- Opowiadanie: Pipboy79 - Skarby Lustrii - epilog (Warhammer 2-ed)

Skarby Lustrii - epilog (Warhammer 2-ed)

Poniżej prezentuję zakończenie mojej forumowej kampanii w uniwersum Warhammera 2-ed “Skarby Lustrii”. To dokończenie różnych wątków frakcji i postaci jakie przewijały się przez sesję i ich epilog. Dwie ostatnie sceny z Bertrandem i Carstenem to sceny z BG co ukończyli sesję i zostawili deklarki co do dalszych planów na “po kampanii”. Tekst ma ok 89 000 znaków. Prosiłbym aby jak już to wypowiadali się w komentach ci co przeczytają tekst. Interesuje mnie zwłaszcza jak fabularnie się ten tekst czyta.

Widzę, ze przy przeklejaniu tekstu forum w randomowych miejsach rozstrzelało mi tekst. Nie jest to miła niespodzianka. Postaram się ręcznie edytować to co znajdę ale jakby ktoś znalazł zdanie co z niewiadomych przyczyn ma pół linijki przerwy i kończy się w następnej to właśnie przez to. 

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Skarby Lustrii - epilog (Warhammer 2-ed)

Jaszczuroludzie

 

 

Szponiasta dłoń o gadziej, błękitnej skórze uniosła złotą tabliczkę. Była ozdobiona pradawnymi glifami. Gadzi szaman ostatni raz pozwolił sobie na luksus trzymania jej w dłoni. Obrzucił ją spojrzeniem swoich czarnymi, szparkowatymi źrenicami. Po czym pochylił swój jaszczurzy łeb w geście szacunku a następnie umieścił złoty, nieco zaokrąglony na rogach, prostokąt na swoim miejscu. Pośród innych podobnych prostokątów. Udało się przywrócić część pradawnego, zaginionego dziedzictwa. Zamocowana właśnie tabliczka sąsiadowała z innymi sobie podobnymi. Razem tworzyły obraz czegoś większego. Czegoś wspaniałego. Czcigodnego. Wola samych Stworzycieli jacy znikli z tego świata wraz z Wielką Katastrofą sprzed tysięcy cykli słonecznych. Jednak nie zostawili swoje dzieci samych. Zapisali swoją wolę. Swój wspaniały, Wielki Plan na takich właśnie złotych tabliczkach. Niestety podczas tamtej Wielkiej Wojny, oraz licznych późniejszych katastrof, wiele z tego cennego dziedzictwa zostało zagubionych. Wolą Najmędrszych było aby je odszukać i odzyskać.

 

Tlexictli aż zadrżał na myśl jaki właśnie zaszczyt go spotkał. Dziś był jego wielki dzień. Wielki Lord Mazdamundi ocknął się ze swoich świętych medytacji. Co więcej był łaskaw okazać swoją wolę. Im, marnym robakom pławiącym się w jego wspaniałości. Gdy tylko Wielki otworzył swoje powieki powiódł spojrzeniem po zebranych przed nim skinkach – kapłanach ci padli przed nim na twarz nie śmiąc podnieść na niego swoich oczu. Lord wydał z siebie skrzek i utkwił wzrok w przygotowanych dla niego darach. Znosili je odkąd tylko zapadł w swoje medytacje wiele księżyców temu. Aby mógł im obwieścić swoją wolę jak tylko się przebudzi jakie ma wobec poszczególnych artefaktów zamiary. Tym razem najbardziej zainteresowała go złota tabliczka. Ta sama jaka na początku tego cyklu słonecznego zdobyła wojenna wyprawa. Tlexictli przywiózł ją triumfalnie z trzewi sąsiedniej piramidy od dawna opanowanej przez Amazonki. Wielka była radość wśród skinków z tak cennego skarbu jaki mógł pomóc w odzyskaniu ułamka pradawnej, od mileniów zaginionej wiedzy, którą tak uparcie tropili przez kolejne milenia i krainy. Sam wielki Lord Mazdamundi nagrodził zdobywcę tego skarbu zaszczytem umieszczenia tabliczki w najcenniejszym skarbcu ich miasta – Sali Wielkiego Planu. Tlexictli nigdy wcześniej nie dostąpił zaszczytu aby w ogóle się tam znaleźć a teraz był tutaj w środku. I nagromadzenie artefaktów jakie niegdyś dotykało cudowne jestestwo Pradawnych oraz Pierwszych Slannów prawie go paraliżowało z zachwytu. Czuł się jak bluźnierca i świętokradca zanieczyszczający swoją obecnością to miejsce najświętsze ze świętych. Trwożliwie zerkał na te wszystkie wspaniałości o jakich wcześniej tylko wiedział. Od swojego wylęgu. Przecież wykluł się w Stawie Życia już przygotowany do swojej roli. Jednak pierwszy raz dostąpił zaszczytu aby widzieć to wszystko na własne oczy.

 

Teraz zaś po umieszczeniu tabliczki na od mileniów przeznaczonym mu miejscu przysiadł, przymknął oczy i pogrążył się w medytacji. Pozwolił sobie na ostatnią okazję wspomnień i myśli w tym wspaniałym miejscu pełnym dziedzictwa ich gadziej rasy. Nie miał pojęcia kiedy następnym razem Lord uzna, że jest godzien aby tu wstąpić. Może już nie będzie miał takiej okazji? 

 

Spojrzenie gadzich powiek zrobiło się niewidzące gdy gałki oczne znieruchomiały w jednym punkcie. A przed umysłem jaszczurzego maga-kapłana znów stanęły sceny walki z odwiecznym wrogiem. Tego samego jaki doprowadził do Wielkiego Kataklizmu i zniknięcia Bogów – Założycieli. Oczywiście wiedział od początku czego się spodziewać. Mądrość tabliczek była tak wielka, że kazała wyruszyć do sąsiedniej piramidy. Trzeba było ją zająć i zamknąć bramę do wypaczonego wymiaru jaki był domeną odwiecznego wroga. Trzeba było więc przezwyciężyć wszelkie trudności aby to osiągnąć. Dlatego Tlexictli wyruszył z dwoma innymi skinkami kapłanami na czele dumnej armii. Nadspodziewanie łatwo zajęli tą pradawną budowlę. Ta garstka Amazonek na czele z ich wyrocznią dały się zaskoczyć i nie mogły stawić czoła całej ich potężnej armii.

 

Na miejscu okazało się, że także szczurze plugastwo się tu kręci. Jak zwykle tchórzliwie kryjąc się w wiecznym mroku podziemi i podstępnie podgryzając podstawy świata. Nie można było pozwolić aby swoją obecnością plugawiły to święte miejsce i trzeba było się nimi zająć. Jednak jaszczurzy kapłani czekali aż konstelacje ułożą się w konkretny wzór. Wtedy będzie odpowiedni moment na stanięcie z szczurzym wrogiem. Tlexictli wówczas zastanawiał się dlaczegóż czekać? Dlaczego nie uderzyć od razu? Zwłaszcza jak dookoła piramidy zaczęły się gromadzić armie Amazonek oraz ich zamorskich sojuszników. Po cóż czekać? Jednak kapłan zdawał sobie też sprawę, że jest jeszcze młody jak na standardy swojej rasy i zapewne w tabliczkach jest ukryta mądrość.

