
Baśń o pewnym królu, jego nadwornym błaźnie i czarodziejskim zwierciadle. Dość klasyczna, z morałem.
Baśń o pewnym królu, jego nadwornym błaźnie i czarodziejskim zwierciadle. Dość klasyczna, z morałem.
Żył raz młody król sławny ze swej olśniewającej urody i niezwykłej dzielności. Jak świat długi i szeroki nie było takiej panny, która oparłaby się jego urokowi, ani takiego niebezpieczeństwa, którego by się uląkł. Niestety, jego piękność szła w parze z równie wielką próżnością, odwaga zaś często przybierała postać lekkomyślnej i ryzykownej brawury.
Poszukując wciąż nowych wyzwań dla swej nieustraszoności, król postanowił pewnego dnia zgładzić ostatniego w kraju smoka, choć ten był już bardzo stary i nie naprzykrzał się wcale jego poddanym. Nie porywał dzieci ani owiec, przeciwnie, trzymał się z dala od ludzkich siedzib i w ogóle rzadko kiedy wyściubiał nos ze swej jaskini, w której miał zapewne nadzieję dożyć w spokoju swoich dni. Jako że nie pilnował on żadnych skarbów, nikt nie zyskałby na jego śmierci, obawiano się ponadto, że rozwścieczony mógłby okazać się groźny, toteż wszyscy w otoczeniu Jego Wysokości jak jeden mąż odradzali mu ten pomysł. Król miał jednak w zwyczaju trzymać się uparcie swych zamierzeń i nie zważając na sprzeciw doradców, poprowadził wyprawę w najbardziej niedostępne partie gór, gdzie znajdowało się smocze leże.
Wypłoszony z kryjówki gad rozwinął błoniaste skrzydła i po raz pierwszy od stuleci wzbił się w powietrze, usiłując umknąć prześladowcom, lecz król nie dał za wygraną i przez wiele dni niestrudzenie ścigał go przez smagane wichrem szczyty, bezdenne przepaście, zdradliwe mokradła i najgęstsze puszcze. Dzień i noc zaciekle tropiony, niezdolny pozbyć się depczącej mu po piętach obławy, stary smok szybko zaczął tracić siły. Coraz częściej musiał odpoczywać i z coraz większym trudem podrywał się znów do lotu, aż wreszcie, śmiertelnie wyczerpany, runął na oczach nadciągającej pogoni na ziemię i zastygł w bezruchu, jakby pogodzony z losem. Jego Królewska Mość uśmiechnął się triumfalnie na ten widok i zeskoczywszy z konia, ruszył ku dogorywającej bestii z obnażonym mieczem w dłoni, by zadać zabójczy cios. Wówczas ostatnim wysiłkiem potwór uniósł łeb i zionął z paszczy ogniem, w jednej chwili zmieniając swego wroga w płonącą żagiew.
Dzięki przytomności umysłu towarzyszących mu rycerzy, którzy niezwłocznie rzucili się swemu panu na ratunek, Jego Wysokość uszedł z tej przygody z życiem, lecz jego oblicze zostało straszliwie zeszpecone. Smoczy oddech strawił lśniące złote pukle, długie jak u dziewczęcia rzęsy i szlachetne łuki brwi, a gładką, białą jak mleko skórę upodobnił do topniejącego wosku. Z pięknego jak anioł młodzieńca, do którego niewiasty wzdychały z zachwytu, i o którego malowaną podobiznę gotowe były wydrapywać sobie oczy, władca stał się szkaradą.
Ciało króla doznało srogiego uszczerbku, lecz najbardziej ucierpiała jego miłość własna. O ile wcześniej każdy dzień rozpoczynał, podziwiając swą urodę w zwierciadle, tak teraz nie mógł patrzeć na siebie bez dreszczu obrzydzenia. Nie chcąc dopuścić, by ktokolwiek oglądał go w takim stanie, zaszył się w swych komnatach, z których powyrzucał wszystkie lustra i błyszczące przedmioty, i tam w samotności przeżywał swoje upokorzenie. Rozkazy i życzenia przekazywał sługom przez dziurkę od klucza, posiłki zaś kazał zostawiać sobie pod drzwiami i wyłącznie na drewnianej zastawie, by nie ujrzeć przypadkiem w srebrze swego odbicia. Uczestnikom łowów na smoka oraz uzdrowicielom, którzy opatrywali jego rany, surowo zakazał rozpowiadać o tym, co widzieli, a ilekroć musiał ukazać się publicznie, wkładał perukę i zasłaniał twarz aksamitną maską.
Jedyną osobą, którą dopuszczał do siebie, i której pozwalał oglądać się bez maski, był błazen nadworny, równolatek Jego Wysokości, od urodzenia dotknięty nieopisanym wprost kalectwem. Miał on jedną nogę krótszą, na grzbiecie ogromny garb, głowę, poza jednym jedynym kosmykiem czarnych jak smoła włosów, zupełnie łysą, a twarz tak nieforemną, że nic w niej nie wydawało się na swoim miejscu. Okaleczony król lubił go mieć przy sobie, gdyż towarzystwo kogoś szpetniejszego jeszcze niż on sam, komu można było dokuczać, wybornie polepszało mu nastrój. Kazał błaznowi stroić ohydne, poniżające grymasy i śmiał się z nich do rozpuku, kiedy indziej zaś przedrzeźniał jego niezgrabny chód lub klepał go poufale po krzywych plecach, prężąc się przy tym jak struna i mówiąc: „No i kto ma w życiu gorzej, przyjacielu? Ja przynajmniej urodziłem się i umrę prosty!”. Nieszczęsny trefniś znosił to wszystko z pokorą, kochał bowiem swego pana i był mu szczerze oddany.
Zdarzały się dni, kiedy najjadowitsze nawet drwiny z ułomności błazna ani najśmieszniejsze żarty i pląsy, na jakie ten potrafił się zdobyć, nie były w stanie poprawić władcy samopoczucia. Z braku lepszego pomysłu wierny sługa czytał mu wówczas ustępy z uczonych ksiąg wypożyczanych z zamkowej biblioteki. Wybierał woluminy poświęcone zjawiskom i rzeczom rzadkim, niezwykłym i tajemniczym, zawierające opisy legendarnych stworzeń, magicznych przedmiotów i egzotycznych zamorskich krain, licząc na to, że opowieści o tych wszystkich cudownościach choć na chwilę wyrwą monarchę z ponurej zadumy.
– Posłuchaj tylko, panie, jakie to ciekawe! – rzekł pewnego wieczoru do króla, siedzącego z posępną miną przy oknie, z głową wspartą na dłoni, i wpatrującego się nieobecnym wzrokiem w zachód słońca. – „Jest gdzieś, lecz gdzie, nie wiadomo, zamek, a w tym zamku sporządzone przez potężnego maga lustro jedyne w swoim rodzaju – lustro, którego nie da się okłamać, gdyż odbija to, co ukryte, obnaża każdy fałsz i przenika na wylot pozory. Pokazuje ono człowieka takim, jakim jest naprawdę, toteż jego twórca nazwał je Zwierciadłem Prawdziwej Natury…”.
Jego Wysokość, dotąd milczący i obojętny na obecność błazna, ożywił się na te słowa i odwróciwszy twarz od przepływających za oknem różowych obłoków, zapytał z nagłym zainteresowaniem:
– Jak dokładnie działa to czarodziejskie zwierciadło? Co to właściwie znaczy, że pokazuje człowieka takim, jakim jest naprawdę?
– „Odbija to, co ukryte, obnaża każdy fałsz i przenika na wylot pozory” – przeczytał ponownie chłopak. – To wszystko, co tu piszą o jego właściwościach, Wasza Miłość. Jest za to wzmianka o tym, jak do niego dotrzeć: podobno wystarczy jedynie podążać bez namysłu przed siebie, nie zapominając o celu swej wędrówki, a niezawodnie odnajdzie się właściwą drogę.
Choć tak krótka i niejasna, a może właśnie dlatego, opowieść o Zwierciadle Prawdziwej Natury bez reszty zawładnęła wyobraźnią króla. Jeszcze długo po tym, jak zapadły nocne ciemności, a poczciwy trefniś wyszedł, życząc mu przyjemnych snów, władca krążył niespokojnie po swych komnatach, rozważając to, co od niego usłyszał.
„Ach, jak dobrze byłoby mieć takie magiczne lustro! Jeżeli ono w istocie nie daje się zwieść pozorom i ukazuje prawdziwy, wolny od zniekształceń wizerunek człowieka, to z pewnością jest ślepe zarówno na rezultaty oszukańczych zabiegów upiększających, jak i szpecące blizny. Przeglądając się w nim, widziałbym się więc tak urodziwym, jak niegdyś byłem, a jeśli w dodatku wydobywa ono z każdego ukryte piękno jego cnót, jeszcze urodziwszym. Któż bowiem może być w całym królestwie bardziej cnotliwy ode mnie? – myślał, gorączkowym krokiem przemierzając tam i z powrotem oświetloną nikłym blaskiem świec monarszą pustelnię. – Gdybym dostał to zwierciadło w swoje ręce, nie musiałbym się więcej brzydzić widoku własnej twarzy. Znów mógłbym też, jak dawniej, udzielać moim poddanym posłuchania bez maski. Podczas audiencji siedziałbym na wprost lustra, w tyle za nimi, i kazał im patrzeć wyłącznie w me odbicie, a oni rozpływaliby się w zachwytach nad moją pięknością. O, jeśli to czarodziejskie zwierciadło istnieje, muszę, muszę je mieć!”.
Jego Wysokość nie zmrużył tej nocy oka, a z samego rana posłał po jednego ze swych najznamienitszych rycerzy i rozkazał mu sprowadzić niezwykłe lustro do miasta stołecznego. Gdy ten zapytał, gdzie ma szukać owego zaczarowanego przedmiotu, król powiedział mu:
– Jedź bez zastanowienia przed siebie, mając stale w pamięci cel swojej misji, a odnajdziesz właściwą drogę.
Mijały dni i tygodnie, na drzewach pożółkły liście, a rycerz jak nie wracał, tak nie wracał, wystawiając cierpliwość władcy na ciężką próbę. W końcu zjawił się, lecz ku wielkiemu rozczarowaniu monarchy nie przywiózł ze sobą tego, co przyrzekł dostarczyć. Padłszy przed królem na kolana, w następujący sposób wytłumaczył się ze swej porażki:
– Przez długi czas jechałem bez namysłu przed siebie, tak jak kazaliście, Miłościwy Panie, i w istocie towarzyszyło mi przekonanie, że choć nie znam drogi, zmierzam prosto do celu, jak gdyby prowadziła mnie niewidzialna siła. Podążając za tym wewnętrznym głosem, zapuściłem się pewnego dnia w gęsty las. Nie pamiętam, co mi się tam przydarzyło, sądzę jednak, że ktoś rzucił na mnie czar, nagle ocknąłem się bowiem, niby ze snu, w najodleglejszej i najdzikszej części kraju, a co gorsza, zapomniałem zupełnie, czego szukam. Nie miałem innego wyjścia, jak tylko wrócić z niczym, ale jeśli dacie mi, panie, szansę, jestem gotów spróbować ponownie.
– To zbyteczne. Może komuś innemu powiedzie się tam, gdzie ty zawiodłeś – odparł chłodno Jego Wysokość i jeszcze tego samego dnia wysłał w poszukiwaniu magicznego zwierciadła drugiego rycerza. Niestety, po trwającej całą zimę nieobecności on także powrócił z pustymi rękami, by opowiedzieć królowi identyczną historię o tym, jak wjechawszy do lasu, doznał osobliwego zmącenia umysłu, pod wpływem którego pobłądził i stracił z oczu cel swej wędrówki. Po nim wyprawił się wreszcie i trzeci rycerz. Okazał się on sprytniejszy od tamtych dwóch i przed wyruszeniem w drogę zapisał sobie na pergaminie swoje zadanie, aby w razie gdyby przytrafiło mu się to samo, co jego poprzednikom, móc je sobie łatwo przypomnieć. Przybył dopiero po żniwach, z luką w pamięci i pustym, niezapisanym zwojem pergaminu w zanadrzu, zaklinając się, że wszystko to sprawka czarów.
„Tak, to bez wątpienia czarownik, twórca Zwierciadła Prawdziwej Natury, broni dostępu do swojego skarbu – pomyślał król. – Ale ze mną nie pójdzie mu tak łatwo”.
Powierzywszy rządy w państwie grupie zaufanych dostojników, władca wyruszył więc osobiście, by dokonać tego, co nie udało się żadnemu z jego rycerzy. Opuścił pałac w przebraniu, w najgłębszej tajemnicy, za jedynego towarzysza mając wiernego błazna, który sam wyprosił u swego pana, by ten zabrał go ze sobą. Dziwaczną stanowili parę, gdy tak jechali obok siebie – zamaskowany, spowity w czarną opończę wojownik na szlachetnym rumaku i dosiadający osła pokraczny, krzykliwie odziany sługa, pobrzękujący od czasu do czasu na lutni i śpiewający wesołe piosenki.
Długo dawali się prowadzić owej niewzruszonej pewności, że zdążają do celu jak po sznurku, aż któregoś ranka stanęli przed wejściem do lasu, w którym, według relacji rycerzy, tajemnicza siła sprowadzała na manowce poszukujących czarodziejskiego lustra śmiałków. Dwaj wędrowcy zagłębili się w puszczę bez lęku, rozglądając się jednak bacznie dookoła. Za każdym drzewem i krzakiem mógł się czaić mag, gotów podstępnym zaklęciem zwieść ich z drogi do swego ukrytego zamczyska.
Zbliżali się właśnie do rozstajów, na których zgodnie zamierzali skręcić w lewo, gdy na ścieżkę przed nimi wybiegł jakiś człowiek i machając rękami zaczął dawać im znaki, aby się zatrzymali. Ani młody, ani stary, odziany był biednie i z chłopska, a w dłoni ściskał laskę pasterską, którą sam zresztą niezwykle przypominał z racji mizernej postury.
– Szlachetni panowie, pomóżcie! – zawołał, kiedy przed nim stanęli. – Zdrzemnąłem się, wypasając moje owieczki, a wtedy najmniejsza z nich, jagniątko jeszcze, odłączyła się od stada i zapuściła do lasu. Przyszedłem tu jej tropem i odnalazłem ją, ale złapała się w pułapkę zastawioną przez kłusownika, a ja niestety nie mam dość siły, by ją uwolnić. Ale wy, szlachetni panowie, wyglądacie na nielichych mocarzy…
Błazna ucieszył pełen szacunku ton, jakim nieznajomy zwracał się do niego. Była to dla nieszczęsnego trefnisia bardzo miła odmiana, przywykł on bowiem, że ludzie lękali się go niczym monstrum nie z tego świata lub szydzili z jego szpetoty. Już miał odpowiedzieć pasterzowi, że owszem, chętnie poratują go w potrzebie, gdy Jego Wysokość zbył szorstko prośbę:
– Za głupotę się płaci. Trzeba było pilnować owiec. Z drogi!
– Zaczekaj, panie! – zaprotestował błazen. – Pozwól mi pomóc temu człowiekowi. To zajmie tylko chwilę!
– Stój! Zabraniam! – warknął król, lecz sługa zdążył tymczasem zeskoczyć z oślego grzbietu i zniknąć z owczarzem w przydrożnych zaroślach, gdzie wnet ujrzał schwytane za jedną z tylnych nóżek jagnię. Pomimo kalectwa błazen rzeczywiście odznaczał się dużą tężyzną fizyczną i pożyczywszy od wieśniaka jego kij, bez trudu podważył nim żelazne szczęki pułapki, uwalniając pobekujące z bólu zwierzątko. Uradowany pasterz natychmiast wziął je na ręce, na zmianę przemawiając do niego czule i dziękując wylewnie trefnisiowi za wyświadczoną przysługę.
Wróciwszy na ścieżkę, błazen ze zdziwieniem stwierdził, że Jego Królewska Mość ruszył w dalszą podróż bez niego, a co więcej, na rozwidleniu skręcał właśnie w prawo.
– Panie! Co robisz? Mieliśmy przecież wybrać tę drugą drogę – rzekł, dogoniwszy jadącego żółwim tempem monarchę.
Król zatrzepotał gwałtownie rzęsami, jakby zbudzony ze snu.
– Istotnie – odparł. – Długo cię nie było, błaźnie. Musiałem się chyba zdrzemnąć w siodle. To się czasem zdarza.
Po godzinie lub dwóch jazdy przez puszczę ukazały się przed nimi kolejne rozstaje. Jednogłośnie uznali, że i tym razem właściwa będzie lewa ścieżka, gdy wtem ujrzeli na poboczu drogi siedzącego na obalonym pniu drzewa, podobnie jak owczarz ubogo odzianego mężczyznę. Był to siwowłosy staruszek z koszykiem pełnym grzybów i jagód, który podniósłszy na nich wodniste spojrzenie, słabym, trzęsącym się głosem zawołał:
– Szlachetni panowie, pomóżcie! Skręciłem kostkę i nie mogę chodzić. Czy któryś z was nie zawiózłby mnie do domu, do wioski bartników, dokąd właśnie zmierzacie?
– Chyba nie mówisz poważnie, starcze? – prychnął król. – Ja miałbym cię dotknąć? Posadzić cię na moim wierzchowcu? Wolne żarty!
– Możecie skorzystać z mojego osła, dobry człowieku. On was poniesie – powiedział trefniś.
– I ty, kulawy, będziesz wlókł się obok? – zadrwił władca.
– Nie będę nas spowalniał, obiecuję – zapewnił błazen, po czym pomógł staruszkowi wdrapać się na ośli grzbiet, a sam ujął wodze, prowadząc zwierzę w ślad za królewskim rumakiem.
Kiedy osiągnęli rozdroże, król niespodziewanie po raz drugi udał się w prawo.
– Panie! – upomniał go sługa. – Nie tędy mieliśmy pójść!
– To prawda – odpowiedział na wpół przytomnie Jego Wysokość. – Znów musiałem zasnąć w siodle. Wszystko przez to, że tak się wleczesz.
Cała trójka szczęśliwie dotarła do małej wioski na polanie, gdzie poszkodowanym starcem zajęli się wdzięczni syn i synowa. Zaproponowali oni monarsze i trefnisiowi gościnę, ale król nie chciał jej przyjąć, brzydząc się przekraczać próg ubogiej chaty. Owładnięty pragnieniem posiadania Zwierciadła Prawdziwej Natury, władca naglił zresztą do pośpiechu, czuł bowiem, że zamek, w którym znajduje się owo czarodziejskie lustro, jest już niedaleko.
Pozostawiwszy w tyle wieś pszczelarzy, król i jego pokraczny towarzysz wjechali wkrótce w najgłębszy ostęp leśny. Nie minęło wiele czasu, a ich oczom ukazała się stojąca na rozstajach samotna, chyląca się ku ziemi, sprawiająca wrażenie opuszczonej chałupa. Kiedy zbliżali się do niej, zdecydowani ponownie skręcić w lewo, drzwi otworzyły się i drogę zastąpiła im znienacka gromadka bosych, obdartych dzieci, na widok których serce błazna ścisnął żal, bo choć sam pochodził z ludu i znał gorzki smak ubóstwa, nigdy wcześniej nie widział istot tak wynędzniałych i budzących współczucie. Śmierć głodowa wyglądała im z zapadłych oczu, a chude kolana uginały się pod ciężarem wątłych, kościstych ciałek, na których brudne łachmany wisiały jak na strachach na wróble. Przed tłumek pięciu czy sześciu smutnych i milczących małych chłopców wysunęła się górująca nad nimi wzrostem, odziana w zgrzebną, szarą sukienkę dziewczynka i wyciągnąwszy ku królowi błagalnie chude rączki, zawołała znajomo:
– Szlachetni panowie, pomóżcie! Jesteśmy strasznie głodni, ja i moi bracia. Proszę, podzielcie się z nami swoim chlebem.
– A gdzie wasi rodzice? – prychnął władca, cofając się gwałtownie przed czarnymi od brudu rączętami małej. – Niechże oni was nakarmią!
Dziewczynka spuściła oczy i łamiącym się głosem odparła:
– Umarli zeszłej zimy, panie. Ojciec był drwalem i przygniotło go drzewo, które ścinał, a matkę niedługo potem zabrała choroba. Od tej pory bardzo źle nam się wiedzie, jeżeli więc macie, szlachetni panowie, choć okruszynę chleba, proszę, podzielcie się z nami, głodnymi.
– Nie ma mowy – burknął Jego Wysokość. – Jesteśmy w podróży i potrzebujemy naszych zapasów.
– Ja się z nimi podzielę – rzekł trefniś, sięgając do sakwy. – Czy mogę?
– A dziel się, dziel, jeśli chcesz, ale nie licz, że gdy zgłodniejesz, ja podzielę się z tobą! – odparł król.
– Dobrze, panie – zgodził się błazen, po czym wręczył dziewczynce kolejno chleb, ser i suszone mięso, które uradowana wieśniaczka natychmiast zaczęła sprawiedliwie rozdzielać pomiędzy braci, dziękując ze łzami w oczach swemu dobroczyńcy.
W porę spostrzegł, że Jego Wysokość odjeżdża samopas, znów nie wiedzieć czemu wybierając niewłaściwą ścieżkę.
– Zaczekaj, panie! Mieliśmy przecież skierować się w lewo – zawołał.
– Masz słuszność – wymamrotał król. – Tak się guzdrałeś z tą jałmużną, że zasnąłem w siodle.
Po krótkiej wędrówce dobrą drogą jak spod ziemi wyrosła przed nimi porośnięta bluszczem brama ogromnego zamczyska. Masywne, okute wrota rozwarły się z przeciągłym skrzypnięciem i ukazała się w nich postać siwobrodego starca o łagodnym, poważnym obliczu, w długim, granatowym płaszczu wyszywanym w gwiazdy i z ozdobną laską w ręku.
– Witajcie w moich skromnych progach, szlachetni panowie – rzekł do nich uprzejmie, chyląc głowę w ukłonie. – Mniemam, że przybyliście, aby przejrzeć się w Zwierciadle Prawdziwej Natury.
– Niezupełnie – odparł Jego Wysokość. – Przybyliśmy je stąd zabrać.
– Zwierciadło jest moją własnością, szlachetny panie, i nie mogę ci go sprzedać ani ofiarować w darze – zaoponował czarodziej.
– A jednak ci je odbiorę, choćbyś miał użyć przeciwko mnie swoich sztuczek. Prowadź do lustra, starcze. Chcę je zobaczyć.
Mag powiódł ich do wielkiej sali, której sklepienie podpierały dwa rzędy kolumn. Na wprost od wejścia, pod przeciwległą ścianą, ujrzeli to, czego szukali.
– Nareszcie! – mruknął z zadowoleniem król, podchodząc do olbrzymiej tafli Zwierciadła. Dwa kroki za nim podążał wierny sługa, posmutniały czarodziej został zaś w tyle, przy drzwiach.
Ściągnąwszy aksamitną maskę, władca zastygł nagle w bezruchu z otwartymi w zdumieniu ustami. To, co ukazało mu się w zaczarowanym lustrze, bynajmniej nie odpowiadało temu, co spodziewał się zobaczyć. Zwierciadlany monarcha nie wydawał się ani trochę ładniejszy od prawdziwego, przeciwnie, miał postać ohydnego, krzywozębnego monstrum, przy którym kaleki błazen mógł uchodzić za ideał piękna.
Jakby tego było mało, w lśniącej tafli odbijała się jeszcze jedna postać, która pomimo identycznego z trefnisiem stroju w najmniejszym stopniu go nie przypominała. Obok króla-potwora stał najpiękniejszy na świecie młodzieniec, wysoki i smukły jak młody dąb, o rysach twarzy tak szlachetnych i regularnych, że niejeden mistrz rzeźbiarski oddałby własną duszę, aby móc je uwiecznić w kamieniu. Spod błazeńskiej czapki z dzwoneczkami spływały na ramiona czarne jak heban włosy, a urzekające jasnobłękitne oczy wodziły z mieszaniną zdumienia i przerażenia od jednego do drugiego widocznego w lustrze wizerunku.
– To… To jakaś kpina! Kpina i zniewaga! – wrzasnął monarcha, posyłając wściekłe spojrzenia to magowi, to oniemiałemu trefnisiowi. – Jesteście w zmowie, zdrajcy! Obaj zapłacicie głową za obrazę majestatu. A co do tego okropnego zwierciadła, to osobiście zadbam o to, by już nikt nigdy w nie nie spojrzał! – Wysunął z pochwy miecz i uniósł go nad głową.
– Kryj się, chłopcze! – zawołał czarodziej. Błazen rzucił się za najbliższą z kolumn, nim władca z całej siły uderzył w błyszczącą taflę.
Zwierciadło Prawdziwej Natury rozprysło się na miliony kawałków, czemu towarzyszył potężny huk i wycie wiatru. Król padł jak długi na posadzkę, a fragmenty zniszczonego lustra zawirowały wokół niego w powietrzu, raniąc i kłując. Gdy wicher ustał, sługa przypadł do swego pana, tylko po to, by przekonać się, że nie zdoła mu już pomóc. Ostry niczym sztylet odłamek rozbitego lustra utkwił w szyi Jego Królewskiej Mości, zadając mu natychmiastową śmierć.
– Należy ci się, mój drogi chłopcze, kilka słów wyjaśnień – rozległ się za plecami błazna głos maga. – Dawniej wszyscy mogli bez ograniczeń przeglądać się w moim niezwykłym lustrze, lecz rzadko komu podobało się jego odbicie; tak już niestety jest, że więcej na świecie ludzi złych, niż czystego serca. Podobnie jak twój król, odwiedzający za swoje rozczarowanie winili jednak mnie, zarzucając mi, że drwię sobie z nich. Aby zyskać pewność, że od tej pory każdy, kto spojrzy w Zwierciadło, będzie zadowolony z tego, co w nim zobaczy, postanowiłem poddawać moich potencjalnych gości próbie, żądając od nich spełnienia trzech miłosiernych uczynków, prostych i niewymagających bohaterstwa, a jedynie szczypty wrażliwości na cudze cierpienie. Cóż może być bardziej banalnego, a zarazem równie dobitnie świadczącego o wewnętrznym pięknie od uwolnienia z sideł zwierzęcia, udzielenia pomocy rannemu czy podzielenia się chlebem z głodującym? W swej naiwności nie przewidziałem jednak, że niegodziwiec może dostać się tutaj razem z człowiekiem szlachetnym i prawym.
– Teraz rozumiem – szepnął w odpowiedzi chłopak, obracając na czarodzieja spojrzenie pełne łez. – Pasterz i jego owca, staruszek, głodne dzieci… To wszystko były sztuczki, iluzje.
Mag skinął głową. Podniósłszy odłamek magicznego zwierciadła dostatecznie duży, by odsunąwszy go na odległość ramienia, można było obejrzeć w nim całą swoją twarz, wręczył go trefnisiowi, mówiąc:
– Weź to, przyjacielu. Niech w najczarniejszych chwilach twego życia, gdy zły los i nienawiść ludzka sprzysięgną się przeciwko tobie, widok piękna twojej duszy będzie ci radością i pocieszeniem.
Bolly, witaj. :)
Przepiękna baśń, od pewnego momentu przewidywalna, ale ja podobne uwielbiam, bo ma to, co mieć powinna: naukę, morał, zestawienie dobra i zła w najczystszym porównaniu. :)
Postać władcy i ukrywanie prawdziwego, makabrycznego oblicza, na którym pokazywały się wszelkie złe czyny, w pewnym stopniu przypomniała mi “Portret Doriana Graya”. :)
Pozdrawiam serdecznie i klikam. :)
Pecunia non olet
Cześć Bolly, ładny tekst, dobrze oddający konwencję baśni. Obrazowe opisy i ładny język przyczyniają się do tego. Opowiadanie ma oczywiście przewidywalny morał i finał, ale to nie przeszkadza w odbiorze. Operujesz znanymi motywami, jak król, zwierciadło, błazen, ale układasz to w oryginalną i sensowną całość. Podobało się :).
Pozdrawiam!