*
Drżącą ręką podnoszę żelazną słuchawkę aparatu. Chwila ciszy, później zwierzęcy pisk. Czekam, obracając srebro pomiędzy palcami. Na zakrwawionym, ubrudzonym tle moneta odznacza się nieskazitelnością, niczym księżycowa tarcza na bezchmurnym niebie. Jedna szóstka, druga szóstka, trzecia. Pisk ustaje.
Połącz.
– Jestem zmęczony, Vera. Wykończony.
W imię ojca.
– Ale zapłaci za to. Obiecuję.
I Syna.
– Złapię tego diablego kurwia i odstawię…
I ducha Świętego.
– …wprost na najniższy krąg, jebanego piekła.
Zemsta jest słodka, lecz kiedy przypatrzysz się bliżej, zobaczysz, że to nie cukier.
– Ale nie tak hop siup, Vera. O nie.
To zwykły substytut.
– Najpierw go zbawię.
Zamiennik.
– Tak. Nie ma tutaj błędu. Nie zwabię, a zbawię. Właśnie tak.
Alternatywa.
– Złapię, wypiorę z pierdolonych grzechów i odstawię prościutko pod dom.
Zwyczajny słodzik.
– W świeżo wykrochmalonej anielskiej kiecce.
Podobno, patrząc z perspektywy czasu – nieopłacalna.
– Tak, żeby wszystkie diabły z niego szczały.
Ale też podobno, pierdolić podobno.
– Żeby drwiły do samego końca jebanego świata.
Inna szkoła wyznaje doktrynę, że jeśli ktoś cię stłucze niczym szklankę…
– Do samego końca wszystkich światów.
…skalecz go.
– Żeby został zdegradowanym śmieciem.
Niech krwawi.
– Dnem dna.
Niech zdycha.
– Pierwszym cwelem w piekle.
Nazywam się Frank Aye i jest mi bliższa dokładnie ta szkoła.
*
Gdy wychodzę z budki, mały Cygan szarpie mnie za płaszcz, wystawiając lepką łapkę, żeby mu nasypać trochę chleba, najlepiej w dziesięciofuntowym papierku. Mówię, że nie da rady. Że moneta, którą przed chwilą wrzuciłem w automat powstała trzy stulecia przed nadejściem krzyżowego gwoździa. Szczyl nie puszcza. Piszczy, by mu coś kopsnąć, to powróży. Powtarzam, żeby się raczył odpierdolić, a gdy nie raczy, wyciągam marker i przekreślam mu na dłoni linię życia. Wtedy się łaskawie odpierdziela i mogę w końcu rzucić okiem na ten piękny dzień. Mam na to nawet specjalne powiedzenie: "Spoglądać żaglom pod wiatr".
Deszcz zalewa ulice. Spieniona woda płynie chodnikami w dół wykoślawionego rynku. Samo miasto wygląda jak wielki tłusty robal rozpaćkany na szybie postępu. Posępne i obskurne. Jeśli masz monety wszystko tu załatwisz. Miasto przymykanie oka powinno mieć w herbie.
– Jak poszło na "gorącej linii", Frank?
Emily Rose – lat od dwudziestu pięciu do czterdziestu. Zależy od umalowania, wypicia kawy i ogólnego wkurwienia na świat. Niska. Oczy srebrzysto-miedziane, jakby ktoś przedestylował wschód słońca przez piaski Kairu. Powiedzmy… ładna. To, czego Emily nie wie o silnikach, musi być zagadką dla samego Diabła. I jeszcze jedno. Emily nie nazywa się Emily. Na imię ma… jakoś tam inaczej. Kiedyś wyciągnąłem z niej rogate gówno i od tego czasu się przyszyła. Teraz znów przypełzła mnie pocieszać. Ona i On. F60.2. Kurwa mać. Mam wrażenie, że pół świata zdążyło już kupić bilet na ten melancholijny pociąg.
– Po coś przylazła? – pytam. Deszcz przyspiesza. Czyli za trzy minuty będzie po powodzi. Mały Cygan pokazuje mnie paluchem grupce starszych.
– Ponieważ nie wróciłeś – rzuca, wskazując idącą w naszą stronę zgraję. – Będzie draka. Zagwizdać po Ef?
Ignoruję drugie pytanie. Na pierwsze odpowiadam tak… po ludzku.
– Wyszedłem na świeże powietrze, mała, ale wiesz co?
– Wiem – odpowiada. – Ale nie znalazłeś w nim świeżości.
Kiwam głową, słysząc, jak to za chwilę będę miał cholernie przejebane. Jakbym teraz brał gorącą kąpiel.
Spoglądam. Czterech z kijami i siódemka kurdupli, przypominających podeptane buty. Większość wygląda, jakby godzinę temu została dyscyplinarnie zwolniona z Armii Zbawienia. Cygan-Prowodyr widzi, że mnie nie ruszają takie gadki, więc postanawia uderzyć w Emily.
– Wypierdolę każdy otwór w twojej gębie! – krzyczy.
Dziewczyna wkłada dwa palce do ust, co mrozi mnie bardziej niż Ice tea, podawana na dworcu w Berlinie. Jeśli zagwiżdże, za piętnaście sekund przyjdzie ON – Ef-sześćdziesiąt-kropka-kurwa-dwa. A wtedy poznamy odpowiedź na pytanie: Czy można upchnąć jedenaście Cyganiątek do dębowej skrzynki?
– Nie wołaj go, Emily. Panowie lada moment sobie idą.
– Taki chuj. – W dłoni brązowego rzezimieszka pojawia się nóż. Północny wiatr toczy po ulicy wiklinowy koszyk. Dużo hałasu o nic, a przecież z samej tylko definicji poranki powinny jawić się spokojne.
Wyciągam peta. Pstryk.
– Ty myślisz, że robisz co? – Cygan macha mi ostrzem pięć cali przed guzikami znoszonego płaszcza.
– Najpierw wypalę papierosa – mówię. – Potem spróbuję zasłużyć na waszą nienawiść.
Trochę go tym peszę. Spogląda po twarzach kumpli. Kręci palcem kółeczka przy skroni. Koślawe pieńki zębów harcują w nerwowym rechocie. Biorę drugi mach. Wydech i trzecie, solidne zaciągnięcie. Emily – dzięki Bogu – wyciąga palce z ust.
– Hokus.
Mały Cygan łapie się za kałdun.
– Co do jasnej kurwy?!
– Pok…
Rozbiegają się jak utuczone szczury.
– Co to za czary, Frank?
Wzruszam ramionami.
– No jak to zrobiłeś? – nalega. – Hipnoza?
– Takiego zezulca zahipnotyzować? W życiu.
– To jak?
Podaję jej flamaster, mówiąc, żeby narysowała sobie coś na ciele.
– Trucizna – odgaduje.
– Niegroźna. Chyba że zaczniesz żuć.
Wracamy w ulewnym deszczu i w poczuciu fruwającej nad głowami śmierci.
*
Pokój najtańszy. Dwa wąskie łóżka, dwie szafki, szafa. Wmontowany w ścianę telewizor i tak głęboki dywan, że mógłby wchłonąć dwieście litrów krwi. Emily, z przerwami na wymiotowanie, marnuje wodę pod prysznicem, próbując zmyć nagryzmolone na dłoni kółeczko. Ja i F60.2 siedzimy naprzeciw siebie. Jem jajka z bekonem, smażone na maśle. Ef patrzy. Jak zwykle w tym szczególnym towarzystwie jestem niezwykle ostrożny.
Ef-sześćdziesiąt-kropka-dwa. Osobowość psychopatyczna, dyssocjalna – antyspołeczne zaburzenie osobowości. Wysoki. Anorektyczny. Jakby nigdy nie flirtował z pracą fizyczną. Podobno kiedyś chciał nagrywać filmy skat i takie inne, pojebane z torturami. Nie miał hollywoodzkiego zaplecza ani dojścia do rekwizytorni. Wielu by zrezygnowało. On uznał, że obejdzie się bez tego – if you know what i mean. Spotkałem go, gdy robił postępy w mówieniu do siebie. Od początku był dla mnie bardziej kształtem niż człowiekiem. Wspólnym krzykiem wydobywającym się z gardła szarżującej hordy barbarzyńców. Niespokojnym odmierzaniem bomby o charakterystyce domu pełnego poukrywanych zegarów, w których szaleniec poustawiał alarmy. Zatem jeśli wyznam, że był również niezwykle żywiołowy i szybko popadał w zdenerwowanie, niech to stanowi kontekst dla dalszej charakterystyki delikwenta. A zaczęło się od tego, że poprosiłem go o coś dyskretnego.
– Spójrz na to. Do jutra wieczorem ich łby mają leżeć na tym stole.
Przyjrzał się rzuconemu zdjęciu.
– Kawałek dziecka też przynieść?
– To nie są dzieci, Ef.
– Spokojnie, mi to nie robi.
– Ale mi robi. Nie dzieci.
– Dwie monety? – spytał.
– Dwie – odpowiedziałem.
Przybiliśmy układ skinieniami. F60.2 nie wierzy w podawanie dłoni.
*
Wieczór. Obrzeża miasta. Deszcz ustał. Poznikali ludzie. Kamienica przypomina martwego poetę, który się targnął na linę z miłości. Emily przebąkuje, że jeśli tylko chcę, możemy wejść tam wszyscy, ale dobrze widzę, że się boi.
– Muszę iść sam – odpowiadam. – Los mi wręczył zapałkę bez łebka.
– Po co ta hamletowska semantyka, Frank?
Gromię ją wzrokiem, który próbuje skontrować uśmiechem.
– Pokażę pierdolonej motyce, że słońce wcale nie jest takie straszne.
– Nie jest?
– Nie – oznajmiam, chwytając mosiężną klamkę w kształcie łapy lwa. – To tylko kolejny Teletubiś.
– Teletubiś-Legion. Demon, który wśród swoich słynie z zajebistości.
Drzwi przy otwarciu skrzypią, ale czy mogło być inaczej?
– Już niczym nie zasłynie.
– Wedle szacunków ma dokładnie sześć tysięcy lat.
– Starszy nie będzie.
F60.2 na odchodne jak zwykle kiwa głową. Emily uracza mnie melodramatycznym uściskiem rodem z patetycznej “Casablanki”. Niczego nie odczuwam. Czasem nawet obejmując ogień, może być ci zimno. Za to z wnętrza wiekowego budynku słyszę szept:
Jesteśmy kwintesencją grzechów tego świata. Stanąć naprzeciw nas, to jak próbować wypierdolić diabła.
– To mi odpowiada – rzucam, wkraczając w ciemność. Kompletnie bez planu. Liczę jedynie na sprawiedliwość losu i łut szczęścia, w duszy skrycie wiedząc, że wyjątki nigdy nie będą w stanie obalić reguły. Z drugiej strony czuję się jak ten holenderski dzieciak, zatykający palcem dziurę w grobli. Kiedy wszystko przelatuje przez palce.
*
Dwadzieścia minut później ciało błaga mnie, żebym usnął, zemdlał albo zmarł. Nie bolą tylko te części, w których straciłem czucie. Za to Baba Jaga już nie patrzy. Głowa połączona z ciałem jedynie resztkami skóry oraz kipiącą wściekłością.
Radzę ci popełnić samobójstwo, kundlu, bo kiedy wyjdę, będzie cię to dużo kosztowało.
– Aha. Mam to na uwadze.
Tysiące moich dzieci pojawi się tu dokładnie za trzy minuty.
Siadam i wyciągam papierosa.
– Wsiadasz do pociągu dokładnie za dwie.
SYK.
Nie dotrzesz w minutę do wyjściowych drzwi.
– Nawet nie zamierzam wstawać z ziemi.
SYK. POGARDA.
Co zrobisz, kiedy czas się skończy?
– Pytasz, co zrobię, kiedy cię odeślę?
SYK. POGARDA. STRACH.
Taaak.
– Poustawiam krzesła na stołach, odstawię wiadro z mopem i wyłączę światła.
SYK. POGARDA. STRACH. PROPOZYCJA.
Spójrz na to. Mogę ci zaoferować całą ziemską rozkosz.
Patrzę. Metamorfoza ciągle postępuje, ale już teraz jest na co.
SYK. POGARDA. STRACH. PROPOZYCJA. BŁAGANIE.
Więc?
Papierosowy mach pasuje w tej chwili do sytuacji jak zardzewiałe ostrze do nadgarstka zdradzonej nastolatki.
SYK. POGARDA. STRACH. PROPOZYCJA. BŁAGANIE. WRZASK.
Wiiięęc?
– Nie tknąłbym cię nawet pożyczonym kutasem, Pożeraczu.
SYK. STRACH. ZROZUMIENIE.
Ty to naprawdę zrobisz.
Gaszę peta ledwie dwa cale za najbliższym ramieniem pentagramu. Ręka złamana, wysadzony bark, potrzaskane przynajmniej trzy żebra i brak buta. Takimi barwami mieni się zwycięstwo.
Czy… – Głos Pożeracza ulega chwilowemu załamaniu. – Czy nie żyłem w tym świecie nazbyt krótko?
To nie mnie pyta, tylko tych, co po niego przyszli, ale to ja odpowiadam.
– Nie, ścierwo. Przeżyłeś tyle, ile żyje każdy. Całe swoje życie.
NA KOŃCU JUŻ TYLKO WRZASK.
– No to pożegnajmy się z wariatką.
Pewnie bym nie wstał, ale szlugi wyszły.
*
Niepołamaną ręką ledwie unoszę słuchawkę aparatu. Czekam, trzymając monetę w połamanych palcach drugiej. Jedna szóstka, druga szóstka, trzecia.
Połącz.
*
Znajdują mnie opartego o śmietnik dwie przecznice dalej, gdy oddaję mocz i nie mam tu na myśli analizy.
– No i na co czekasz? – pyta Emily.
– Jak zwykle na koniec świata – odpowiadam.
Spoglądają po sobie, przekrzykując się ekspresją w gestach. Wyglądają jak dwoje lekarzy, z których żaden nie chce powiedzieć pacjentowi, że umiera.
– Możecie wspólnie.
– To nie on.
Poszło zbyt łatwo, więc gdzieś wewnątrz trochę się czegoś takiego spodziewałem. Zemsta jest jak cukier. Pamiętacie?
– Nie on – powtarzam, wypluwając krwawe skrzepy. Muszę tu leżeć długo, bo już nawet nie przeszkadzam szczurom. Próbuję dźwignąć się z ziemi i… bez nowego serca nie da rady.
– Niewinny nie był – dodaje F60.2. – Zebrał swoje plony.
– Ale… – Organizm bezwiednie uwalnia falę torsji. Zero żarcia w zwrocie. Trochę śliny i od groma krwi.
– Ale?
– Ale to nie on – kończę, wycierając twarz. – Podnieście mnie.
Oczywiście pomaga Emily, bo F60.2 brzydzi się dotyku.