 

Jak się okazało była. W noc w której konstelacje ułożyły się w od mileniów przewidzianym porządku, armie napastników ruszyły do ataku aby zdobyć miasto piramid. Jaszczury z gadzią obojętnością dały im odpór. Ale chociaż właśnie tam obie strony zgromadziły większość sił, to kapłani zdawali sobie sprawę, że nie tam sytuacja się rozstrzygnie. Właściwie pod względem Wielkiego Planu bitwa była tylko niewiele znaczącym detalem, zasłoną dymną do rozstrzygającego starcia. Tlexictli bardzo odczuwał stratę swoich braci-kapłanów. Jeden zginął podczas wcześniejszych walk w podziemiach, przeżarty strasznym gazem szczurzej rasy. Drugiego zabił nocny rajd ciepłokrwistych napastników podczas odprawiania rytuału wzmocnienia. Z całej trójki magów został tylko on, najmłodszy i najmniej doświadczony. Właśnie na niego spadło brzemię odpowiedzialności bezpośredniego starcia z odwiecznym wrogiem. Dlatego sądził, że jest skazany na klęskę a jego imię w rodzimej piramidzie stanie się synonimem nieudolności i porażki po wsze czasy. Mimo to gdy nadeszła ta ważna noc nie wahał się ani chwili i ruszył na spotkanie swojego przeznaczenia. Dopiero jak wjechał na grzbiecie swojego kroxigora do splugawionej komnaty odkrył jak wielka była mądrość pradawnych zapisanych w tabliczkach.

 

Zapisane tam było, że trójka obdarzonych mocą magów stanie do ostatecznej walki z Okiem Spaczonej Wieczności. Ale póki nie wbiegł do tamtej sali sądził, że to chodzi o niego i jego dwóch poległych braci. To oni mieli zwalczyć plugawe moce i każdy z nich miał być inny. Dlatego starannie ich dobrano pod tym względem. Każdy był z innego skrzeku, z innej specjalności, charakteru, generacji i doświadczenia. Wydawało im się, że są gotowi. Więc gdy dwóch z tych trzech padło we wcześniejszych walkach Tlexictli sądził, że jest skazany na klęskę. Nie splamił się jednak odwrotem i dał znak do ostatniej szarży swojemu kroxigorowi i sauroswej gwardii. Dopiero w środku jak dojrzał już dwie, ciepłokrwiste istoty jakie zmagały się już ze Strażnikiem Bramy. Od razu wiedział, że to właśnie to. Musiał się połączyć w zmaganiach z tymi dwoma ciepłokrwistymi stworzeniami dysponującymi mocą i we trójkę mieli utworzyć triumwirat jaki stanie do walki z istotami piekielnego plugastwa. 

 

Jedna z ciepłokrwistych samic emanowała niebiańską światłością i rozpoznał w niej wyrocznię Amazonek, stworzenie starsze nawet od niego. Drugą spowijała aura krwawego mroku gdy próbowała splątać ciemnymi mackami mocy potężniejszego od siebie nieśmiertelnego potwora. Mag-kapłan skinków dysponował czystą, nieskalaną mocą z jakiej opanowaniem się wykluł a przekazaną mu genetycznie przez Pradawnych. W pojedynkę nie mieli szans. Ale we trójkę udało im się pokonać Strażnika Bramy i po tylu mileniach wypaczającego wpływu na ten świat, oko się wreszcie zamknęło i zniknęło. Oczywiście to spaczenie tam pozostało i pozostanie pewnie do końca świata ale dziura w rzeczywistości została zniszczona.

 

Tlexictli łypnął gadzimi powiekami i spojrzał jeszcze raz na wciąż zdekompletowaną mozaikę złożoną ze złotych tabliczek. Tak, wtedy na początku tego cyklu słonecznego, w zbrukanej piramidzie zajętej przez Amazonki, odnieśli zwycięstwo. Odzyskał ten bezcenny skarb i później mógł go złożyć przed tronem medytującego w uśpieniu Lorda Mazdamundi. Ten gdy się właśnie przebudził docenił ten dar i w nagrodę pozwolił marnemu skinkowi, umieścić tą złotą, pokrytą świętymi glifami sztabkę w miejscu jakie czekało na nią od mileniów. Jeszcze sporo innych brakowało. Ale to nic. Gdy przyjdzie czas to odnajdą i dołożą ostatnią z nich. Wtedy wreszcie całość Wielkiego Planu stanie się oczywista. Gdy trzeba będzie znów zniszczyć wszelkie niegodne istnienia w tym Planie to jaszczury posłuszne tym rozkazom ruszą i je zniszczą. Tak samo gdy Lord postanowi odzyskać piramidę zagarniętą przez Amazonki. Wówczas żadna siła na tym świecie nie uchroni je przed zimnokrwistymi armiami. Albo gdy znów trzeba będzie zepchnąć ciepłokrwistych intruzów do morza aby oczyścić ojczyznę z tego hałaśliwego i podatnego na emocje i spaczenie plugastwa to tak się właśnie stanie.

 

Mag-kapłan ostatni raz pokłonił się przed pradawnym dziedzictwem. Wstał i cofał się z wciąż pochylonym łbem aż wyszedł na korytarz. Tam odważył się odwrócić jeszcze raz i obserwował jak potężne, pokryte świętymi glifami drzwi zasuwają się na dół odcinając sanktuarium najświętsze ze świętych od reszty piramidy. Obok stały dwa prastare saurusy niczym nieruchome posągi. Nawet oczy wydawały się być kawałkami błyszczących kamieni uformowanymi w kształt źrenic istot żywych. Ale w każdej chwili mogły się zmienić w ryczące bestie gotowe stanąć naprzeciwko każdego wroga chcącego zbezcześcić tą świątynię pamięci. Mogły tu stać dowolnie długo aż świat by się skończył i dżungle znów pokrył lodowiec. To nie miało znaczenia. Nic nie miało znaczenia. Sam Tlexictli też był bez znaczenia. Liczył się tylko Wielki Plan i wola Pradawnych oznajmiana świętymi ustami Lorda Mazdamundi. Liczyło się tylko to. I młody kapłan-mag czuł pełnię szczęścia, że ma zaszczyt być drobną niteczką, maleńkim węzełkiem w tym wspaniałym dziele. Odwrócił się i ruszył korytarzem aby zająć się kolejnymi zadaniami.

 

 

 

Amazonki

 

 

Barno pociła się strasznie. Nie była przyzwyczajona do tego by chodzić tak grubo okryta. Jednak ta nowa, podziemna wojna z nieznanym wcześniej wrogiem wymusiła nowe techniki walki. Wróg nie był tak całkiem nowy. Po prostu od wielu pokoleń wojowniczki królowej Aldery nie miały z nim do czynienia. Lalande ze swoimi kapłankami musiała zagłębić się w pradawne tabliczki i święte glify ich przodkiń aby znaleźć na nie sposób. I znalazły. Aby chronić się przed szkodliwymi oparami należało nanieść na ciało glinę z dna świętego stawu. Gdy była mokra, mazała się jak błoto. Dzięki magii Lalande nigdy do końca nie wysychała i trzymała się ciała. Tworzyła drugą, ciemną i grudowatą skórę, która chroniła przed toksynami i gazami w jakich lubowały się podziemne, plugawe stwory. Przynajmniej póki coś nie przebiło tej powierzchni.

 

Zostawał jeszcze oddech. Ale i tutaj wyrocznia znalazła sposób. Wystarczyło przewiązać twarz chustą nasączoną kwietną ambrozją jaka skutecznie oczyszczała powietrze. Zaś oczy były chronione przez gogle. Tych Barno nie lubiła bo uważała, że jest w nich prawie ślepa. Łatwo było je zachlapać błotem czy juchą i wówczas już w ogóle nic nie było przez nie widać. Jednak pomagały przed wyżerający oczy gazem. I nawet w całkowitych ciemnościach pokazywały cokolwiek na kilka kroków. O ile nie były zabrudzone. A trudno było je oczyścić jak się miało dłonie pokryte ochronną gliną. Glina zaś, chociaż święta i tak dobrze chroniła przed toksynami to grzała niemiłosiernie. Gorąco parowało z ciała ale nie miało gdzie uciec więc się kumulowało tworząc wewnętrzny żar jaki był trudny do wytrzymania. Pokryte nią wojowniczki gotowały się we własnym sosie. Dlatego pod ziemią tak często sięgały do bukłaków i żuły liście koki które zmniejszały uczucie łaknienia. 

 

Teraz Barno zatrzymała się i odruchowo otarła pot z czoła. Co przyniosło jej tylko

 złudne uczucie ulgi. Odruch wywołał jej irytację bo błoto z ramienia zmieszało się tylko z błotem z czoła i żadnej ulgi jej to nie przyniosło. Sięgnęła więc po bukłak jaki zrobił się już zbyt lekki. A przez to chlupotał. Korciło ją aby wypić wszystko do końca ale powstrzymała się. Spojrzała w dół zastanawiając się czy z nią się nie podzielić tą skromną ilością wody.

 

“Ona”. Nie mogła się powstrzymać aby tak o niej nie myśleć. Z trudem starała się mieć ją dalej za istotę ludzką. Jedynie więzi siostrzanej lojalności i miłości kazały jej rozwinąć swój płaszcz, przesunąć na niego bezwładne ciało, i potem ciągnąć je za sobą. “Sama tego chciałaś dziewczyno. Po co zgłaszałaś się do tej roboty?” Skarciła się sama w myślach. Musiała się liczyć właśnie z czymś takim. Jeden z patroli wysłanych w podziemia nie wrócił. Wysłano kolejny i ten wrócił z ciężkimi stratami. Nie udało się jednak nawiązać żadnego kontaktu z zaginionymi siostrami. Prawie. Wysłanemu na ratunek patrolowi wydawało się, że słyszą zniekształcone echo charakterystycznego bojowego okrzyku Amazonek z głębi tuneli. Co świadczyło, że ten pierwszy patrol wciąż żyje i walczy. Dlategp wysłano większy oddział. Odnalazł pobojowisko swoich sióstr i tych ogoniastych, szczurowatych stworzeń. Ciała swoich współplemieńców zabrały. Ale zorientowały się, że brakuje ich liderki, Kary. Za to znalazły ślady prowadzące na skraj jakiejś czeluści. Zupełnie jakby dzielna kawalerzystka swoją ostatnią walkę zakończyła w mrocznych czeluściach tej podziemnej wyrwy. Wtedy pod wpływem impulsu Barno zgłosiła się na ochotnika, że zejdzie tam i odnajdzie jej ciało albo chociaż zabierze jej ekwipunek i naszyjnik aby siostry mogły ją pochować jak należy. Dostała na tą zgodę i obserwowała jak wojowniczki z jej plemienia odchodzą korytarzem prowadzącym do świata błękitnego nieba i złotego słońca. Odchodziły objuczone ciałami swoich poległych. Dostrzegła jeszcze ostatni salut siostry dowodzącej. Po czym ona też się odwróciła i odeszła. A Barno poczuła się wyjątkowo samotnie.

 

Ale przecież była doświadczonym zwiadowcą. Świetnie radziła sobie w nocy a do tego była dość drobna i gibka. W podziemnych starciach to były atuty. Więc zgłosiła się na ochotnika do tych walk tak samo jak teraz po to aby odzyskać ciało Kary. Teraz odwróciła się plecami do korytarza oznaczającego życie i zaczęła ostrożnie schodzić w dół rozpadliny. Nie miała już wsparcia reszty wojowniczek więc schodziła po omacku, korzystając tylko z magii gogli. Te pokazywały ledwo zarys kolejnych kamieni i załomów. Ale miała już w tym nieco wprawy więc jakoś szło.

 

Leżące ciało znalazła dość szybko. I dopiero tu spotkała ją prawdziwa groza. Ciało owszem było. Ale może lepiej, że te gogle nie pokazywały wszystkich detali. Widziała czaszkę zamiast twarzy. Pokryte stopionymi fragmentami skóry i mięśni jakie powinny układać się w atrakcyjną twarz o ponętnych ustach i błyszczących oczach. Teraz zamiast tych roziskrzonych, radosnych oczu ziały puste, mokre oczodoły czerni. Podobnie front ciała. Widziała fragment mostka, żeber, obojczyka i dopiero pod nimi błyszczące, krwawe wnętrzności. To, że miała do czynienia z ciałem Kary. Dała radę rozpoznać tylko po biżuterii i broni. Takie obrazy już widziała wcześniej choćby na pobojowisku powyżej. To było straszne ale nie najgorsze. Najbardziej makabryczne było to, że ciało wciąż oddychało. Spazmatycznie, nieregularnie, ciężko. A przez wyżartą kwasem albo gazem krtań dał się słyszeć obrzydliwy, świszczący dźwięk.

 

Barno zrobiło się gorącej niż powinna. Odruchowo spojrzała w górę szczeliny. Gdzieś tam, w odmętach podziemnych korytarzy, były jej siostry. Ich mogłaby się zapytać i poradzić co robić. Ale było już na to za późno. Sama musiała zdecydować. Dłoń spoczęła jej na rękojeści obsynitowego(1) noża. Jeden cios łaski w serce i po sprawie. Tak. Właśnie tak powinna zrobić. Czy tamta druga cudem się ocknęła zdając sobie sprawę, że ktoś przy niej jest czy był to tylko odruch umierającego ciała tego młoda zwiadowczyni nie wiedziała. Ale poczuła jak dłoń tamtej dotknęła jej stopy. Zwalczyła pokusę aby ją odtrącić. Lub po prostu się odsunąć. Zostawić to wszystko uciec, wspiąć się na górę i powiedzieć, że nikogo nie znalazła. Albo, że te szkodniki nie pozwoliły jej zabrać ciała. Stała nieruchomo bojąc się głębiej odetchnąć jakby tamta miała ją usłyszeć albo co gorsza przemówić ludzkim głosem i poprosić o coś. Chociaż zdawała sobie sprawę, że z jej obrażeniami to niemożliwe.

