- Opowiadanie: cptugluk - Dick Roach i śmierć koni Voyagera

Dick Roach i śmierć koni Voyagera

Opowiadanie na konkurs “Księżycowe bizarro”.
Hasło: “Sekretni zjadacze węgla”

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Biblioteka:

Użytkownicy III

Oceny

Dick Roach i śmierć koni Voyagera

Dick Roach nie miał łatwego tygodnia. Ale od początku.

W poniedziałkowy poranek zepsuł mu się rower. Mężczyzna wpadł w poślizg na mokrej od deszczu nawierzchni i z dużą prędkością najechał na krawężnik. Cudem uniknął wywrotki, jednak przednie koło było do wymiany. Z początku myślał, że się zósemkowało, ale nie. Było totalnie zdziesiątkowane. Poza tym pedały przez cały czas czepiały się nogawek, co mogło potencjalnie doprowadzić do wypadku. Za każdym razem obiecywał sobie, że w końcu coś z tym zrobi, ale z drugiej strony nie chciał rozdmuchiwać sprawy. Tyle się teraz mówiło o tolerancji, poza tym reprezentantów mniejszości bardzo łatwo było urazić. Liczył więc tylko, że te niesforne młokosy wreszcie znajdą sobie inne zajęcie. A najlepiej, jakby zajęli się sobą. Tak czy inaczej, Dick wszędzie musiał chodzić piechotą, co nie napawało go optymizmem. Zwłaszcza, że trudno mu było znaleźć dla siebie odpowiednie buty, a prawie codziennie lało i wracał do domu z przemoczonymi skarpetami.

Kolejny problem stanowiły hałasy. Odkąd do jego kamienicy wprowadzili się nowi sąsiedzi, chodził niewyspany. Mieszkający piętro niżej lokatorzy całymi dniami urządzali sobie zawody w „najgłośniejsze remonty”, ale co mógł na to poradzić? Cisza nocna nie obowiązywała w ciągu dnia. A on nocami oddawał się obowiązkom zawodowym. Przesiadywał w biurze lub działał w terenie. To była najlepsza pora do pracy detektywistycznej. W ciągu dnia natomiast odsypiał. To znaczy zwykł odsypiać, ale teraz ciągłe wiercenie, piłowanie i stukanie spod podłogi skutecznie zaburzało mu rytm snu. Unoszone przez wiatr trociny, wsypujące się do mieszkania przez uchylone okno, osiadały na czułkach Dicka, co jeszcze bardziej wzmagało jego niezadowolenie.

Problemem Roacha było także to, że ostatnio trafiało mu się niewiele zleceń. Trwał sezon ogórkowy. Większość ludzi aktywnie buszowała wśród krzewów, zbierając te śmieszne zielone warzywa, dlatego mało kto zgłaszał się do jego agencji. Dick prowadził co prawda kilka spraw, ale albo były to banalne, lecz żmudne i czasochłonne śledztwa dotyczące robienia nocnych zdjęć niewiernym małżonkom, albo zlecenia podstarzałych świrów przychodzących z problemami typu „proszę odnaleźć moje pieniądze z komunii” albo „ktoś podpalił mój ser”. Żadnych wyzwań intelektualnych, żadnej mózgowej gimnastyki, rutyna. Jednym słowem: nuda, nuda, nuda.

Tydzień ciągnął się w nieskończoność. Dick, uświadomiwszy sobie, że dopiero czwartek, westchnął ciężko. Myślał, że popracuje, wyjdzie w teren i może wtedy czas zacznie płynąć mu szybciej. Srogo się jednak rozczarował. Wskazówki zegara pokazywały godzinę dziewiątą. Właściwie to nie wskazówki, a jedna wskazówka: drugą detektyw zgubił podczas rozwiązywania sprawy zaginionego czasu. A może właśnie dlatego podjął się rozwikłania tej zagadki? Nieważne. Istotne było to, że aktualnie siedział na parkowej ławce, ukryty za parawanem z gazety. Nie przyszedł tu jednak, by czytać dzisiejszą prasę i brudzić sobie palce tuszem drukarskim. Dick Roach pracował.

Udając, że czyta, spoglądał znad dziennika na faceta znajdującego się po drugiej stronie ulicy. Obserwował go czujnym wzrokiem starego wyjadacza. Rozpoznał, że to mąż klientki. Kobieta podejrzewała go o zdradę, dlatego zleciła detektywowi śledzenie małżonka. Opisując problem, skarżyła się, że mężczyzna, gdy wraca do domu z pracy, bezczelnie pachnie damskimi perfumami. Ten oczywiście się wypierał. Sprawa nie wyglądała na skomplikowaną, pozostało jedynie sprawdzić, gdzie i z kim odbywa się akt zdrady. Łatwizna.

Facet zwolnił, przystanął, popatrzył niespokojnie dokoła. Roach szczelniej zakrył się gazetą. Żeby zachować płynność obserwacji, zrobił palcem dziurę w papierze i sprytnie łypał przez nią na podejrzanego. Śledzony raz jeszcze obejrzał się, po czym ruszył przed siebie, wprost do ulicznego stoiska z perfumami. Przywitał się i zaczął rozmawiać ze sprzedawczynią.

„Więc to tak”, pomyślał Dick. „Flirtuje z ekspedientką. To pewnie z nią się łajdaczy, stary pryk”.

To nie było jednak do końca tak, jak zakładał detektyw. Mężczyzna bowiem zaczął nagle energicznie gestykulować, a następnie wskazał palcem znajdujący się nieopodal budynek tygrysiej ambasady. Gdy tylko kobieta spojrzała w tamtym kierunku, facet złapał jeden z flakonów i… obficie spryskał się perfumami, zrobił w tył zwrot i oddalił z miejsca zdarzenia z donośnym chichotem satysfakcji, za nic sobie mając pomstowanie oburzonej ekspedientki.

Dick rzucił piśmidło na ławkę. Zaczął rozcierać palcami skronie. Zuchwały perfumiarz? Nikczemny złodziej zapachów? To tyle? Liczył na dramatyczną zdradę, być może nawet ze zbrodnią w tle. A tu nawet nie było zdrady, a zwyczajny incydent o niskiej szkodliwości społeczno-egzystencjalnej. Czy teraz tylko takie sprawy będzie rozwiązywał? Może już pora się przebranżowić…

Roach westchnął. Trzeba było iść do biura i zadzwonić do klientki. Kolejna tajemnica rozwikłana. Nic, tylko świętować. Wstał ze złością. Chwycił gazetę i już miał cisnąć ją do kubła na śmieci, ale jego wzrok zawiesił się na nadrukowanej na ostatniej stronie grafice. „Walki koni: przyjdź, postaw, wygraj duży szmal. Miejsce: bar KORYTO”, przeczytał. Parsknął pogardliwie, ale po krótkiej walce wewnętrznej z powrotem opadł na siedzenie.

