Drzwi knajpy stanęły otworem. W progu pojawił się mężczyzna ubrany w długi do kolan, zakurzony płaszcz. Jego twarz pozostała niewidoczna w cieniu naciągniętego na czoło kapelusza z szerokim rondem. Usta zakrywała owinięta wokół policzków chusta. Pas obciążała kabura z rewolwerem, a buty z podpiętymi ostrogami dzwoniły przy każdym kroku.
Sylwetka przybysza, oświetlona przez bijące z zewnątrz smugi światła, nieodparcie kojarzyła się z postacią kowboja ze starych Westernów. Oto do saloonu pośrodku bezdroży zawitał samotny jeździec, który pokonał bezdroża prerii w poszukiwaniu miejsca, gdzie mógłby napoić konia i przepłukać gardło kieliszkiem whisky.
Nic bardziej mylnego.
Knajpa, do której trafił kowboj miała niewiele wspólnego z klasycznym saloonem, zwłaszcza z jego przerysowaną wersją, utrwaloną w ludzkiej świadomości przez filmowe obrazy Dzikiego Zachodu. Klienci nie przypominali półdzikich traperów, żyjących z handlu futrami bądź poszukiwań złota. Nie zajmowali się wypasem bydła, ani wesołymi podróżami po prerii w kabinie dyliżansu. Nie popijali whisky, nie rżnęli w karty i nie okładali się po gębach w rytm Maple Leaf Rag wygrywanego na przechodzonym pianinie.
W promieniu kilku lat świetlnych nikt nie słyszał o czymś takim, jak pianino.
Oprócz instrumentów muzycznych w knajpie brakowało także pozostałych elementów wystroju, bez których prawdziwy saloon nie mógł się obejść. Próżno było szukać baru, za którym szynkarz kryłby zapasy alkoholu i, oczywiście, odbezpieczoną strzelbę. Nigdzie nie dało się dostrzec schodów na wyższe piętro, gdzie niezbyt cnotliwe niewiasty zwykły przyjmować jeszcze mniej cnotliwych klientów. I co najważniejsze, brakowało klasycznych, nietoperzowych drzwi podpartych na dwustronnych zawiasach.
Prawdę powiedziawszy, knajpa nie była nawet prawdziwą knajpą, a zwyczajną stołówką. Nijaką i odpychającą do tego stopnia, że po przekroczeniu progu człowiek od razu tracił apetyt, a ślina sama zasychała w ustach. Tam, gdzie w saloonie powinien znajdować się szynkwas, umieszczono przejście do kuchni, odgrodzone od reszty sali długim blatem oraz wysoką szybą z pancernego szkła. Za przesłoną czaili się pomocnicy kucharza uzbrojeni w metalowe łyżki oraz garnki gorącej zupy. Zamiast drewnianych mebli, w środku stały ławki wykonane z tandetnego plastiku oraz ceramicznych kompozytów. Zamiast nietoperzowych drzwi – mechaniczna, sypiąca iskrami śluza. Zamiast pijących whisky traperów i hodowców bydła – gromada ponurych robotników, którzy w milczeniu pochłaniali paskudną breję ze sztucznych włókien mięśniowych oraz karbohydratowej papki.
Stojący w progu mężczyzna nie do końca przypominał prawdziwego kowboja. Wystarczyło lepiej mu się przyjrzeć, by zobaczyć, jak niewiele miał wspólnego z bohaterem starych Westernów. Jego prochowiec był po prostu zużytym skafandrem do podróży międzyplanetarnych, buty dzwoniły przy każdym kroku z powodu metalowych pasków na cholewce, a nakrycie głowy składało się z naszpikowanego elektroniką czepka wyposażonego w zwisające na policzki płaty materiału.
Tylko przypiętej do pasa kabury z pistoletem nie dało się pomylić z niczym innym.
– Czołem towarzysze! – zawołał przybysz. skupiając na sobie uwagę wszystkich wokół. – Spokojnie, spokojnie, nie przerywajcie sobie. Dobrze wiem, jak niewiele czasu przydzielono wam na posiłek w przerwie od pracy. A przecież nie ma nic ważniejszego, niż praca dla dobra kolektywu, prawda?
Zebrani na stołówce robotnicy poczęstowali nieznajomego spojrzeniami ludzi zbyt zmęczonych, by cokolwiek mogło wzbudzić w nich większe zainteresowanie, w tym także osoba przybysza spoza planety.
Kowboj niezrażony brakiem reakcji na swoje słowa, ruszył w kierunku środka sali. Lawirował między stolikami mijając kolejne grupki milczących mężczyzn oraz kobiet, ubranych w jednakowe, szaro-brunatne kombinezony. Wygląd robotników stanowił niemal idealne odzwierciedlenie serwowanej w stołówce mięsno-warzywną papki. Mieszkańcy kolonii byli równie odpychający, nieapetyczni i pozbawieni wszelkich oznak samoświadomości, co bezkształtna breja na ich talerzach.
– Jeśli nawet w czasie posiłków towarzyszą wam wizerunki Wielkiej Piątki, to znaczy, że należycie do ludzi oddanych ideałom rewolucji całym sercem! – powiedział z krzywym uśmiechem kowboj. – Bo oto Wielka Piątka zawisła na ścianie! Dokładnie tak, jak wisieć powinna. Bo powinna wisieć, prawda?
Robotnicy podążając wzrokiem za wyciągniętą ręką przybysza zerknęli w kierunku ściany naprzeciwko kuchni, skąd spoglądały na nich poważne oblicza Marksa oraz Máo Zédōnga, pod którymi umieszczono portrety trójki założycieli Demokratycznej Republiki Ludowej Ziemi: Zhou Wudai, Andrew Zuckermana oraz Pameli Ramos-Rubio. Na samym dole wisiał szósty obraz przedstawiający obecnego Pierwszego Sekretarza Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Ziemi, czy też raczej panią Sekretarz – Soong Ziyang. Powyżej fotografii przywódców dumnie prezentował się czerwony sztandar przyozdobiony złotym globem otoczonym sześcioma pięcioramiennymi gwiazdami.
– Muszę jednak przyznać, że ten ostatni portrecik trąci nieco kultem jednostki, towarzysze – wycedził kowboj wciąż z wyraźną kpiną. – Na takie zachowania w Układzie, a zwłaszcza w Biurze Politycznym KC, nie patrzą ostatnio przychylnym okiem. To już nie czasy pierwszego sekretarza Wasilewskiego, kiedy dzieci uczono wierszyków o jego nadludzkiej mądrości i wiedzy, dzięki której ludzkość zdołała skolonizować obce planety. Ale nie obawiajcie się, towarzysze! Nie będę was strofował! Siedzicie na tej planecie odizolowani od reszty Wszechświata i nie wiecie, jaka linia partyjna obowiązuje obecnie w Układzie Słonecznym. Nie ma co was winić.
Pracownicy nie przerwali jedzenia nawet na chwilę. Patrzyli na przybysza wciąż tym samym pustym wzrokiem ludzi, u których codzienna rutyna wyparła wszystkie inne potrzeby niż te najbardziej podstawowe jak sen, zaspokojenie głodu czy pragnienia. Zdawali się nie rozumieć słów, które kowboj do nich kierował. Wyglądali tak, jak mogliby wyglądać uczestnicy konferencji filologicznej, gdyby jeden z nich zaczął nagle bredzić o impedancji półprzewodników wyliczanej z pominięciem części oscylacyjnej funkcji zespolonej, za to z uwzględnieniem faktu, że przesunięcie fazowe zależy od częstotliwości.
– Posłuchajcie mnie uważnie towarzysze i towarzyszki! – Nieznajomy sięgnął po ukryty w kaburze pistolet. – Widzicie? Dla tych, z was, którzy nie wiedzą, co trzymam w dłoni, już wyjaśniam. Ten oto śmieszny przyrząd zaliczany jest do broni palnej. Dokładniej, jest to pistolet Desert Eagle, ładowany amunicją kaliber .357 Magnum. Fakt, że skonstruowano go jeszcze w czasach, gdy w Ameryce rządzili burżuazyjni imperialiści, nie odbiera mu jakości. Nie jest tak skuteczny jak laserowe cacuszka używane przez naszych dzielnych wojaków. Nie jest też specjalnie celny, ale potrafi zrobić w człowieku sporych rozmiarów dziurę. Powiedziałbym nawet, że wielką dziurę. Porównywalną do tej, która zatopiła Titanica. Nie wiecie, co to Titanic? Trudno, innym razem wam wytłumaczę. Teraz, bądźcie tak uprzejmi i skupcie się jeszcze przez moment. Wam towarzysze, nie wolno posiadać broni palnej, ale ja mam pozwolenie na tę śmiercionośną bestię. A oto dlaczego!
Przybysz wyciągnął spod płaszcza zapakowaną w foliowy kartonik, plastikową plakietkę ze zdjęciem, ciągiem kreskowych znaków oraz kilkoma napisami w hànzì[1] i alfabecie łacińskim. Całość umieszczono na tle czerwonego sztandaru ze złotymi gwiazdami. Z uwagi na wielkość tekstu nawet osoby siedzące najbliżej miały problem z rozszyfrowaniem wydrukowanych na legitymacji słów.
– Dla tych z was, którzy nie wiedzą, co to jest… Czyli w sumie dla wszystkich… To legitymacja komisarza. Pracuję w Ministerstwie Sprawiedliwości Ludowej, a przyleciałem do waszej kolonii ze stacji Cixin Liu w pościgu za zbiegłym przestępcą. Wszystko wskazuje na to, że ukrył się właśnie tutaj. Wśród was, towarzysze i towarzyszki!
Na twarzach robotników po raz pierwszy zagościły ślady emocji. W sali zapanowało głębokie poruszenie. Koloniści zaczęli popatrywać podejrzliwie na sąsiadów, nawet jeśli przeważali wśród nich członkowie ich własnych rodzin.
– Poszukiwany przeze mnie przestępca dotarł tutaj z transportem nowych osadników nie dalej jak trzy tygodnie temu. Nazywa się Hans Beekhof, ale udało mu się oszukać systemy stacji tranzytowych i pod zmienionym nazwiskiem przeszedł wojskowe kontrole. Jak tego dokonał? – Kowboj zawiesił głos, potoczył po zebranych badawczym spojrzeniem. – Tego jeszcze nie wiemy. Ale dowiemy się! I każdy, kto mu pomagał poniesie zasłużoną karę!
Komisarz uderzył pięścią w mijany stół z taką siłą, że aż podskoczyły plastikowe naczynia. Siedzący nieopodal ludzie skulili się pochylając nisko głowy.
– Spójrzcie na swoich sąsiadów! Spójrzcie na swoich krewnych i towarzyszy! Przyjrzyjcie się im! Przypomnijcie sobie, który z nich zachowywał się podejrzanie? Który nie pracował z dostatecznym poświęceniem i oddaniem ideałom partii? Który przedkładał prywatne potrzeby ponad dobro kolektywu?
Koloniści zaczęli odsuwać się od siebie nawzajem, tocząc wokół przerażonymi spojrzeniami.
– Ten sabotażysta próbował oszukać system nadzoru! – nie przerywał kowboj. – Próbował oszukać partię! Ale partia w swej bezbrzeżnej mądrości odkryła, jaką tożsamość przybrał! Bowiem nic nie ukryje się przed czujnym okiem sprawiedliwości ludowej! Przestępca nazywa się…
Przybysz zawiesił głos czując, że uwaga wszystkich obecnych w stołówce skupia się na jego osobie. Wszystkich poza jednym człowiekiem, który poderwał się nagle z ławki i rzucił do ucieczki w stronę kuchni. Komisarz nie spodziewał się takiej reakcji, ale zareagował błyskawicznie. Wycelował w uciekiniera z pistoletu, lecz robotnik w porę dał szczupaka pomiędzy stoły kryjąc się za innymi kolonistami.
W stołówce wybuchła panika. Ludzie przerażeni widokiem wycelowanej w siebie broni zaczęli chować się pod ławkami. Krzyczeli w trwodze. Umykali w kierunku drzwi wejściowych, wpadali na siebie nawzajem, przewracali stoły. Kowboj zaklął. Nie spodziewał się, że koloniści zareagują z takim przestrachem. Nie mając czystej linii strzału ruszył w pogoń za uciekającym mężczyzną. Przestępca dopadł pulpitu oddzielającego stołówkę od kuchni, wdrapał się po przeszklonej przegrodzie i przeskoczył na drugą stronę roztrącając zdezorientowanych pracowników. Komisarz nie mógł pochwalić się tak rosłym wzrostem, jak zbieg. Długi i sztywny płaszcz krępował jego ruchy, a ciężkie buty nie ułatwiały podskoków. Aby przedostać się na drugą stronę przesłony, musiał wspiąć się na jeden ze stołów, zrzucając przy okazji ustawione na blacie plastikowe sztućce i talerzyki z szarą breją.
Zeskakując z przeszklonego pulpitu poślizgnął się na plamie brązowego płynu, który mógł stanowić wyciek oleju z piecyka, bądź miejscowy przysmak kulinarny. By się nie przewrócić komisarz oparł rękę o blat z posiłkami, przez co trafił dłonią w otwarty pojemnik z musztardą. Zaklął plugawie. W odizolowanych koloniach brakowało dosłownie wszystkiego, począwszy od skomplikowanych, elektronicznych podzespołów po zwykłe śrubki. Ale nigdy nie mogło zabraknąć musztardy. Musztarda stanowiła stałą kosmiczną dla pozaziemskich obozów. Taką samą, jak grawitacja. Bez musztardy kolonie nie przetrwałyby nawet jednego dnia. Ponieważ w planetarnych garkuchniach nie brakowało także octu, kowboj uznał, że z dwojga złego lepiej było trafić palcami w musztardę.
Strząchnąwszy z palców kleistą breję, komisarz rzucił się w dalszą pogoń. Wpadł do kuchni odgrodzonej od stołówki przez zwisające z sufitu pasy giętkiej pleksi. Dwaj zdziwieni pracownicy stołówki wpatrywali się w niego z szeroko otwartymi ustami, gdy mijał ich z uniesionym wysoko pistoletem. Uciekinier chwilowo zniknął mu z oczu, ale przed nim majaczyło tylko jedno wyjście, więc wybór dalszej drogi nie wydawał się trudny.
– Mam zbiega – Komisarz pochylił głowę kierując swoje słowa wprost do wbudowanego w skafander mikrofonu. – To może być Beekhof! Zwiał przez kuchnię.
– Jestem na miejscu – w słuchawce kaptura zabrzmiał zniekształcony przez zakłócenia głos.
– Ja również – dodała po chwili druga osoba na tym samym kanale.
Kowboj w biegu przedarł się przez kolejną plastikową firankę, dzięki czemu trafił do magazynu żywności. Jak przystało na pozaziemską kolonię, zapasy jedzenia były przerażająco skromne. Za drzwiami chłodni w miejscu przeznaczonym dla żywności królowały zwisające z regałów sople lodu, urozmaicone przez szklane pojemniki z galaretą sztucznych włókien mięśniowych. Szeregi metalowych puszek z żywnością prezentowały się raczej ubogo. Przeważał oczywiście ryż i ziemniaczane puree, jakby w całej znanej galaktyce nie istniały inne rośliny jadalne.
Magazyn posiadał tylko jedno wyjście, które rozmiarami przypominało wrota hangaru lotniczego. Zbieg stracił kilka cennych sekund na przesunięcie śluzy po metalowych prowadnicach, więc komisarz nadrobił część dzielącego ich dystansu. Przecisnąwszy się przez szparę w drzwiach omal nie wpadł na stojący za progiem elektryczny wózek transportowy. Po drugiej stronie czekała na niego szeroka alejka, której oznaczenia wskazywały drogę do kosmoportu, trasę do generalnych składów materiałowych oraz ścieżkę prowadzącą do mieszkalnych blokhausów. Uciekinier pobiegł w stronę części fabrycznej kompleksu. Jego szary kombinezon mignął za zakrętem betonowego korytarza.
Właśnie wtedy padł strzał.
Tunelem poniosło się ogłuszające, dudniące echo.
Pierwszym, co komisarz zobaczył zbliżając się do zakrętu był rozbryzg krwi na ścianie. Zrobiwszy kolejny krok, spostrzegł ciało rzucone w kąt tunelu. Stojący nad zwłokami uzbrojony mężczyzna, ubrany w identyczny, pseudo-kowbojski skafander, nie wyglądał na zszokowanego widokiem trupa. Uśmiechał się szeroko i z wyraźnym zadowoleniem, a jego perliście białe zęby wyraźnie kontrastowały z oliwkową karnacją.
Komisarz schował pistolet do kabury pod płaszczem. Popatrzył na ciemnoskórego z wyraźnym wyrzutem.
– Naprawdę? – zapytał, przyklękając przy nieboszczyku. – Musiałeś go zastrzelić? Kiedy się wreszcie nauczysz, Davesh, że z trupa nie da się wyciągnąć żadnych zeznań.
– Miał nóż.
– To nie nóż, tylko widelec, idioto. W dodatku zrobiony z plastiku. Ślepy jesteś?
– Widelcem też można kogoś zabić. Nawet takim zrobionym z plastiku.
– Tylko pod warunkiem, że wsadzi się go ofierze głęboko w dupę.
Starając się nie ubrudzić skafandra krwią, komisarz przekręcił trupa na plecy. Z rozerwanej pociskiem głowy pozostała jedynie krwawa miazga. Kula wbiła się w twarz powyżej kości klinowej, poszła w dół i wydostała się na wysokości policzka rozrzucając wokół roztrzaskane fragmenty zębów.
– To nie jest Hans Beekhof – westchnął ciężko.
– Tak? – zarechotał Davesh. – A po czym poznałeś? Po oczach? Jedno chyba leży tam na podłodze heh heh heh.
– To nie jest Beekhof, bo to w ogóle nie jest mężczyzna – warknął komisarz. Odpiął od kombinezonu nieboszczyka zakrwawiony identyfikator, po czym wcisnął go w dłoń towarzysza. – Xue Adashidze to nie jest męskie imię. A na fotografii widnieje kobieta.
– Może ukradł przepustkę – zasugerował ciemnoskórzy, ale jego uśmiech zaczął powoli przygasać.
– Jeśli przy okazji nie dorobił sobie cycków to nadal nie jest Beekhof. – Komisarz szarpnięciem rozpiął kombinezon truposza, pod którym kryły się drobne piersi opięte sztywnym, wypłaszczającym stanikiem.
– To przez te ich ubrania – usprawiedliwił się Davesh . – Wyglądają w nich jakby założyli na siebie worki po ziemniakach.
– Ściągnij tu Sadię. – Kowboj podniósł się na równe nogi. Odwrócił się za siebie słysząc kroki od strony magazynu. – I daj znać Noroozi, żeby wyłączyła reaktor. Nie wylecimy stąd tak szybko, jak myśleliśmy.
* * *
Biuro dyrektora kolonii mieściło się w pomieszczeniu tak ciasnym, że z trudem dało się w nim upchnąć wszystkich zebranych gości. Na jednej ze ścian, zgodnie z wytycznymi partii, widniał wielki, czerwony sztandar z sześcioma gwiazdami. Na pozostałych, zupełnie wbrew wytycznym, nie zawieszono portretów dawnych przywódców KC. Właściciel gabinetu ewidentnie nie przepadał za obliczami bohaterów Ziemskiej Republiki Ludowej, które podglądałyby go w czasie pracy. Ich miejsce zajęły komputerowe ekrany wyświetlające ciągi zmieniających się danych, przedstawiających zarówno w formie graficznej jak i liczbowej, każdy aspekt funkcjonowania kolonii. Zużycie kluczowych zasobów podlegało ścisłej kontroli przez dyrektora placówki, nawet jeśli nie miał on bladego pojęcia do czego konkretne zasoby mogły służyć i jak poradzić sobie w przypadku ich niedoboru.
Zamiłowanie kierownika do elektroniki nie ograniczało się do obwieszenia ścian plazmowymi ekranami. Na blacie jego biurka ustawiono cztery monitory tworzące coś na kształt ochronnego kręgu z tranzystorów i układów scalonych. Zarządca kolonii, jako człowiek mikrego wzrostu pozostawał niemal niewidoczny za ścianą ciekłokrystalicznych odbiorników. Jego piskliwy głos był jedynym dowodem na to, że za komputerową palisadą kryła się jakaś osoba.
– Przylecieliście ze stacji Cixin Liu, tak? – zapytał dyrektor zniecierpliwionym tonem. – Nie zahaczyliście o platformę orbitalną, ale skierowaliście się prosto do naszego kosmoportu, tak? Dlaczego, jeśli mogę spytać?
– Odpowiedzi na wszystkie pytania, towarzyszu-dyrektorze znajdują się w rozkazach, które przesłałem na wasze konto – wyjaśnił spokojnie komisarz.
– Mam przed oczami rozkazy, na które się powołujecie! – syknął zarządca kolonii. – Nie jestem przecież ślepy! Prom ziemia-przestrzeń klasy Shenyang FC-312, „Czerwony Listopad” o numeracji sześć-trzy-dziewięć-sześć-osiem… Listopad? Dlaczego listopad?
– Bo Październik było już zajęte
– Słucham?
– Statek „Czerwony Październik” służy we flocie okołoukładowej, towarzyszu-dyrektorze. To stary transportowiec wojskowy. Nie mogliśmy nadać tej samej nazwy naszej jednostce, więc padło na listopad.
– Bo? – zazgrzytał kierownik stacji.
– Bo w czasie rewolucji październikowej, w reszcie świata używano kalendarza gregoriańskiego, podczas gdy w Rosji obowiązywał kalendarz juliański. Różnica była niewielka, zaledwie kilkanaście dni, ale spowodowała, że Rewolucja Październikowa była w istocie Rewolucją Listopadową. Uznałem taką zamianę słów za całkiem zabawną.
– Nie mam pojęcia, o czym bredzicie, towarzyszu. – Spojrzenie dyrektora poszybowało ponad rzędem monitorów w stronę czwórki obecnych w gabinecie pasażerów promu. – Czerwony Listopad… Załoga w składzie Bronislav Yareck, Sadia Awar, Kahraman Davesh i Noroozi Hong Kiu. Kod lotu cztery-dwa-osiem-osiem-trzy. Destynacja: inne. Przeznaczenie lotu: inne. Co to znaczy „inne”? Czy w tej terminologii mieści się zezwolenie na to, byście biegali po mojej placówce z bronią palną i strzelali do kolonistów?
Komisarz Bronislav Yareck zerknął przez ramię na stojącą po jego prawicy szczupłą kobietę o hebanowej skórze i czarnych, choć zaskakująco zimnych oczach. Nie musiał nic mówić. Jego towarzyszka zrozumiała polecenie, które kryło się za tym spojrzeniem.
– Elektroniczny system nadzoru posiada bardzo ograniczone opcje dotyczące informacji o lotach – wyjaśniła rzeczowym tonem, kierując swoje słowa do dyrektora kolonii. – Niektóre podkategorie mieszczą się tylko w opisie „inne”. Tak jest i w tym przypadku…
– Jest jeszcze opcja „tajne” – wtrącił oparty o ścianę Davesh. – Ale Bezpiece coś się pochrzaniło w sieci i nie mogli klepnąć nam autoryzacji na taką kategorię. Pewnie znowu jakiś dwunastolatek włamał im się na serwery i zablokował dostęp. Tak bywa, gdy za hasło administratora używa się zamiennie słów: Máo, Marks albo sex.
Yareck zerknął na Kahramana karcącym wzrokiem, a ten w odpowiedzi wyszczerzył szeroko zęby. Dopiero pod wpływem spojrzenia, jakie rzuciła mu czarnoskóra kobieta, Davesh spuścił głowę i niemal skulił się w kącie. Stojąca obok niego Noroozi Hong Kiu, niewysoka, lecz potężnie zbudowana kobieta w skafandrze pilota zachowała kamienny wyraz twarzy. Jak zwykle zresztą.
– Rozkazy nie mogą uwzględnić naszej końcowej destynacji, gdyż nie znamy takowej – dodała Sadia Awar, odwracając głowę z powrotem w stronę nadzorcy kolonii. – Natomiast cel naszej podróży nie może zostać ujęty w kategorii działań dochodzeniowo-śledczych, gdyż te są zarezerwowane dla funkcjonariuszy Milicji Obywatelskiej oraz Ministerstwa Bezpieczeństwa Państwa.
– Jak to? – zdziwił się kierownik placówki. – To wy nie jesteście z milicji?
– Nie do końca, towarzyszu-dyrektorze. Służymy w ORMO.
– ORMO? A co to jest ORMO, do cholery?!
– Okołoukładowe Rezerwy Milicji Obywatelskiej – wyjaśniła cierpliwie Awar. – Nazwa może być myląca, ale nie my ją wybieraliśmy. Nie podlegamy ani pod dyrektora Morapedi i Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego, ani pod Ministerstwo Bezpieczeństwa Państwa.
– Zaraz, zaraz… To znaczy, że nie jesteście z milicji… Nie jesteście też z Bezpieki… To kim wy, kurwa, jesteście?
– Naszym przełożonym jest towarzysz Goldberg z Ministerstwa Sprawiedliwości Ludowej. Jego podpis widnieje na rozkazach, które macie przed oczami. Pozwala nam na swobodne podróże po Terytorium Okołoukładowym – wyjaśniła Sadia, wciąż nie okazując ani krzty irytacji. – W ramach naszych obowiązków zajmujemy się ściganiem zbiegłych przestępców.
– A to nie milicja powinna się tym zajmować?
– Do zadań Milicji Obywatelskiej zalicza się przede wszystkim prewencję przestępstw przeciwko Ziemskiej Demokratycznej Republice Ludowej – wyjaśniła Awar tonem osoby cytującej słowo w słowo paragrafy z kodeksu prawniczego. – W ORMO zajmujemy się ściganiem podejrzanych, gdy pojawiają się okoliczności utrudniające działanie funkcjonariuszom milicji.
– Tak? A jakie to okoliczności, można wiedzieć?
– Konflikty wynikające z nakładających się jurysdykcji – powiedziała Sadia. – Podpis towarzysza Goldberga, jako dyrektora Ministerstwa Sprawiedliwości pozwala nam działać niezależnie od sprawowanej miejscowo władzy. Która to władza musi podporządkować się naszym poleceniom – dodała z naciskiem, choć wciąż zachowując stoicki spokój.
– Podporządkować się?! – Kierownik zerwał się z krzesła na równe nogi, a mimo to komputerowe ekrany wciąż zasłaniały znaczną część jego drobnej sylwetki. – Goldberg może mi skoczyć! Rozumiecie?! Skoczyć! Odpowiadam tylko przed gubernatorem w Zhūquè[2]. I przed Komitetem Centralnym. Przed nikim innym!
– W sprawach, które dotyczą wykroczeń przeciwko porządkowi publicznemu odpowiadacie przed Ministerstwem Sprawiedliwości Ludowej, towarzyszu-dyrektorze. Przed towarzyszem Goldbergiem. Oraz przed nami, skoro już tu jesteśmy.
– Gówno prawda! Podpis tego zmurszałego dziada nic dla mnie nie znaczy! Gdybym dostał to na papierze do podtarłbym się nim w kiblu!
– Ekhm – chrząknął głośno Yareck, uprzedzając odpowiedź Sadi. – Towarzyszka Awar wyjaśniła wam, jak to wygląda od strony przepisów prawa. Teoretycznie, że tak powiem. Ja wyjaśnię wam, jak sprawa wygląda od strony praktycznej. Przylecieliśmy tu w poszukiwaniu Hansa Beekhofa, podejrzanego o działalność antyrewolucyjną i wywrotową. Jeśli nie uda nam się go złapać, to w nasze miejsce przyślą kogoś z Ministerstwa Bezpieczeństwa Państwa. Chcecie mieć Bezpiekę na głowie? Myślicie, że będą równie uprzejmi, co my? Myślicie, że odstrzelą tylko jednego z waszych kolonistów? Na dzień dobry ustawią wszystkich pod ścianą i co dziesiątemu wpakują kulkę w łeb. Żeby pozostałych nakłonić do szczerości i ochoczej współpracy.
Dyrektor placówki pobladł raptownie. Z ciężkim westchnieniem opadł z powrotem na krzesło. Milczał dość długo ukryty za ekranami komputerów.
– I ten przestępca, którego ścigacie… Ten Hans Jakiś-tam… To właśnie element wywrotowy? – zapytał już bez gniewu.
– Owszem – przyznał Bronislav. – Klasyczny Polokoktowiec.
– Polo.. Co?
– Od razu widać, że nie docierają do was najnowsze plotki z Układu – powiedział z uśmiechem komisarz. – Będzie już ze dwa lata, jak na Ziemi hackerzy ponownie włamali się do archiwum cenzury i wykradli cale zettabajty zakazanych filmów, książek, gier, piosenek i czego tam jeszcze. Puścili wszystko w obieg, a nasza złota młodzież, jak zwykle, podchwyciła większość z tych głupot. Szczególnie popularny stał się pewien film, nakręcony w jednej z europejskich republik ludowych, jeszcze w czasach starego porządku. Reakcjoniści określali się w nim mianem Polokoktowców.
Yareck zerknął ukradkiem na Awar, która wpatrywała się w niego z zaciętym wyrazem twarzy i przerażającym chłodem, który czaił się za ścianą z czarnych źrenic.
– Nie pytajcie skąd ta nazwa, towarzyszu-dyrektorze – dodał szybko komisarz. – Nie widziałem tego filmu. Za posiadanie jego fragmentów grozi kilka lat obozu reedukacyjnego. Ale określenie stało się bardzo popularne w Układzie.
– I ten wasz Polo… Coś-tam… Za co jest poszukiwany?
– Działalność wywrotowa i reakcyjna, jak już mówiłem. Ma priorytet trzy, więc umiarkowany.
– I ten umiarkowany priorytet pozwala wam zastrzelić go na miejscu?
– Nam? Tak. Mamy zezwolenie na posiadanie broni palnej oraz stosowanie wszelkich środków przymusu tak na terenie kolonii planetarnych, jak i na stacjach orbitalnych.
– Środków przymusu? Na mnie też wolno wam stosować te „środki przymusu”?
– Owszem – Awar uprzedziła odpowiedź komisarza. – Mamy prawo stosować takie metody, jakie uznamy za adekwatne do zaistniałej sytuacji. Obejmuje to także użycie broni palnej wobec cywilów. Co się zaś tyczy towarzyszki, która poniosła śmierć w wyniku naszych działań… – Sadia spojrzała w stronę Bronislava wyraźnie karcącym wzrokiem. – Towarzysz-komisarz Yareck stosuje czasami… niekonwencjonalne, choć w pełni akceptowalne metody prowadzenia śledztwa. Planował nastraszyć kolonistów, by wieść o naszym przybyciu rozniosła się po waszej placówce i wypłoszyła Beekhofa z ukrycia. Nie przypuszczaliśmy, że to… przedstawienie na stołówce skończy się w ten sposób. W związku ze śmiercią towarzyszki Adashidze sporządzimy odpowiedni raport, który przekażemy do Ministerstwa Sprawiedliwości.
– I co?! I już?! – zdenerwował się dyrektor. – Jeden z moich kolonistów zastrzelony bez oskarżenia, bez procesu, bez wyroku! A wy napiszecie sobie jakiś raport i to załatwia sprawę?! I wy twierdzicie, że służycie sprawiedliwości ludowej?!
– Nie, towarzyszu-dyrektorze. To nie załatwia sprawy. – Oczy Sadii wypełnił mrok. – W odpowiedzi na nasz raport Ministerstwo Bezpieczeństwa Państwa przyśle tu swoich funkcjonariuszy. Możecie spodziewać się długiego i bardzo szczegółowego śledztwa, które oceni, czy w tutejszej kolonii nie ukrywają się inni… Polokoktowcy. Chyba, że… – Awar przerwała na moment utrzymując zarządcę kolonii w niepewności. – Chyba, że samodzielnie wyjaśnimy całą sprawę. A sporządzony przez nas raport sprawi, że odwiedziny Bezpieki okażą się zbędne. Ale do tego będzie potrzebna pełna kooperacja z waszej strony.
Kierownik placówki zaniemówił na kilka długich minut. Ponad ekranami monitorów widać było tylko czubek jego głowy poznaczony krótkim dywanem włosów, obciętych jak u wszystkich kolonistów tuż przy skórze.
– Mówcie – rzucił z rezygnacją.
– Po pierwsze, chcemy kontynuować poszukiwania Hansa Beekhofa, ale do tego upoważnia nas pismo od towarzysza Goldberga, więc wasza zgoda nie jest potrzebna. Za to mile widziana jest wasza kooperacja. Po drugie, zajmiemy się sprawą towarzyszki Adashidze. Musimy ustalić, czy nie jest powiązana z osobą Beekhofa.
– To znaczy, że na śledztwo w sprawie Adashidze potrzebujecie mojej zgody?
– Częściowo. – Awar skrzyżowała ramiona na piersi, przestąpiła z nogi na nogę. – Sprawę towarzyszki Adashidze, jeśli zajdzie taka konieczność, możemy podciągnąć pod śledztwo w sprawie Beekhofa. Wtedy nie będziecie mieli nic do powiedzenia. Wolałabym jednak, żeby nasze stosunki opierały się na zasadzie wzajemnego zrozumienia, a nie wrogości. Uwierzcie mi. towarzyszu-dyrektorze, znacznie lepiej mieć w nas przyjaciół, nie wrogów.
Kierownik kolonii prychnął lekceważąco. Wymamrotał coś półszeptem, czego nikt nie dosłyszał, ale ton jego głosu sugerował, że nie były to pochlebstwa pod adresem pasażerów Czerwonego Listopada.
– Skoro i tak nie mam wyboru – powiedział z wyraźnie wyczuwalną niechęcią. – Mówcie, czego chcecie.
– Na początek – zaczął Yareck. – Xue Adashidze… Nie podejrzewaliście jej o działalność na szkodę władzy ludowej?
– Nie.
– I nie wiecie, czemu postanowiła przed nami uciekać? I dokąd się kierowała?
– Nie.
– Na czym polegała jej rola w kolonii?
– Pracowała, jako inżynier trzeciej klasy. Odpowiadała za zbiorniki tlenowe.
– Nie macie tu stałej atmosfery?
– A zauważyliście, żebyśmy mieli otwartą kopułę? – żachnął się dyrektor. – Ta kolonia ma zaledwie szesnaście lat.
– Będziemy potrzebowali listy wszystkich jej współpracowników oraz krewnych – wtrąciła Sadia. – Chcę ich po kolei przesłuchać.
– W kolonii przebywa jej matka oraz siostra. – Zarządca zerknął na jeden z ekranów na swoim biurku, przez chwilę analizował dane na wyświetlaczu. – Ojciec zmarł trzy lata temu, a męża nie posiadała. Tyle w kwestii krewnych. Zaś w kwestii współpracowników to… Nie pracowała w głównym kompleksie, lecz w jednej z kopalń na północy. Przyjechała tutaj, bo dostała urlop z uwagi na stan zdrowia. Złamała dwa palce w czasie pracy i musiała poddać się operacji.
– W takim razie z radością przesłuchamy jej lekarza – rzucił Bronislav. – A potem udamy się do tej kopalni by przesłuchać wszystkich jej współpracowników.
– Po co? – zdziwił się kierownik. – Przejrzałem zapisy waszego… przedstawienia na stołówce. Mówiliście, że Beekhof przybył do kolonii nie dalej jak kilka tygodni temu. Nikt z nowych kolonistów nie pracuje poza głównym kompleksem. Nie ma sensu jechać do kopalni. Wszyscy, których możecie o coś podejrzewać przebywają tutaj, w placówce A.
– Sens jest zawsze – odciął się Yareck. – A podejrzewać możemy każdego. Ilu ludzi pracowało razem z Adashidze? Wszyscy wracają po skończonej zmianie do bazy?
– Pracują rotacyjnie – wyjaśnił dyrektor. – Po kilka tygodni. Czasami dłużej, w zależności od stanowiska i związanego z nim ryzyka dla zdrowia.
– W takim razie poproszę was o zablokowanie komunikacji pomiędzy kopalnią, a centrum kolonii.
– Nie ma potrzeby – przerwała komisarzowi Sadia. – Zdążyłam dostać się do głównego serwera i odciąć wszystko. Żaden komunikat nie opuścił centrum od czasu naszego przybycia.
Odciąć?! – oburzył się kierownik, przesuwając palcami po ekranach monitorów, jakby chciał upewnić się co do prawdziwości jej słów. – Jak to?! W kosmoporcie czeka urobek do wysłania na orbitę! Jak mam to zrobić bez komunikacji ze stacją planetarną?!
– Kanały związane z gospodarczym funkcjonowaniem placówki zacznę odblokowywać, gdy skopiuję na nasze dyski wszystkie wasze dane. – Awar nie przejęła się jego wybuchem. – O ile wykażecie się chęcią kooperacji, towarzyszu-dyrektorze. Jak mówiłam, lepiej mieć w nas przyjaciół niż wrogów.
– Przecież powiedziałem, że zrobię, co każecie!
– Bardzo mnie to cieszy. W takim razie umożliwicie nam przesłuchanie krewnych Adashidze i jej lekarza. Później… Później każdego, kogo uznamy za stosowne. Będziemy też potrzebować transportu do miejsca, gdzie pracowała Adashidze – Sadia zerknęła na Bronislava, który kiwnął potwierdzająco głową.
– Czemu mnie nie słuchacie? Mówiłem, że w kopalni pracują tylko starzy koloniści! Nie znajdziecie tam swojego uciekiniera.
– Jeden ze skanerów na waszej stacji orbitalnej wyłapał resztkowy marker biometryczny Beekhofa cztery miesiące temu. Tak naprawdę nie wiemy, kiedy dokładnie mógł tutaj przylecieć, ani pod jakim nazwiskiem się ukrywa – przyznał Yareck. – Na stołówce trochę naciągnąłem prawdę. Jak wspomniała towarzyszka Awar, chciałem nastraszyć kolonistów, żeby byli bardziej chętni do współpracy. Naprawdę nie spodziewałem się takiego obrotu spraw.
– Ten wasz obrót zakończył się śmiercią jednego z moich inżynierów!
– Ten wasz inżynier zaczął uciekać, gdy usłyszał, że jesteśmy tu, żeby schwytać zbiegłego przestępcę – odwarknął komisarz. – Chyba nie chcecie mi powiedzieć, że Adashidze wybiegła nagle ze stołówki, bo poczuła nieodpartą chęć przeczytania najnowszego manifestu Pierwszego Sekretarza? Musiała mieć istotny powód by przed nami uciekać, towarzyszu-dyrektorze. Powód tym istotniejszy, że na zamkniętej stacji nie miała dokąd uciec.
Nadzorca pogrążył się w myślach na kilka długich minut. Gdy wreszcie podniósł się z krzesła, spojrzał ponad monitorami na swoich gości.
– Musicie odblokować połączenie z orbitą – powiedział stanowczo. – Bez tego kolonia nie może funkcjonować.
– Oczywiście – zgodziła się Awar. – Uczynię to, gdy przekopiuję wszystkie dane z waszego serwera do późniejszej analizy. Nie powinno to potrwać dłużej niż dwie godziny.
– Niech będzie – ustąpił kierownik. – Kapitan Meili Huang, dowódca milicji w kolonii zorganizuje dla was pomieszczenie do przesłuchań i niezbędną pomoc. Oraz transport do kopalni, gdzie pracowała Adashidze.
Wszyscy spojrzeli na kobietę stojącą na lewo od biurka dyrektora, która do tej pory nie odezwała się ani słowem. Sprawiała wrażenie pomnika wstawionego do gabinetu na przekór niewielkiej ilości wolnego miejsca. Milczała jak głaz, z dłońmi opartymi o pas spinający w biodrach jej szary kombinezon. Kapitan Huang musiała mieć w rodzinie przodków, którzy pochodzili z północnych regionów Euroazji. Większość kolonistów żyjących latami pod sztucznym oświetleniem mogła pochwalić się wyjątkowo bladą cerą, ale skóra Meili wydawała się wręcz przezroczysta. Do tego dochodziły błękitne oczy, brak fałdu mongolskiego oraz niemal białe włosy. Na jej piersi widniała czerwona naszywka świadcząca o przynależności do Milicji Obywatelskiej. Pas obciążał pojemnik z gazem, teleskopowa pałka oraz pistolet, sądząc po skromnych rozmiarach i dziwacznym kształcie, załadowany gumową amunicją.
– Kiedy możemy wyruszyć? – zapytał Yareck, zwracając się wprost do milicjantki.
– Naładowanie akumulatorów w łaziku potrwa trzydzieści minut – wyrecytowała Meili głosem robota. – Sama trasa do kopalni zajmie około dwóch i pół godziny.
– Nie macie transportu powietrznego?
– Atmosfera w górnych warstwach jest silnie zjonizowana – wyjaśnił dyrektor. – Na pewno odczuliście to przy lądowaniu. A w dolnych regionach jest zbyt dużo pyłu, by bezpiecznie pilotować. Zwłaszcza przy górzystym ukształtowaniu terenu. Pozostaje łazik.
– Dobrze. W takim razie nie traćmy czasu. – Bronislav spojrzał na kierownika. – Będę potrzebował pomocy jednego z waszych głównych inżynierów. Na wypadek, gdyby… Gdybyśmy na miejscu trafili na kogoś, kto planuje działania wymierzone we władzę ludową.
– Nie bardzo rozumiem – przyznał zarządca placówki.
– Nie musicie. Po prostu oddelegujcie któregoś z inżynierów pod moje rozkazy. Tylko niech to będzie osoba z możliwie wysokim kluczem dostępu.
– Doktor Rajamoni – zaproponowała Huang widząc, że kierownik zastanawia się nad odpowiedzią.
– Dobrze – przytaknął zrezygnowany dyrektor. – Wydam dyspozycje, żeby towarzysz Rajamoni pojechał z wami. Choć nie wiem, do czego miałby się wam przydać.
– Tymczasem ja chciałabym niezwłocznie przystąpić do przesłuchań – powiedziała Sadia. – Mam nadzieję, że tym razem obejdzie się bez przykrych incydentów. Nie znajdujemy przyjemności w strzelaniu do kolonistów. Jeśli jednak zajdzie taka konieczność to nie zawahamy się ponownie użyć siły.
– Wiem – rzucił ostro kierownik. – Widziałem efekty waszego braku wahania.
[1] Hànzì – (jap. kanji, kor. hancha, wiet. hán tự) sylabowe pismo ideograficzno-fonetyczne, stworzone w Chinach (w szacowanym czasie od 6 do 2 tys. lat p.n.e), zaadaptowane do zapisu innych języków Azji Wschodniej; pismo składa się ze znaków, które na ogół odpowiadają poszczególnym sylabom, ale mają odrębne znaczenie, jako wyraz oraz morfem, w piśmie ciągle powstają nowe znaki np. dla pierwiastków chemicznych
[2] Zhūquè – Cynobrowy Ptak (japoński: Suzaku; koreański: Jujak, wietnamski: Chu Tước) należy do symboli chińskich konstelacji, reprezentuje element ognia, kierunek południowy oraz sezon letni; przedstawiany jest, jako bażant obleczony w płomienie.