 

– Rigg(2) dopomóż mi. - szepnęła cicho. Rozpakowała derkę jaką była obwiązana w pasie i zrobiła nosisko aby zapakować na nie świszczące ciało. Z dodatkowym ciałem chyba nie dałaby rady wspiąć się po urwisku po jakim tu zeszła. Na szczęście znalazła gruzowisko po jakim wróciła na wyższy poziom. Musiała za każdym razem podciągać ten bezwładny, świszczący obrzydliwym oddechem wór do góry, na kolejny głaz i załom. Wypiła chyba większość swojego bukłaka a z wysiłku zgrzała się niemiłosiernie. Z gorąca czuła się gotowana żywcem. Pot mieszał się z błotem między żywą a błotną skórą. Gdy wylazła na teren pobojowiska padła na wznak i dyszała ciężko nie wiadomo jak długo. Znów ją naszła ochota aby po prostu kopnąć ten wór. Wtedy na zawsze zniknąłby w mrocznych czeluściach. Chęć nasilała się niepomiernie szepcząc, że samej będzie jej o wiele łatwiej wrócić niż z takim balastem. Do tego świszczącym oddechem jaki zdradzał podziemnym istotom jej pozycję. A o ile te tchórzliwe, szczurze szkodniki nie były zbyt odważne aby atakować większe grupy ale pojedyncza wojowniczka nie była dla nich większym wyzwaniem.

 

Jednak nauki Rigg nakazywały siostrzeństwo i honorową walkę do końca. Honor zabraniał tak haniebnego postępku. I Barno zdała sobie sprawę, że nie byłaby w stanie skłamać swoim siostrom patrząc im w twarz. Za taki podły postępek okryłaby się hańbą tchórza i zdrajcy. To było gorsze od śmierci. No i dla Kary wciąż była nadzieja. Wiedziała, że jeśli jakąś siostrę dawało radę dostarczyć świętego stawu, to prawie zawsze w końcu wracała ona do zdrowia. Z drugiej strony nigdy nie widziała tak poważnych ran jakie teraz otrzymała Kara. Ale kto wie? Moc Pradawnych była nieskończona. Więc była nadzieja. Tylko trzeba było kawalerzystkę żywą donieść na powierzchnię. To zmobilizowało Barno. Wstała, złapała za krańce derki i zaczęła wlec ją za sobą. Chociaż ręce, nogi i płuca omdlewały jej z wysiłku.

 

Nie miała pojęcia ile już robiła przystanków aby odpocząć. Kolejne fragmenty tych wykopanych nor wydawały się ciągnąć w nieskończoność. Woda w bukłaku się prawie skończyła. Zostały jej jeszcze liście koki jakie ciągle żuła aby zmniejszyć łaknienie. Korciło ją aby zwiększyć dawkę. Przy większej pomagały na zmęczenie i ból a bolało już ją wszystko. Jednak większe dawki powodowały otępienie a gdy była tu sama nie mogła sobie na to pozwolić. W grupie zawsze była jakaś siostra która trzymała wartę lub szła na czujce. Tutaj nie miała żadnej z nich. Była sama. I słabła coraz bardziej. Zastanawiała się już czy nie zostawić tu koleżanki. Wyszła już dość spory kawał tych nor i do swojskich korytarzy nie było już tak daleko. Mogłaby zawiadomić siostry i poprosić o pomoc. Wróciłyby w grupie i zabrały Karę. Czy raczej ten świszczący zezwłok jaki po niej pozostał. Tylko to było ryzyko bo musiałaby ją zostawić tu samą. Te przeklęte, śmierdzące stwory mogły ją w tym czasie dobić lub zabrać. A w końcu kawalerzystka bardzo się odznaczyła podczas ostatnich walk o piramidę. I wcześniej w wojnie z Norsmenami i innymi przybyszami zza oceanu. Dla takiej młodej wojowniczki jak Barno, Kara była prawdziwą bohaterką i wzorem do naśladowania. Chciała być taka jak ona. Nigdy nie spodziewała się ją widzieć w tak tragicznym stanie jak obecnie.

 

Wtem w ciemnościach tego wykopanego kilofami i szponami kanciastego korytarza usłyszała coś. Odruchowo spojrzała w tamtą stronę chociaż gogle pozwalały coś dostrzec tylko z kilku kroków. Po chwili usłyszała to ponownie. Szmery. Piski. Szuranie pazurów po ziemi i kamieniach. To oni! Kucnęła przy bezwładnym ciele i zaklinała koleżankę aby ta zamilkła. Próbowała dłońmi zakryć jej zmasakrowaną krtań. Zrobiło się jakby ciszej. Z bijącym sercem i nową falą potu czekała na to co przyniesie ciemność. Błagała w myślach aby ta się przymknęła albo nawet wreszcie umarła! Znów pomyślała o nożu i ostatnim ciosie łaski. “Przez tą idiotkę zginiemy obie!” wściekała się w myślach. Po chwili usłyszała piski z ciemności. Głośniejsze i śmielsze. Wiedzieli, że tu są. Może te stwory ich usłyszały, może zwęszyły. To nie było istotne. Skoro strategia ukrycia się nie pomogła to czas było uciekać. 

 

Złapała za krańce derki i zarzuciła sobie na plecy. Ruszyła prawie truchtem. Chociaż przed chwilą ciało protestowało i miało dość to teraz w obliczu śmiertelnego zagrożenia zmusiło się do ostatniego wysiłku. Ruszyła do przodu potykając się. Raz uderzyła głową w jakiś skalny występ, inny rozorał jej ramię, stopą obutą w sandał coś kopnęła ale to już nie było istotne. Tamci ruszyli w pogoń. Słyszała ich podniecone piski jak się zbliżali. To nie było dziwne, to były ich tunele ale ogólnie były szybsze od wojowniczek. Sama nie była pewna czemu jeszcze jej nie dogonili. Na pewno by mogli zwłaszcza gdy była objuczona ciałem siostry. W pewnym momencie serce jej zamarło. Ona też. Zorientowała się, że piski i skrzeki dochodzą także przed nią. Okrążyli ją!? Dotruchtała do jakiegoś rozszerzenia ale wtedy zyskała pewność. Tak. Byli przed nią i za nią. Odcięli ją. Złapali w pułapkę. Była tu sama a ich wielu.

 

Puściła pled i pozwoliła opaść świszczącemu ciału na ziemię. Barno sama ciężko dyszała ale wyjęła zza pasa swoje obsynitowe ostrze. Czekała próbując odzyskać oddech i choć odrobinę sił przed nieuchronnym starciem. Chyba niewiele jej brakowało. Już prawie wróciła do swoich. A może jeszcze się uda? Może ją usłyszą? Ta myśl dodała jej straceńczej nadziei. Zwłaszcza świadomość, że wypełniła swój siostrzany obowiązek do końca i nie porzuciła towarzyszki w godzinie próby. To królowa i wyrocznia na pewno docenią. Jakoś ją to podbudowało. Wzięła głębszy oddech i wydała z siebie okrzyk wojenny swojego plemienia. Przez niechlujnie nory, wydrążone w wiecznym, podziemnym mroku, rozniosło się echo kobiecego okrzyku rzucającego ostatnie wyzwanie podziemnym istotom. Po chwili ciszy odpowiedziało jej wiele szczurzych pisków i skrzeków przytłaczając swoją przewagą liczebną.

 

Do środka wnęki wpadła jakaś kula która roztrzaskała się i natychmiast zaczęła parować jakimś dymem. Wiedziała, że to właśnie ten gaz jaki dusił, krztusił i zabijał. Krzyknęła jeszcze raz i rzuciła się do przodu. Machnęła swoim obsynitowym ostrzem i trafiła w ostrze garbatego przeciwnika. Chusta i glina na razie chroniły ją od trujących oparów i tylko to się liczyło. Wiedziała, że korytarze są na tyle wąskie, że na raz może stawać przeciwko niej tylko jeden podziemny stwór. A z jednym wierzyła, że sobie poradzi. Nie mogła dać im się zepchnąć do środka wnęki, wówczas będą mogli wykorzystać swoją przewagę liczebną. Co będzie jak ci co byli za nią usieką ją od pleców tym się nie martwiła. I tak nic na to nie mogła poradzić. 

 

Cięła z pełną zażartością chcąc ubić ich jak najwięcej nim oni ubiją ją. Obsynit zamontowany na solidnym kiju roztrzaskał czaszkę pierwszego stworzenia jakie padło ze skomlącym piskiem. Ale zaraz zastąpił je kolejny. W ostatniej chwili odparła atak zza pleców i tylko dlatego, że ta pokraka się chyba potknęła. Lub po prostu nie trafiła. Barno odskoczyła w tył i cofała się pod ścianę walcząc już z dwoma stworzeniami na raz. To już długo nie mogło potrwać. 

 

Wtedy jednak usłyszała to na co już straciła nadzieję. Bojowy zew swoich sióstr! Usłyszały ją! Szły jej na pomoc! Musiała tylko wytrwać aż tu przybędą! I nagle znów zaczęło jej zależeć na życiu. Aby przeżyć. Straceńczo manewrowała swoją obsynitową maczugą. Potężnym cięciem złamała łapę jednego ze stworów co ten z piskiem zawył i odskoczył w tył. Jednak prawie od razu zastąpił go kolejny. I jeszcze jeden. Walczyła już z trzema i zaczęła obrywać. Jedno uderzenie maczugi w żebra. Krzyknęła boleśnie i straciła na płynności ruchów. Jakieś zjadliwe ostrze przecięło jej ramię. Czuła jak ból nasila się wraz z wyciekającą krwią, jak jej ramiona i nogi słabną, jak robi się wolniejsza. Aż ostatniego uderzenia nie poczuła. Tylko pociemniało jej w oczach. I uczucie spadania.

 

 

---


Obudziła się mokra. Gdy rozejrzała się zorientowała się, że jest naga. I siedzi po piersi zanurzona w basenie. W Basenie Życia, Basenie Stworzenia, Źródle Wieczności. A więc się udało! Nie mogła się powstrzymać aby się nie uśmiechnąć. Zaraz spojrzała na siebie aby ocenić swój stan. Miała rany. Głównie cięcia i pchnięcia. Tam gdzie pamiętała, że oberwała podczas swojej ostatniej walki. Teraz rany były żywo czerwone ale wyglądały jak sprzed dwóch albo trzech dni. Więc pewnie minęło może pół dnia. Albo nocy. Pod ziemią czas był dość abstrakcyjny.

 

– Obudziłaś się Barno. - usłyszała za sobą ciepły, życzliwy głos. Rozpoznała go zanim się odwróciła. Zresztą Wielka Wyrocznia Lalande zaraz podeszła na skraj basenu i kucnęła przy nim aby spojrzeć z bliska na poranioną wojowniczkę. Siostry z trudem wyrwały ją z morderczych podziemi. Teraz wyglądała znacznie lepiej gdy zmyto z niej krew, glinę i brud. Zaś woda życia zaczęła wnikać w rany i bezboleśnie goić i koić duszę i ciało. Likwidować zmęczenie i skażenie. Porozmawiały chwilę bo oczywiście młoda wojowniczka była ciekawa jak udało ją się wydostać. I co się stało z Karą. I czy któraś z sióstr przy tym ucierpiała. Główna wyrocznia królowej Aldery miała jednak dla niej raczej dobre wiadomości. Gdy zorientowała się, że woda życia znów zwycięża czyniąc Barno senną, dała jej spokój. Wstała i spojrzała na płytszą część basenu.

 

Dojrzała zanurzone w wodzie ciało młodej kobiety o ciemnej karnacji. Wciąż miało wyżarte kwasem dziury na boku, że widać było gołe żebra. I coś co poruszało się pod nimi w rytm powolnego, chrapliwego oddechu. Płuca. I czaszka na jakiej zostało niewiele twarzy. Ale już nie było unoszącej się w wodzie krwi. Rany wydawały się, świeże ale gojące się. Na dnie czarnych dziur oczodołów widać było niewielkie, jasne kulki. Formująco się na nowo gałki oczne. Na obrzeżach plamy czaszki, żeber, mostka widziała cienki pasek różowej skóry i mięsa. Woda życia powoli regenerowała ciało. W końcu rany całkiem się zabliźnią i Kara będzie taka jak wcześniej. Ale jeszcze nie teraz. To jeszcze musi potrwać.

 

– A więc udało się. - Barno uniosła się na opierając się o krawędzie basenu aby też to zobaczyć. Gdy to zrobiła uśmiechnęła się się do siebie i Lalande. Wiedziała, że skoro

 udało jej i Karze wrócić do piramidy to w końcu odzyskają siły. I znów będą mogły stanąć do walki w obronie swojego pradawnego dziedzictwa. Nieważne przed kim. Wyrocznia skinęła głową, po czym nachyliła się matczynym ruchem pocałowała jasną głowę zwiadowczyni. A następnie wyprostowała się i ruszyła ku wyjściu z Komnaty Wiecznego Życia.

 

 

 

Vivian von Schwarz

 

 

Kobieta w czarno – czerwonej sukni stanęła pośrodku pomieszczenia. Te ściany zbudowane z ociosanych bali. Miały cienkie siatki w oknach które przepuszczały powietrze ale nie wpuszczały większość insektów. To wnętrze nazywała swoim domem przez ostatnie kilka lat. Łóżko ze zmyślnie połączonych kawałków drewna jakie trzymały się razem bez użycia jakiegokolwiek gwoździa czy wiązania. A do tego można je było złożyć aby zajmowało mniej miejsca. Gobelin jaki tam wisiał przedstawiał widok schodkowej piramidy na tle zachodzącego słońca i dżungli. Tajemniczy, romantyczny i majestatyczny. Od razu dało się poznać egzotykę tematu i wykonania. Dlatego już tu nie wisiał. Spakowała go aby zabrać jako pamiątkę. Podobnie oczyściła biurko jakiego dotąd używała do prac i pisania. Zwłaszcza tą dziwną lampę z umieszczonym świecącym, solarnym kryształem. Wystarczyło go wystawić w dzień na słońce aby potem mógł jarzyć się subtelnym, bladym światłem przez większość nocy. Póki nie przypłynęła na ten kontynent nawet nie słyszała o takim fenomenie. Więc też ją spakowała do swoich bagaży. Spojrzała na nie. 