– Może by tak iść, rozerwać się? – mruknął do siebie. Niewiele było rzeczy, którym Dick mógł ulec, cechował go bowiem dość silny charakter. Ale zakłady… Do hazardu miał ogromną słabość. Poza tym przydałoby mu się trochę grosza. Przetrwałby dzięki temu chudy sezon. A i przy okazji mógłby się trochę wyluzować.

Sprawdził adres i datę wydarzenia. Pismo głosiło, że walki odbywały się w piątkowe wieczory. Oczy detektywa rozbłysły ekscytacją.

– Dobry zakład nie jest zły – rzekł, po czym, wyraźnie już weselszy, raźnym krokiem ruszył w stronę biura.

 

Dick Roach stanął przed drzwiami zaadaptowanej na bar stajni. Miał na sobie nieco spłowiały, ale nadal elegancki prochowiec. Na głowę wcisnął ukochaną fedorę. Z wyciętych po bokach kapelusza dziur sterczały czułki. Stopy detektywa kroczyły zaś dumnie w nowiuśkich, pachnących jeszcze życiem skórzanych sztybletach.

Neon nad wejściem informował, że knajpa nazywała się KOPYTO. Dick zmarszczył brwi. Miało być KORYTO. Czy na pewno przyszedł pod właściwy adres? Dopiero po chwili zorientował się, że neonowa nóżka litery „R” odmówiła współpracy. „Śmiesznie”, pomyślał detektyw. Wyciągnął rękę, by złapać klamkę, gdy nagle drzwi otworzyły się do wewnątrz, a on niemal wpadł z rozpędu do środka. A nawet jeśli by i wpadł, to przed rozkwaszeniem sobie nosa o podłogę, uchroniłby go ochroniarz, który posłużył teraz Roachowi jako poduszka powietrzna.

– Dziś zamknięte, proszę wracać do domu – oznajmił bramkarz nerwowym tonem, nie zważając zupełnie na fakt, że przed chwilą o jego ciało odbił się nieznajomy. Całą łysą głowę mężczyzny zdobiły ciężkie krople potu, które wyglądały na tak słone, że Dickowi aż zaschło w gardle z pragnienia. Ale krople nie wyglądały tylko na słone, o nie. Wyglądały również na bardzo podejrzane.

– Ale jak to? Przecież dziś miały się odbyć walki koni.

– Impreza odwołana, mówię. Nie ma walk.

– Jak nie ma, jak w gazecie pisali, że są? – odparł Roach wyraźnie rozdrażniony. To miał być przyjemny, relaksujący wieczór, a tu takie niespodzianki.

– Przyczyny niezależne – wyjaśnił mgliście łysielec. – Zapraszamy innym razem.

– Kiedy ja się już nastawiłem na radosne rozrywki! – upierał się detektyw, próbując zajrzeć gorylowi przez ramię. Został odepchnięty.

– Słuchaj no, robaczku! Znikaj, mówię! Bo popamiętasz!

– Co tu się dzieje?! – odezwał się ktoś zza pleców bramkarza. Po chwili, pojawiła się obok niego wąsata twarz mężczyzny. Facet miał czerwony nos i zaszklone oczy. Wyostrzony słuch Dicka zarejestrował też coś dziwnego. Wąsaczowi łamał się głos. – Dziś nieczynne, proszę pana, wydarzenie przełożone na nieokreślony termin. Do widzenia.

– Zaraz, moment. Czy coś się stało?

– A co cię to interesuje, kmiocie?! – wypalił ochroniarz. – Jak nie znikniesz stąd w ciągu dwóch sekund, to skopię ci dupę, rozumiesz?!

Dick całkowicie go zignorował. Patrzył na mężczyznę stojącego obok.

– Proszę pana, co się stało? Być może będę mógł pomóc. Jestem detektywem…

Ostatnie słowo Roach wycisnął z gardła z ogromnym trudem, bo masywna łapa łysola zacisnęła mu się na szyi niczym stalowe imadło. Zanim pociemniało mu przed oczami, detektyw dostrzegł na twarzy wąsacza walkę myśli.

– Borys, puść go! Puść, na litość…! – usłyszał odległe, jakby dobiegające ze studni słowa.

Gdy ucisk zelżał, Dick zaczerpnął tchu. Wizja powoli zaczęła wracać. Siedział na podłodze, a nad nim dyndały wydatne wąsy. Zza nich wychynął czerwony nos, a potem, całkiem niespodziewanie, reszta twarzy.

– Naprawdę jest pan detektywem?

– Ta… – Roach rozkaszlał się. Odchrząknął. – …ak.

– W takim razie proszę pójść ze mną. Może faktycznie będzie pan w stanie mi pomóc. Borys! Wprowadź pana! I nalej mu czegoś mocniejszego w ramach przeprosin. Na koszt firmy!

Kilka chwil później Dick siedział przy barze ze szklanką mleka z tabasco, w proporcjach jeden do jednego. Oczywiście poproszono go najpierw o okazanie legitymacji detektywa. Nie dziwiło go to. Przecież każdy mógłby podać się za tajnego agenta, takie rzeczy należało weryfikować. Gdy formalności stało się zadość, wąsacz siadł naprzeciwko niego. Jabłko Adama faceta wędrowało z góry na dół niczym winda w korporacyjnym wieżowcu.

– Widzi pan… – zaczął, gdy udało mu się w końcu opanować. – Dziś miały odbyć się walki. Ale plany uległy zmianie. Być może walki już nigdy się nie odbędą.

– Bardzo mnie to smuci. Ale co się właściwie wydarzyło?

Wąsy zadrgały niespokojnie. W błyszczących od łez oczach rozmówcy Roach dostrzegł czystą nienawiść.

– Moje konie zostały zamordowane – wysyczał, pryskając śliną na kontuar. Dick odruchowo zasłonił szklankę dłonią. – Wszystkie, co do jednego. Jakiś skurwysyn je zabił, rozumiesz? Wszystkie nie żyją! Moje konie! Martwe!

Detektyw przeczekał falę płaczu, która nagle zalała mężczyznę. Odezwał się dopiero, gdy tamten przestał szlochać.

– Czy mogę obejrzeć miejsce zbrodni?

– Tak, naturalnie. Mogę pana zaprowadzić. Ale, proszę wybaczyć, ja tam nie wejdę. Nie mogę znieść tego widoku.

– Naturalnie, naturalnie. Proszę mi jednak najpierw odpowiedzieć na jedno pytanie. Rozumiem, że jest pan… to znaczy był pan właścicielem koni, które miały tu walczyć. A kto jest właścicielem tego lokalu?

– Również ja. KORYTO to mój lokal.

– Aha, dobrze. Jak zatem mam się do pana zwracać? Bo chyba nie zdążył się pan jeszcze przedstawić.

Wąsacz klepnął się w czoło.

– No tak, przepraszam za to. Ale rozumie pan, takie zdarzenie… Jestem całkiem rozbity.

– Tak, oczywiście, to zrozumiałe… – odparł Dick nieco sceptycznie, przyglądając się rozmówcy. Nie dostrzegał żadnych pęknięć. – No więc, panie…

– Voyager. Bonnie Voyager. Ale znajomi mówią mi Bon. Jest prościej.

– A zatem, panie Voyager, proszę mi pokazać pańskie konie.

 

Dick Roach ostrożnie przekroczył próg pomieszczenia znajdującego się w głębi lokalu. Uważnie stawiał stopy. Jeden niewłaściwy krok i nowe sztyblety będą do wyrzucenia. Powszechnie wszak wiadomo, że krew łatwo się nie spiera.

Pan Bon został na zewnątrz. Detektyw w ogóle się nie dziwił, że nie chciał patrzeć. Widok był okropny. On sam, choć odwiedził w życiu wiele miejsc zbrodni, z trudem powstrzymywał grymas obrzydzenia, który wszelkimi sposobami usiłował wpełznąć na twarz.

Pomieszczenie wyglądało tak, jakby ktoś wparował do środka z działkiem M-61 Vulcan i urządził sobie ołowiany śmigus dyngus. Szybkie oględziny prowadziły jednak do innych wniosków. Brak dziur po kulach, brak łusek na podłodze… Tylko posoka i mięsne strzępy.

Dick dyskretnie otarł dłonią ślinę, która pociekła mu kącikiem ust. Postąpił dalej i zbliżył się do pierwszego… kawałka. Przykucnął, uważając, żeby nie zanurzyć odwłoka w płynnej czerwieni. Wyciągnął z kieszeni lateksowe rękawiczki i miniaturową lupę, z którą nigdy się nie rozstawał, po czym dokładnie obejrzał truchło.

– Hm, tak jak myślałem – powiedział do siebie. – To martwy koń.

– Dobry jest – szepnął ochroniarz z podziwem. Podobnie jak pan Voyager, mężczyzna nie wszedł do pomieszczenia, zaglądał tylko przez półotwarte drzwi i obserwował maestro antyzbrodni przy pracy.

Dick wstał i w kilku ostrożnych susach doskoczył do kolejnego fragmentu. Było to prawdopodobnie kopyto. Patrzył na nie z uwagą.

– Hm, te walki koni nie są do końca czyste – mruknął. Zamiast podkowy, do końskiej kończyny przymocowano kastet z kolcami.

W pewnym momencie, lawirując między zwłokami, Dick przykucnął i popatrzył na coś leżącego na ziemi. Zawahał się, ale podniósł obiekt. Przyglądał mu się przez dłuższą chwilę, a następnie kontynuował oględziny. Przeanalizował jeszcze kilka kawałków koniny, wnikliwie zbadał miejsce zbrodni i poszukał potencjalnych śladów. Po skończonej pracy wyszedł z pomieszczenia. Pan Bon od razu do niego doskoczył.

– I co? – zapytał wąsacz drżącymi ustami. – Jak to wygląda?

– Okropnie. Jest tam pełno krwi i kawałków martwych zwierząt. Naprawdę straszna sieczka.

– Tak, to akurat wiem. Pytam, co pan o tym sądzi.

– Sądzę, że popełniono tu zbrodnię. Ba, nie tylko sądzę. Mogę z dużą dozą prawdopodobieństwa stwierdzić, że na pewno popełniono tu zbrodnię. I to taką na literę „m”.

Ochroniarz słuchał Dicka z otwartymi ustami. Bon Voyager nie podzielał jednak zachwytów.

– Tyle sam wydedukowałem, panie Roach – rzekł ostro. – Ktoś zabił moje konie. Czy znalazł pan tam jakieś poszlaki, czy powinienem wynająć bardziej kompetentnego detektywa?

– Ach, o to panu chodziło. Oczywiście, że znalazłem.

Bon oddychał ciężko.

– Doczekam się konkretów?

– Rozumiem nerwy, ale nie trzeba tak oschle. Ja też mam uczucia – powiedział Dick. – Ale tak, są konkrety. Na przykład takie!

Po tych słowach detektyw wyciągnął przed siebie rękę i otworzył dłoń. Gdy wyprostował palce, oczom zgromadzonych ukazała się niewielka czarna grudka.

– Co to jest, do cholery? – zapytał Voyager, mrużąc oczy.

– Węgiel. A konkretnie bryłka węgla. Kaloryczność… – Dick uniósł grudkę, przez chwilę ważył ją w dłoni, a następnie delikatnie trącił końcówką języka. Po plecach przebiegł mu dreszcz. – …około dwadzieścia pięć, dwadzieścia sześć milidżuli na kilogram. Nieźle.

– Co to może znaczyć?

– Że całkiem dobrze nadaje się do celów grzewczych.

– Co może znaczyć jego obecność tutaj?!

– Ach, o to pan pyta. Jeszcze nie wiem. Ale się dowiem. To moja praca.

Bon otarł pot z czoła.

– A sama zbrodnia… Co tam się w ogóle stało? Ma pan jakieś przypuszczenia?

– Mówiąc najprościej, ktoś wdarł się do środka i posiekał zwierzęta na kawałki. Oględziny wykazały, że używano różnych narzędzi. Niektóre fragmenty noszą ślady stosunkowo czystych cięć, inne są porwane, poszarpane i wyglądają tak, jakby ktoś siłą oderwał je od całości. Jak gdyby sprawca nie potrafił się zdecydować, jak zabijać.

Szef lokalu wyglądał na zrozpaczonego i wyczerpanego. Jego wąsy zwisały smętnie. Najwyraźniej i one straciły chęć do życia.

– Niech pan dorwie tę łachudrę, Roach – powiedział cicho. – Te konie wiele dla mnie znaczyły.

– Nie wywinie się, ma pan moje słowo – odparł detektyw.

Dick, nim opuścił budynek, wypytał jeszcze Voyagera i bramkarza o potencjalnie istotne informacje. Dowiedział się, że Bon nie miał wrogów, przynajmniej takich, o których sam by wiedział. Ale Dick nie sądził, żeby taki czyn popełnił ktoś zupełnie obcy. Ewidentnie śmierdziało mu to zbrodnią z zemsty lub zawiści. Musiał tylko znaleźć potwierdzenie. I, oczywiście, dorwać koniobójcę.

– Roach – zawołał Voyager, zatrzymując detektywa w progu. Przyjrzał mu się od stóp do głów i zadał pytanie, które dręczyło go od samego początku znajomości. – O co chodzi z tym kostiumem karalucha?

– Zakład to zakład – oznajmił Dick, po czym poprawił czułki pod fedorą i dał się pochłonąć ciemności nocy.

 

Jako że Dick Roach nie był jakimś samozwańczym detektywem, a śledczym z krwi, kości i chityny, od razu wiedział, gdzie powinien się udać. Instynkt rzadko go zawodził. I tym razem zaprowadził go pod budynek starej fabryki. Dick znał go bardzo dobrze, sam w przeszłości spędzał tu sporo czasu.

Na pewnym etapie życia Roach pobłądził. Zboczył ze ścieżki rozsądku, którą tak bardzo starał się kroczyć i wszedł na drogę nałogu. Zaczęło się niewinnie. Z początku stanowiło odskocznię od problemów, sposób na ukojenie nerwów. Nim się zorientował, przeistoczyło się jednak w uzależnienie. Nie potrafił przetrwać bez tego choćby jednego dnia. Dziś, gdy wspominał te czasy, wzdrygał się na samą myśl. Dlatego niechętnie przyszedł w to miejsce. Wiedział jednak, że nie chodzi tu o niego. Była sprawa do rozwiązania.

Dick Roach spojrzał na wiszącą przy drzwiach małą, ledwo widoczną z daleka tabliczkę. Księżyc, wielki i pękaty, który tej nocy grał na niebie pierwsze skrzypce, oświetlił napis. KLUB SEKRETNYCH ZJADACZY WĘGLA. Detektyw wziął głęboki oddech i nacisnął klamkę.

– Dicky! – Usłyszał znajomy głos. – Kopę lat.

Podniósł wzrok. Zobaczył krąg krzeseł, które zajmowało około tuzina ludzi. Jeden z nich wstał. Roach rozpoznał jego twarz. Siwe, zaczesane do tyłu włosy, okulary z oprawkami w kształcie gwiazdek. Krawat zawiązany na supeł w połowie długości.

– Coalmasterze – odpowiedział detektyw. – Kopę, tak.

– Zapraszamy, zapraszamy! Wiesz, że tu każdy węgielek jest mile widziany. Możesz się dosiąść.

Prawie tuzin par oczu przyglądał się gościowi z zainteresowaniem. Prawie, bo jedno siedzisko pozostawało puste.

– Właściwie to chciałbym porozmawiać z tobą chwilę na osobności.

– Wiesz, że w klubie nie mamy tajemnic. Wszyscy zjadacze to jedna wielka rodzina.

– Nie jestem już zjadaczem, Cole – oświadczył Dick. – Jestem tu w sprawie służbowej, dość delikatnej. Jeśli więc mógłbyś…

– Hm, skoro tak… – Mężczyzna odwrócił się do grupy. – Węgielku Peterze, kontynuuj swoją opowieść. Wrócę za kilka minut, dobrze?

Wyszli na zewnątrz.

– Dobrze cię widzieć, Dicky. – Coalmaster uśmiechnął się ciepło. – Nieźle wyglądasz. I nadal chodzisz w tym stroju, co?

– Zakład to zakład – odparł detektyw.

– No tak, oczywiście. Ale mów, co cię do mnie sprowadza? Na pewno nie chodzi o chrupanie czarnych pralin?

– Na pewno, Cole. Mam to już za sobą. Skończyłem z nałogami. Chodzi o sprawę, którą badam. Jestem detektywem i szukam kogoś, kto, jak sądzę, może być nieobcy właśnie tobie.

Mężczyzna poprawił okulary.

– Zamieniam się w słuch. Pomogę, jeśli będę potrafił.

Dick wyciągnął z kieszeni grudkę węgla.

– Popatrz na to.

Coalmaster przyjrzał się uważnie.

– Wygląda smakowicie – stwierdził. – Ładny kolor, chyba niezła kaloryczność… Dobry towar. Skąd to masz?

– Znalazłem na miejscu zbrodni. W naszym mieście mało kto zna się na węglu. Najlepsi specjaliści przychodzą tutaj.

Mężczyzna wyglądał na zaskoczonego.

– Dicky, nie sądzisz chyba, że ja…

– Nie, spokojnie. Znam cię i wiem, że nie skrzywdziłbyś muchy. Zresztą byłeś tutaj, więc nie mógłbyś jednocześnie być tam, prawda? Nie uszło jednak mojej uwadze, że jeden ze zjadaczy nie dotarł dziś na spotkanie. Może się mylę?

– Zawsze byłem pod wrażeniem twojej spostrzegawczości, Dick. Rzeczywiście, Carol Ferr dziś się nie zjawił. Mówił, że ma coś do załatwienia, ale nie znam szczegółów.

Roach pokiwał głową.

– Możesz mi coś o nim powiedzieć? Może dziwnie się ostatnio zachowywał?

– Wiesz przecież, że wszyscy zjadacze węgla walczą ze swoimi demonami. Choć faktycznie, ostatnio był trochę nieswój. Taki nerwowy, niespokojny. Ostatnio też zrobił sobie tatuaż, co mnie zdziwiło, bo zawsze bał się igieł. Ale ostatecznie to dobry chłopak. Może nieco narwany, ale czy zdolny do zbrodni? Nie wiem…

– Tego się właśnie zamierzam dowiedzieć – oznajmił Dick. – Wspomniałeś o tatuażu, czy było to coś charakterystycznego?

– Nie mam pewności, bo to świeża sprawa, miał opatrunek. Ale kawałek wystawał spod rękawa. Coś jakby zwierzę z ogonem. Może tygrys?

Detektyw pokiwał głową w zamyśleniu.

– Tego się obawiałem… – mruknął. – Dasz mi jego adres?

– Dicky, wiesz, że to niezgodne z przepisami. Dane członków klubu…

– Wiem, Cole – uciął Roach. – Wierz mi, to sprawa życia i śmierci. Jeśli się okaże, że sprawcą jest Ferr, mogą ucierpieć kolejne osoby. Jesteśmy w stanie zatrzymać ten rydwan przemocy. Wystarczy, że zapiszesz mi adres. Zrób to dla mnie, po starej znajomości.

Coalmaster wyraźnie bił się z myślami. Wyglądało jednak na to, że przegrywał.

– Ech… Dobrze, Dicky. Przez wzgląd na starą znajomość.

 

Było już dobrze po północy, gdy Dick Roach dotarł pod wskazany przez dawnego mentora adres. Ulica znajdowała się na obrzeżach miasta, w nieciekawej dzielnicy, do której nikt o zdrowych zmysłach nie zapuszczał się po zmroku. Detektyw Roach skutecznie tłumił te zmysły. Miał zadanie do wykonania, a to było teraz najważniejsze.

Przeczekał w ciemnej alejce, aż minie go głośno zachowująca się banda czapkowców. Podobno występowali coraz liczniej i coraz bardziej spychali szalikowców na margines chuligańskiego społeczeństwa. Może to i lepiej.

Kilka minut później odnalazł właściwy dom. Choć dom to za dużo powiedziane. Była to raczej rudera, gdzie w oknach, zamiast szyb, były deski. Bynajmniej nie przezroczyste. Albo tak zabrudzone. Nie robiło to jednak Dickowi różnicy. Zbliżył się do drzwi i zaczął nasłuchiwać. Ze środka dobiegały stłumione głosy i śmiechy. Odczekał chwilę i zapukał. Otworzył mu tygrys.

– Czego tu? – warknął. Nosił niebieską opaskę na czole. Oczy miał rozbiegane, w ogóle cały sprawiał wrażenie rozedrganego.

– Czy tu mieszka pan Carol Ferr? – zapytał Roach, nie tracąc rezonu.

– A kto pyta? I o co chodzi? A zresztą… – Zwierz uśmiechnął się tajemniczo. – Tak, mieszka tu. Wchodź pan!

Nim detektyw zdążył zareagować, tygrys wciągnął go do środka i zatrzasnął drzwi. Dick znalazł się w obskurnym, zadymionym pomieszczeniu oświetlonym przez wiszącą pod sufitem samotną żarówkę. Pośrodku pokoju stała kanapa, na której siedział młody mężczyzna i jeszcze twa tygrysy. Spod podwiniętego rękawa chłopaka wystawał kawałek tatuażu przypominający pasiasty ogon. Przed nimi znajdował się stolik, na którego blacie leżała kupka drobnego węgla i usypane z niego trzy czarne linie. Obok mebla stała natomiast szmaciana, ubabrana czerwienią torba, z której wystawały końskie kopyta.

– Patrz, Carol, masz gościa – rzekł wesoło kocur, który otworzył Roachowi.

– Kto to jest? – zapytał młodzieniec, który, jak zakładał Dick, był poszukiwanym przez niego podejrzanym. Na czole odciśnięty miał ślad podkowy.

– Nieważne kto – parsknął tygrys. – Ważne, że dzięki niemu będziesz mógł zdać ostateczny egzamin na Błękitnego Lwa. Przyjmiemy cię do gangu, ziom, tylko rozwal typa. Tu i teraz.

Siedzące na kanapie koty wybuchnęły złowieszczym śmiechem.

– Idealnie, ziom! – zawołał jeden z nich. – Dawaj, siup na drugą nóżkę i poproś pana do tańca! I nie martw się, zatańczymy z nim i my – powiedział, po czym położył łapę na potylicy Carola i pchnął, jakby chciał przycisnąć jego twarz do blatu.

Obydwa tygrysy, a także znajdujący się między nimi Ferr, przyłożyli nosy do usypanych przed nimi rządków. Następnie, jak na komendę, wciągnęli węgiel zupełnie jak czarną, gruboziarnistą kokainę. Młody podniósł głowę i, doładowany niczym parowóz, z ogniem w oczach popatrzył na Roacha.

Detektyw dodał dwa do dwóch. Sieczka w KORYCIE była swoistym egzamin Carola, który pragnął zostać członkiem gangu Błękitnych Lwów. Naćpany wysokokalorycznym węglem, z tygrysią obstawą wkroczył do lokalu i wtedy rozpoczęła się entuzjastyczna masakra. Do zabicia koni użyto kłów i pazurów, stąd różne typy ran na zwłokach. Po wszystkim cała czwórka wróciła do domu Ferra, by świętować. I dobrze się bawili, aż nie przeszkodził im Dick. I, na jego nieszczęście, wyglądało na to, że przybył w najmniej odpowiednim momencie. Nieświadomie przyszedł na deser, którym miał być on sam. Jego śmierć stanowiłaby kropkę nad i w przemianie młodego zjadacza węgla w pełnoprawnego członka przestępczej organizacji. No to klops.

Dick wiedział, że sytuacja jest dramatyczna. On sam przeciwko czterem agresorom, którzy zamierzali posunąć się do ostateczności i wyglądali przy tym na bardzo zdeterminowanych. Dlatego nie czekał, aż zaproszą go do zabawy. Postanowił pierwszy wkroczyć na parkiet.

Detektyw czuł węglowy oddech dzikiego kota na karku. Wykonał szybki ruch głową do tyłu. Paskudny chrzęst oznajmił wszem i wobec, że tygrysie szczęki też potrafią pękać. Dick błyskawicznie się obrócił i potężnym hakiem zdzielił przeciwnika w wątrobę, a następnie poprawił podbródkowym, posyłając go na parkiet.

W czasie, gdy Roach z pasją miażdżył pod butem gonady pokonanego, kanapowcy poderwali się na równe nogi. Pierwszy wystartował ogolony na łyso tygrys. Śmignął nad stolikiem, wyszczerzył kły i skoczył sprężyście do przodu. Na szczęście dla Dicka, zawadził o zmarszczkę na wykładzinie i jego szczęka, zamiast zacisnąć się na szyi ofiary, trzasnęła żałośnie o podłogę tuż pod nogami detektywa. Ten zaś natychmiast skorzystał z okazji. Uniesiona z rozmachem usztybletowana stopa, która jeszcze chwilę temu zapamiętale gniotła tygrysie jądra, grzmotnęła Błękitnego Lwa prosto w potylicę, odsyłając go do krainy wiecznych łowów. „Jeszcze tylko dwóch”, pomyślał Dick i uniósł ręce do gardy. Tylko albo aż.

Carol Ferr nacierał na niego z niesamowitą agresją. Ostatni z tygrysów, sycząc dziko, szedł równo z nim. Roach szybko się rozejrzał. Szukał jakiejkolwiek broni, która mogłaby wyrównać nieco szanse. Zauważył stojącą pod ścianą epoksydową łyżkę do butów, ale nie zdążył po nią sięgnąć. Zachrzęściła chityna, kiedy zamaszysty kopniak pałąkowatej nogi Ferra odrzucił go w tył. Powietrze uciekło mu z płuc, gdy przywalił plecami w drzwi wejściowe. Zanim się pozbierał, Carol był już przy nim. Bił, jakby wpadł w jakiś szaleńczy trans. Ciosy lądowały wszędzie: na głowie, brzuchu i odnóżach detektywa. Po chwili do młodzieńca dołączył tygrys. Dick poczuł, że w ruch poszły nie tylko pięści, ale i pazury. Próbował zasłaniać się rękami, blokować uderzenia, ale wiedział, że długo tak nie wytrzyma. Zbliżał się jego koniec.

I wtedy, jak na komendę, rozległo się pukanie do drzwi. Tych samych, w które wklejony był Roach.

– Carol, jesteś tam? – dobiegł do nich stłumiony głos. – Carol, otwórz drzwi!

Dick od razu rozpoznał ten głos. Ferr najwyraźniej też, bo w jednej chwili znieruchomiał.

– To psy! – wyszeptał przerażony tygrys. Źrenice miał wielkie jak dwie grudy węgla typu orzech. – Kurwa, ziom, ja spierdalam, starzy myślą, że jestem na zielonej szkole!

I nim ktokolwiek zdążył zareagować, członek Błękitnych Lwów pobiegł w głąb domu, gubiąc po drodze niebieską przepaskę. Brzęk tłuczonego szkła oznaczał, że gangster znalazł alternatywne wyjście z domu i awaryjnie opuścił lokal.

– Carol, otwórz, martwię się o ciebie. Nie zjawiłeś się na spotkaniu – kontynuował mężczyzna zza drzwi.

Tę fortunną chwilę zawieszenia od razu wykorzystał Dick. Kopnął Carola w krocze, a potem chwycił go za kark i ściągnął w dół, wprost na spotkanie z rozpędzonym kolanem. Gdy Ferr czule witał się z wykładziną, Roach odetchnął ciężko. Odsunął rygle i nacisnął klamkę.

– Tak, Carol tu jest, Cole. – Spojrzał w oczy Coalmasterowi, który nie potrafił wydusić z siebie słowa. Spoglądał tylko z otwartymi ustami to na dawnego znajomego, to na młodego zjadacza węgla. – Sytuacja opanowana. Wyrwałem chwasta z macek gangu. I obawiam się, że czeka go długa odsiadka.

– A… a-ale jak to? – wybełkotał z trudem Cole. – Co?…

– Odsiadka, tak się mówi w naszej branży na więzienie. Wiesz, wsadzają cię tam i siedzisz, dopóki…

– Wiem, co to odsiadka, Dicky. Ale co takiego właściwie zrobił Carol?

– Zbrodnia na „m”. Więcej nie mogę powiedzieć, dopóki policja nie zajmie się sprawą. Zadzwoniłbyś po nich? Ja muszę znaleźć jakąś apteczkę. Sączy mi się spod chityny…

 

– Panie Roach, na świętego Ambrożego, co się panu stało?!

Bonnie Voyager wyglądał na autentycznie przerażonego. Nie było się jednak czemu dziwić. Dick był cały posiniaczony i poraniony, a jego pancerzyk znaczyły liczne ślady pazurów. Gdy stanął w drzwiach KORYTA, nawet ochroniarz się przestraszył.

– Rozwiązywałem sprawę pańskich koni, panie Voyager. Znalazłem sprawców. Bez obaw, trafili już w łapy sprawiedliwości.

– Wie pan, kto to zrobił?! Niechże pan mówi! Borys, nalejże panu mleka z tabasco, ale chyżo!

Chwilę później już siedzieli przy barze, tak jak poprzednio. Od strony stajni dobiegały różne głosy, szelesty i szuranie. Ekipa sprzątająca pozbywała się zalegających w pomieszczeniu porcji koniny. Pachniało salami.

– Błękitne Lwy, gang tygrysów. Była to inicjacja nowego członka.

Bon Voyager zaklął i uderzył dłonią w kontuar.

– Te przebrzydłe skurwysyny! Kilka razy próbowali ściągnąć ode mnie haracz.

Roach zmarszczył brwi.

– Wspominał pan, że nie ma wrogów.

– Bo myślałem, że nie mam. Te chłystki przychodziły tu czasem, nigdy jednak nie traktowałem tego poważnie. Uznałem, że to banda niegroźnych gnojków, którym zwyczajnie się nudzi. Nie sądziłem, że mogą się do czegoś takiego posunąć… Jasna cholera, gdybym wiedział… Ale nigdy dotychczas nie miałem problemów z tygrysami… Gdybym tylko wiedział. Moje konie… – Głos mu się załamał, a wąsy zadrżały spazmatycznie.

– Proszę się nie zadręczać, panie Voyager. Jak mawiają w kasynie, co było, to było. Dobrze, że się pan nie ugiął. Nie wolno ustępować przestępcom. Tamci nie zrobią już nic złego. Zostali zatrzymani.

– Ale jakim kosztem… – Bon pokręcił głową z rezygnacją. Westchnął. – Dobrze, do rzeczy. Jak się panu odwdzięczę, panie Roach? Wykonał pan swoją pracę. Przymknął pan skurwieli. Ile jestem panu winny?

– Przyślę panu rachunek – rzekł i na raz wychylił zawartość szklanki. – Dziękuję za drinka. Muszę uciekać, jestem wyczerpany. Już świta, a ja chciałbym się wreszcie wyspać.

Detektyw wstał i pożegnał się, czułkiem unosząc fedorę. Był pewny, że zaśnie bez trudu i żaden remont piętro niżej mu w tym nie przeszkodzi.

Koniec

Komentarze

Niedawno był nabór do antologii bizarro kryminałów “Bizarrotektyw”, tam Dick Roach pasowałby idealnie. Interesująca historia kryminalna, walki koni z kastetami brzmią przyjemnie absurdalnie, ale całościowo za mało w tym bizarro moim zdaniem. Przydałoby się wejść jeszcze kilka schodków wyżej w kierunku dziwności. ;)

To chyba nostalgia, jedna wielka tęsknota za tamtymi czasami, tamtą modą, muzyką, stylem, życiem...

Witaj. :)

Ze spraw technicznych mam wątpliwości co do następujących fragmentów (zawsze – tylko do przemyślenia):

Mężczyzna bowiem, zaczął nagle energicznie gestykulować, a następnie wskazał palcem znajdujący się nieopodal budynek tygrysiej ambasady. – zbędny pierwszy przecinek?

Nic (przecinek?) tylko świętować.

Miał na sobie nieco spłowiały, ale nadal elegancki płaszcz-prochowiec, na głowę zaś wcisnął ukochaną fedorę. Z wyciętych po bokach kapelusza dziur sterczały czułki. Stopy detektywa kroczyły zaś dumnie w nowiuśkich, pachnących jeszcze życiem skórzanych sztybletach. – powtórzenie?

A nawet jeśli by i wpadł, to przed rozkwaszeniem sobie nosa o ziemię, uchroniłby go ochroniarz, który posłużył teraz Roachowi jako poduszka powietrzna. – zbędny przedostatni przecinek?

Nie dostrzegał żadnych pęknięć – No więc, panie… – brak kropki w środku wypowiedzi dialogowej?

– Tyle sam wydedukowałem, panie Roach – rzekł ostro. Ktoś zabił moje konie. Czy znalazł pan tam jakieś poszlaki, czy powinienem wynająć bardziej kompetentnego detektywa? – ta wypowiedź dialogowa do poprawy (brak wyszczególnienia drugiej części wypowiedzi)

Niektóre fragmenty noszą ślady stosunkowo czystych cięć, inne są porwane, poszarpane i wyglądają tak, jakby ktoś siłą oderwał je od całości. Tak jakby nie potrafił się zdecydować, jak zabijać. Szef lokalu wyglądał na zrozpaczonego i wyczerpanego. Jego wąsy zwisały smętnie, jakby i one straciły chęć do życia. – powtórzenia?

Ale Dick nie sądził, żeby taki czyn popełniłby ktoś zupełnie obcy. – błąd składniowy?

– Roach – zawołał Voyager, zatrzymując detektywa w progu. – wykrzyknik przy wołaniu?

Przyjrzał mu się od stóp do głów i zadał pytanie, które chodziło mu po głowie od samego początku ich znajomości. – powtórzenie?

Jeśli się okaże, że sprawcą jest Ferr, mogą ucierpieć kolejne osoby. Możesz pomóc zatrzymać ten rydwan przemocy. – i tu?

Było już dobrze po północy, gdy Dick Roach dotarł na wskazany przez dawnego mentora adres. – pod?

– Nieważne (przecinek?) kto – parsknął tygrys.

… powiedział, po położył łapę na potylicy Carola i pchnął, jakby chciał przycisnąć jego twarz do blatu. – składniowy – albo brak „czym”, albo zbędne „po”?

Zauważył stojącą pod ścianą ekopsydową łyżkę do butów, ale nie zdążył po nią sięgnąć. – co to znaczy? Nie umiem znaleźć…, czy to ma być „epoksydowa”?

Zachrzęściła chityna, kiedy zamaszysty kopniak pałąkowatej nogi Ferra odrzuci go w tył. – literówka?

Źrenice miał wielkie (przecinek?) jak dwie grudy węgla typu orzech.

Detektyw wstał, uniósł czułką hedorę w geście pożęgnania i skierował się do wyjścia. – błędna odmiana wyrazu (rodzaj męski, a nie żeński)?; błędna nazwa wyrazu?; literówka?

 

Warto wspomnieć o wulgaryzmach.

 

Znakomite opowiadanie! Moim zdaniem to świetne bizarro. :)

Brawa za humor oraz oryginalny tytuł, nawiązujący do „komiwojażera”. :)

Pozdrawiam serdecznie, klik, życzę powodzenia. :)

Pecunia non olet

Fanthomasie, dziękuję za dobre słowo. Rzeczywiście, gdyby był jakiś nabór do bizarrycznej antologii kryminalnej, to zgłosiłbym Dicka na pewno. Poprzedni nabór przespałem, co zrobić. Jeśli zaś chodzi o poziom dziwności, być może wspiąłbym się wyżej po tej bizarrnej drabinie, gdybym miał więcej znaków do dyspozycji, ale myślę, że nieznacznie. Mam chyba swoje limity w tym zakresie :P Pozdrowienia!

 

Bruce, co do błędów, będę reperował, bo widzę, że narobiłem baboli, że aż wstyd. Na swoje usprawiedliwienie mam to, że oczywiście ścigałem się z deadlinem, a tekstowi zabrakło trzeciego czytania i ostatecznego szlifowania. No ale nie będę się tu wybielał, mea culpa, biję się w pierś, a błędy poprawię w wolnej chwili. Dziękuję pięknie za obszerny feedback w tym zakresie!

Co do treści, bardzo mi miło, że tekst się podobał. Jeśli Ci ten specyficzny humor siadł, to jestem wielce ukontentowany :) Jeżeli los będzie łaskawy, Dick Roach powróci z nową przygodą. Pozdrawiam cieplutko :)

Ja również dziękuję. :) Tekst jest absolutnie znakomity. :) A błędy popełnia każdy, moje wskazówki są jedynie do przemyślenia, mogę się mylić. :)

Pozdrawiam serdecznie, powodzenia. :)

Pecunia non olet

Nieźle opowiedziana historia napaści na KORYTO i zmagań detektywa Roacha usiłującego dociec prawdy o całej sprawie. Brakło mi nieco opisów świata, w którym rzecz się dzieje, ale zdaję sobie sprawę, że nie można mieć wszystkiego, kiedy limit ogranicza twórcę.

Wykonanie pozostawia sporo do życzenia, ale mam nadzieję, że Twoje przyszłe opowiadania będą zajmujące i zdecydowanie lepiej napisane.

 

pedały przez cały czas czepiały się jego nogawek… → Zbędny zaimek – pedały nie mogły czepiać się nogawek kogoś innego, tylko tego, kto jechał rowerem.

 

trudno mu było znaleźć na siebie odpowiednie buty… → …trudno mu było znaleźć dla siebie odpowiednie buty

Kupujemy coś dla kogoś, nie na kogoś.

 

Przesiadywał w swoim biurze lub działał w terenie. → Czy zaimek jest konieczny? Czy przesiadywałby w cudzym biurze?

 

To była najlepsza pora dla pracy detektywistycznej.To była najlepsza pora do pracy detektywistycznej.

Określona pora może być dobra do wykonania danej pracy, nie dla pracy.

 

Ostatni problem Roacha polegał na tym, że niewiele trafiało mu się ostatnio zleceń. → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: Problemem Roacha było także to, że ostatnio trafiało mu się niewiele zleceń.

 

podczas rozwiązywania sprawy zaginionego czasu. A może właśnie dlatego podjął się rozwiązania tej zagadki? → Czy to celowe powtórzenie?

Proponuję w drugim zdaniu: A może właśnie dlatego podjął się rozwikłania tej zagadki?

 

ukryty za parawanem z gazety. → Wystarczy: …ukryty za parawanem gazety.

To nie był parawan z gazety, tylko gazeta udająca parawan.

 

raźnym krokiem ruszył w stronę swojego biura. → Czy zaimek jest konieczny?

 

Miał na sobie nieco spłowiały, ale nadal elegancki płaszcz-prochowiec… → Prochowiec to płaszcz, więc wystarczy: Miał na sobie nieco spłowiały, ale nadal elegancki prochowiec

 

Wyciągnął rękę, by złapać za klamkę… → Wyciągnął rękę, by złapać klamkę

 

wpadł, to przed rozkwaszeniem sobie nosa o ziemię… → Skoro wpadł do pomieszczenia to raczej: …wpadł, to przed rozkwaszeniem sobie nosa o podłogę

 

– A co cię to interesuje, kmiocie?! – uruchomił się ochroniarz. → Co to znaczy, że ochroniarz się uruchomił?

 

Siedział na ziemi… → Siedział na podłodze

 

On sam, choć odwiedził w swoim życiu wiele miejsc zbrodni, sam z trudem powstrzymywał grymas obrzydzenia, który wszelkimi sposobami usiłował wpełznąć na jego twarz. → Nadmiar zaimków. Czy odwiedzałby coś w cudzym życiu?

Proponuję: On sam, choć odwiedził w życiu wiele miejsc zbrodni, z trudem powstrzymywał grymas obrzydzenia, który wszelkimi sposobami usiłował wpełznąć na twarz.

 

obserwował maestro anty-zbrodni przy pracy. → …obserwował maestro antyzbrodni przy pracy.

 

Było to prawdopodobnie kopyto. Przyjrzał mu się z uwagą. → Kopyto jest rodzaju nijakiego, więc raczej: Było to prawdopodobnie kopyto. Patrzył na nie z uwagą.

 

– … około dwadzieścia pięć… → Zbędna spacja po wielokropku.

 

– Niech pan dorwie łachudrę, Roach… → – Niech pan dorwie łachudrę, Roach…

 

Ale Dick nie sądził, żeby taki czyn popełniłby ktoś zupełnie obcy. Ale Dick nie sądził, żeby taki czyn popełnił ktoś zupełnie obcy

 

Na pewnym etapie swojego życia Roach pobłądził. → Zbędny zaimek.

 

Detektyw głęboki oddech i nacisnął klamkę. → Pewnie miało być: Detektyw wziął głęboki oddech i nacisnął klamkę.

 

Dick Roach dotarł na wskazany przez dawnego mentora adres. → …Dick Roach dotarł pod wskazany przez dawnego mentora adres.

 

Obok mebla stała natomiast materiałowa, ubabrana czerwienią torba… → Materiałowa, czyli jaka? Skóra też jest materiałem, z którego można wykona torbę.

Proponuję: Obok mebla stała natomiast lniana/ bawełniana/ szmaciana, ubabrana czerwienią torba

 

powiedział, po położył łapę na potylicy Carola… → Coś się tutaj przyplątało.

 

To on wykonał pierwszy ruch.

Detektyw czuł węglowy oddech dzikiego kota na karku. Wykonał szybki ruch głową… → Czy to celowe powtórzenie?

 

chrzęst oznajmił wszem i wobec… → …chrzęst oznajmił wszem wobec

https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/wszem-i-wobec;1287.html

 

Przeskoczył stolik, wyszczerzył kły i skoczył sprężyście do przodu. → Nie brzmi to najlepiej.

 

Zauważył stojącą pod ścianą ekopsydową łyżkę do butów… → Pewnie miało być: Zauważył stojącą pod ścianą epoksydową łyżkę do butów

 

Detektyw wstał, uniósł czułką hedorę geście pożęgnania… → Czułki są rodzaju męskiego. Gesty wykonuje się rękami, nie czułkami. Literówki.

Proponuję: Detektyw wstał i pożegnał się, czułkiem unosząc fedorę.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Regulatorzy, dziękuję za pochylenie się nad tekstem. Sporo błędów wynotowałeś, za co jestem Ci bardzo wdzięczny. Mam niestety paskudą przypadłość pisania pod deadline, a wtedy nie zostawiam sobie dość czasu, żeby odłożyć tekst do “ostygnięcia” i spojrzeć na niego z dystansu. Przez to wkradają się powtórzenia czy pozostałości po skorygowanych zdaniach. No i te nieszczęsne zaimki – to od początku było moją zmorą. Staram się pisać uważnie i ich nie nadużywać, ale brak chłodnego spojrzenia i niezostawienie sobie czasu na wykonanie rzetelnej korekty daje takie efekty, jak widać powyżej. Na dniach siądę i poprawię błędy, a z Twojego komentarza postaram się wyciągnąć, ile się da. Chcę, żeby kolejne teksty nie pozostawiały wiele do życzenia, zarówno w kwestii wykonania, jak i samej treści :) Dziękuję i pozdrawiam!

Cptugluk, jest mi niezmiernie miło, że uznałeś uwagi za przydatne. :)

Życzę Ci, abyś w przyszłości mógł poświęcić więcej czasu nie tylko na pisanie, ale i należyte dopieszczenie każdego opowiadania. Powodzenia! :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Regulatorzy, w końcu udało mi się przysiąść i poprawić błędy. Tekst powinien być już przyjemniejszy w odbiorze. Jeszcze raz dziękuję!

Bardzo proszę. Jeszcze raz wyznam, że szalenie mi miło, że mogłam się przydać. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Sympatyczne :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka