś wybór. Niemal wszystkie urządzenia, czy to budowlane czy inne, przestały działać po Tie-breaku. Dzikie energie Katabolizmu bez skrupułów uśmierciły zdobycze ludzkiej myśli technologicznej.
Zewsząd dochodziły pokrzykiwania, dźwięk sędziowskich gwizdków, okrzyki gapiów kibicujących jednej z wielu grup sportowców. I oczywiście gdakanie kur. Kury były dosłownie wszędzie. Biegały po każdej ścieżce rozrzucając pierze i dziobiąc trawę. Wpadały pod nogi, właziły na namioty i awanturowały się między sobą. Ilość cholesterolu w kurzych jajach niebezpiecznie ocierała się o dopuszczalną przez dietetyków granicę, ale każdy wiedział, że bez jajek, piersi z kurczaka, ryżu i brokułów, nie da się wyhodować porządnych mięśni.
Sebastian przystanął by poprawić sznurowanie buta. Odwrócił głowę w stronę bramy.
– Zapomniałeś drogi na bazar? – popędził go Krzychu. – Przebieraj nogami.
– Może zobaczymy kto przyjechał? Skoro Cygan twierdzi, że to ktoś ważny…
– Cygan – westchnął starszy stalker. – Ten sam Cygan, któremu w zeszłym tygodniu sprzedali podarte skarpetki twierdząc, że to getry, w których Prawandowski grał jeszcze w Lampionie Prószków? Ten sam Cygan? Daj spokój, Seba. Ktoś po prostu nawciskał mu ciemnoty, a teraz chodzi i powtarza.
– Jakiej ciemnoty? Nie widziałeś tej procesji? To musi być ktoś ważny.
– Pewnie. Założę się, że to Wdówka we własnej osobie
– A co jeśli to faktycznie Prawandowska?
– Jeśli to faktycznie wdowa po drewniaku to lepiej szybko się stąd wynośmy. Zanim oślepniemy od jej piękna! – zakpił zgryźliwie Krzychu. – Albo zanim jej ponadnaturalne zmysły wyczują, że jedliśmy ostatnio gluten i wyśle nas do kolonii karnej pod Wałbrzychem.
– Nigdy nie byłem w Wałbrzychu.
– I uwierz mi, nic nie straciłeś. Idziemy.
Wędrując pomiędzy kolorową zbieraniną szałasów, podobną do przeniesionej na ląd rafy koralowej, dotarli wreszcie na bazar. W zasadzie to na przedmieścia bazaru, który ulokowano w centrum obozu. Sprzedawcy handlowali tu dosłownie wszystkim, choć asortyment skupiał się głównie na walce o przetrwanie w zniszczonym świecie. Fakt, że walka ta o opierała się na sportowej rywalizacji i wysiłku fizycznym miał wyraźne przełożenie na oferowane towary. Dominowały wysokobiałkowe pokarmy, odżywki serwatkowe, kreatyna, suplementy, naturalne boostery testosteronu, urządzenia do ćwiczeń, odzież treningowa, poradniki znanych atletów, podręczniki dla fizjoterapeutów i masażystów oraz cała masa chemicznych wspomagaczy. Oczywiście tylko tych dopuszczonych przez wszechmocną WADA. Stosowanie zabronionych substancji było bezwzględnie i bezlitośnie karane. Plenipotencje Światowej Agencji Antydopingowej pozwalały w zasadzie na wszystko. CIA, KGB, FSB, GRU, Czeka, NKWD, Stasi, czy hiszpańska Inkwizycja nie miały nawet startu do metod stosowanych przez antydopingowców.
– W kwestii tego buta – zaczął Krzychu. – Nie wiem, czy warto go sprzedawać Cebuli.
– No co ty? – odparł Seba. – Jeśli uda się ją przekonać, że to prawdziwy artefakt to dostaniemy kupę kasy!
– Gówno dostaniesz za jeden but, kolego. Cebula da ci jakieś grosze, a sama opchnie go za full price takiemu kretynowi jak Cygan.
– Może sami go sprzedamy Cyganowi? – zaproponował chłopak z przebiegłym uśmiechem. – A zresztą, na razie zostawię go dla siebie.
– Zamierzasz w nim chodzić? Co ty jesteś, Kopciuszek? Myślisz, że wyrwiesz na niego księcia z bajki? Kapkę za duży na twoje dziewczęce stópki. Jaki ty nosisz rozmiar? Trzydzieści sześć?
– Za duży na mnie to fakt, a przydałyby mi się nowe buty, bo te się kompletnie rozpadają. Ale mam dobre przeczucia co do tego kalosza. To będzie mój własny amulet szczęścia, rozumiesz?
– Ni w ząb – przyznał szczerze Krzychu. – Ale popieram decyzję, by nie pokazywać go Cebuli.
– Po Emisji wrócimy w to samo miejsce poszukać drugiego. Za dwa możemy zgarnąć naprawdę srogi pieniądz.
Wkroczyli głębiej na teren bazaru, gdzie sprzedawano hantle, odżywki oraz umagiczniony asortyment sportowy, w tym takie twory jak bezszelestny, ortalionowy dres, czy aerodynamiczne kaski rowerowe pozwalające naginać prawa fizyki. Artefakty tego typu miały szansę powstać, gdy poprzedni właściciel ćwiczył w nich dostatecznie długo i z dostatecznym poświęceniem, by przelać na przedmiot część swojej mocy. Oczywiście większość była nic nie warta i nie gwarantowała ani lepszych osiągów, ani przyrostu masy, ani ochrony przed mocami Katabolizmu. Czasami można było jednak trafić na prawdziwe perełki, których używali znani i cenieni sportowcy. Olimpijczycy nawet.
Sebastian pokręcił się chwilę po targowisku aż znalazł stoisko obsadzone przez sklepikarkę, która najwyraźniej nigdy nie słyszała o zdrowym odżywianiu oraz aktywności fizycznej. Cebula była stara, przygarbiona i wychudzona do tego stopnia, że przypominała wiedźmę z bajek dla dzieci. Jej pomarszczona skóra niewiele różniła się tak barwą, jak i fakturą od przechodzonego ortalionu. Tylko dzięki sportowemu ubraniu zdołała wtopić się w tłum. Nosiła czarny dres, zaś przetłuszczone włosy ukryła pod czapką bejsbolową. Jakim cudem komuś takiemu jak Cebula, kto nie zdołałby unieść nawet jednokilogramowej hantli, pozwolono przebywać w obozie, Seba nie wiedział. Podejrzewał, że handlarka musiała mocno posmarować łapówkami komu trzeba. Mogła też roztaczać wokół siebie tak silne pole rzeczywistości, że nawet bez pracy fizycznej potrafiła przeciwstawić się energiom lenistwa i wygody.
Cebula łypnęła na nich zezowatym okiem. Podrapała się po haczykowatym nosie godnym prawdziwej wiedźmy.
– Moi ulubieni klienci! – wycedziła takim tonem, jakby już rozmyślała w jaki sposób ugotować przybyszów w kotle, a później polatać na miotle po okolicy.
– Raczej dostawcy – poprawił ją Seba. – Ale żeby widzieć różnicę musiałabyś skończyć przynajmniej dwie klasy podstawówki.
– Nie w tym rzecz – wtrącił Krzychu. – Ta stara szlora zarabia na nas tak samo jak na ludziach, którzy coś od niej kupują. I nas i ich naciąga w równym stopniu. Wszyscy jesteśmy jej klientami.
– Wszyscy jesteśmy klientami – podsumowała Cebula. – Co dla mnie dziś macie, chłopcy?
Stalkerzy zaczęli wyrzucać zebrany sprzęt na drewnianą ladę. Wiedźma przyglądała się ich zdobyczom sceptycznym wzrokiem.
– Sam szmelc – podsumowała. – Gówniane telefoniki. Trochę miedzi. To czysta miedź, mam nadzieję? Niespaczona przez Katabolizm?
– A czy wyglądamy na amatorów?
– Słyszeliście, że planują naprawić oświetlenie na stadionie? Ma być napędzane przez kolarzy, którzy będą pedałować dwadzieścia cztery godziny na dobę, żeby ich kumple mogli grać w kopaną też dwadzieścia cztery godziny na dobę. Potrzeba miedzi. Dużo miedzi. A wy mi znosicie jakieś ochłapy.
– Sama jesteś ochłap – prychnął Krzychu. – Ile dajesz za całość?
Seba przysłuchiwał się rozmowie tylko jednym uchem. Jego uwagę przykuło poruszenie, jakie zapanowało pomiędzy straganami. Coraz więcej osób przemieszczało się w stronę hali MOSiR. Każdego dnia w obozie panował nieustanny ruch, ale teraz był bardziej ukierunkowany. Lokalsi przypominali stado owiec zaganianych w jednym kierunku przez bardzo gorliwego psa pasterskiego. Poruszali się alejkami, nawołując towarzyszy i kolegów. Sebastian mimowolnie podążył ich śladem.
– Seba… ej, Seba… gdzie leziesz?!
Chłopak zignorował wołanie partnera. Przez moment pozwolił, by tłum niósł go ze sobą. Później wgramolił się na drewniany podest prowadzący do najbliższego barakowozu. Podtrzymał się barierki i spojrzał ponad ludzkim zbiorowiskiem. Stragany wciąż zasłaniały mu widok, więc wdrapał się na dach. Z podwyższenia mógł bez problem dojrzeć boisko sąsiadujące z halą MOSiR. Teren był zazwyczaj zajęty przez piłkarzy, a trybuny przez kibiców, zarówno tych dobrowolnych, jak i tych zapędzonych na miejsce przez lokalnych oficerów służby bezpieczeństwa dla niepoznaki zwanych asystentami kadry trenerskiej.
Głęboka zieleń murawy aż kuła w oczu, jakby dopiero co rozwinięto ją na miejscu, albo maźnięto seledynową farbą. Kolor trawy zdawał się tym wyraźniejszy, że na boisku pojawiły się zastępy Legionistów, których pokryte pyłem stroje przybrały barwę poszarzałego khaki. Naprzeciwko gości ze stolicy stała odziana w czerwień oraz biel kompania reprezentacyjna obozu. Sportowcy różnili się wzrostem, waga i figurą. Począwszy od szczupłych lekkoatletów, przez piłkarzy, wysokich koszykarzy aż po przysadzistych, za to zbudowanych jak niedźwiedzie, ciężarowców. Obie grupy wpatrywały się w siebie z pozornym szacunkiem. Ale tylko pozornym. Przypominali dwie wrogie armie, oceniające przeciwnika i tylko czekające by rzucić się sobie do gardeł.
Trwało to do momentu aż pomiędzy zebranymi pojawiła się postać olbrzyma. Prawdziwego giganta. Tytana. Nie tylko z uwagi na nietuzinkowy wzrost oraz posturę godną greckiego półboga, ale z powodu tego, kim był. Tego, co sobą reprezentował. Wielkoluda otaczało tak silne pole rzeczywistości, że trudno było na niego patrzeć bez mrużenia oczu. Od olbrzyma biła aura autorytetu, który przytłaczał zebranych. Szedł pomiędzy mieszkańcami obozu niczym prorok pomiędzy wyznawcami. Seba widział jak ludzie dosłownie padają na kolana na jego widok i wznoszą ręce do modlitwy.
– Poważna rozróba się szykuje – mruknął ktoś z dołu. – Goliat ma na sobie oficjalny strój.
Sebastian zerknął w dół i zobaczył Krzyśka, który stał na barierce otaczającej schody. Krzychu był znacznie wyższy od swojego partnera, więc mógł dostrzec halę i boisko bez konieczności wdrapywania się na dach. W dodatku świetnie utrzymywał równowagę stojąc tylko jedną nogą na niestabilnej barierce. Seba nie pierwszy raz zdziwił się wyjątkowym umiejętnością starszego stalkera. W duchu przyznał przyjacielowi rację. Olbrzym nosił ciemnoniebieski strój w białe paski oznaczony numerem trzynaście. To podobno w tym stroju rozegrał swój pierwszy mecz w NBA. Ubranie musiało stanowić jeden z najcenniejszych artefaktów zgromadzonych w obozie.
Po pojawieniu się Goliata wśród gości z Warszawy zapanowało poruszenie. W karecie otworzyły się drzwi i ze środka wysiadła samotna postać. Była znacznie niższa niż olbrzym, znacznie szczuplejsza i do tego znacznie starsza. Wciąż poruszała się sprężystym, sprawnym krokiem, ale najlepsze lata miała już za sobą. Nosiła sportowy dres w narodowych barwach. Jej twarzy Seba nie potrafił dostrzec, był bowiem zbyt daleko. W oczy rzuciła mu się lekko rudawa czupryna i równie rudawe wąsy, z wolna tracące barwę na rzecz postępującej siwizny. Zanim Goliat podszedł bliżej, do rudego dołączył niepozorny człowiek, w nijakim, czarnym ortalionie z trzema paskami po bokach. Wymienił z przybyszem kilka słów, po czym zniknął w tłumie. Jego twarzy Seba również nie dostrzegł, bowiem zasłaniał ją kaptur naciągnięty głęboko na czoło.
– Teraz już się nie dziwię – powiedział Krzychu z nutką pogardy w głosie. – To i tak mało wystawne powitanie. I mało wystawna eskorta jak na taką personę.
– Poznajesz tego gościa? Kto to?
– To Zbigniew Baniek we własnej osobie. Szef PZPN, szef całej sekcji piłki nożnej i szef frakcji kopaczy w zarządzie PKOLu. Jeśli ktoś dorównuje mu pozycją to tylko szefowie lekkoatletyki, albo naczelny komentator. To chodząca legenda.
– Serio? Ciekawe po co do nas przyjechał.
– Nieciekawe ani trochę – skwitował kwaśno stalker. – Zamierzasz tam stać cały dzień? Chodź, wszamamy coś, bo głodny jestem strasznie.
– Naprawdę nie jesteś ciekaw, dlaczego stary związkowiec przyjechał do nas na pierwszą linię?
– Naprawdę nie jestem, bo i nic dobrego z tego nie wyniknie. Zwłaszcza dla nas. Idziesz?
Seba niezbyt chętnie zeskoczył z dachu barakowozu. Krzychu przez ten czas zdążył oddalić na kilka kroków. Wciąż łatwo było go wypatrzyć w tłumie bowiem poruszał się w przeciwnym kierunku niż pozostali mieszkańcy. Stary stalker nagle zatrzymał się w miejscu. Uniósł głowę, przekrzywił ją na bok, jakby wywęszył wiatry zbliżającej się Emisji. Seba wiele razy widział go w takim stanie, ale zawsze miało to miejsce poza terenem parku, gdy jakimś szóstym zmysłem Krzysiek potrafił wyczuć zmieniające się pływy Katabolizmu. Nigdy w obozie, gdzie rzeczywistość była nienaruszalna.
– Co ci, Krzychu? – zapytał z rozbawieniem chłopak. – Dostałeś nagłego skurczu w łydce? Stara kontuzja się odezwała?
Stalker odpowiedział, lecz Seba nie dosłyszał jego słów. Zanim dogonił przyjaciela musiał się zatrzymać, żeby zawiązać poluzowane sznurowadła. Przykucnął, męczył się przez moment z urwaną podeszwą, a gdy podniósł głowę Krzyśka już nie było. Jego miejsce zajęło kilku ponurych dżentelmenów w czarnych, sportowych dresach pozbawionych wszelkich oznaczeń poza obowiązkowymi trzema paskami. Nie nosili żadnej broni, ale sądząc po ich postawach oraz pięściach wielkich jak bochny chleba, nie potrzebowali karabinków pneumatycznych by zrobić bliźniemu krzywdę. Wyglądali na ludzi, których wyciągniętą z olimpijskiej reprezentacji judoków, a później przeszkolono w taekwondo, karate, jujitsu, krav madze, tajskim boksie i innych sztukach walko rodem z Mortal Combat. Każdy z nich sprawiał wrażenie człowieka, który mógł poskładać cały oddział marines, nejvisealsów i Specnazu.
Seba nie dał rady stanąć na nogi. Mógł tylko wpatrywać się w ponure gęby i lekceważące spojrzenia. Chwilę trwało nim pomiędzy sportowymi komandosami pojawił się niepozorny, zaskakująco szczupły człowieczek w czarnym ortalionie. Stalker nie miał pewności, ale podejrzewał, że to właśnie ten jegomość rozmawiał wcześniej ze Zbigniewem Bańkiem. Nieznajomy miał niezbyt inteligentny wyraz twarzy i zgarbione ramiona. Był ogolony na łyso, by ukryć sięgające uszu zakola. Pasował idealnie do obrazu niezbyt rozgarniętego kibola, jacy przychodzili na mecze piłkarskich drużyn tylko po to by w grupie tłuc się z policją oraz kibicami rywali. Nosił na nadgarstkach złote łańcuchy a na szczupłych przedramionach czarne linie tatuaży, tandetnych i zapewne zrobionych w domu. Albo w więzieniu.
– Czołem – powiedział kibol, uśmiechając się niewyraźnie. – Chyba masz coś, co nie należy do ciebie.
Chłopak nie zdążył odpowiedzieć. Jeden z judoków pochylił się w jego stronę i zdzielił go pięścią w bok głowy. Tak celnie, że stalker stracił przytomność, zanim jeszcze poczuł ból spowodowany przez uderzenie.
***
Sebastian ocknął się w ciemności, zawieszony w kompletnej pustce. Chwilę zajęło mu zrozumienie, że żadne z tych wrażeń nie jest prawdziwe. Gdy rozejrzał się dookoła spostrzegł, że mrok nie jest wcale tak nieprzenikniony jak początkowo uważał. Migotliwe promienie światła przebijały się do środka jego celi przez umiejscowiony pod sufitem lufcik. Zaś w kwestii pustki, uczucie opadania w bezdenną studnię minęło, gdy tylko podniósł się na nogi. Już po dwóch krokach uderzył piszczelem w coś twardego. Podskakując na jednej nodze potknął się i przewrócił. Macając dłońmi stwierdził, że grzmotnął o kozioł do skakania, a upadł na stary materac gimnastyczny. Wszystko wskazywało na to, że trafił nie do więziennej katowni, a do zwykłego magazynu na sportowe akcesoria. W czasie gdy, rozmasowywał obolały piszczel w ciemności coś metalicznie szczeknęło. Następnie zaskrzypiało tak głośno, że aż przeszły go ciarki. Później zapadła cisza.
Wytężywszy słuch wyłowił dochodzące z oddali kroki. Potarł palcami powieki, wpatrzył się w mrok próbując dostrzec coś przed sobą. Właśnie wtedy ciemność zniknęła, odegnana w niebyt przez blask żarówki zawieszonej pod sufitem. Jasność była tak oślepiająca, że Seba aż cofnął się w kąt pomieszczenia zaciskając kurczowo powieki.
Kroki nabierały siły z każdą chwilą. Były ciężkie, druzgoczące wręcz. Brzmiały tak, jakby w stronę młodego stalkera szedł olbrzym, a jego stopy miażdżyły wszystko, co stanęło im na drodze. Gdy Sebastian odważył się otworzyć oczy, zrozumiał jak niewiele się pomylił w tym stwierdzeniu.
Na wprost niego stał prawdziwy tytan. Wypełniał swoją postacią całe pomieszczenie, od podłogi po sufit. Był to człowiek, który mógł dźwigać na barkach cały świat, bo jeśli nie on, to kto inny byłby zdolny do takiego poświęcenia? Twarz olbrzyma nosiła ślady granicznego przemęczenia, niewyspania i konieczności mierzenia się z problemami, które normalnego człowieka wpędziłyby w szaleństwo. Aura jasności bijąca od żarówki nadawała mu wygląd anioła o utkanych ze światła skrzydłach.
Gigant rozejrzał się dookoła aż trafił wzrokiem na ustawioną pod ścianą ławkę. Przesunął ją na środek celi z taką łatwością, jakby przenosił drewnianą drzazgę. Mebel ewidentnie nie został skonstruowany z myślą o kimś tego wzrostu. Gdy olbrzym usiadł kolana miał niemal pod własną brodą.
– Podejrzewam, że wiesz kim jestem, więc idiotycznie byłoby się przedstawiać – powiedział Marcin Goliat, legendarny MG13, szef sekcji koszykówki w PKOL, dyrektor obozu na pograniczu zniszczonej przez Tie-breaka Łodzi. – Ale musisz wiedzieć, że ja wiem, kim ty jesteś.
Seba nic nie powiedział, oślepiony na równi przez światło żarówki, co zauroczony postacią siedzącego naprzeciwko olbrzyma. Tymczasem Goliat postawił przed sobą sportową torbę, jaką wcześniej niósł na ramieniu. Ze środka wyciągnął czarny, gruby notes. Przerzucał kartki przez dobrych kilka minut.
– Sebastian Świerczewski – przeczytał. – Lat siedemnaście. Wzrost: metr siedemdziesiąt dwa, waga sześćdziesiąt pięć kilo. Najlepsze osiągnięcia… Bieg coopera: trzy tysiące pięćset dwadzieścia osiem metrów. Sto metrów: trzynaście, przecinek czterdzieści dwie sekundy… A zresztą, nie będziemy brnąć przez wszystko, bo nie mamy na to czasu. Widzę, że grałeś trochę w ręczną, trochę w kopaną. Nie powiem, że pochwalam, ale lepsze to niż nic. W kosza widzę, nie grałeś. Z powodu wzrostu? Widziałem już niższych rozgrywających.
– Kontuzja – burknął mimowolnie Sebastian. – Rozwaliłem kolano na treningu, zanim przyszło mi spróbować koszykówki.
– Nie ty jeden. Kariery sportowej nie zrobiłeś. Kariery w związkach też nie. Sam zgłosiłeś się na stalkera?
– Lepsze to niż pola ryżowe pod Wawą.
– Wszystko jest lepsze niż pola ryżowe – stwierdził ponuro Goliat. – Ile lat już wychodzisz pod Arenę?
– Dwa.
– Sporo. Większość pęka po kilku pierwszych wypadach.
– Fizjo stwierdzili u mnie wyjątkową odporność na zaburzenia rzeczywistości – oświadczył z lekką dumą Seba. – I to bez artefaktów.
MG13 milczał przez chwilę. Gdy zorientował się, że młody stalker cały czas spogląda ponad jego ramieniem na świecącą żarówkę, powiedział:
– A tak, mamy w hali prąd. Myślisz, że po co te dwa wiatraki stoją na zewnątrz? Tam nad nami chłopaki grają non-stop, dwadzieścia cztery na siedem, żeby utrzymać obóz w rzeczywistości. Bez światła nie daliby rady.
– Wiem… zbieramy przecież kable z miasta…
– Kable to akurat nie idą do nas tylko na stadion – żachnął się Goliat. – W tej kwestii Tie-break niczego nie zmienił. Sportem rządzą miłośnicy kopanej. Ostatnio w PKOlu zapadła decyzja, żeby uruchomić stadiony dla kopaczy w każdym większym mieście, które przetrwało. Do tego potrzeba oświetlenia. I nagłośnienia. Mało tego, Kobieciarz i Szparkowski… wszyscy komentatorzy sportowi domagają się wznowienia transmisji. Póki co, tylko drogą radiową, ale kto wie, co im do łba strzeli? Może za miesiąc będą próbowali uruchomić telewizję?
Marcin spojrzał w stronę sufitu, westchnął ciężko.
– Podobno MKOL planuje przeprowadzić igrzyska – dodał. – Uwierzysz w to? Igrzyska? Tylko powiedz mi, kto miałby w nich startować? USA to jedna wielka kolonia trędowatych. Nic w tym dziwnego, skoro połowa społeczeństwa cierpiała na nadwagę, trzy czwarte obżerało się fastfoodami, a ci nieliczni, którzy uprawiali regularnie sport, od młodości szprycowali się sterydami. Wszyscy poddali się Katabolizmowi. Podobno Brytyjczycy pakują różnych przestępców na kajaki i wysyłają z misją na drugą stronę oceanu obiecując ułaskawienie, jeśli któryś wróci. I wiesz co? Nikt do tej pory nie wrócił.
Goliat westchnął ponownie.
– U Rusków i Chińczyków sami sterydziarze, więc WADA nie dopuści ich do Igrzysk. Co dzieje się w Afryce albo Ameryce Południowej? Nie wie nikt. Czysty sport jest tylko u nas, w Europie, więc co to za igrzyska?
Seba miał już na ustach komentarz, ale ostatecznie się nie odezwał. Nie miał śmiałości dyskutować z kimś takim jak Goliat.
– A ja muszę ich wszystkich znosić – dorzucił Marcin śmiertelnie zmęczonym głosem. – PKOL, PZPK, trybunów ludowych… Zachcianki Prawandowskiej, która przecież nie ma nic mądrego do powiedzenia. Nigdy nie miała. I sportowiec był z niej marny. No, ale jest wdową po najwspanialszym piłkarzu w dziejach kopanej!
Stalker i tym razem ugryzł się w język.
– Do tego sterydziarze szmuglujący swój towar ze wschodu… sekty szaleńców wielbiące Wolframo Liona… ruch oporu dowodzony przez byłych siatkarzy, którzy uniknęli czystek po Tie-breaku… Jakby jedna apokalipsa wywołana przez tę przeklętą dyscyplinę nie wystarczyła! Rany co za bajzel… A ty przynosisz mi do obozu to.
Goliat wyciągnął z torby jakiś przedmiot. Seba dopiero po chwili zorientował się, że patrzy na but, który znalazł w ruinach miasta w czasie ostatniej wyprawy. Obuwie było równie czyste, białe i lśniące, co wcześniej, ale wylądowało w przezroczystej dilerce razem z garścią medali, odznaczeń i sportowych koszulek.
– Wiesz co to jest? – zapytał koszykarz.
– Przypuszczam, że nie jest to rakieta tenisowa – wycedził Sebastian, dopiero po chwili zdając sobie sprawę jak śmiało i bezpośrednio zabrzmiały jego słowa.
– Z całą pewnością nie. To jest but. Ale to bardzo szczególny but. Nic dostrzegasz w nim niczego dziwnego? Niecodziennego?
– Jest całkiem spory. To przypadkiem nie jest pański but, panie Goliat? Jeśli tak to przepraszam, nie wiedziałem. Znalazłem go w…
– To nie jest but koszykarski – przerwał mu ostro Marcin. – Buty do koszykówki zaprojektowane są w ten sposób, by ułatwić poruszanie się do przodu. W tej kwestii są podobne do zwykłych butów do biegania, ale mają wyższą cholewkę niż buty sprinterów, by chronić staw skokowy. Chociaż rozgrywający czasami wybierają niższe wersje, bo zapewniają większa mobilność.
Seba przełknął głośno ślinę.
– Ten but jest zaprojektowany inaczej – ciągnął dalej Goliat, potrząsając foliówką, co wywołało brzęczenie wsadzonych do środka medali. – Wspomaga stabilność śródstopia. Wiesz dlaczego? Bo istnieje dyscyplina, w której zawodnicy spędzają dużo czasu oparci właśnie na śródstopiu. Taka konstrukcja zapewnia też możliwość szybkich kroków na boki. Oraz skakania. Wiesz o jakim sporcie mówię? Podpowiem ci: nie jest to koszykówka, ale naprawdę dużo się w niej skacze.
Młody stalker wiedział już do czego zmierza ta rozmowa.
– Tie-break rozwalił cały świat – wycedził zimno koszykarz. – Siatkówka jest zakazana pod groźbą śmierci. A ty mi przynosisz do obozu siatkarski but?! Oszalałeś?! Energie promieniujące z tego gówna mogły nas wszystkich posłać do piachu! Jak mogłeś tego wcześniej nie czuć?
– Ja nie wiem… to znaczy… no nie…
– Nawet ja ledwo mogę dotknąć podeszwy. Czuję, jakby palce miały mi odpaść, a mam niemal immunitet! Musiałem wsadzić go do torby razem z całą kupą artefaktów, żeby nie zainfekował kogoś Katabolizmem. Nie czułeś tego, gdy brałeś go w ręce? Przecież to może być but samego Wolframo Liona!
– Ja nie wiem… Nie rozumiem… To znaczy…
– Masz szczęście, że nasi asystenci ławki trenerskiej prowadzą teraz śledztwo pod Radomskiem, a ci co przyjechali z Zibim to kompletni amatorzy. Gdyby byli tu ludzie Bartka Zaworka, zostałaby z ciebie mokra plama.
Seba otworzył usta by wybełkotać kolejną nieskładną odpowiedź, a wtedy Goliat podniósł się na nogi.
– Nie wiem, czy zrobiłeś to celowo, czy przez przypadek. Czy może przystałeś do siatkarskiego ruchu oporu. Bezpieka będzie tu najpóźniej jutro. Zabiorą ten przeklęty but. Zabiorą tez ciebie. A później wyduszą z ciebie wszystkie odpowiedzi.
MG13 odwrócił się i odszedł. Gdy zniknął za drzwiami żarówka pod sufitem zgasła pozostawiając Sebastiana w ciemnościach.
***
Światło wypełniło celę na sekundę przed tym, jak drzwi ponownie stanęły otworem. Tym razem w pokoju pojawiło się aż trzech przybyszów. Żaden z nich nie dorównywał Goliatowi wzrostem i nie roztaczał wokół siebie aury czystej charyzmy. Za to cała trójka mogła z powodzeniem startować w konkursie Mr. Olimpia. Ich mięśnie wydawały się tak napięte, że niemal rozsadzały skórę przy każdym ruchu.
– To on? – zapytał jeden z osiłków. – Nie wygląda na twardziela. Sam bym go poskładał w razie potrzeby.
– Może nie wygląda, ale to stalker – wyjaśnił drugi. – Stalkerzy, co do jednego, są jacyś dziwni. Nikt normalny nie wychodzi samotnie poza obóz i nie włóczy się po mieście.
– I co z tego?
– To z tego, że stalkerzy potrafią różne sztuczki. Magiczne, rozumiesz? Raz widziałem, jak jeden pstryknął palcami, a ludzie wokół dosłownie zasrali sobie gacie. Dosłownie. Zasrali sobie gacie. Pojmujesz?
– A tam! Pitolisz!
– Żebym tak zakwasów dostał, że to prawda! Na własne oczy widziałem!
– Ni w ząb ci nie wierzę. Cygan, hej Cygan, prawdę Maorycy gada? Bezpiecznie tego gościa dotykać rękami?
– A czym byś chciał go dotknąć? – rzucił stojący w progu dowódca straży. – Własnym fiutem?
– No nie wiem… Może dotykać go rękami jednak niebezpiecznie?
– Dla ciebie, czy dla niego, jałopie? I od kiedy boisz się brać czegoś w łapy? Co wieczór męczysz kapucyna w kiblu tak, że całe baraki cię słyszą.
– Heh heh, prawda – zarechotał Maorycy. – Oj Bartek, Bartek. Na rekord jakiś idziesz, czy co?
– Co wy mi tu próbujecie wmówić? To nie ja! W życiu! Ja mam dziewczynę od takich rzeczy!
– No pewnie! Nawet dwie. Jedna nazywa się prawa, a druga lewa… heh heh heh…
– Dobra, dobra – prychnął Cygan. – Bierzcie gnojka i idziemy!
Wartownicy postąpili w kierunku Sebastiana. Chłopak odruchowo wcisnął się plecami w kąt pomieszczenia. Żaden z osiłków nie podszedł bliżej niż na wyciągnięcie ręki. Zdołali zrobić zaledwie trzy kroki, gdy stojący za ich plecami Cygan uniósł wyżej kij bejsbolowy. Maorycego grzmotnął pod kolano. Strażnik jęknął przytłumionym głosem, stracił równowagę. Zanim zdążył otrząsnąć się z zaskoczenia, drewniany obuch walnął go w tył głowy. Mięśniak miał na sobie kask rowerowy, ale nie pomogło mu to specjalnie. Po ciosie w potylicę jego oczy błysnęły bielą, a on sam zwalił się ciężko na podłogę. Bartek miał więcej czasu na reakcję, lecz nie na wiele się to zdało. Cygan grzmotnął go drewniana rękojeścią pod żebro. Poprawił łokciem w szczękę i na koniec zdzielił kijem po karku. Wartownik wciąż stawiałby opór, gdyby nie fakt, że upadając wyrżnął głową o podstawę kozła gimnastycznego i padł bez przytomności.
Sebastian był tak zszokowany tym co widzi, że nie zdobył się nawet na krzyk przerażenia. Nie dał rady wydusić ani słowa przez ściśnięte gardło. Tymczasem Cygan obszedł swoich nieprzytomnych pomagierów i capnął go za ramię.
– Idziemy – zarządził.
– Ale ja… to znaczy… bo…
– Nie kłap jadaczką, tylko przebieraj nogami! Nie mamy czasu. Muszę tu wrócić zanim ci dwaj dojdą do siebie, a później samemu dać sobie po mordzie. Żeby wyglądało na robotę kogoś innego. Ruszaj się.
Dowódca straży wyciągnął Sebastiana na korytarz, który częściowo ginął w ciemności. Spośród wszystkich podwieszonych do sufitu lamp paliła się co czwarta, w dodatku mrugając nieregularnymi rozbłyskami.
– Przecież widzieli, że to ty skułeś im gęby – zaczął niepewnie chłopak.
– Są zbyt tępi, żeby myśleć samodzielnie – skomentował krótko Cygan. – Sterydy wyżarły im resztki mózgu. Jak im powiem, że to nie ja, to uwierzą na słowo. Albo wmówię im, że rzuciłeś na mnie jakiś stalkerskie zaklęcie.
– Ale…
– Żadnego „ale”. Ruszaj się!
Dowódca straży przyspieszył kroku. Wyprowadził Sebastiana po schodach z piwnicy i dalej wąskim korytarzem prosto do niepozornych drzwi. Wyjście nie było zamknięte więc już po chwili znaleźli się na zewnątrz. Seba widząc za swoimi plecami dwupiętrową, kanciasta bryłę hali MOSiR uświadomił sobie, że cały czas siedział zamknięty w budynku lokalnych władz.
Życie w obozie nie zamarło wraz z nadejściem nocy, choć większość mieszkańców udała się na zasłużony odpoczynek, żeby zregenerować organizmy i dać wytchnienie mięśniom. Kury wciąż gdakały, a alejkami przemykali pojedynczy biegacze. W sąsiedztwie bramy rozpalono dwa wielkie ogniska, gdzie kilkuosobowe grupy nocnej zmiany machały zawzięcie ciężarkami by utrzymać z dala energie Katabolizmu, podczas gdy ich koledzy odsypiali zmęczenie.
Cygan zaprowadził więźnia w stronę pobliskich krzaków. Zanim dotarli na miejsce w mroku błysnęła iskierka światła. Drobny, czerwony punkcik z którego uniósł się ledwo dostrzegalny dym. Seba dosłownie zamarł z przerażenia. Ktoś palił papierosa. Sam tytoń co prawda nie trafił na listę WADA, bowiem wielu lekarzy i fizjoterapeutów ceniło jego pobudzające właściwości dla ośrodkowego układu nerwowego, jednak palenie było surowo zabronione, jako czynność zwiększająca ryzyko raka, począwszy od krtani na prostacie kończąc. Co więcej, kopcenie szlugów zmniejszało wydolność płuc, a na to żaden prawdziwy sportowiec nie mógł sobie pozwolić. Tymczasem człowiek ukryty w mroku zaciągał się rakotwórczym dymem.
– Proszę bardzo – rzucił z gniewem Cygan. – Zrobiłem swoje. Mogę iść?
Cień czający się między drzewami postąpił krok do przodu. Sebastian wciąż nie widział jego twarzy, ale sylwetka zdawała się dziwnie znajoma.
– Gdzie jest but? – padło pytanie zadane chropowatym, trzeszczącym głosem.
– But? – zdziwił się chłopak. – Jaki but? O co tu chodzi? Przecież…
Palacz zrobił kolejny krok do przodu. Właśnie wtedy Seba go rozpoznał.
– Gdzie jest but? – zapytał zgrzytliwie Krzysiek.
– Co ty Krzychu, fajki jarasz? Wiesz ile można dostać za przemycanie kontrabandy?
Stary stalker rzucił się w stronę Sebastiana, ucapił go za koszulę i niemal poderwał z podłoża.
– Gdzie jest but?! – warknął prosto w twarz przyjaciela.
– Czy wy wszyscy powariowaliście? O co ci chodzi?
– O but, który znalazłeś w mieście. Gdzie on jest?!
– Goliat go ma. Trzymał go w torbie z różnymi artefaktami.
– Czyli nadal tu jest? Goliat ma go u siebie?
– Nie wiem! Pokazał mi go twierdząc, że to but do siatkówki! Do siatkówki, czaisz? Mówił, że to but samego Wolframo Liona!
– Wracamy po niego!
– Po co ci but do siatkówki, Krzychu? Oszalałeś? Od takiego świństwa trzeba się trzymać jak najdalej!
Stalker nie zwracał uwagi na słowa młodszego kolegi. Pociągnął chłopaka za sobą, ale trafił na stojącego na drodze Cygana.
– Chcesz włamać się do gabinetu Goliata? – syknął dowódca straży. – Może jeszcze zamierzasz bić się z nim na pięści?
– Muszę odzyskać ten but!
– Proszę bardzo! Ale beze mnie! Już wystarczająco się przez was zdekonspirowałem!
– Zdekonspirowałeś? Dobra, rób co chcesz. Po postu wpuść nas na halę!
Krzychu odepchnął Cygana na bok. Następnie ruszył pewnym krokiem w stronę budynku ciągnąc Sebastiana za sobą. Chłopak wciąż był zbyt skołowany by stawiać opór. Zwierzchnik straży otworzył drzwi zawierzonym przy pasie kluczem. Gdy tylko przekręcił go w zamku Krzysiek szarpnął za klamkę i wpadł z impetem o środka. Nie oglądając się za siebie rzucił przez ramię:
– Pozdrów ode mnie siostrę! Powiedz jej, żeby poćwiczyła zagrywkę!
– Pierdol się, Nitka! – rzucił w jego stronę Cygan, po czym kopniakiem zatrzasnął drzwi.
Stalker ruszył przed siebie ciemnym korytarzem. Szedł pewnie i bez wahania, jakby doskonale znał rozkład pomieszczeń.
– Nitka? – powtórzył w zamyśleniu Sebastian. – Co to miało znaczyć? Dlaczego Cygan tak powiedział? Krzychu, o co tu chodzi?
– O ten przeklęty but! – warknął w odpowiedzi stalker. – Od początku wydawał mi się dziwny, ale nie czułem, żeby miał jakąś szczególną moc. Co najwyżej resztki. Słabe echo. Tu w obozie emanował dużo wyraźniej niż w mieście, jednak nadal, nie aż tak, żeby zwrócić czyjąś uwagę. Tymczasem te dupki z WADA wyczuły go od razu… Cholera… może straciłem wprawę? Za długo włóczę się po ruinach tego przeklętego miasta. Za dużo wchłonąłem Entropii…
– Krzychu, o czym ty bredzisz?
– Ten but… Trzymałeś go w rękach. Wibrował szczególną mocą? Palił cię w palce? Napełniał energią?
– Nie, no co ty! But jak but. Trochę trzeszczał, ale skoro przeleżał tyle czasu w ruinach miasta to mógł nasiąknąć różnymi energiami.
– No właśnie! Przecież nie może należeć do Wolframo! To jakieś bzdury są!
Na dalsze wyjaśnienia zabrakło czasu bowiem oboje stanęli przed schodami prowadzącymi na wyższe piętro. Krzychu zawahał się na moment, ale tylko na moment. Zdeterminowany wdrapał się na górę, ciągnąc za sobą Sebastiana. Korytarz był skąpany w słabym świetle gwiazd, które przebijało się przez umieszczone wzdłuż ścian okna. Stalkerzy mijali kolejne drzwi aż wreszcie trafili przed podwójne wrota. Nie nosiły żadnego oznaczenia poza numerem trzydzieści cztery przyklejonym do ściany. Tuż obok stała ławka zapewne dla petentów, choć przy promowanym w obozie podejściu do aktywności fizycznej, osoby czekające na swoją kolej, zamiast bezczynnie siedzieć, powinny napierdalać pompki i przysiady.
Nitka posadził Sebastiana na ławce i nakazał mu ciszę przykładając palec do ust. Samemu zaś podszedł do drzwi, a następnie nacisnął ostrożnie klamkę. Wrota otworzyły się bez problemu.
– Krzychu… posłuchaj… ja nie wiem… niczego już nie rozumiem – zaczął chłopak. – I w sumie nie chcę niczego rozumieć… Nie wiem do czego ja ci w ogóle jestem potrzebny…
Stalker uderzył młodszego kolegę oczami.
– Ja nic nie czułem. Rozumiesz? Prawie nic… a muszę mieć pewność, że ten but nie należy do Wolframo! Chodź! – pomachał ponaglająco dłonią, po czym wszedł do pomieszczenia.
W środku było równie jasno, co na korytarzu, dzięki kolejnej przeszklonej ścianie, jednak gabinetu wciąż ginęła w ciemnościach. W trupiobladym blasku księżyca wnętrze prezentowało się dziwnie niepokojąco. Wystrój był raczej spartański, przynajmniej jeśli chodziło o meble. Naprzeciwko drzwi znajdowało się proste biurko, tuż obok wysoka, metalowa szafa, a w samym rogu dwa sportowe materace. Sądząc po leżącej nieopodal ortopedycznej poduszce, służyły za prowizoryczne łóżko. Nic w tym dziwnego. Znalezienie pryczy, która mogłaby udźwignąć ciężar i rozmiary Goliata graniczyło raczej z cudem.
Na ścianach zawieszono gabloty z trofeami, medalami, pucharami i wszelkiej maści sportowymi odznaczeniami. Część mogła należeć do samego Goliata, część do poprzednich lokatorów gabinetu. Było ich na tyle dużo i stanowiły tak kolorową, a przy tym fantazyjną mieszankę, że bijąca od nich aura rzeczywistości zdawała się niemal wyczuwalna dotykiem. Wysiłek włożony w zdobycie trofeów, połączony z emocjami kibiców dosłownie promieniował na wszystkie strony i to pomimo faktu, że puchary znajdowały się w gabinecie MG13, który roztaczał wokół siebie promieniowanie Anabolizmu z siłą elektrowni jądrowej.
– Czujesz go gdzieś? – zapytał szeptem Krzysiek.
– Ale kogo? Goliata?
– Ten przeklęty but! Czujesz go?
– Nie wiem… jakby… Coś tu dziwnie faluje…
Sebastian obrócił głowę wpatrując się w ciemność. Zamierzał powiedzieć coś więcej, gdy w pokoju rozbłysło światło. Obaj stalkerzy na ułamek sekundy zamknęli oczy osłaniając twarze rękami.
Nie byli sami w gabinecie. Na lewo od drzwi umieszczono kanapę, skonstruowaną z drewnianych palet, więc miała niewiele wspólnego z wygodną sofą obitą miękkim pluszem. Obok kanapy stała przenośna lampa i to właśnie jej blask zalał pomieszczenie złotą łuną. Fakt, że lampa znajdowała się prawie dwa metry od kanapy nie stanowił przeszkody dla człowieka, który tę lampę włączył. Miał bowiem na tyle długie ręce, że sięgnąłby nawet drzwi, a kto wie czy nie biurka.
Nieznajomy z wyglądu przypominał Marcina Goliata. Włosy miał ścięte tuż przy skórze, podobnie jak dowódca obozu, ramiona miał równie umięśnione, a wzrostem jeżeli w ogóle ustępował koszykarzowi, to tylko nieznacznie. Nie nosił żadnego zarostu, a jego oczy zdawały się tak jasne, że niemal płonęły błękitem.
– Jak, w filmie, co? – zapytał. – Widziałem kiedyś taką scenę. Główny zły czeka na bohatera w ciemnym pokoju, a gdy bohater wchodzi, czarny charakter zapala światło i wyciąga broń. Nie pamiętam tytułu. Może wy pamiętacie?
Krzysiek cofnął się w stronę biurka. Rozejrzał się nerwowo po gabinecie, jakby szukał drogi ucieczki.
– Jedna rzecz się jednak nie zgadza – kontynuował błękitnooki. – Ja nie jestem tym złym.
Sebastian przesunął się bliżej drzwi, gdzie mógł obserwować zarówno swojego przyjaciela, jak i nieznanego olbrzyma.
– Krzysztof Nitkaczak, ksywa Nitka – wycedził wielkolud. – Mistrz Europy z roku dwa tysiące dziewiątego. Mistrz świata z roku dwa tysiące czternastego. Jeden z najlepszych libero naszej reprezentacji. Jeden z najlepszych libero w historii siatkówki. Długo cię szukałem. Nie przypuszczałem, że znajdę cię właśnie tutaj.
Krzysiek nie odpowiedział. Seba wlepił w kolegę niedowierzające spojrzenie szukając potwierdzenia słów olbrzyma.
– Trochę się naczekałem – ciągnął dalej błękitnooki. – Straszliwie niewygodna ta kanapa. I nudno tak siedzieć samemu w ciemności. Myślałem, że w ogóle nikt nie przyjdzie, ale oto jesteście.
Krzychu cofał się do momentu aż uderzył tyłkiem o biurko.
– Nic nie powiesz, Nitka?
– Łysy – rzucił zgrzytliwie stalker.
Nieznajomy podniósł się sprężyście na nogi. Nosił czarny, niepozorny dres z trzema paskami na bokach. Był naprawdę ogromny. Jeżeli ustępował wzrostem Goliatowi to tylko nieznacznie. Seba nigdy nie widział człowieka, który zdołał dorównać rozmiarami MG13.
– O nie, nie, nie – wycedził błękitnooki. – Nie jestem już Łysy. Gang Łysego nie istnieje.
– Ale wszyscy pamiętają – mówił dalej Krzysiek. – Ja pamiętam. Pamiętam jak cała hala skandowała twoje imię przed zagrywką. Bartek Zaworek! Bartek Zaworek! Te hasła na meczach z Ruskimi: „takiego Zaworka nam nie zakręcicie!” Zapomniałeś? Tak łatwo zapomniałeś?
– Nie zapomniałem. Oczywiście, że nie zapomniałem! – rzucił gniewnie wielkolud, ale dość szybko się uspokoił, a na jego twarzy ponownie zagościł drwiący uśmiech. – Jak mógłbym zapomnieć? Ale te czasy minęły i już nie wrócą. Siatkówka jest zakazana. Definitywnie. Nieodwołalnie.
– Byłeś najlepszym z nas – wycedził z wyrzutem stalker. – A teraz? Ścigasz dawnych zawodników. Ścigasz kibiców. Wszystkich, którzy wpadną ci w ręce wysyłasz do fabryk humusu należących do Wdówki.
– To jedyna droga – warknął Bartek. – Jedyna!
– Nie jedyna! Możemy wszystko naprawić!
– Naprawić? Jak? – roześmiał się Zaworek. – Co chcesz właściwie naprawiać? Lion uwolnił moce Entropii w Tie-breaku! Ostrzegałem go! Ostrzegałem go, żeby wstrzymał rękę! Ostrzegałem, że jeśli połączy kubańską siłę z polską techniką może uwolnić energię, nad którą nie zdoła zapanować! Próbowałem mu przetłumaczyć, że siatkówka to nie jest zwykły sport! Że musimy rozsądnie używać mocy, które zostaliśmy obdarowani. Ale nie posłuchał! Nigdy nie chciał mnie słuchać. Chciał wygrać mistrzostwa świata za wszelką cenę!
– Wysoka to była cena – przyznał z bólem Nitka. – Wszyscy ludzie na hali martwi od przeładowania emocji. Wszystkie te zniszczenia. Energie Katabolizmu rozlewające się na cały świat… Ja to wiem. Widziałem to na własne oczy. Byłem na Globus Arenie, gdy to się stało. Ale możemy to naprawić!
– A nie przyszło ci do głowy, że nie wszyscy chcą, by świat wrócił do poprzedniej postaci? – uśmiechnął się zimno Bartek. – Katabolizm pochłonął tylko tych, którzy nigdy nie zakosztowali wysiłku fizycznego. Tych, którzy obżerali się fastfoodami, spędzali każdą wolną chwilę przed telewizorem albo komputerem. Tych, którzy do sklepu dwie ulice dalej jeździli samochodem. Tych, którzy wjeżdżali windą na pierwsze piętro. Słabych ludzi, wadliwych ludzi. Przetrwali tylko silni. Tylko silni mają w sobie dość determinacji by stosować dietę i reżim treningowy. Tylko silni utrzymują moce Katabolizmu w ryzach. Jesteśmy wybrańcami! Świat należy do nas!
– Ach, a więc o to chodzi – westchnął z nagłym zrozumieniem Krzysiek. – Ty nie winisz siatkówki za zniszczenie świata. Ty cieszysz się, że do niego doszło!
– Oczywiście, że tak! Ludzkość odnalazła wreszcie swoją drogę! Drogę przez pot, znój i siłownię. Może właśnie taką rolę mieliśmy odegrać, gdy otrzymaliśmy moce siatkówki? Może taki właśnie był nasz cel? Ale zwykłym ludziom trzeba wskazać winnych kataklizmu, dobrze wiesz. Skoro my, siatkarze wywołaliśmy apokalipsę, to musimy ponieść konsekwencje. Dla ogółu. Dla dobra wszystkich. Siatkówka jest zakazana, Nitka. Nigdy nie wróci! Nie pozwolę, żeby wróciła!
– Mylisz się! Przepowiednia Wegnera mówi, że jeśli zbierzemy artefakty po Wolframo i przywrócimy go do życia to wtedy…
– Artefakty? – roześmiał się Zaworek. Sięgnął po leżąca obok kanapy, sportową torbę, z której wyjął pożądany przez wszystkich przedmiot zamknięty w foliowej torbie. – Masz na myśli ten but? To nie jest but Wolframo. To zwykły but. Nieużywany. Natchnąłem go odrobiną własnej energii i kazałem chłopakom wyrzucić w mieście. Przygotowałem wiele takich fałszywych artefaktów. A później czekałem, kto je znajdzie. Znam przepowiednię Wegnera. Wiedziałem, że siatkarski ruch oporu szuka artefaktów po Wolframo. Wiedziałem, że któryś z was nabierze się na mój podstęp. Nie przypuszczałem tylko, że trafię właśnie na ciebie.
– To oszustwo? – zarechotał ponuro Krzychu. – Tak czułem… Podejrzewałem, że ten but to nic specjalnego. Za mało energii. Za mało mocy. Nigdy nie dorównywałeś talentem Lionowi, Bartek. Twoje zagrywki nigdy nie były tak mocne, jak jego. Tylko on opanował pradawne moce siatkówki do tego stopnia, by przebić serwisem barierę światów.
Zaworek poczerwieniał na twarzy, co widać było nawet w słabym świetle lampy. Zrobił krok do przodu, a wtedy Krzychu uniósł ręce i z jego dłoni strzelił wielobarwny strumień energii, przypominający emanację Katabolizmu, ale bardziej płynny i mniej chaotyczny. Sebastianowi od samego patrzenia zakręciło się w głowie. Upadł, stracił orientację w przestrzeni. Świat wokół niego wydawał się nieustannie zmieniać, zawijać się i rozkręcać, puchnąć i zmniejszać się. Chłopak poczuł nagłe szarpnięcie za ramię, później silny cios w policzek. Gdy zdołał skupić wzrok dostrzegł przed sobą twarz Krzyśka. Nie byli już w gabinecie, a na korytarzu. Z nosa starego stalkera, z jego oczu i uszu ciekła krew. Nitka wyglądał jak trup.
– Uciekaj Seba – wycharczał. – Uciekaj z obozu… Znajdź Magdę Starsiak… to siatkarka, tu z Łodzi… przewodzi ruchowi oporu… powiedz jej… pomóż jej wypełnić przepowiednię Wegnera… Odszukajcie artefakty po Wolframo…
Za plecami Krzyśka wybuchło nagle światło. Drzwi do gabinetu Goliata wyleciał z framugi, a w progu stanął Bartek Zaworek. Zerwał z pleców płonącą bluzę dresową, ściągnął nadtopiony podkoszulek. Z jego oczu oraz nosa też ciekłą krew.
– Nitka! – zawołał.
– Uciekaj Seba… Ja powstrzymam Łysego… to w końcu mój przyjaciel. Muszę go powstrzymać…
Nitkaczak odwrócił się w kierunku dawnego kolegi z drużyny. Rozprostował palce w których zaczęła formować się energia. Seba nie widział, co stało się później. Rzucił się pędem w stronę schodów ścigany przez odgłosy walki tytanów siatkówki. Musiał uciekać. Byle dalej. Choćby i do ruin Łodzi zniszczonej przez apokaliptyczny Tie-break.