 

– Kiedy to się uzbierało? A jak tu przybyłam miałam jeden kufer. - zaśmiała się pod nosem widząc, że teraz czeka do zabrania zdecydowanie więcej bambetli niż jeden kufer. Ten oryginalny wydawał się ginąć pośród stosu różnych pakunków. Same czaszki i szkielety tutejszych stworzeń zabierały całkiem sporo miejsca. Miała nadzieję, że przetrwają podróż w jednym kawałku i się nie połamią. Bo poza Lustrią trudno będzie je zastąpić. O samo taszczenie bagaży się nie martwiła. Królowa Aldera obiecała pomoc aż do samego Portu Wyrzutków. Odwróciła się do wyjścia gdy usłyszała zbliżające się kroki. Lekkie i pełne gracji. Wszystkie Amazonki poruszały się z gracją tancerek. Po chwili do środka weszły dwie najważniejsze kobiety w tym plemieniu. Królowa Aldera i wyrocznia Lalande. Coś co odkryła już na dość wczesnym etapie swoich badań w tej egzotycznej krainie nadal do jakiegoś stopnia ją bawiło i jawiło się jako fascynujące. Amazonki naprawdę dziedziczyły trudną do pojęcia wiedzę od samych Pradawnych. Do tej pory nie wiedziała jak wielką. Jedną z ich licznych tradycji było nadawanie imion od gwiazd. Każda z Amazonek mogła nocą podnieść rękę do góry i wskazać gwiazdę od jakiej wzięła swoje imię. I wymienić związane z nią legendy i dziedzictwo. Zwykle też całkiem dobrze znały się na gwiazdach nawet jeśli łączyły je w inne konstelacje niż uczeni zza oceanu. To było tym bardziej zabawne, że oni uważali te półnagie dzikuski za prymitywne plemię godne pogardy za swoje zabobony i niezrozumiałe, często krwawe obrzędy. Tymczasem Vivian była pewna, że gdyby porównała wiedzę o gwiazdach przeciętnych mieszkańców tej wioski na palach i jakiegoś miasta Imperium, Kisleva czy Estalii to te “dzikuski” wygrałyby taką konkurencję w cuglach. Tak, to był fascynujący, egzotyczny i nieznany świat na jaki by mogła poświęcić kolejne, długie lata badań. Ale zew przygody ją wzywał dalej. Poza tym czuła, że “to już”. Czas zamknąć jeden rozdział i otworzyć nowy. Zająć się nowymi badaniami i tajemnicami.

 

– Gotowa do drogi? – zapytała królowa uśmiechając się przyjaźnie i pogodnie. Podobnie jak usta wyroczni skrytej za swoją półmaską. Ale na znak przyjaźni i szacunku do swojego długoletniego gościa zdjęła ją. Oczywiście ukazała się już znana von Schwarz młoda i atrakcyjna twarz. Do tej pory tak do końca nie rozgryzła jak to się dzieje, że one wszystkie są takie piękne i zgrabne jak aktorki lub tancerki. Przypuszczała, że to efekt rytuału przez jaki przechodzą. Ale chociaż w końcu odchyliły przed nią rąbka tej swojej największej tajemnicy to nadal nie była w stanie wskazać palcem co za to odpowiada. Efekt końcowy był godny podziwu. Wieczna młodość, gracja i uroda. Aż ją zżerała zazdrość. Ona musiała zapłacić o inną cenę za ten sam efekt. Wciąż ją płaciła. Codziennie. A wojowniczkom Aldery wystarczyła jedna kąpiel na rok w basenie życia aby odsunąć starość na kolejny rok. Ten sam basen jaki znajdował się w wielkiej piramidzie. Bez niego nie byłoby Amazonek. To w chyba było ich największe dziedzictwo i tajemnica. Źródło wiecznego piękna i młodości. Źródło zdolne zregenerować największe obrażenia póki ciało było jeszcze żywe. Właśnie. Przygryzła wargi z leciutkiego powiewu złości. Póki ciało było żywe. Bo jeśli nie to nawet ten cudowny staw nie mógł nic poradzić. Dlatego gdy na początku roku walczyli tam ramię w ramię z Carstenem to jemu poleciła napić się tej magicznej aqua vitae i mu pomogło. Ale na nią to nie działało. Musiała sobie radzić w inny sposób. Właśnie ta mieniąca się żywą wodą sadzawka była prawdziwą ojcem i matką Amazonek. Pozwalała przedłużać życie w nieskończoność. Dlatego wojowniczki Aldery mogły zginąć tylko nagłą śmiercią zanim siostry zdołały je przyciągnąć do wielkiej piramidy. Bo gdy to się udawało to prędzej czy później aqua vitae stawiała je na nogi.

 

– Tak. Trochę wzięło mnie na sentymenty na koniec. Ale tak, nie ma co dłużej zwlekać. Bardzo wam dziękuję za gościnę. Będę waszą dozgonną dłużniczką. - imperialna milady skłoniła się dostojnie przed królową i wyrocznią jakie od paru lat udzielały jej schronienia i gościny. Powoli nabierały zaufania i zdradzały skrawek swoich pradawnych sekretów, tradycji i wiedzy. Ależ to były fascynujące badania! Chyba jeden z najciekawszych fragmentów świata jaki zdarzyło się jej odwiedzić w ciągu długiego nieżycia!

 

– Nie wyganiamy cię. Jeśli sobie życzysz możesz z nami zostać jak długo zechcesz. - odezwała się Lalande uśmiechając się przyjaźnie do bladolicej kobiety zza oceanu. Początkowo jej nie ufały. Jak każdemu obcemu. Wszyscy oni przychodzili tylko rabować, gwałcić, niszczyć i zabijać. Napuszeni wyższością swoich cywilizacji traktowali jej lud z góry. Jak prymitywne dzikuski z bronią z drewna i kamienia. Nie znali tego świata jaki dla Amazonek był domem i otwartą księgą w jakiej znały większość kartek. Ale nie wszystkie. Nawet ona, najwyższa kapłanka i wyrocznia swojej królowej była świadoma, że ta kraina jaką stworzyli bogowie nie odkryła przed nią i jej ludem wszystkich swoich tajemnic. A co dopiero mogły o niej wiedzieć jakieś obce nacje? 

 

Jasne, morskie elfy uważały się za bardzo mądre i butne, wydawało im się, że bez nich cały świat by się zawalił a wszyscy powinni im być wdzięczni. Ich mroczni kuzyni przybywali śmierdząc krwią i śmiercią aby nałapać niewolników do swoich haremów. Chcieli wydrzeć skarby pradawnej wiedzy i artefakty o jakich mieli mgliste pojęcie. W przeciwieństwie do Amazonek. Ale oni też uważali je za głupie dzikuski, dobre tylko do zarżnięcia czy zniewolenia. Czasem przybywali też niscy, pancerni brodacze ufni w swoją nowoczesną huczącą broń i ciężkie, solidne pancerze. Lub towarzyszyli wyprawom ludzi. Też cechowali się ignorancją i wyższością wobec ludu który nie znał obróbki metalu ani prochu. Wiedziała, że często porównują jej wojowniczki do elfek. Tylko takich podróbek elfek, takich gorszego, głupszego sortu. Nic dziwnego, że nie potrafili oprzeć się dżungli i jej wojowniczek jakie były siostrami dzikich trzewi tej dżungli. Podobnie ludzie zza oceanu. Różnych nacji, języków i wierzeń. Pod różnymi sztandarami i hasłami. Ale zawsze kierowali się tu aby łupić, niszczyć i chędożyć. W końcu im skąpo odziane młode kobiety kojarzyły się z wiotkimi ladacznicami z zamtuzów. I nie byli nawykli, że kobiety mogą stanowić trzon wojska nie mówiąc już o ludzie złożonym samych z kobiet. Ich pycha, głupota i nieznajomość warunków często były źródłem ich klęski. Dżungla robiła swoje a w połączeniu z magią i zasadzkami jej sióstr mogły utopić w tej zabójczej krainie całe armie.

 

A dżungla była zabójcza. Nawet jak się było jej siostrą i umiało się mieszkać, walczyć i polować pod jej wiecznie zielonym dachem. I umiało się rozpoznać wiele zagrożeń na czas. Jednak było ich tak wiele, że nie zawsze było się dostatecznie szybkim, bystrookim czy wytrwałym aby się przed nimi ustrzec. Tak miało być. Taki był plan Pradawnych. Kiedyś, w złotych czasach gdy Amazonki żyły u boku swoich bogów, bawiąc ich i ucząc się od nich. Wtedy było inaczej. O tym mówiły starożytne pieśni i legendy. Ale potem nastąpiła Wielka Katastrofa. Obcy wymiar zalał ten świat. I Pradawni przemienili te rajskie ogrody w zabójczą pułapkę jaką na każdym kroku miała zabijać innowymiarowe poczwary. A swoje ukochane córki o gracji tancerek zmienili w strażniczki przekazanego dziedzictwa. Bo to one a nie te dwunożne, wykluwające się całymi miotami gady, były ich ulubieńcami. I to im powierzyli swoje największe sekrety. Tak mijały milenia i do dziś wiele się nie zmieniło. Piekielna horda z dawnych dni została w końcu pokonana i odesłana w niebyt. Te przemądrzałe elfy z oceanicznej wyspy oczywiście sobie przypisywały ten sukces. Całkowicie pomijając wysiłek gadziej rasy. A wówczas rządziły o wiele większymi połaciami południowych kontynentów niż teraz. I Amazonek które broniły swoich kluczowych piramid nie pozwalając na ich przejęcie lub zniszczenie przez demoniczną hordę. W tamtych krwawych dniach, elfy, Amazonki i gady, walczyli ramię w ramię, nawet jeśli w innych bitwach. I zarówno pradawni, żabokształtni kapłani gadów jak i potężne wyrocznie Amazonek dołożyły swoje rytuały aby te zadufane w sobie elfy mogły ukończyć swój wir(3). Ale zachowują się jakby o tym nie pamiętały lub nie chciały pamiętać. Co zawsze dodawało w oczach Lalande jakąś szczyptę niechęci do tej długouchej rasy.

 

Dlatego kobieta jaka do nich przybyła kilka lat temu też była od razu podejrzana. Jak każdy obcy. Ale była nietuzinkowa. Przybyła sama. Bez armii popleczników. No i była młodą kobietą co tym bardziej zaintrygowało jej siostry. Obserwowały ją z ukrycia i szybko odkryły, że posługuje się magią. Potrafiła zmieniać się w chmurę i tak przemieszczać się bez większego trudu na spore odległości nie przejmując się zabójczą dżunglą. A zmierzała wprost do piramidy. Tu przywitała ją Lalande. Zapytała po co przybyła. “Aby się uczyć.” Wyrocznia szybko odkryła nieumarły sekret tamtej, jej nadnaturalne pochodzenie i potrzebę spożywania żywej, ludzkiej krwi. Zapytała ją o to ale tamta nie zwodziła. Przyznała się kim jest. Była skromna i oczekująca. Co stawało w mocnym kontraście z tymi którzy zwykle tu przybywali. Więc wyrocznia musiała się naradzić z królową jak powinny postąpić z tak nietypowym gościem. W końcu uznały, że nawet z nieumarłym krwiopijcą to w razie potrzeby sobie poradzą. A ciekawość do tej obcej zwyciężyła. Do jej pokory i okazywanego “dzikuskom” szacunku. I tak pozwoliły jej zostać. Ale miały na nią oko i trzymały na dystans. Jednak kolejne dni, tygodnie, miesiące wreszcie lata mijały. A uczona nieumarłych coś nie dawała powodów do wzbudzania podejrzeń. W końcu więc została ich przyjaciółką. Chociaż obie strony wiedziały, że nigdy nie stanie się jedną z nich. Nawet jak miała miała wszystkie niezbędne ku temu cechy charakteru.

 

– Bardzo dziękuje Lalande. Ale ptaki wiedzą kiedy czas rozwinąć skrzydła i lecieć dalej. Tak i ja czuję, że na mnie już pora. Jestem zaszczycona waszą przyjaźnią i gościnnością. Zawsze będziecie mieć ciepłe miejsce w moim sercu i pamięci. Z przyjemnością tu kiedyś wrócę. Jeszcze nie udało mi się dowiedzieć wszystkiego co bym chciała. Ale wiem już dość aby napisać kilka grubych tomiszczy! – Vivian roześmiała się na koniec a tak to mówiła wesołym, pogodnym tonem jaki przystoi między przyjaciółmi z jakimi można swobodnie rozmawiać. I co tu nie mówić… Miała to! Wreszcie! Ta pomoc Amazonkom w odbiciu ich piramidy to był przełom. Mogły jej odmówić mimo wszystko. Ale chyba te wszystkie spędzone wśród nich lata przyniosły skutek i wreszcie dostała to czego pragnęła od początku! Aqua Vitae!

 

Ta boska woda miała niesamowitą moc! Stworzona w tak pradawnych czasach przez tak potężne istoty jakie dziś byłyby równe bogom. A ci mają moc kreowania rzeczywistości wedle własnej woli. I taka woda była ich narzędziem stworzonym w tym celu. Mogła zwalczyć śmierć i upływ czasu na żywe ciało. Ale mogło też zwalczyć klątwę czerwonego głodu i wiele wampirzych słabości. A w zamian nic nie ujmując z ich mocy. Jasne znała legendę o wypiciu całego smoka. Ale niby gdzie miałaby znaleźć smoka aby dał się wypić do cna? Zresztą ta aqua vitae wydawała się mieć o wiele większe możliwości. I dawała jej nadzieję jakiej nie miała od stuleci. Spojrzała na swoje pakunki. Nie widziała tego teraz ale wiedziała, że tam jest. Niewielki kuferek starannie obłożony ubraniami i zabezpieczony tak mechanicznymi jak i magicznymi zamknięciami. Cenniejszy dla niej niż cała reszta skarbów jakie zamierzała stąd wywieźć. Dla tego kuferka bez mrugnięcia okiem posłałaby całą resztę w ogień aby tylko go uratować. Tam, w tym kuferku był niewielki czajniczek a w nim właśnie owa cudowna woda. I jak zapewniała Lalande czajniczek był magicznie połączony z sadzawką życia z piramidy. Sama wykonała ten rytuał wiążący. Więc póki to połączenie istnieje a w stawie jest aqua vitae to w czajniczku nigdy jej nie zabraknie. Na jej prywatne potrzeby to było w sam raz aby przemóc własne słabości wynikłe z przeklętego żywota.

 

Zaczęły rozmawiać we trzy w języku Amazonek jakiego w ciągu pobytu czerwonowłosa zdążyła się nauczyć. I w wesołej atmosferze wyszły na balustradę jaka otaczała chatę na palach jaką jej udostępniły kilka lat temu. Rozmowy umilkły gdy odruchowo spojrzały w dół. Wśród czerwonego klepiska jakie po deszczu zmieniało się w głębokie do kostki błoto a jakie zdaniem zamorskich przybyszy było dowodem prymitywizmu i ubogości kulturowej tubylców widać było dwie sylwetki. Obie były ubrane na zamorską modłę więc nie pasowały do półnagich kobiet jakie widać było dookoła. Ciemnowłosy mężczyzna w trójgraniastym kapeluszu i ognistowłosa kobieta z szablą u boku. Trójka kobiet z balustrady obserwowała chwilę tą scenę. Ale nie były nią zaskoczone. Wiedzieli, że tu są. I jaki będzie przebieg wydarzeń gdy tylko ten mężczyzna stanął z tą kobietą trzymając ją wiotką i bezwładną w swoich dłoniach. Prosił o pomoc. Dla niej. W imię niedawnego sojuszu i wspólnie przelanej krwi. Ponieważ królowa Aldera nie była krwiożerczą dzikuską co tylko dybie z kamiennym nożem aby wyrwać serce z klatki piersiowej każdego przybysza to uszanowała jego i swoje słowo. I kazała otworzyć bramy i przyjąć ich jak gości i sojuszników. Oczywiście mówiły mu co się stanie. On kiwał głową i mówił, że się zgadza. Ale widocznie inaczej to sobie wyobrażał. Chociaż teraz było dobitnie widać, że stało się dokładnie tak jak mu mówiły.

 

– Zoja… Musisz gdzieś tam być… Obudź się. Obudź się proszę. To ja, Carlos. Twój kapitan. Twój kamrat. Musisz mnie pamiętać do cholery! One musiały coś ci dać, że zapomniałaś ale to minie. Albo to jakaś ich magia. Chodź ze mną. Wrócimy do Portu. Na statek. “Skarby Lustrii”. Pamiętasz? Wiatr we włosach, morska sól na ustach, pościg za tłustymi kupcami, walka z piratami, elfami, chaośnikami i wszystkimi kto ośmielą się stanąć nam na drodze. Chodź ze mną, tam sobie wszystko przypomnisz. - tłumaczył gorączkowo jak do dziecka. Jak do ukochanej. Jak do siostry. Nie pierwszy raz. Robił to za każdym razem gdy się spotkali gdy tylko wyszła z piramidy. Wyszła i nie poznała go. Myślał, że to efekt tych zabiegów ozdrowieńczych Amazonek. Bo od razu widział, że te paskudne rany przeklętej broni Druchii jakie już prawie ją zabiły znikły. Znów Zoja Glebowa szła śmiało, prosto i pewnie siebie. Z naturalną gracją jaką zawsze się cechowała. Tylko, że to już nie była Zoja Glebowa. Poza ciałem nic z niej nie zostało. Ta sama twarz, oczy, usta, sylwetka ale tam w środku nie znalazł nikogo znajomego. Nawet w reikspiel ani estalijskim nie mówiła. Próbował tych paru zdań i zwrotów po kislevisku to go zdołała nauczyć ale też nic. Tylko w tym dziwnym języku Amazonek. Jakiego wcześniej przecież nie znała! Jak się poznali dość dobrze mówiła w imperialnej mowie ale estalijskiego to się uczyła od początku. I chociaż teraz mówiła w nim płynnie to nadal rozpoznałby w jej mowie obcokrajowca co się bardzo dobrze nauczył jego ojczystej mowy. Jednak to był proces liczony w latach ciągłych przygód. I nie mieli wcześniej styczności z Lustrią i Amazonkami więc nie mieli okazji nauczyć się ich języka. A teraz w parę dni w trzewiach piramidy o jaką na początku roku tak zażarcie walczyli i mówiła tylko w tym dzikim języku. Potrzebował tłumacza aby z nią rozmawiać! Włosy. I włosy jej się zmieniły. Zawsze miała śnieżnobiałe a teraz płomiennorude.

 

– Ona mówi, że nie rozumie co do niej mówisz. Chce zostać z nami, swoimi siostrami. Nie zna cię i nie chce iść z tobą. – odparła ciemnoskóra Majo, główna tłumaczka królowej Aldery jaka zdołała nauczyć się języków Starego Świata podczas swojej niewoli. Dziś znów pośredniczyła w rozmowach między swoim plemieniem a przybyszami.

 

– Kłamiesz! To niemożliwe! Spędziliśmy razem w portach i statkach prawie dekadę! Tego się nie zapomina! Braterstwa krwi i morza! Tylu przygód w tawernach i burdelach! Kłamiesz! Nie mówisz mi prawdy! I źle tłumaczysz moje słowa! Pewnie wszystko przekręcasz aby wyszło na wasze! Chcecie mi ją zabrać! - estalijski kapitan wybuchnął gniewem. Rzucał ostre, krótkie zdania prosto w wymalowaną twarz tłumaczki. Ta zacisnęła usta ale powstrzymała się od komentarza. To nie była ich pierwsza taka rozmowa i wiedziała, że tego właśnie powinna się spodziewać. Obcy nie rozumieli siostrzeństwa i wyjątkowej więzi jaka ich ze sobą spaja. Znała opowieści o podobnych sytuacjach gdy czasem przyjmowano jakąś nową siostrę w ten sposób a jej dawne otoczenie awanturowało się w ten właśnie sposób. Ale mimo gorzkich słów to wciąż był kapitan jaki pomógł im odzyskać skarby starożytnego dziedzictwa więc należał mu się szacunek i pomoc. Sama królowa i wyrocznia tak powiedziały.

 

– Ona nie kłamie Carlos. – do rozmowy włączyła się czarno – czerwona milady jaka zdążyła zejść na poziom czerwonego gruntu. Odwrócił się w jej stronę przeszywający ją złym spojrzeniem.

 

– