
Cześć. Chciałbym podzielić się z wami tekstem, który ma już ładnych parę lat, jednak jeszcze nigdy nie ujrzał światła dziennego. I jednocześnie prosić o cenną krytykę, a także ewentualne refleksje. Miłego czytania i Wesołych Świąt :)
Cześć. Chciałbym podzielić się z wami tekstem, który ma już ładnych parę lat, jednak jeszcze nigdy nie ujrzał światła dziennego. I jednocześnie prosić o cenną krytykę, a także ewentualne refleksje. Miłego czytania i Wesołych Świąt :)
Zastanawiałeś się kiedyś, jakby to było gdybyś mógł w jednej chwili przejąć kontrolę nad losem drugiej osoby? Każdego dnia mijasz na ulicy setki, tysiące innych, podobnych tobie przedstawicieli tego godnego pożałowania gatunku. Mijasz ich w drodze do pracy, szkoły, kupując bułki w piekarni, czy też zataczając się po chodniku w sobotę wieczorem. Widzisz ich spoglądając przez szybę by sprawdzić jaka jest pogoda i czy warto włożyć kurtkę. Każdego dnia czujesz ich obecność wszystkimi zmysłami, nie dopuszczając do siebie myśli, że to wydawałoby się stabilne uczucie bezpieczeństwa i anonimowości jest tak naprawdę zaledwie złudzeniem, które może prysnąć jak bańka mydlana wyrzucona w niebo przez dziecko. I nie chodzi tu o anonimowość w tłumie, a o zwykłe, nieprzerwane uczucie że nie jesteś sam. Dlatego tak wiele osób wysoce ceni sobie chwile spędzone na siedzeniu we własnym kiblu, gdzie prócz niewątpliwie przyjemnego uczucia zrzucanego ciężaru mogą doświadczyć uczucia, że tylko tu mogą być tak naprawdę sami. Nieobserwowani przez nikogo, nie słuchani, nie oceniani. Ich myśli nie są molestowane przez to nieprzerwane odczucie, że tam gdzieś wokół nas, po drugiej stronie ulicy, na internetowym czacie jest ktoś, kto właśnie nas sobie wyobraża, nas analizuje i jest świadom naszej obecności. Wszyscy podświadomie to czujemy, lecz odkąd ludzie nauczyli się żyć na masową skalę w tłoku gęstych miast, nauczyliśmy się to ignorować. Jednak każdy z nas miewa takie chwile, gdy nagle to zadeptane uczucie wychyli swój łeb, węsząc z ciekawością i zanim ponownie zmusimy je do posłusznego wycofania się zdąży nawiedzić nas refleksja, że w gruncie rzeczy nie jesteśmy wyjątkowi. Że na każdym kroku popełniamy błędy. Że wokół nas znajdują się ludzie, którzy wychodząc z niemalże identycznej sytuacji podjęli w pewnym momencie inną decyzję niż my. Czy jest im lepiej, czy dostali od życia coś więcej? Tego się nie dowiemy. Jednak zastanawiamy się, czy gdybyśmy to my podjęli taką a nie inną decyzję w pewnym momencie swojego życia, bylibyśmy na miejscu tej czy inne osoby. Gdybyśmy to my, a nie nasz przyjaciel z którym byliśmy nierozłączni poszli na prawo a nie politologię, mielibyśmy teraz szczęśliwe i ułożone życie, zamiast rozwodu, biedy i widzeń z synem raz na dwa tygodnie. Gdyby to nam, a nie tej suce z trzeciego piętra trafił się złoty los na loterii, dzięki któremu wyprowadziła się do Stanów. Gdyby… to bez znaczenia. Krwistoczerwonym napisem, świecącym jak neon pojawia się nam w głowie wielki napis: Za późno. Każdy z nas w takich chwilach chciałby choć przez moment, choć przez jedną krótką chwile zobaczyć siebie, w roli tamtej osoby. Poczuć, jak wyglądałoby życie gdybyśmy spieprzyli w nim choć jedną rzecz mniej. Każdy chciałby się dowiedzieć, dlaczego właśnie te osoby, dlaczego one a nie ja?
Możecie to zobaczyć?
Ja też tego nie potrafię. Ale mogę sprawić, że umrą.
Mam 35 lat i pracuję jako kelner przeciętnej restauracji w niewielkim mieście. Nie ma znaczenia w którym, tacy jak ja zwykle i tak nie zagrzewają miejsca zbyt długo. Od czasu trzydziestych urodzin przeprowadziłem się sześć razy. Sześć razy zaczynałem wszystko od nowa z tą samą durną nadzieją, że tym razem wszystko będzie inaczej. Nie było. Że stanę się lepszym człowiekiem i naprawię swoje życie. Nie naprawiłem.
Praca kelnera w moim wieku zwykle jest traktowana z uprzejmą pogardą. "Nieudacznik", "gość, któremu nie chciało się uczyć", czy też "mentalny dzieciak" to tylko kilka z określeń z jakimi spotykam się w pracy. Może kiedyś bym się tym przejął, ale im jestem starszy tym lepiej zauważam, że praca ta niesie ze sobą mnóstwo pozytywów, które czynią ją najlepszą z możliwych. Pomijając fakt, że jestem alkoholikiem, a darmowy i drogi alkohol jest tu dostępny jak nigdzie indziej, spędzając w pracy większość czasu w ciągu dnia mogę praktycznie nie wydawać pieniędzy na żywienie. Jem w pracy, piję i imprezuję w pracy, czasem nawet śpię w pracy. Zdarzało się, że przez dobre kilka miesięcy po przyjeździe do nowego miasta nie wynajmowałem nawet zwykłego pokoju. Po prostu nie opłacało mi się to. Czy jestem lekkoduchem? Może, tak przynajmniej twierdziła moja matka, zanim całkiem zerwałem kontakt. Stało się to wkrótce po śmierci moich braci, ale o tym opowiem nieco później.
– Senior, weź się za bemary – usłyszałem głos za plecami.
Odczekałem stosowną chwilę, po czym zgasiłem wyświetlacz w telefonie i schowałem go do kieszeni. Czas wziąć się do roboty.
Nie spieszyłem się specjalnie, miałem już doświadczenie. Od siedmiu miesięcy pracowałem w firmie cateringowej w centrum miasta. Nie było najgorzej, choć na cateringu znacznie trudniej było o alkohol, choć rekompensowało to całkiem dobre jedzenie, które chętnie pakowałem do pudełek na końcu zmiany. Na cateringach rzadko się zdarza by goście zjedli wszystko co mamy naszykowane, choć rzecz jasna i tak nie wystawiamy na stoły wszystkiego co przyjedzie z kuchni. Jakaś premia się w końcu należy.
Dziś na zmianie byłem z Adamem i Jankiem. Obaj byli studentami, dobre dziesięć lat młodszymi ode mnie i obaj pracowali w tej firmie znacznie dłużnej niż ja. Adam jako koordynator musiał dbać o to byśmy się zanadto nie opieprzali, ale prawdę mówiąc nie przykładał się specjalnie do tej pracy. Być może nie chciał zbyt często zwracać mi uwagi z racji wieku, ale mi to odpowiadało. Poza tym znałem się na swojej robocie, a on doskonale to wiedział.
– Senior, weźmiesz stoliki od ściany – powiedział mi, gdy bemary były nagrzane, a wokół roznosił się zapach palonego detergentu. Nie znosiłem tego zapachu, goście pewnie też, ale w tej sytuacji nie mieliśmy wyjścia – catering był urządzany w zabytkowej sali wykładowej na jednej z największych uczelni w kraju, a wszystkie gniazdka były albo spalone albo niedostępne, więc tak zwane "paliwka" były jedyną opcją podgrzewania bemarów.
Kiwnąłem głową. Nie lubiłem odzywać się niepotrzebnie na robocie.
– A, Senior, i jeszcze jedno. O szóstej ruszamy z tortem, więc wszystko musimy sprzątnąć tak do za piętnaście.
Ponownie kiwnąłem głową i zająłem się rozkładaniem "poketów", czyli składaniem serwetek w taki sposób, by można było w nich ułożyć sztućce. Kolejne zapożyczone słowo, jakbyśmy nie mogli wymyślić własnej nazwy, tylko spolszczać angielskie.
Seniorem zaczęli mnie nazywać na samym początku mojej pracy w tej firmie. Początkowo ktoś powiedział tak żartobliwie, z akcentem nawiązując do hiszpańskiego słowa "pan", ale potem przyjęło się w polskim znaczeniu tego słowa. Nie przeszkadzało mi to. I tak długo tu nie wysiedzę, a spoufalenie się z nimi otwierało mi wiele możliwości imprezowania i dawało większą swobodę w pracy.
Sala była ogromna. Była długa na co najmniej pięćdziesiąt metrów i szeroka na trzydzieści. W związku z muzealną funkcją tego miejsca ruch był mocno ograniczony przez krzesełka i ekspozycje, dlatego musieliśmy rozstawić się po jednej stronie, ustawiając stoliki w trzech wąskich rzędach. Lada moment miała się tu zacząć jakaś konferencja i uznaliśmy, że będzie to najlepsza lokalizacja. Ciepłe jedzenie, które przyjechało z kuchni zaledwie godzinę temu leżało już w otwartych bemarach, kawa grzała się w warniku, talerze i filiżanki były należycie ułożone w stosy, a serwetki poskładane z wręcz pedantyczną precyzją. Zostało jeszcze piętnaście minut, a nie pojawił się nikt z gości. Korzystając z tego wróciłem za parawan, gdzie mieliśmy prowizoryczne zaplecze, usiadłem na pustej skrzynce po ciastach i wyciągnąłem z kiszenie telefon, ponownie otwierając aplikację z notatnikiem.
Dlaczego to piszę? Zadaję sobie to pytanie za każdym razem gdy moje palce dotykają klawiatury telefonu. Nie wiem, być może to co mnie spotyka jest tak nienaturalne, że po ośmiu latach nieustannych przeprowadzek i uciekania od tego wszystkiego co dzieje się wokół mojej osoby chciałbym w końcu wyrzucić to z siebie, ułożyć do kupy i pozbierać myśli. Nie wykluczam, że wyślę to mojej matce zaraz przed tym jak skoczę z katedry, ale równie prawdopodobne jest, że nikt nigdy nie odczyta moich zapisków. Może tak byłoby lepiej. I tak nikt mi nie uwierzy.
Jednak to co przeżyłem i cały czas przeżywam jest faktem, a nawet jeśli niektóre spiskowe teorie mówiące o tym, że żyjemy w symulacji komputerowej są prawdziwe, jest to naprawdę chora symulacja a jej programista musiał mieć mieć wyjątkowo czarne poczucie humoru, umieszczając w niej easter egg'a w postaci mojej osoby.
Miałem opisać to później, jak już wrócę do domu i uraczywszy się szklaneczką bimbru własnej roboty zasiądę przed pustym ekranem telewizora, jednak nie wiedząc czemu nagle moje wspomnienia związane z rodziną wybiły się na pierwszy plan mojego umysłu. Moje życie można opisać naprawdę krótko. Nic nie osiągnąłem, z niczego nie jestem specjalnie dumny, nic specjalnie złego się w nim nie przydarzyło. Jestem zwykłym przeciętniakiem, choć nie ukrywam, że bardzo leniwym. Jestem całkowitym przeciwieństwem moich młodszych braci bliźniaków, Karola i Kuby, którzy nieustannie ze sobą rywalizowali od kołyski, aż po studia. Pewnie kontynuowaliby tę rywalizację również na szczeblu zawodowym, gdybym któregoś dnia ich nie zabił.
To znaczy muszę sprostować. Nie zabiłem ich w żaden fizyczny sposób. Nie pojechałem do domu, nie wrzasnąłem "kochani bracia, chodźcie się przywitać", by następnie strzelić do nich z gnata lub wbić nóż w plecy. Nawet nie byłem wtedy w domu. Jednak z pełną świadomością, nieważne jak bardzo nierealnie by to brzmiało oświadczam, że zabiłem swoich braci. Moja matka do dziś nie ma pojęcia jak to się stało, że dwóch jej synów, którzy ledwie przekroczyli dwudziestkę zmarło tym samym czasie na kanapie przed telewizorem, grając na konsoli. Znaleziono ich nad ranem, a sekcja wykazała zatrzymanie akcji serca i śmierć w sposób naturalny. Temat utrzymywał się w mediach przez dobry tydzień, zanim całkiem o nich zapomniano.
Nie byłem na pogrzebie. Niemal natychmiast wyjechałem, nie żegnając się z nikim. Byłem spanikowany i naprawdę przerażony. Była to kumulacja tego, co fascynowało mnie odkąd skończyłem szkołę i podjąłem swoją pierwszą pracę jako stażysta w urzędzie miasta. Wtedy po raz pierwszy poczułem to uczucie, gdy siedząc za biurkiem i sortując dokumenty zobaczyłem…
– Goście przyszli Senior.
Adam wynurzył się zza parawanu i zaraz zniknął. Westchnąłem. Przebrać się zdążyłem już wcześniej, więc tylko ponownie schowałem telefon, sprawdziłem czy kelnerka dobrze mi leży na przedramieniu i czy czarna mucha i fartuch trzymają się mocno, po czym wyszedłem na powitanie. Stanęliśmy we trzech przy stołach, witając swoją postawą gości, którzy przychodzili tłumnie. Impreza była przewidziana na osiemdziesiąt osób, choć z tego co teraz widziałem zakładałem, że przyjdzie nieco ponad połowa. Bardzo dobrze. Od dawna chciałem spróbować quiche warzywnego, który był specjalnością naszego kucharza. Nie znałem gościa, ale słyszałem, że wyrabia ponad czterysta godzin miesięcznie, wydaje połowę swojej wypłaty na koks i robi najlepsze quiche na świecie.
– Patrz na nią – Janek szturchnął mnie łokciem. – Zakład, że pójdzie ze mną do kabiny?
Tak jak ja w swojej pracy widziałem jedynie życie za pół darmo i luz, tak Janek pracował tu chyba tylko dlatego by wyrwać jak najwięcej panienek. Podobnie jak Adam studiował dziennie, ale nie trzeba być bardzo spostrzegawczy by zauważyć, kto traktuje swoją robotę poważnie a kto nie. Dziewczyna, którą mi wskazywał była blondynką kilka lat starszą od niego, ale nie tak starą jak ja. Zakładałem, że jest to jakiś zjazd absolwentów czy coś w tym stylu, gdyż prócz niej byli tu praktycznie sami emeryci.
Miałem cholerną ochotę zdrowo się nawalić.
– Jak ci się nie uda podpieprzysz dla mnie ten koniak z magazynu – powiedziałem.
– Zgoda.
Zakłady z Jankiem były najlepszymi zakładami jakie można sobie wyobrazić. Nie odmawiał praktycznie żadnej stawki i w dodatku nic nie chciał za wygraną. Wystarczała mu sama satysfakcja z zaliczenia kolejnej dziewczyny. Dla mnie był to złoty układ.
Goście stanęli w półokręgu po drugiej stronie sali i starszy facet w grubych okularach wygłosił jakąś mowę. Adam dał nam znak, więc poszliśmy na zaplecze, gdzie czekały już przygotowane tace, na których ustawiliśmy kieliszki z szampanem. Kilka minut później roznieśliśmy je gościom. Janek umyślnie wepchnął się przed Adama, by obsłużyć upatrzoną dziewczynę. Starałem się z nikim nie nawiązywać kontaktu wzrokowego.
– Nie za stary jesteś na tę robotę? – zapytał mnie jeden z emerytów, który właśnie wziął ode mnie ostatni kieliszek szampana.
Nie odpowiedziałem, choć pozwoliłem sobie na moim zdaniem dobitne spojrzenie, każące mu się definitywnie odpieprzyć.
– W tym wieku mógłbyś znaleźć sobie inną pracę – dodał, nie doczekawszy się reakcji.
– Mógłbyś znaleźć sobie inny kieliszek – powiedziałem, mocno pociągając nosem. – Ale nie namawiam.
Zawinąłem się stamtąd, nie chcąc by ten głupi incydent wpłynął jakoś na moje myśli. Obiecałem sobie być za wszelką cenę obojętny i nikomu nie poświęcać większej uwagi, na nikim nie skupiać myśli…
Chyba że na tamtej lasce, którą właśnie próbował wyrwać Janek. Gdy zdjęła płaszcz spod spodu wynurzyło się naprawdę imponujące ciało i to w taki sposób, że natychmiast pożałowałem, że to nie ja jej w tej chwili dolewam szampana…
– … też pracowałem jako kelner. Myślałem, że jestem przegrany, bez studiów ale koniec końców udało mi się odłożyć trochę kasy i zainwestować w ten biznes. Tak, to kwestia wyjścia ze strefy komfortu. Byłem nikim i byłem sam, przecież wiesz…
Nie chciałem się odwrócić w tamtą stronę, jednak to zrobiłem, a to był błąd. Tamten facet właśnie rozmawiał z jakimś elegancko ubranym znajomym. W dodatku zdecydował się jednak napić szampana. Aż pożałowałem, że nic tam od siebie nie dodałem.
Wróciłem na zaplecze, które rzecz jasna było puste. Po rozniesieniu alkoholu mieliśmy czas do momentu aż nie będzie trzeba zabrać pierwszych talerzy ze stolików lub uzupełnić karafek, czyli całkiem sporo. Adam musiał zostać na sali, jako twarz firmy kateringowej, zawsze pod ręką, zaś Janek na pewno prędko nie odpuści tej dziewczynie. Miałem spokój.
Nalałem sobie coli i ponownie usiadłem na skrzynce, wyciągając telefon.
Praca kelnera miała jeszcze jedną, bardzo istotną zaletę: nie muszę z nikim nawiązywać kontaktu. Oczywiście, zwykle nie jestem sam na zmianie, ale te kilka osób, z którymi pracuje jest dla mnie na tyle bez znaczenia, że nie czuję się niepewnie, spędzając z nimi na robocie kilka lub kilkanaście godzin. Podobnie z ludźmi, dla których organizujemy cateringi. Jeśli ktoś zaczyna ze mną zadzierać, napluję mu do zupy, nawrzucam innych płynów ustrojowych do kawy i nie zawracam sobie nim więcej głowy. Satysfakcja, którą czuję patrząc jak piją różne syfy jest znacznie lepsza niż danie mu w pysk. A do tego całkiem dobrze mi za to płacą; zdarzyło się raz, że facet, którego kurczakiem wytarłem sobie odbyt dał mi całkiem solidny napiwek. Czy czułem z tego powodu wyrzuty sumienia? Nie.
W każdym razie nauczyłem się, że tylko tu mogę jakoś prosperować. Kilka lat ciągłych przeprowadzek nauczyło mnie, że nie powinienem dopuścić do tego, by zaczęły sypać się trupy…
– Kurwa jego mać, ty idioto! – usłyszałem donośny wrzask.
Wyjrzałem zza zasłony. Janek stał wyszczerzony od ucha do ucha, trzymając w rękach tacę, na której leżały przewrócone kieliszki. Szampan ściekał mu po spodniach. Obiekt naszego zakładu stał naprzeciw, intensywnie wycierając swoją białą torebkę, która najwidoczniej mocno ucierpiała, znacznie jednak mniej niż bluzka, na czym wyraźnie zależało Jankowi.
Zrobiło się lekkie zamieszanie, kilka osób podeszło. Natychmiast zjawił się Adam, który wychwycił moje pytające spojrzenie i pokręcił głową. Zrozumiałem, że mam zostawić to jemu. W sumie, lubiłem z nim pracować.
Początki były bardzo słabe. Choć to słowo bardzo tu nie pasuje, nie wiem, jak mogę to inaczej określić. Bo czy można określić śmierć dwudziestu siedmiu osób w ciągu trzech dni jako "słabą"? Początkowo spanikowałem. Nigdy nie zapomnę, jak będąc jeszcze stażystą musiałem wyjść przed budynek, żeby odprowadzić jakiegoś ważniaka, zdaje się że lobbystę. Skurwiel traktował mnie jak śmiecia. A doskonale wiedziałem, ze po prostu mu się poszczęściło. Skończył tę samą szkołę co ja, pochodził z tego samego osiedla co ja, jego rodzice nie byli nikim wyjątkowym. Ale pewnego dnia jego matka puściła się bokiem i odeszła do innego, znacznie bogatszego faceta. Jego ojciec podciął sobie żyły a matka, żeby jakoś zrekompensować sykowi całą sytuację poprosiła kochasia by załatwił prace bezrobotnemu synkowi, który wolał siedzieć z kolegami na ławce pijąc jabole niż szukać jakiejkolwiek pracy. Patrzyłem wtedy na jego plecy i pogardliwy uśmieszek. Obaj zdawaliśmy sobie sprawę, że on zarabia w tydzień więcej niż ja przez rok i ta różnica była przez niego wyraźnie podkreślana zachowaniem. Najbardziej irytowało mnie to, że ten kochaś w liceum był bliskim przyjacielem mojej mamy. Gdyby życie potoczyło się inaczej ja mógłbym być na jego miejscu. Czy poświęciłbym rodziców za taką robotę? Raczej nie. Ale jakbym się już w tej sytuacji znalazł, nie miałbym innego wyboru. Takie rozmyślania kłębiły się wtedy w mojej głowie i nie wiedząc czemu zacząłem być wściekły na swoją matkę.
Tak. Skinąwszy mu usłużnie na do widzenia nie myślałem o nim a o mojej własnej matce i tym, że gdyby podjęła inne decyzje ja mógłbym być teraz w zupełnie innym miejscu. Obserwowałem oddalające się plecy początkowo z zainteresowaniem, następnie z ciekawością, by chwilę później poczuć wzbierający gniew. Moją głowę przeszyła myśl, co by się stało gdyby nagle upadł nieprzytomny na chodnik. Zleciałby się tłum? Ktoś by wezwał pogotowie? Wszak nasz urząd mieścił się niemal w samym centrum i na chodnikach wokół kręciło się całkiem sporo ludzi. Stałem i czekałem, sam nie wiem na co. Być może chciałem ochłonąć. Ale nie wiedzieć czemu byłem również prawdziwie, autentycznie zafascynowany sytuacją. Zupełnie jakbym nagle zaczął doświadczać podwójnej ilości różnych bodźców, których nie potrafię nawet nazwać, a plecy oddalającego się człowieka były równie fascynujące jak finał mistrzostw świata.
Stałem. Chłodny wiatr sprawił, że moje odkryte przedramiona drżały, choć była połowa sierpnia. Czas jakby zatrzymał się w miejscu, samotny liść kasztanowca, przelatujący mi przed twarzą zwolnił tempo do niewiarygodnego poziomu. Mógłbym bez problemu policzyć liczbę jego rdzeni.
Rozległ się głośny klakson. W tym momencie gwałtownie wszystko odzyskało swój bieg. Moje oczy były świadkiem tego jak samochód ciężarowy z dużą prędkością wjeżdża na pasy, uderzając tamtego gościa. Na moich oczach przeleciał w powietrzu dobre siedem metrów, a zanim uderzył o chodnik z ciała coś wypadło i wylało się sporo krwi. Widziałem to jakby w zwolnionym tempie, każdy moment tego majestatycznego lotu trwale zapisał się w mojej pamięci. Wylatujące jelita – bo w końcu podszedłem by wszystko obejrzeć, przecież ktoś musiał być świadkiem jak przyjedzie policja – wyglądały jak konfetti, a rozbryzgująca się na pobliskim żywopłocie krew jak woda święcona z jakiegoś piekielnego kropidła, które trzymał w dłoni ten, kto ma władzę nad życiem i śmiercią.
Tak, to był mój pierwszy raz. Dopiero dużo czasu i kilka śmierci później zrozumiałem, że to wszystko jest moją zasługą. początkowo byłem przerażony. Potem zacząłem eksperymentować. Początkowo na wrednym sąsiedzie – siedziałem na schodach klatki schodowej, czekając aż wyjdzie wyrzucić śmieci, gotów ruszyć za nim. Nic z tego nie wyszło. Cały pierwszy rok to pasmo porażek i to tak dotkliwych, że gdyby ludzie wokół mnie nie umierali pomyślałbym, że to tylko moja wyobraźnia. A umierali, choć nie wiedziałem dlaczego. Próbowałem wyobrazić sobie kogoś znajomego martwego, najpierw na odległość, a po braku rezultatu coraz bliżej, nawet patrząc mu prosto w oczy. Nic z tego nie wyszło. Potem wpadłem na pomysł, że tu może chodzić o emocje. Jednak wywoływanie u siebie smutku, wściekłości, zazdrości, czy nawet nienawiści nie dało żadnego rezultatu. Odtworzenie tamtej sytuacji również nie dało nic prócz tego, że odwrócili się ode mnie wszyscy moi znajomi. Moim zdaniem i tak późno to zrobili. Ciekawe jak by zareagowali, gdyby wiedzieli, ze moje niepohamowane emocje i dziwne zachowanie były coraz bardziej rozpaczliwymi próbami ich uśmiercenia. W międzyczasie raz na jakiś czas ginęły kolejne osoby w moim otoczeniu. Nie widziałem między nimi żadnego związku, nie czułem nic prócz dziwnej pewności, że to moja sprawka. I wtedy nastąpił ten…
– Moment – powiedziałem na głos, widząc wynurzającego się zza parawanu Adama. Nie miał zadowolonej miny, najwidoczniej trochę za dużo czasu minęło od mojego ostatniego pojawienia się na sali.
– Trzeba uzupełnić karafki – polecił. – I obciągnąć tak z trzy kondomy.
Nie odpowiedziałem, ale fakt że schowałem telefon musiał uznać za wystarczające potwierdzenie, bo zniknął, zasuwając kotarę. Chcąc, nie chcąc wziąłem się do roboty.
Nakładając atłasowe obicie na stoliki koktajlowe zastanawiałem się, kto jako pierwszy wymyślił takie nazwy. Fakt, że wąski stolik koktajlowy może budzić jednoznaczne skojarzenia, jednak nigdy nie spodziewałbym się, że przyjmie się na taką skalę. Może chodzi tu o satysfakcję, jaką czuje każdy mody kelner, gdy może przy kimś z zewnątrz opowiedzieć o swojej pracy.
Stolików miało wystarczyć dla ponad połowy zadeklarowanych osób, a fakt że trzeba je dostawić oznaczał, że co najmniej kilka osób musiało się mocno spóźnić. Gdy wszystko miałem gotowe wystawiłem je na zewnątrz, uważając by dobrze je wypoziomować na nierównej klepce. Rozglądałem się także po sali, zaciekawiony tym, co właśnie się tam rozgrywa.
Janka nie mogłem nigdzie zlokalizować, podobnie jak jego celu, Adam natomiast rozmawiał właśnie z facetem, który na mnie naskoczył przy szampanie. Przy większości stolików toczyła się ożywiona dyskusja, wspomagana przekąskami i kawą. Zanim zabrałem się za dolewanie soków do karafek zorientowałem się, że ci ludzie wyraźnie na coś czekają. Ktoś będzie przemawiał i ten ktoś, stojący przy podium właśnie patrzy w moją stronę, przywołując mnie gestem. Zawsze mnie to niemiłosiernie wkurzało. Traktuje mnie jak psa.
Posłusznie zbliżyłem się, mentalnie merdając ogonkiem. Facet był mocno po sześćdziesiątce i sprawiał wrażenie jakby zaraz miał wygłosić jakiś wykład naukowy. Grube okulary zjeżdżały mu z nosa, jednak on ich nie poprawiał.
– Przynieś mi wody. Tylko żeby była w szklance.
Uniosłem brwi, ale ten natychmiast się odwrócił i zajął recytowaniem z pamięci przemówienia, lekko przymykając oczy. Rozejrzałem się. Karafka z wodą stała pięć metrów dalej, mógł podejść do stolika i sobie jak człowiek nalać, zamiast przywoływać mnie z drugiego końca sali. Poczułem pierwszą irytację tego wieczora. Zrobiłem jak kazał, a następnie bez słowa napełniłem wszystkie karafki. Na wszelki wypadek sprawdziłem jeszcze temperaturę kawy w warniku i wróciłem za parawan.
…moment, gdy wszystko nagle wskoczyło na swoje miejsce jak odpowiednio dopasowane puzzle. Jak to odkryłem? Sam nie wiem. Być może śmierć czterdziestu dwóch osób w końcu mnie odpowiednio uwarunkowała. Być może metoda prób i błędów w końcu natrafiła na właściwe rozwiązanie. Faktem jest, że ten kierowca autobusu, który celowo zamknął mi drzwi przed nosem dostał zawału serca zaledwie pięć sekund po tym jak zachciałem się go pozbyć. Miesiące szukania właściwego rozwiązania doprowadziły mnie do tego momentu, gdy całkowicie przypadkowo, wracając z apteki, do której mama mnie posłała po plastry rozgrzewające, odkryłem kwintesencję mojego życia, największą tajemnicę jaką dane było poznać człowiekowi.
Stałem się panem życia i śmierci.
Zupełnie jakby świat był wielką planszą a mistrz gry pozwalał mi strącić z niej niektóre pionki, zachęcając do zajęcia ich miejsca, jednak mi wciąż brakowało wiedzy i umiejętności, bo ten ruch wykonać… Mogłem być tylko niezadowolonym graczem, który nie potrafiąc samodzielnie sobie poradzić porozrzuca figury i zniszczy planszę, psując całą grę innym.
Tak, początkowo mnie to niemożliwie frustrowało, a nawet przerażało. Z czasem stało się… interesujące.
Odbyłem jeszcze dwie nieudane próby, jednak tym razem byłem pewien, że jestem na właściwej drodze. Powoli odkrywałem ten mechanizm, uczyłem się… nie, nie zabijania. Nie było to w żadnej mierze zabójstwo. Trudno nawet powiedzieć, że ich uśmiercałem. Ja ich po prostu… wyrzucałem. Z planszy, z życia, ze świata. W jednej chwili toczyli swoją rozgrywkę, czasem planując wiele ruchów wprzód, czasem skupiając się na aktualnej kolejce. A ja jednym szybkim ruchem kończyłem ich grę, sprawiałem że nie było już dla nich miejsca na planszy…
Eksperymentowałem zaledwie przez kilka tygodni, gdy doszło do tego incydentu, przez który zdecydowałem się na zawsze opuścić to miejsce, w którym się wychowałem. Nie żebym czuł się winny po ich śmierci. Po prostu było mi smutno, ale wiedziałem że to czego jestem w stanie dokonać dalece wykracza poza kilka żyć, a byłbym egoistą gdybym w tym względzie czynił wyjątki dla rodziny. I tak zostałem sam. Nieustannie w drodze, nieustannie samotny, nieustannie zgłębiający tajniki życia i śmieci. Samotność pomagała, pozbawiała mnie wszelkich granic, które mógłbym mieć żyjąc w miejscu które nie jest mi obce. I tak przez kolejne lata toczyło się moje życie. Z miasta do miasta, z pracy do pracy.
A śmierć szła moim śladem.
Byłem niczym kciuk cezara, miłościwie ratujący życie lub okrutnie kończący żywot gladiatora. Obiektem moich decyzji nie był nigdy nikt konkretny, unikałem konkretów, starałem się działać jak najbardziej przypadkowo. Jednak nigdy dotąd nie udało mi się wytrzymać w nowym miejscu dłużej niż dwie godziny bez werdyktu.
Nazwanie tego werdyktem może się wydawać zarozumiałe, jednak czuję, że jest to słowo najwłaściwsze. Dobrze opisuje moje emocje, w momencie gdy wyrzucam kogoś z planszy. Nie jestem zabójcą, nie jestem brutalnym egzekutorem. Po prostu wydaję werdykt, jak sprawiedliwy sędzia. Nie znam winy? Nie szkodzi. Każdy jakąś ma.
Nie nazwałbym się jednak sędzią. Nie wywyższam się z tego powodu, rozmawiając z innymi w pracy czy na ulicy. W gruncie rzeczy sam nie jestem lepszy niż oni wszyscy, jednak mam to szczęście, że właśnie mi przypadła taka, nie inna rola. Nie chcę też zgrywać nieczułego zwyrodnialca. Za pierwszym razem gdy zobaczyłem jak ciało pada pod ciężarem mojego werdyktu zacząłem panikować. W ciemnym parku kucałem skulony pod drzewem, zaledwie kilkanaście metrów od ciała, przepraszając najpierw płyty chodnikowe, w których utkwiłem wzrok, potem jakiegoś gapia, który spytał co się stało a na końcu przesłuchującego mknie policjanta. Ryczałem jak dziecko. A policjanci? Było im mnie żal, może trochę się brzydzili mojej histerii, ale po zadaniu kilku pytań puścili mnie wolno z zaleceniem, bym zgłosił się do psychologa. Nie muszę chyba wyjaśniać, że nigdy tego nie zrobiłem.
Trochę czasu zajęło mi przyzwyczajenie się do doświadczenia zmysłowego śmierci, jednak gdy ten moment nastał, coś we mnie pękło i górę wzięła nieporównywalna z niczym innym żądza. Zacząłem pić, żeby przestać o tym myśleć, a jak piłem to robiłem się nieobliczalny. Z tego powodu narobiłem sobie kilka razy kłopotów z policją. Nudziło mnie już opowiadanie w kilku różnych miastach tych samych historyjek, w jaki to fantastyczny sposób znalazłem się w jednym pomieszczeniu ze zwłokami, na których nie było absolutnie żadnych śladów. Wszystkie ciała zdawały się być zdrowe, pomijając oczywiście fakt, że były martwe. Martwe ciało i ja na kacu-gigancie, dzwoniący z rana na policję. Na ich miejscu sam bym coś podejrzewał, ale to co się działo przekraczało ich wyobrażenie i koniec końców musieli dać mi spokój.
Po alkoholu byłem zdecydowanie bardziej towarzyski, jednak zdawałem sobie sprawę, że muszę z tym skończyć. W końcu przegnę zbyt wyraźnie, a wtedy cały mój dar zostanie zmarnowany. A tego nie chciałbym najbardziej na świecie.
Patrząc na to z perspektywy czasu, uświadomienie sobie że mam problem z alkoholem było w moim życiu dość przełomowe. Owszem, częściowo chodziło o to, że będąc pijany nie kontrolowałem się w żaden sposób i pojawiało się więcej śmierci niż zaplanowałem. Musiałem coś z tym zrobić, jednak było to znacznie trudniejsze niż myślałem. Dużo wysiłku mnie to kosztowało, jednak nie mogłem dopuścić do tego, by pan życia i śmierci dał się zniewolić zwykłemu nałogowi. To jakby prezydent najpotężniejszego mocarstwa na świecie bał się żony, która go bije. O nie, to nie mogło tak się potoczyć. I udało się. Od dobrych trzech miesięcy nie wziąłem do ust niczego mocniejszego niż sok pomarańczowy.
Trzeźwość nie jest kolorowa. Zabranie jednego bodźca często wywołuje u osoby uzależnionej tendencję do wpadania w drugi, z pozoru mniej szkodliwy. Nazywało się to chyba uzależnienie pozytywne, czy jakoś tak. Nie było lekko, ale wydaje mi się, że mogę z pełną świadomością stwierdzić, że mam to już za sobą.
Odstawiłem telefonie uśmiechnąłem się sam do siebie. Wyszło całkiem dobrze. Poprawnie i szczerze. Ktokolwiek miałby to kiedyś przeczytać, uzyska całkiem dobry obraz tego co mnie spotkało. Zastanowiłem się przez chwilę, czy nie powinienem wkleić to do sms-a i przesłać mamie… tylko po co? Po raz kolejny zastanowiłem się, po co właściwie to piszę. Chyba najłatwiej mi sądzić, że to co mnie spotkało jest tak nieprawdopodobne, że czuję potrzebę podzielenia się z kimś tym faktem. Taki dar o którym nikt nie wie i nigdy nie może się dowiedzieć jest jak skrywany talent, który nieuaktywniony przyczyni ogromną stratę dla całego świata.
Zanim wyszedłem na salę zastanowiłem się raz jeszcze, czy nie powinienem w mojej opowieści uwzględnić także trzech ostatnich miesięcy, jednak tym razem również porzuciłem ten pomysł. Były zbyt intensywne, zbyt niesamowite, by móc je ująć słowami.
Na sali było dość gwarno. Kilkadziesiąt osób stało przy stolikach, pijąc kawę lub herbatę i dyskutując o nieistotnych sprawach, zapewne przemówieniu aroganckiego staruszka, którego nie mogłem zlokalizować, podobnie jak Adama i Janka. Szwendałem się jakiś czas po sali dolewając soków, zbierając puste filiżanki i prawdę mówiąc miałem trochę roboty. Wystarczająco, by poczuć irytację, że mnie z tym zostawili samego.
Zajęło mi to może z dwadzieścia minut i to wystarczyło, bym poczuł palącą irytację. Nie miałem nic przeciw pracy. Chodziło mi raczej o nieustanny, bezsensowny bełkot, którego chyba najbardziej nie znosiłem ze wszystkich aspektów swojej pracy. Każdy o czymś nawijał i bynajmniej nie szeptem. Chodząc od stolika do stolika nasłuchałem się praktycznie na wszystkie tematy, włącznie z intymnymi szczegółami kochanka kilku emerytek. Gdy właśnie zbierałem się, by zrobić ostatni przelot po sali zauważyłem, że Adam przemyka się pod ścianą i znika za parawanem. Machnął w moim kierunku gdy tylko zobaczył, że patrzę.
– O co chodzi? – zapytałem z niepokojem, który był jak najbardziej szczery.
Adam wyglądał jakby nie wiedział co ze sobą zrobić. Obracał w dłoni pustą filiżankę, nie zważając na to, że resztka kawy plami mu spodnie, usiadł by zaraz znów wstać i odwrócić się, jakby chciał jak najszybciej uciec z tego miejsca, a nie miał którędy.
– Mamy problem, senior. Zajebisty problem.
– Co?
– W łazience leży trup.
– Że co?!
– No kurwa mówię przecież! Jakiś gość leży na podłodze w kiblu. Stary w okularach, rozmawiałeś z nim.
Więc to ten facet. Wygląda na to, że miałem pecha.
– Wezwaliście kogoś?
– Tak, Janek z nimi rozmawiał. Wiesz, chyba go podejrzewają.
O ile wcześniej mogłem traktować to jako nieznaczącą ciekawostkę teraz momentalnie spoważniałem.
– Podejrzewają? Janka?
– Nadal go przesłuchują. Był w łazience z tą dziewczyną gdy to się stało. A teraz ona gdzieś znikła, a Janek jest jedynym świadkiem.
– Co tu się kurwa działo przez te kilkadziesiąt minut?
Nadal nie dowierzałem w to co właśnie usłyszałem.
– Kazali mi wyprosić gości – mruknął Adam. – Ale nie wiem jak to zrobić…
– Każ im spieprzać i tyle. Jak nie chcesz to ja się tym zajmę.
– Nie możesz. Raz, że wtedy obaj stracilibyśmy pracę. Dwa, wołają cię.
– Kto? – zamrugałem szybko.
– Policja… chyba. Chociaż cholera wie, w każdym razie ci mundurowi.
– Ale co ja mam z tym niby wspólnego?
Wzruszył ramionami. Wyglądał jakby marzył jedynie o tym, by natychmiast zniknąć.
– Skąd mam wiedzieć. Senior, kurwa, to nie jest pytanie do mnie.
Wyszedłem, zostawiając go samego sobie. Pewnie zaraz się rozbeczy, czy coś. W końcu, nadal był tylko smarkiem, który niewiele w życiu widział.
Goście nie zwracali na mnie uwagi. Wyszedłem z sali i skierowałem się bocznym korytarzem w stronę męskiej łazienki. Po obu stronach ścian porozwieszane były mapy różnych krajów, bez żadnego powiązania ze sobą, jakby ich jedyną rolą było zakrycie grzyba na ścianie. Nie zdążyłem zbliżyć się do właściwych drzwi, gdy jedne z tych, które właśnie mijałem otworzyły się na oścież i ukazał się w nich całkiem łysy mężczyzna w podeszłym wieku, ubrany w dres szarą koszulkę. Nosił okrągłe okulary, zakrywające mu niemal całą twarz. Wyglądał jakby dopiero co ktoś go ściągnął z kanapy i zabrał pilot do telewizora.
– Panie Mytsin, mogę pana prosić?
Nie starałem się ukryć zdziwienia i tylko kiwnąłem głową. Gdy wszedłem do pomieszczenia zamknął drzwi i wskazał mi krzesło, stojące niedaleko.
Znajdowaliśmy się w dwupoziomowej klasie, być może była to przerobiona stara sala wykładowa. Część, w której staliśmy stanowiła dość wąską antresolę, której większość przestrzeni zapełniały zakurzone regały z książkami, rzucony w kąt projektor i kilka ławek z krzesłami. Krzesło, które mi wskazał znajdowało się przy jednej z ławek. Siedząc miałem przed sobą schody na niższy poziom a po swojej lewej drzwi na korytarz. Niższy poziom pogrążony był w mroku, nie było tu żadnego okna, a jedynym źródłem światła była świetlówka, paląca się nad moją głową.
Dziwny facet przysunął sobie krzesło i usiadł naprzeciw mnie.
– Przepraszam, że tak nagle pana wzywamy, ale sprawa jest naprawdę wyjątkowa. Nazywam się Czesław Kręcioł i pracuję w Specjalnej Agencji Śledczej…
– Nigdy o takiej nie słyszałem.
– To naturalne, gdyż nasza praca nie jest jawna, działamy pod sztandarem kontrwywiadu wojskowego.
– Kontrwywiad? Tutaj?
– Tak, wie pan, sprawa jest wyjątkowo trudna. Przesłuchiwaliśmy pana kolegę i to, czego się dowiedzieliśmy stawia nas w bardzo specyficznej sytuacji.
– Ale dlaczego chcecie rozmawiać ze mną? Wiem, że ktoś umarł w toalecie, ale ja praktycznie cały czas byłem na sali, z gośćmi.
Można powiedzieć, że lubiłem Janka, ale wyglądało że ma chłopak naprawdę przejebane.
– Ależ oczywiście, w żadnym wypadku nie kwestionujemy pana alibi. Chcielibyśmy tylko zapytać pana o kilka rzeczy.
Alibi? Więc potraktowali to jako alibi? Nic z tego nie rozumiałem, przecież to Janka podejrzewają.
– Może mi pan powiedzieć, jak długo zna pan Jana Byrskiego i czy widział go pan w ciągu ostatniej godziny.
– Bo ja wiem… znamy się dobrych kilka miesięcy, ale prawie wyłącznie z pracy. Janek kręcił się po sali, podobnie jak ja, nie wydaje mi się, by mógł zrobić coś takiego. Są na to jakieś dowody?
– Ciało, które właśnie jest wynoszone przez moich ludzi nie nosiło żadnych śladów zbrodni. Zgon nastąpił w sposób nagły, prawdopodobnie był to atak serca, choć musimy czekać na raport patologów. Pana kolega nie miał żadnej broni, śladów na ubraniu i ciele i w zasadzie podejrzewamy że znalazł się w niewłaściwym miejscu i czasie.
– W takim razie dlaczego o tym rozmawiamy?
Nic z tego nie rozumiałem. Na jaką cholerę chcieli ze mną rozmawiać o Janku, skoro sam przyznał, że nie mógł tego zrobić. W dodatku ta jego otwartość… Miałem dziwne wrażenie, że tu chodzi o coś więcej.
Coś z tych myśli musiało odbić się na mojej twarzy, bo gość momentalnie zmienił ton.
– Na dole siedzą moi ludzie – powiedział. – Ej, pokażcie się!
Ktoś na dole zapalił światło. Faktycznie, stały tam cztery postacie, każda z nich miała czapkę i maskę na twarzy. Jedna pilnowała wyjścia, trzy stały w rzędzie, wpatrując się we mnie i swojego szefa.
– Czekają na informacje od techników, którzy w tym momencie zabezpieczają co się da na miejscu zbrodni – wyjaśnił. – Mam nadzieję, ze nie przeszkadza panu ich obecność. Obstawiliśmy część budynku, nie możemy dopuścić, by ktoś z gości odkrył co się stało zanim skończymy.
Może nie znałem się na metodologii działania służb w przypadku zabójstwa, ale byłem przekonany, że to nie jest zwyczajna procedura. Zastanawiałem się, gdzie też może być Janek i jak wielkie może mieć kłopoty.
Jeszcze zanim mój rozmówca odezwał się ponownie podjąłem decyzję.
Czas zmywać się z tego miasta. Zacząć gdzieś indziej.
Rozległ się dźwięk przychodzącego sms-a. Ale nie był to mój telefon. Kręcioł odczytał wiadomość na swojej starej, z pewnością co najmniej piętnastoletniej komórce i momentalnie spoważniał.
– Możemy porozmawiać poważnie – powiedział twardo. – Mamy dowód, że był pan tam w chwili śmierci tamtego człowieka.
Poczułem jak osuwa się pode mną krzesło.
– Dowód? Jaki kurwa dowód?
– Znaleźliśmy zapalniczkę z pana odciskami palców w marynarce denata. Czarna żarowa z rozebraną kobietą. I kilka innych śladów, mocno wskazujących na pana udział.
To wszystko zaczynało się robić absurdalne. Z trudem hamowałem się by nie wybuchnąć.
– Jakim cudem macie moje odciski palców? – zapytałem zamiast tego, nie do końca wiedząc czy w ten sposób bardziej sobie nie zaszkodzę.
– Miał pan pobierane odciski trzydzieści siedem razy, z czego trzydzieści pięć w ciągu ostatnich trzech miesięcy.
Właśnie zdałem sobie sprawę z kolejnej rzeczy. Facet znał moje nazwisko. Nie znał go nikt w firmie, nigdy nikomu nie przedstawiłem się z nazwiska. A ich praktycznie natychmiastowe pojawienie się na miejscu mogło oznaczać, że byli w pobliżu.
Spodziewali się?!
Specjalna Agencja Śledcza… Ale przecież nic na mnie nie mieli!
– To absurd. Cały czas byłem na sali.
– Mamy świadka. Widział całe zdarzenie.
Tego już było za wiele. Kto…
Już wszystko wiedziałem. Doskonale pamiętałem, jak w zeszłym tygodniu pożyczyłem Jankowi zapalniczkę, której oczywiście nie oddał. Czułem jak wzbiera się we mnie gniew. Na szczęście miałem to już opanowane.
W przeciwieństwie do innych emocji.
– Dobrze pan się domyśla. Pana kolega zeznał, że widział jak to się stało. Zważywszy na to, że w ostatnim czasie żadna śmierć w tym mieście nie mogła obyć się bez pana towarzystwa nie wygląda to najlepiej.
Nic na mnie nie miał. Był jedynie zwykłym człowiekiem, pospolitym agentem, który nie widział nic prócz tego co ma przed oczami. I doskonale zdawał sobie sprawę, że z żadną śmiercią z ostatnich miesięcy nie jest w stanie mnie powiązać.
O nie. Po prostu próbował mnie sprowokować, choć sam tak naprawdę nic nie wiedział. Po prostu nie było takiej opcji, ani razu nie pozwoliłem by mógł paść choć cień podejrzenia w moją stronę. W końcu za każdym razem mnie wypuszczali.
W tej chwili bardziej od prowokującego agenta obchodziło mnie to, co zrobię z Jankiem gdy tylko mnie wypuszczą. Nie puszczę mu tego płazem. A zaraz potem wyruszę dalej. Zbyt długo zasiedziałem się w tym grajdołku.
Uśmiechnąłem się do swoich myśli i już moje wargi ułożyły się, by powiedzieć lekkoduszną uwagę, lecz gdy wypowiedziałem pierwszą sylabę coś się zaczęło dziać.
Gdzieś na dole ktoś jęknął i złapał się za serce. Ktoś inny zerwał się błyskawicznie i zanim zgasło światło zdążyłem zauważyć, jak upadający na kolana zamaskowany facet, stojący pośrodku zrywa z twarzy maskę, próbując rozpaczliwie złapać więcej powietrza. Ja doskonale wiedziałem, że mu się to nie uda. I zdążyłem rozpoznać jego twarz.
Janek umarł nim jego głowa uderzyła o posadzkę.
Moje oczy spotkały się z oczami Kręcioła i nagle wszystko stało się jasne.
– Zdradził się, nie pozwólcie mu uciec! – ryknął rzucając się na mnie.
W panującym mroku bez trudu wyszarpnąłem mu się i dopadłem drzwi. Otworzyłem je szarpnięciem, lecz w tym momencie usłyszałem kliknięcie zdejmowanej blokady pistoletu.
– Nie wiem czym ty kurwa jesteś – wyszeptał Kręcioła, a w jego głosie bez trudu rozpoznałem prawdziwy strach. – Ale tu się kończy twoja przygoda.
Nie miałem zamiaru ryzykować, że strzeli. Po prostu strąciłem go z planszy, a on osunął się na ziemię bez słowa. Wiedziałem że agenci z dołu, a do tego pewnie liczni inni obecni w budynku lada moment się tu zjawią. Biegiem skierowałem się do wyjścia.
Wszystko nagle zaczęło do mnie docierać. To koniec, w tym mieście jestem spalony. Muszę szybko się stąd wydostać, a potem zniknąć.
Niemal zderzyłem się z idącą prostopadłym korytarzem kobietą. Wyglądała jak jedna z gości i być może nawet nalewałem jej dziś szampana. Ale tu nie było czasu na zastanowienie i wahanie. Zdążyła jedynie westchnąć, zanim osunęła się na podłogę, gdy jej serce zamarło.
Patrząc na jej nieruchome ciało zacząłem odzyskiwać spokój. Nadal miałem pełną kontrolę, a skoro nadal nikt mnie nie zastrzelił wniosek był prosty: nie mieli pojęcia czego można się po mnie spodziewać. Wiedzieli tylko co potrafię, nic ponadto. Prawdę mówiąc po przeżyciu ostatnich kilku miesięcy ja też nie miałem.
Chociaż fakt, że zastawili na mnie zasadzkę, wystawiając Janka i prowokując mnie świadczy, że złapali już jakiś trop. Tym razem będzie trudniej się ukryć.
A może by …
Już nie biegłem ale też nie szedłem spokojnie, schodząc na niższe piętro. Wiedziałem gdzie jest główne wyjście i zmierzałem tam z rękami w kieszeniach, bawiąc się telefonem. Byłem pewien, że obstawili wszystkie wyjścia – jakby nie patrzeć była to ich najlepsza opcja – i nie uda mi się wyjść niepostrzeżenie.
Skoro chcą rzucać wyzwanie samej śmierci, proszę bardzo.
Zerknąłem na telefon. Jakaś dziwna siła podkusiła mnie by to zrobić. Otworzyłem notatnik i właśnie zastanawiałem się, czy nie dodać kilku zdań.
Mogłem się spodziewać, że w końcu znajdę się w takiej sytuacji. Ale w końcu czy alkoholik przewiduje że w końcu uderzy żonę lub rozbije się autem? Z każdym krokiem czuję wzbierającą we mnie adrenalinę i prawdę mówiąc nie ma w tej chwili znaczenia, czy jest ich trzech czy trzydziestu. Mam zamiar wyjść z tego pieprzonego budynku i na zawsze wyjechać z tego cholernego miasta. I tylko śmierć może mnie powstrzymać.
A to ja jestem śmiercią.
Od głównego wyjścia dzielił mnie jeden zakręt, zaledwie kilkadziesiąt kroków i właśnie w tej chwili jedno z okien za moimi plecami zostało gwałtownie rozbite, a do środka wtoczył się niewielki, metalowy przedmiot obijając się z brzdękiem o posadzkę. W tej samej chwili dostałem sms-a. Ze zdumieniem zobaczyłem, że w chwili gdy rozległ się ten hałas przypadkowo wysłałem całą moją opowieść mamie. Jej odpowiedź była o tyle szybka co krótka:
Gdzie jesteś?!
Zatrzymałem się, patrząc z niedowierzaniem na telefon. Wszędzie wokół słyszałem kroki, ale nie na tyle intensywne by sądzić, że goście dowiedzieli się o zajściu. A szkoda, w tłumie łatwiej by było się ukryć.
– Senior!
Odwróciłem się gwałtownie w tej samej chwili, w której poczułem wibracje przychodzącego sms-a. W moją stronę szedł Adam i wyglądał na naprawdę przybitego. W swoim stanie nie zwrócił nawet uwagi na rozbite okno i leżący na podłodze przedmiot.
– Senior, co tu się dzieje? Gdzie Janek i tamci ludzie z policji?
Przez chwilę miałem ochotę go strącić, byłoby to pragmatyczne. Jednak w gruncie rzeczy nie miałem powodu tego robić. Chłopak był po prostu zagubiony.
– Janek jest w jednej z sal przy łazience. Taka dwupiętrowa z antresolą. Drzwi są otwarte.
– Czyli już poszli? A gdzie ty idziesz? Musimy powiedzieć ludziom co się stało. Coraz bardziej pytają o tego dziadka.
– Ty miałeś im to powiedzieć, Adam – powiedziałem siląc się na spokój. – Idź po Janka i zróbcie to.
– A ty co? Chodź z nami.
– Ja stąd wychodzę.
– Senior, zwariowałeś? Teraz? Stracisz robotę, jeśli tylko!
– Adam. Nie wkurwiaj mnie i idź po Janka.
Spojrzałem na niego tak poważnie jak jeszcze nigdy. Po minie Adama zrozumiałem, że do tej pory traktował mnie jak zwykłego pracownika, nie zdając sobie sprawy z tego, ze jestem znacznie starszy i silniejszy niż on. Tracąc autorytet przełożonego był jak dziecko zagubione w lesie.
– Już.
Odwrócił się i niemal odbiegł. Ja ruszyłem dalej, jednak znacznie szybciej. Metalowy obiekt, który wybił okno posiadał obiektyw.
Za kolejnym zakrętem moim oczom ukazały się dwuskrzydłowe drzwi wejściowe. Szedłem w ich stronę, cały czas trzymając w dłoni telefon. Miałem wielką ochotę odczytać wiadomość, jednak teraz musiałem być czujny. Po obu stronach znajdowały się drzwi do klas czy schowków, a za każdymi z nich mógł czaić się ktoś, kto zechce nagle rzucić się na mnie lub wystrzelić przez szparę przy podłodze. Mimo wszystko szedłem, czując się jak rewolwerowiec zmierzający na miejsce pojedynku. Byłem jak władca życia i śmierci, zamierzający wymierzyć sprawiedliwość nieposłusznym.
Ledwie wyciągnąłem rękę by pchnąć drzwi, gdy falowane grube szkło, z którego były zbudowane eksplodowało przed moimi oczami. Huk jaki się rozległ pozbawił mnie słuchu. Tylko dzięki odruchowemu obróceniu głowy odłamki szkła zmasakrowały jedynie mój prawy policzek. Eksplozja bólu poraziła mnie tylko na ułamek sekundy. Potem wszystko jakby zamarło.
Widziałem lecące w powietrzu drobinki szkła. Widziałem rozbryzg mojej krwi, wirujące w powietrzu kropelki szkarłatu razem z jakąś białą substancją – nie wiem czy kością, zębami czy zawartością oka, nie miało to w tej chwili znaczenia. Kątem drugiego oka widziałem strzelca, którego sylwetka ukazała mi się w rozlatującej się szybie. Stał dobre trzydzieści metrów dalej, naprzeciw drzwi. Najwidoczniej czekał aż się pojawię; nie chcieli ryzykować i chcieli mnie zabić za wszelką cenę. Nie mam pojęcia dlaczego spudłował – być może falowane, szare szkło z którego składały się drzwi zakrzywiło obraz, jednak to teraz bez znaczenia.
Widziałem znacznie więcej. Nie trwało to nawet sekundy, ale znacznie, znacznie krócej. Czując ból rozrywanego przez pocisk ciała w głowie pojawiła mi się jedna myśl:
Skurwysyny! Gdybym tam był…
W chwili krótszej niż jedno uderzenie serca, niż jeden impuls nerwowy zarejestrowałem położenie faceta, który mnie trafił a także pięciu innych celujących w moją stronę. Nie miałem pojęcia jak tego dokonałem, ale w chwili gdy pierwszy odłamek szkła uderzył o podłogę wiedziałem, że cała szóstka została jednym potężnym zamachem strącona z planszy.
Nagle świat wrócił do normalnego tempa, wrócił mi słuch, a po prawej stronie twarzy i szyi odczułem eksplozję ogromnego bólu, który jednak nie przytłoczył mnie, lecz dodał wręcz niewiarygodnej siły, wyostrzył zmysły, sprawił że choć w innej sytuacji prawdopodobnie bym zemdlał teraz dostałem iskry do działania. Jeszcze nigdy w życiu, wliczając w to eksperymenty z ostatnich miesięcy nie czułem tak wielkiej siły i świadomości swojego daru. Mogłem zrobić wszystko.
Dlatego śmiałem się. Pchnąłem drzwi i rechotałem jak głupi wybiegając na świeże powietrze.
Wokół na wyłożonym kostką parkingu stało co najmniej kilkadziesiąt samochodów. Gałęzie nielicznych drzew poruszały się z głośnym szumem na wietrze. Wokół wyjścia, w promieniu dobrych trzydziestu metrów stało kilka grupek uzbrojonych facetów, z których zaledwie połowa była w mundurze policyjnym. Każda z tych grupek otaczała martwego strzelca.
Być może byli w zbyt wielkim szoku po tym co właśnie ujrzeli, być może po prostu nie przewidzieli takiego scenariusza. Faktem jest, że minęło dobre kilka sekund nim pierwsi z nich chwycili za broń krótką przypiętą do paska.
Ja nie zamierzałem czekać. Wokół rozbrzmiały syreny.
Machnąłem ręką i strąciłem ich wszystkich z planszy. Nie udało mi się zrobić tego za jednym razem, pozostałych trzech było w zbyt wielkim szoku. Tylko jednemu udało się wystrzelić, chłopakowi w wieku Adama i Janka, na którego twarzy malowało się nieopisane przerażenie, strach tego rodzaju, który towarzyszy człowiekowi tylko wtedy, gdy ma do czynienia z czymś wymykającym się ludzkiemu poznaniu. Chybił i to chyba znacznie. Zanim upadł puściłem się biegiem wzdłuż ściany po prawej stronie, zaraz za pierwszym rzędem samochodów, by być mniej widocznym. Jestem w centrum jednego z największych miast w kraju, wokół jest mnóstwo wysokich i gęsto postawionych budynków. Wystarczy że pokonam parking i ulicę i zaraz będę bezpieczny, znikając pośród alejek.
Przede mną w oddali toczyło się normalne miejskie życie. Dziesiątki ludzi spacerowało chodnikiem, a korowody aut stawały na kolejnych światłach. Od nich dzieliło mnie kilka rzędów samochodów i może ze sto metrów. Zdałem sobie sprawę, że cały czas w wolnej ręce trzymałem telefon, który wibrował raz po raz.
Dzwoniła moja mama.
Głośny krzyk za plecami uświadomił mi, że nie mogę zwlekać. Kilkanaście osób ruszyło moim śladem a nie zaczęli jeszcze strzelać wyłącznie dlatego, że garbiąc się nie jestem wyższy niż większość osobówek, które stały na parkingu.
Mój wzrok padł na chodnik i plamy krwi, będące jak okruszki od chleba prowadzące Jasia i Małgosię do chatki Baby-Jagi. Na tę myśl nie mogłem zareagować inaczej.
Czując jak wypełnia mnie euforia wyprostowałem się gwałtownie i strąciłem wszystkich, których byłem w stanie wyczuć. Nawet mnie zaskoczyła potężna fala śmierci, która przeszła przez moje ręce. Odwróciłem się i pobiegłem dalej. Musiałem się stąd wydostać. Cóż to by była za strata, gdyby ktoś mnie tu zastrzelił. Byłem już blisko, bardzo blisko ulicy, z której nadciągali gapie, poszukując źródła wystrzałów. Bezwartościowe, bezrozumne postacie, nie potrafiące zrozumieć jak wielkie dzieło mają waśnie przed oczami.
I zobaczyli mnie, pędzącego w ich stronę, z rozwaloną do połowy twarzą. Na skraju parkingu zgromadziło się już co najmniej kilkanaście osób i widząc mnie, pewnie cofnęłyby się z zamiarem jak najszybszego oddalenia ze strefy niebezpieczeństwa, gdyby w tym momencie nie otworzyły się drzwi auta, które właśnie miałem minąć.
Z całym impetem padłem na beton, szorując po nim już rozoraną twarzą. Ból, jaki temu towarzyszył jest nie do opisania. Czułem, dosłownie czułem jak kość policzkowa ściera mi się na asfalcie, a język furkocze bezwładnie w dziurze jaka została po lewym policzku.
Jakiś facet, sądząc po ruchach w podeszłym wieku wyskoczył z samochodu, próbując mnie obezwładnić.
– Ludzie, dzwońcie na policję! Tam są ciała! – zawył.
Był jednak zbyt słaby by oprzeć się mojej sile. Szybko zrzuciłem go z siebie. Przez chwilę stałem otumaniony. Dotknąłem wolną dłonią mojego oka, ale wyczułem tylko strzępy, podobnie jak na żuchwie. Spojrzałem na tego dziadka, który w tak drastyczny sposób spróbował mnie zatrzymać z zamiarem natychmiastowego strącenia go, ale zamarłem.
W jego oczach było praktycznie wszystko. Za wyjątkiem strachu.
Setki razy byłem w podobnej sytuacji. Setki razy patrzyłem w oczy ludziom, którzy wiedzieli że za chwilę zejdą z tego świata. I choć byli to różni ludzie, różne sytuacje, jeden element zawsze pozostawał niezmienny.
Strach.
Każdy bał się, każdy rozmyślał na szybko o niedokończonych sprawach i rzeczach których żałuje, a nawet – co najbardziej groteskowe – o sposobach na ocalenie życia.
Ten dziadek tego nie miał. Wiedział, że nikt nie ruszył się nawet by mu pomóc, wiedział że potrafię zabijać, a mimo tego patrzył na mnie spojrzeniem "zrób to skurwysynu!".
Nie zrobiłem tego.
Ból ponownie eksplodował z jeszcze większą siłą, tym razem w lewej dłoni, która zamieniła się w krwawą miazgę na moich oczach. Większa część tego co z niej zostało poleciała na leżącego dziadka, a ja w nagłym odruchu najpierw strąciłem stojącego w oddali strzelca, a zaraz potem część z tych gapiów, którzy się jeszcze nie rozbiegli. Chciałem wszystkich, nie wiedzieć czemu nie udąło mi się to.
To nieważne. Musiałem uciekać.
Rzuciłem się w linii prostej do ulicy, gdzie zaraz mógłbym zniknąć za sąsiednim budynkiem, jednak zamieszanie które się wywołało sprawiło, że teraz wszyscy w promieniu stu metrów stali wpatrując się we mnie, ukryci za drzewami, samochodami i ławkami.
Żeby ulżyć kolejnej fali bólu strąciłem jeszcze kilka osób, które niedostatecznie szybko zeszły mi z drogi i pędziłem przed siebie, niemal potykając się o własne nogi. Oczy zachodziły mi mgłą, chyba straciłem zbyt dużo krwi. Ból był tak cholernie intensywny, że dla ulżenia sobie krzyczałem raz po raz, strącając kogoś, kto nadto się do mnie zbliżył.
W końcu dotarłem do ulicy i dopiero wtedy spojrzałem się przez ramię. Nikt nie mnie gonił, za to drogę znaczyły dziesiątki trupów. Dopiero teraz zaczęły docierać do mnie wrzaski, piski i paniczne wręcz odgłosy, dochodzące niemal ze wszystkich stron. Nawet od strony ulicy, kierowcy widząc co się dzieje zaczęli jeździć nawet po chodnikach, byle tylko oddalić się z tego miejsca. Spowodowało to ogromny wręcz korek, a dziesiątki twarzy wpatrywało się we mnie z przerażeniem zza samochodowych szyb.
Nie mogłem się zatrzymać. Gdzieś tam mógł być strzelec, w każdej chwili bałem się kolejnej fali bólu, gdy tym razem odstrzelą mi drugą rękę czy nogę. A może w końcu ktoś trafi w głowę?
Nie, do tego nie mogę dopuścić. Muszę się wycofać. Muszę zniknąć w alejkach między budynkami. Nie mogę tu umrzeć.
Bo to ja jestem panem śmierci.
Telefon w mojej dłoni wciąż wibrował. Zbierając siły rzuciłem się przez ulicę, omijając zakorkowane auta, przeskakując przez dwie maski, przy okazji strącając trzech facetów, którzy odważyli się spróbować wysiąść z auta. Każdy z nich wypadł bezwładnie na chodnik gdy tylko otworzył drzwi.
Dyszałem. Krew nieustannie ściekała plamiąc asfalt. Już tak blisko, zaledwie dwadzieścia metrów do najbliższej alejki. Znałem to osiedle, jeśli miałbym jeszcze pięć minut zniknąłbym tak, że nikt nie byłby w stanie mnie znaleźć. Z pewnością już całkiem opustoszało, harmider za moim plecami oznaczał, że zostało poruszone całe miasto.
Jeszcze tylko kilka kroków…
Alejka jak się spodziewałem była całkiem pusta. Liczne dróżki między budynkami stanowiły istny labirynt, w którym trzeba było się umieć poruszać. A ja niejednokrotnie zapuszczałem się w te rejony, w celach testowych. To koniec, udało się.
Jestem panem śmierci…
Nie mogłem tak tego zostawić. Nie mogłem uciec, kiedy to ja rozdawałem karty.
Odwróciłem się ku ulicy, opierając się o róg budynku za którym miałem zamiar zniknąć i uniosłem głowę omiatając spojrzeniem okolicę. Patrzyli na mnie, a w każdej twarzy czy to dziecka czy starca, czy to zza nagrywającego telefonu czy zza szyby w aucie, z każdej z nich promieniował strach. Przerażenie tym, co właśnie się dokonało, przełomowym dziełem na skalę całej historii świata, które w końcu zostało ujawnione. A w moich uszach panowala błoga cisza. Ten moment oni wszyscy zapamiętają na zawsze. Przez tę krótką chwilę pozwoliłem im spojrzeć w oblicze samej śmierci, oblicze straszne i nieobliczalne jak błyskawice w górach. Potężne i majestatyczne, którego żadne z nich nie było w stanie pojąć. Mogli tylko stać, bać się… i podziwiać.
Ta chwila została przerwana przez niezwykle głośną syrenę. Najwidoczniej szykowali się do ponownego ataku. To był ten moment, gdy w pełni majestatu mogłem zejść z tej sceny.
Pobiegłem ciasnymi alejkami, wybierając doskonale znana mi trasę przez tunele, ogródki i zaplecza sklepów. Nie spotkałem na swojej drodze absolutnie nikogo. Musiałem się spieszyć, stawałem się coraz słabszy, choć krwawienie wyraźnie ustało. Nogi znów zaczynały mi się plątać, lecz to co czułem sprawiało, że mogłem biec tak niemal bez końca.
Ujawniłem się. Ujawniłem światu oblicze śmierci. Już nic nie będzie takie samo.
Gdyby nie moja zmasakrowana twarz, uśmiechałbym się od ucha do ucha. Radość wypełniała moje serce, a niesamowite poczucie potęgi uświadomiło mi, jak bardzo to tej pory zaniedbywałem testy. Jak daleko mogę się posunąć i jak wiele mogę osiągnąć. To, czego dokonałem dziś było jak kamień milowy w moim życiu. Do tej pory uważałem się za wybrańca, posiadacza mocy niezwykłej i tajemniczej, mocy która jednak posiadała swoje znaczne ograniczenia.
Teraz wiem w jak wielkim byłem błędzie.
Znalazłem się w wąskim przejściu miedzy dwoma wieżowcami, skąd dzieliło mnie zaledwie kilka minut marszu do wynajmowanej przeze mnie kawalerki. Wiedziałem, że to już koniec. I właśnie w tym momencie ponownie zawibrował mój telefon.
Zawahałem się, po czym spojrzałem na wyświetlacz.
Czterdzieści trzy nieodebrane połączenia od mamy.
W tym momencie poczułem kolejną eksplozję bólu, tym razem w lewej łydce, a następnie usłyszałem huk wystrzału. Zawyłem dziko, miernik bólu osiągnął swoje maksimum, coś we mnie pękło.
Skurwysyny, podnieśli rękę na samą śmierć. Podnieśli rękę….
– Mamy go! – krzyknął ktoś w oddali. – Nie zbliżajcie się!
W pierwszej chwili chciałem strącić ich wszystkich, jak przedtem, pokazać z jak potężną mocą odważyli się zadrzeć. Jednak nie wiedząc czemu nie mogłem w żaden sposób ich zlokalizować. Już nie czułem mocy, nie czułem potęgi, nie mogłem nawet wymierzyć sprawiedliwości. Pozostała tylko krew, paraliżujący ból.
I telefon.
Doczołgałem się do wylotu tunelu, zostawiając za sobą smugi krwi. Stąd też słychać było podniesione głosy.
Podniosłem się, opierając o ścianę. Nie mogłem powstrzymać płaczu. Zawartość żołądka zmieszała się na moim ciele z krwią i rzeką łez.
Mamo…
Wolną rękę podniosłem telefon i wybrałem opcję "odpowiedz".
Błagam cię, wróć.
Kolejny sms jaki przyszedł sprawił, że złapałem si za głowę i głośno zapłakałem. Nie potrafiłem tego powstrzymać.
Mamo, przepr…
Nie usłyszałem kolejnego wystrzału.
***
– Pit…
– Wiem.
– Ja…
– Ja też.
– Będziemy musieli…
– Wiem.
Patrzyli we dwóch na tego całkiem młodego zresztą chłopaka, którego mózg ozdobił znaczną część jednej ze ścian. Coraz więcej mundurowych podchodziło nieśmiało, patrząc na rozprute zwłoki. Nikt nic więcej nie powiedział. Żadne słowa nie mogły tego opisać.
Świat już nigdy nie będzie taki sam.
Sala była ogromna. Była długa na co najmniej pięćdziesiąt metrów i szeroka na trzydzieści.
Troszkę masz byłozy. Ponad setka frazy był.
Dodam, że wielkie bloki tekstu nie ułatwiają czytania.
Nie odnalazłam związku między śmiercią braci, a dalszym życiem Seniora.
Nie bardzo też wiem, czemu skończyło się, jak się skończyło.
Jednak czytało się dobrze i mogę przyjąć, że tak to właśnie sobie wymyśliłeś.
"nie mam jak porównać samopoczucia bez bałaganu..." - Ananke
Niezły pomysł na osobliwą moc, która zagnieździła się w Seniorze i tylko szkoda, że brakło choćby szczątkowego wyjaśnienia, co sprawiło, iż rzeczoną moc posiadł. Szkoda też, Hassanie, że nie wiem, dlaczego Senior uśmiercił braci.
Finałowa masakra zaiste imponująca, ale tak po prawdzie to nie wiem, czemu miała służyć, chyba że w ten sposób uznałeś za stosowne pokazać możliwości Seniora.
Wykonanie pozostawia bardzo wiele do życzenia – w lekturze przeszkadzały błędy, usterki, literówki, nie zawsze poprawnie skonstruowane zdania, liczne powtórzenia i szalejąca zaimkoza, że o nie najlepszej interpunkcji nie wspomnę. Mam jednak nadzieję, że Twoje przyszłe opowiadania będą zajmujące i znacznie lepiej napisane. Powodzenia.
Mam wrażenie, że może zainteresować Cię ten wątek: Betuj bliźniego swego jak siebie samego
Zastanawiałeś się kiedyś, jakby to było… → Zastanawiałeś się kiedyś, jak by to było…
…ludzie nauczyli się żyć na masową skalę w tłoku gęstych miast… → Co to jest gęstośćmiast?
Krwistoczerwonym napisem, świecącym jak neon pojawia się nam w głowie wielki napis: → Brzmi to nie najlepiej.
Proponuję: Krwistoczerwonymi literami, świecącymi jak neon, pojawia się nam w głowie wielki napis:
Mam 35 lat i pracuję jako kelner… → Mam trzydzieści pięć lat i pracuję jako kelner…
Liczebniki zapisujemy słownie.
– Senior, weź się za bemary – usłyszałem głos za plecami. → Brak kropki po wypowiedzi. Didaskalia wielką literą. Winno być: – Senior, weź się za bemary. – Usłyszałem głos za plecami.
Tu znajdziesz wskazówki jak zapisywać dialogi.
…ale mi to odpowiadało. → …ale mnie to odpowiadało.
mnie czy mi? tobie czy ci? – Poradnia językowa PWN
…a jej programista musiał mieć mieć wyjątkowo… → Dwa grzybki w barszczyku.
…nagle moje wspomnienia związane z rodziną wybiły się na pierwszy plan mojego umysłu. Moje życie… → Czy wszystkie zaimki są konieczne?
…zmarło tym samym czasie… → Pewnie miało być: …zmarło w tym samym czasie…
…podjąłem swoją pierwszą pracę… → Zbędny zaimek – czy podjąłby cudzą pracę?
Wtedy po raz pierwszy poczułem to uczucie… → Brzmi to nie najlepiej.
Proponuję: Wtedy po raz pierwszy doznałem tego uczucia…
…widziałem jedynie życie za pół darmo i luz… → …widziałem jedynie życie za półdarmo i luz…
…zapytał mnie jeden z emerytów, który właśnie wziął ode mnie ostatni… → Czy oba zaimki są konieczne?
– … też pracowałem jako kelner. → Zbędna spacja po wielokropku.
…ale te kilka osób, z którymi pracuje… → Literówka.
– Kurwa jego mać, ty idioto! – usłyszałem donośny wrzask. → Didaskalia wielką literą. Zbędne dookreślenie – wrzask jest donośny z definicji. Winno być: – Kurwa jego mać, ty idioto! – Usłyszałem wrzask.
…wycierając swoją białą torebkę… → Zbędny zaimek.
…wiedziałem, ze po prostu… → Literówka.
…załatwił prace bezrobotnemu synkowi… → Literówka.
…byłem również prawdziwie, autentycznie zafascynowany… → Prawdziwie i autentycznie to synonimy, znaczą to samo.
…siedziałem na schodach klatki schodowej… → Brzmi to nie najlepiej.
Proponuję: …siedziałem na stopniach klatki schodowej…
…odwrócili się ode mnie wszyscy moi znajomi. Moim zdaniem… → Nadmiar zaimków.
…gdyby wiedzieli, ze moje… → Literówka.
…jaką czuje każdy mody kelner… → Literówka.
…wystawiłem je na zewnątrz, uważając by dobrze je wypoziomować… → Czy oba zaimki są konieczne?
…jednak mi wciąż brakowało wiedzy i umiejętności, bo ten ruch wykonać… → …jednak mnie wciąż brakowało wiedzy i umiejętności, by ten ruch wykonać…
…dalece wykracza poza kilka żyć… → …dalece wykracza poza życie kilku osób… Lub: …dalece wykracza poza kilka żywotów…
Życie nie ma liczby mnogiej. https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/Zycie;20113.html
…że właśnie mi przypadła taka… → …że właśnie mnie przypadła taka…
…na końcu przesłuchującego mknie policjanta. → Literówka.
…to robiłem się nieobliczalny. Z tego powodu narobiłem sobie… → Nie brzmi to najlepiej.
Proponuję: …stawałem się nieobliczalny. Z tego powodu narobiłem sobie…
Odstawiłem telefonie uśmiechnąłem się sam do siebie. → A może: Odłożyłem telefon i uśmiechnąłem się do siebie.
…wkleić to do sms-a i przesłać mamie… → …wkleić to do esemesa/ SMS-a i przesłać mamie…
…jak skrywany talent, który nieuaktywniony przyczyni ogromną stratę dla całego świata. → Można przyczynić się do czegoś, ale nie można przyczynić czegoś.
Proponuję: …jak skrywany talent, który nieuaktywniony będzie ogromną stratą dla całego świata.
…włącznie z intymnymi szczegółami kochanka kilku emerytek. → Podejrzewam, że kilka emerytek nie miało jednego kochanka, więc: …włącznie z intymnymi szczegółami kochanków kilku emerytek.
– Mamy problem, senior. → – Mamy problem, Senior.
Na jaką cholerę chcieli ze mną rozmawiać o Janku, skoro sam przyznał… → Przesłuchujący jest jeden, więc: Na jaką cholerę chciał ze mną rozmawiać o Janku, skoro sam przyznał…
– Mam nadzieję, ze nie przeszkadza… → Literówka.
Rozległ się dźwięk przychodzącego sms-a. → Rozległ się dźwięk przychodzącego esemesa/ SMS-a.
Czułem jak wzbiera się we mnie gniew. → Czułem jak wzbiera we mnie gniew. Lub: Czułem jak zbiera się we mnie gniew.
…ani razu nie pozwoliłem by mógł paść choć cień podejrzenia w moją stronę. → A może: …ani razu nie pozwoliłem by mógł paść na mnie choć cień podejrzenia.
…co zrobię z Jankiem gdy tylko mnie wypuszczą. Nie puszczę mu tego płazem. → Nie brzmi to najlepiej.
Proponuję: …co zrobię z Jankiem gdy tylko mnie zwolnią. Nie puszczę mu tego płazem.
Uśmiechnąłem się do swoich myśli i już moje wargi… → Czy oba zaimki są konieczne?
…by powiedzieć lekkoduszną uwagę, lecz gdy wypowiedziałem pierwszą sylabę… → Nie brzmi to najlepiej. Lekkoduszny może być człowiek, ale nie uwaga.
Proponuję: …by rzec jakąś uwagę, lecz gdy wypowiedziałem pierwszą sylabę…
…bez trudu wyszarpnąłem mu się i dopadłem drzwi. Otworzyłem je szarpnięciem… → Nie brzmi to najlepiej.
Proponuję: …bez trudu wyrwałem mu się i dopadłem drzwi. Otworzyłem je szarpnięciem…
Nadal miałem pełną kontrolę, a skoro nadal nikt mnie nie zastrzelił… → Nie brzmi to najlepiej.
Proponuję: Wciąż miałem pełną kontrolę, a skoro nadal nikt mnie nie zastrzelił…
Chociaż fakt, że zastawili na mnie zasadzkę, wystawiając Janka i prowokując mnie… → Nie brzmi to najlepiej.
Proponuję: Chociaż fakt, że urządzili zasadzkę, wystawiając Janka i prowokując mnie…
A może by … → Zbędna spacja przed wielokropkiem.
…że w końcu znajdę się w takiej sytuacji. Ale w końcu czy alkoholik przewiduje że w końcu uderzy żonę… → Czy to celowe powtórzenia?
W tej samej chwili dostałem sms-a. Ze zdumieniem zobaczyłem, że w chwili gdy… → Nie brzmi to najlepiej.
Proponuję: Wtedy dostałem esemesa/ SMS-a. Ze zdumieniem zobaczyłem, że w chwili gdy…
Jej odpowiedź była o tyle szybka co krótka: → Jej odpowiedź była tyle szybka co krótka:
…wibracje przychodzącego sms-a. → …wibracje przychodzącego esemesa/ SMS-a.
Coraz bardziej pytają o tego dziadka. → Coraz częściej pytają o tego dziadka. Lub: Coraz więcej osób pyta o tego dziadka.
…nie zdając sobie sprawy z tego, ze jestem… → Literówka.
Za kolejnym zakrętem moim oczom ukazały się dwuskrzydłowe drzwi wejściowe. → A może zwyczajnie: Za kolejnym zakrętem zobaczyłem dwuskrzydłowe drzwi wejściowe.
…jak rewolwerowiec zmierzający na miejsce pojedynku. Byłem jak władca życia i śmierci, zamierzający wymierzyć sprawiedliwość… → Nie brzmi to najlepiej.
Proponuję: …jak rewolwerowiec idący na miejsce pojedynku. Byłem jak władca życia i śmierci, mogący wymierzyć sprawiedliwość…
Dziesiątki ludzi spacerowało chodnikiem… → Dziesiątki ludzi spacerowały chodnikiem…
…będące jak okruszki od chleba… → …będące jak okruszki chleba…
…blisko ulicy, z której nadciągali gapie, poszukując źródła wystrzałów. → A może: …blisko ulicy, z której nadciągali gapie, zwabieni odgłosem wystrzałów.
Choć nie ukrywam, że jestem mocno zdziwiona, że ludzie chcieli przekonać się, kto i dlaczego strzela, zamiast ja najszubciej oddalić się z takiego miejsca.
…z rozwaloną do połowy twarzą. → …z rozwaloną połową twarzy.
…w dziurze jaka została po lewym policzku. → …w dziurze, która została po lewym policzku.
Dotknąłem wolną dłonią mojego oka… → Zbędny zaimek.
…nie udąło mi się to. → Literówka.
…dopiero wtedy spojrzałem się przez ramię. → …dopiero wtedy spojrzałem przez ramię.
…ze wszystkich stron. Nawet od strony ulicy… → Czy to celowe powtórzenie?
…dziesiątki twarzy wpatrywało się we mnie… → Nie wydaje mi się, aby twarze mogły wpatrywać się w cokolwiek.
Proponuję: …oczy dziesiątek twarzy wpatrywały się we mnie…
Telefon w mojej dłoni wciąż wibrował. → Zbędny zaimek.
…rzuciłem się przez ulicę, omijając zakorkowane auta… → Zakorkowana była ulica, nie auta, więc: …rzuciłem się przez ulicę, omijając stojące w korku auta…
A w moich uszach panowala błoga cisza. → Literówka.
Gdyby nie moja zmasakrowana twarz, uśmiechałbym się od ucha do ucha. Radość wypełniała moje serce… → Czy zaimki są konieczne?
…w tym momencie ponownie zawibrował mój telefon. → Zbędny zaimek.
Podnieśli rękę…. → Zbędna kropka po wielokropku. Po wielokropku nie stawia się kropki
Jednak nie wiedząc czemu nie mogłem w żaden sposób ich zlokalizować. → Jednak, nie wiedzieć czemu, nie mogłem w żaden sposób ich zlokalizować.
Stąd też słychać było podniesione głosy.
Podniosłem się, opierając o ścianę. → Nie brzmi to najlepiej. Proponuję:
Stąd też słychać było podniesione głosy.
Wstałem, opierając o ścianę.
Kolejny sms jaki przyszedł… → Kolejny esemes/ SMS, który przyszedł…
…złapałem si za głowę… → Literówka.
Patrzyli we dwóch na tego całkiem młodego zresztą chłopaka, którego mózg ozdobił znaczną część jednej ze ścian. → Nie wydaje mi się, aby mózg na ścianie mógł być jej ozdobą.
Proponuję: Patrzyli we dwóch na tego całkiem młodego zresztą chłopaka, którego mózg rozprysnął się na znacznej części jednej ze ścian.
Nikt nic więcej nie powiedział. → A może: Nikt nie powiedział nic więcej.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Rety, nie spodziewałem się tak rozbudowanych wypowiedzi. Bardzo za nie dziękuję, naprawdę doceniam.
Co do nieszczęsnych braci… tekst jest elementem większej całości, a bracia pełnili w nim dość istotną rolę. Faktycznie, należałoby ich jakiś usunąć, publikując w takiej formie.
Co do pozostałych uwag – powinienem zwrócić większą uwagę na byłozy. Podobnie na składnię, choć nie ze wszystkim się mogę zgodzić. Przykładowo “gęstość miast” to termin fachowy. Z racji wykształcenia często wykorzystuję terminologię z zakresu urbanistyki i pokrewnych dziedzin. Poniekąd celowo. Niemniej jednak bardzo dziękuję za cenne wskazówki. Kolejny tekst, który wrzucę będzie dużo lepszy.
Życzę wszystkim wesołych świąt :)
Bardzo proszę, Hassanie. Miło mi, że uznałeś łapankę za przydatną. :)
Przykładowo “gęstość miast” to termin fachowy. Z racji wykształcenia często wykorzystuję terminologię z zakresu urbanistyki i pokrewnych dziedzin. Poniekąd celowo.
Rozumiem, Hassanie, że jesteś przyzwyczajony do terminologii fachowej, ale zważ, że zwykły czytelnik, nieobeznany z tym, co dla Ciebie jest oczywistością, zostaje wytrącony z rytmu i zamiast gładko chłonąć tekst, zaczyna się zastanawiać, co znaczy zdanie, które właśnie przeczytał, bo nie bardzo wie, co autor miał zamiar w nim powiedzieć.
A jaki, jeśli wolno zapytać, masz cel w stosowaniu rzeczonych fachowych terminów w tym opowiadaniu, które z urbanistyką tyle ma wspólnego, że rzecz dzieje się w mieście?
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Może doprecyzuję: określenia fachowe, ale obecne w przestrzeni publicznej. Gęstość miasta można odnieść do zaludnienia, gęstości zabudowy, tempa życia itp. Każdy co nieco skojarzy i na pewno będzie to słuszne skojarzenie.
A jaki w tym cel? Jak już pisałem to jeden z elementów bardzo dużej całości, gdzie wszystko ma związek z miastem jaki alegorią życia, cywilizacji, kultury. Ale także chciałbym nieco zapoznawać czytelnika z faktem, że wszystko ma związek z miastem i miasto wpływa na wszystko.
Hassanie, rozumiem i dziękuję za wyjaśnienia. :)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Hassanie, Mam jedną sugestię w kwestii formatowania (a raczej powtórzę sugestię Ambush). Warto dzielić tekst na akapity! Pomimo szczerych chęci, nie byłem w stanie przebrnąć przez ścianę tekstu na początku.
Pozdrawiam
Follow on! Till the gold is cold. Dancing out with the moonlit knight...
Nie było najgorzej, choć na cateringu znacznie trudniej było o alkohol, choć rekompensowało to całkiem dobre jedzenie, które chętnie pakowałem do pudełek na końcu zmiany.
Podwojone “choć” wprowadza moim zdaniem zamieszanie.
Na cateringach rzadko się zdarza [tu chyba przecinek] by goście zjedli wszystko co mamy naszykowane,
i obaj pracowali w tej firmie znacznie dłużnej [tu chyba przecinek] niż ja.
Ortograf.
Adam jako koordynator musiał dbać o to [tu chyba przecinek] byśmy się zanadto nie opieprzali, ale prawdę mówiąc nie przykładał się specjalnie do tej pracy.
Nie będę dalej wytykał błędów – w moim rozumieniu – interpunkcji, ale radziłbym odświeżyć wiadomości na ten temat, bo parę błędów jednak jest.
Być może nie chciał zbyt często zwracać mi uwagi z racji wieku, ale mi to odpowiadało.
“Ale” mi tu nie pasuje. Może “a”?
W związku z muzealną funkcją tego miejsca ruch był mocno ograniczony przez krzesełka i ekspozycje, dlatego musieliśmy rozstawić się po jednej stronie, ustawiając stoliki w trzech wąskich rzędach.
Dwa wyrażenia związane z wynikaniem. Nie jest to wielki zgrzyt, ale dla mnie mała niezgrabność tu jest.
Lada moment miała się tu zacząć jakaś konferencja
Sugeruję usunąć.
wyciągnąłem z kiszenie telefon, ponownie otwierając aplikację z notatnikiem.
Ortograf.
Jest tu bardzo dużo podwórkowej socjologii o trajektorii kariery, którą prawdę mówiąc niewiele dla mnie robi. Także realia życia kelnera zajmują moim zdaniem więcej, niż w tekście fantastycznym powinny – to moje subiektywne odczucie.
Z drugiej strony czyta się bardzo płynnie.
samotny liść kasztanowca, przelatujący mi przed twarzą zwolnił tempo do niewiarygodnego poziomu.
Mi to zgrzyta, i tempo, i poziom są abstrakcyjne, to nie komunikuje odpowiednio soczyście, że czas zwolnił.
Rozległ się głośny klakson.
Może się czepiam, ale dźwięk klaksonu.
W tym momencie gwałtownie wszystko odzyskało swój bieg.
Mi by intuicyjnie “nagle” pasowało, ale nie narzucam.
Moje oczy były świadkiem tego
Też niefortunne, bo oczy widzą, a nie są świadkiem. W tak dynamicznym fragmencie darowałbym sobie zapośredniczenie przez podmiot, po prostu samochód wjechał, wiadomo, że on to widzi.
Na moich oczach przeleciał w powietrzu dobre siedem metrów, a zanim uderzył o chodnik z ciała coś wypadło i wylało się sporo krwi.
Znowu “oczy” i moim zdaniem niepotrzebne rozwleczenie krótkiego i treściwego zdania. “Przeleciał” i tyle. To moja sugestia.
Zupełnie jakby świat był wielką planszą a mistrz gry pozwalał mi strącić z niej niektóre pionki, zachęcając do zajęcia ich miejsca,
Hmm, to w ogóle nie wynika z tekstu jak dotąd.
Odbyłem jeszcze dwie nieudane próby
Wydaje mi się, że to nie pasuje.
strącona z planszy.
Wiele razy się powtarza.
Narracja jest dobrze prowadzona, i w sensie płynności, i w sensie rejestru językowego bohatera, finałowa scena akcji jest bardzo dynamiczna.
Kelner bardzo ciekawie lawiruje między paranoją, megalomanią i cynizmem.
Moim problemem jest niejako wysoka konstrukcja tekstu – przez większą część czytamy albo o cateringu, albo śledzimy dość długi monolog. Tak naprawdę dajesz tylko kilka mignięć z mocy bohatera, o większości trupów wspomina, ale nie pokazuje ich śmierci czy swoich emocji, gdy ich strąca. A jak akcja się zaczyna, to już leci do końca ostro.
Brakuje mi też jednak osadzenia tego w jakiejś szerszej historii. Ani nie wiemy, skąd SBŚ o nim wie i na dobrą sprawę o samej organizacji nic nie wiemy, nie wiemy także o źródle jego mocy.
Ogólnie obiecujący tekst, chętnie przeczytam kolejne.
facebook.com/tadzisiejszamlodziez
Dzięki, zapoznałem się z uwagami. Fakt, przez stosunkowo długą absencję twórczą, muszę sobie odświeżyć pewne podstawy.
Jeśli chodzi o narrację i konstrukcję. To był tekst, w którym uczyłem się pisać dynamicznie, bez oglądania się wstecz. To ma jednak swoja cenę, dużo trudniej mi wychwycić pewne rzeczy, gdy już biorę się za poprawki. Zaś bohater jako cyniczny megaloman z paranoją – dokładnie taki miał być. I jego narracja miała przybliżać postać, która robi z siebie ofiarę i jakby nie patrzeć, stara się nie dopuszczać do siebie myśli o kompleksie Boga. Jednak buzujące emocje, niespodziewany dramat wyzwalają w nim to, co dość mocno hajcowało się już od dłuższego czasu. Dlatego też śmierć tych wszystkich ludzi była nijaka – ponieważ spojrzenie bohatera jako narratora nie dopuszczało myśli, że oni też są kimś wartościowym.
Szersza historia pewnie powstanie. Jednak tutaj jest jej finał, próbowałem wprowadzić czytelnika do świata przedstawionego, aby odrobinę utożsamił się z bohaterem. Jego moce były bardzo istotne, jednak mimo wszystko nie o nie chodziło w tym tekście, ale o poczucie omnipotencji. Przemianę w gruncie rzeczy sympatycznego, spokojnego kelnera (którego przeszłość jest delikatnie zarysowana mrokiem), w bezwzględnego rzeźnika, przekonanego o swej wyjątkowości, której sam nie rozumie.
Dzięki za dobre słowo. Na pewno coś jeszcze wrzucę.