- Opowiadanie: Canulas - Odejście największej z gwiazd

Odejście największej z gwiazd

Tym razem dla odmiany staroć. Przynajmniej śladowe ilości Sci-Fi, mam nadzieję. Jeśli nie, ometkuję jako inne.

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Biblioteka:

Użytkownicy V, Użytkownicy, Finkla

Oceny

Odejście największej z gwiazd

Wszyscy z kamienicy przy Montinue 18 byli na dachu.

Zresztą na innych budynkach, których spadzistość na to pozwalała, także zbierali się ludzie. Nikt nie chciał tego przegapić. Nikt nie chciał przybyć za późno.

Jedni biesiadowali, pijąc, jedząc i kochając się między sobą, jak nigdy dotąd. Inni żarliwie się modlili, wyznając grzechy, jakich nigdy nie wyjawiliby księdzu. A jeszcze inni skakali, chcąc mieć do końca swój los we własnych rękach.

Starszy mężczyzna ubrany w smoking i muszkę śpiewał arię do słońca, a jego zamroczona alkoholem małżonka wymiotowała na suknię w zielone kwiaty. Gość w roboczym kombinezonie tulił do piersi dziewczynkę i rzewnie płakał. Dozorca, sędziwy pan Garrison, ciągle żarł.

Marta Elena Abbott na oczach zdruzgotanego męża uprawiała wyuzdany seks z kochankiem z trzeciego piętra, a babcia Emilka dusiła w dłoniach różaniec. Bracia Mort i Dennis Coenowie, zawodowi złodzieje i utrapienie miejscowych stróżów prawa, darli studolarówki i ćmili szlugi. Były żołnierz włożył lufę do ust. Bezimienny kundel starego Starka, przez dzieciaki nazywany Parszywcem, zrobił kupę.

Melissa Abrams przekroczyła krawędź dachu i zniknęła. W chwilę później dołączył do niej ubrany w motocyklową kurtkę i starte dżinsy chłopak, którego nikt nie znał tutaj z imienia.

– Ile zostało? – zapytał grubas z kawałkiem kurczaka w jednym i wielką butelką coli w drugim ręku.

– Trzy dwadzieścia trzy – odparł Luck Stephens, spoglądając na swego ogromnego casio waveceptora.

– A więc połowa minęła – skwitował grubas i beknął. Kochanek z trzeciego piętra zaczął dochodzić.

– Może się pomylili? – spytała jedyna z pozostałych przy życiu sióstr Dremond. Urocza piętnastolatka o ciemnej cerze, w której podkochiwali się wszyscy chłopcy z sąsiedztwa. – Może nic się nie stanie?

Luck Stephens pokręcił głową.

– Nie byłoby orędzia do narodu. Prezydent by nie przemawiał.

Ktoś schylił się po rewolwer, który leżał obok przestrzelonej głowy byłego żołnierza. Otarł go w rękaw swetra, jak gdyby bał się zarazić. Następnie przyłożył sobie do głowy. Nastąpił huk.

– I amen – powiedziała z powagą babcia Emilka. – Amen na drogę ci synu.

Mort Coen ściągnął koszulkę, pokazując zgromadzonym wyrzeźbiony sześciopak, a w dłoni jego brata błysnął myśliwski nóż. Pamiątka po ojcu alkoholiku, który, zanim ożenił się z butelczyną, jak nikt inny skórował nim zwierzynę.

– Jesteś pewny? – zapytał Dennis Coen.

– Dawaj – odparł Mort i splunął.

Gość w roboczym kombinezonie, ciągle płacząc, skręcił kark swemu dziecku. Mężczyzna w smokingu skończył śpiewać i usiadł przy żonie, kładąc jej siwą głowę na swych kolanach. Grubas podszedł do krawędzi, ale nie skoczył.

– Ile zostało? – zapytał typa od casio.

– Dwa dwadzieścia.

– Ciągle nic się nie dzieje – rzekła piętnastolatka, której od wpatrywania w niebo zesztywniał kark. Naga para popalała papierosy.

Na dole wszystko płonęło. Ulice zaścielały stosy ciał. Co rusz słychać było sygnał straży pożarnej albo karetki. Ewentualnie zderzające się z czym popadnie samochody.

– P-oo co s-się sta-arają – wydukał wytatuowany okularnik, zarazem mąż pani Abbott. – Cze-mmu nie-e spa-asują?

Chciał coś dodać, ale ktoś z bloku naprzeciwko uznał, że wyśmienitym pomysłem będzie sobie postrzelać ze sztucera i kula rozwaliła mu czerep. Nie nastrzelał się jednak długo, bo ktoś z jego własnego dachu uznał, że jeszcze lepszym pomysłem będzie go zepchnąć, sądząc po odgłosie alarmu, prosto na dach samochodu.

Dennis Coen nie był zdecydowany. Przypomniał bratu, że jakby co, mają gnata. Na co Mort pokręcił przecząco głową.

– Nie bądź pizdą, Dennis – strofował swego starszego o dziewięć minut bliźniaka. – Dawaj!

Gość w kombinezonie spojrzał na własny zegarek. Nie tak wypasiony, jak ten kolesia od casio, ale również działający poprawnie.

Dennis Coen wsadził swojemu bratu nóż, aż po rękojeść.

Z dachu po prawej zeskoczyło sześć osób. Sądząc po tym, że wszyscy trzymali się za ręce, pewnie rodzina.

– Wyglądali jak pierdolony sznur z praniem – rzucił dozorca. – No dosłownie jak biegnący, pierdolony sznur z praniem. Że też dobry Pan pozwala nam na takie pojebaństwa.

Casandra Dremond chciała ponownie powiedzieć, że może jakoś to będzie, ale się zatrzymała ze zdaniem w zębach. Niebo zaczęło jaśnieć.

– Za wcześnie – zakwilił grubas. Następnie zwrócił się do Stephensa. – Ile jeszcze?

– Jeden piętnaście – odpowiedział chłopak, wyjmując z plecaka berettę. – Mam kogoś zastrzelić?

Dennis Coen próbował przeprowadzić na sobie harakiri, ale najwidoczniej nie miał do tego smykałki i ledwie co się pochlastał. Siedział więc tylko po turecku w kałuży krwi i bełkotał. Gość w kombinezonie skręcił kark babci Emilce.

– Faktycznie robi się jasno – potwierdził.

– Pytam, bo ja już kończę – ponowił Stephens. – Ktoś się zabiera?

– Dawaj! – wychrypiał Dennis. – Dawaj, dzieciaku!

Na innych dachach chyba także już brakowało cierpliwości, bo strzały było słychać raz po raz. Na jednym ośmiopiętrowcu grupa ludzi urządziła sobie zawody i skakała teraz całymi dziesiątkami prosto w dół. Ci, co nie chcieli, byli przez innych spychani.

Luck Stephens przymierzył, rozmyślił się, podszedł bliżej. Następnie z odległości dwóch metrów oddał strzał. Prościutko w głowę Dennisa Coena. Później powiódł wzrokiem po pozostałych. 

Kochankowie spali albo nie żyli. Podobnie jak człowiek w muszce, którego żona chrapała w pijackim śnie. Pozostał jeszcze kundel starego Starka, gość w kombinezonie, śliczna piętnastolatka, dozorca oraz grubas. Ten ostatni wyraźnie niepocieszony.

– Ale to wszystko za wcześnie – biadolił. – Jeszcze nie.

– To na co czekasz? – rozdarł się pan Garrison. – Wpierdalaj, póki masz czas!

Luck Stephens strzelił mu w pierś.

Zrobiło się jaśniej, cieplej i dużo głośniej. Głośno jak jasna cholera.

– Ile to leci? – zapytał grubas. – To… całe światło, czy co tam? Ile leci ze słońca?

– Dane są różne – odpowiedział Stephens. – Od ośmiu minut, nawet do ośmiu dwudziestu. Różne źródła rozmaicie podają.

Casandra Dremond zaczęła krzyczeć, bo gość w kombinezonie najwyraźniej zwariował już do reszty i usiłował skręcić jej drobny kark. Stephens strzelił mu w twarz i małą Cass zalała kleista substancja przypominająca żurawinowy sok. Gruby chłopak ponownie spytał o czas i w odpowiedzi dostał kulkę w oczodół. Kundel starego Starka oszczekiwał jaśniejące wciąż niebo. Luck go zastrzelił, a następnie spojrzał dobrodusznie na dziewczynę. Mniej stabilne budynki tonęły pod swym ciężarem w tonach gruzu.

– Może to się nie stanie? – zapytała błagalnym tonem Casandra. – Może to tylko…

– Nasze słońce wybuchło – przerwał jej chłopak. – Idziesz czy nie?

Dziewczyna skinęła głową i zapłaciła za to kulką w tę samą głowę.

Luck Stephens był skrupulatny i spytał mężczyznę w muszce czy się wybiera. Ten nie otworzył oczu i chłopak to uznał za tak. Następnie, niejako z rozpędu, załadował dwie kolejne kule w twarz jego żony. Później oddał kilka strzałów do kochanków. 

W momencie, w którym matka ziemia kończyła swój marny żywot, przystawiał już berettę do własnej głowy.

Niebo dalej jaśniało.

 

Koniec

Komentarze

Pełne – no, może naprawdę pełne, ale wystarczająco szerokie jak na tak niedługi tekst – spektrum zachowań w doprawdy przedostatnich chwilach istnienia ludzkości.

Jedna uwaga: skoro grunty zostały tak rozgrzane, że toną w nich budynki, no to ludzie powinni poumierać dużo wcześniej.

Pozdrawiam

Hej. 

Miałem na myśli, że siadały z powodu trzęsień. Dlatego: “mniej stabilne budynki”. Na pewno pod kątem zgodności z prawami fizyki można się tu przyczepić, ale to w zamyśle miało być dość luźne i nastawione właśnie na opisanie ludzkich reakcji.

Pozdrówka.

Hej chyba bym się upił albo łudził,że jednak przeżyję. No cóż obym nie musiał się przekonać:). Dobre klikam i pozdrawiam :). P.S. widziałeś Melancholię?

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Ave, Canulasie!

 

Udany short. Niby jest trochę absurdu to tu, to tam. Niby lekko przełamujesz formę psią kupą czy wyuzdanym stosunkiem, ale psychologię tłumu uchwyciłeś w punkt. Ludzie chcą odejść na własnych warunkach, to zrozumiałe. Jednocześnie ostatnie zdanie wprowadza niepewność. A może wcale świat się nie kończy?

 

Klikam do biblioteki i pozdrawiam serdecznie.

Jak opisał mnie pewien zacny Bard: "Szyszkowy Czempion Nieskończoności – lord lata, imperator szortów, najwspanialsza portalowa Szyszunia"

Bardjaskier – sam nie wiem, co bym zrobił. To trudne pytanie. Trzeba by serio pomyśleć, a nie nie da rady serio, nie mając takiego zagrożenia z tyłu głowy. Zakładam, że bym to wypierał. Łudził się. Oszukiwał. Melancholii nie widziałem, a miałem. Zaległości w oglądaniu mam podobne do tych w czytaniu.

 

cezary_cezary – Ave. Cieszę się, że wyszło zjadliwie. Strzeliłem jeszcze drugiego szorta, ukazującego zdarzenia z bloku naprzeciwko, ale tam poszedłem w przerysowanie, pastisz i wątpliwej jakości humor. Nie wiem czy wrzucę, ale że lubię rzucać się pod koła ciężarówek, to możliwe. 

Dzięki.

Dużo bohaterów wprowadziłeś, by zaraz ich zgasić z rozbłyskiem.

Nie liczyłem naboi, ale nie braknie Luckowi?

Nieee, nawet przy standardowej, piętnastopociskowej (a są większe) Luck wystrzelił 11-12 (zależy jak interpretować słowo “kilka”, ale nawet jeśli kilka, to cztery, zmieści się w standardowym magazynku.

No tak. Bohaterów jest tu kilku, ale w tej alternatywnej, z bloku naprzeciwko, jest ponad dwadzieścia osób.

Dzięki i tutaj.

Fajne. :) (na lic. Anet) Chyba nie wiem, jak bym się zachował i pewnie nie tylko ja. ;)

Można tylko gdybać, ale wyparcie byłoby najczęstsze. Ewentualnie uwalnianie pokładów podłości, puszczanie cum człowieczeństwa, przekraczanie granic, nie wiem. To już domena pierścienia Gygesa

 

“(na lic. Anet)” – tu nie wiem, o co kaman?

No, tym razem jest fantastyka, jest okejka. I do tego idzie wszystko zrozumieć.

Mnie to spektrum zachować wydaje się raczej wąskie, bo samobójstwa rządzą, a morderstwa depczą im po piętach. Wydaje mi się, że część szłaby w religię, i to nie tylko zwyczajne modły, ale także sekty, witanie końca świata z otwartymi ramionami, pozdrawianie jeźdźców Apokalipsy i takie tam… I wyparcie, dużo wyparcia.

Udałoby się przewidzieć tak co do sekundy, kiedy ten błysk (czy coś tam) dotrze do Ziemi?

Babska logika rządzi!

No tak, tak, wąskie spektrum zachowań, bo obliczone na tekst luźny, niemal czarno-komediowy, a na pewno przerysowany. Nie starałem się nawlekać tu dramatu na serio. 

Czy dałoby się przewidzieć? Pewnie nie. Umyśliłem sobie, że wiedzą, mają dane z NASA np. kiedy wybuchnie, a że od Słońca dzieli nas ponad 8min, to od wybuchu, do końca świata, tyle zostanie. 

No ale wiadomo, że to szyte na grubej nici i łatwo to zakwestionować czy obalić. 

Przeczytałem. Ładnie napisane postapo. Podoba mi się. Dałoby się wkleić pewnie do wielu dzieł w tej klimatyce. Chociaż tak realistycznie to Słońce jest na tyle stabilną gwiazdą, że raczej nie wybuchnie jak supernowa. No ale patrząc od fikcji literackiej to nie ma to aż takiego znaczenia i jak na ostatni dzień świata to bardzo ładnie napisany tekst :) 

To tylko short na rozruch, wiadomo, że pod kątem zgodności z prawami fizyki polegnie, ale mimo wszystko dobrze się bawiłem, pisząc to. Dzienx

Malowniczo przedstawiona wizja różnego zachowania się ludzi, wobec chyba nieuniknionej zagłady Ziemi.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

No zamysł był raczej “beznapinkowy”. Chciałem śmierć oddać zwyczajnie, jakby już po akcie pogodzenia się z nią, a jednocześnie bez jakiejś ckliwej podniosłości.

No i, Canulasie, nieźle Ci się to udało.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka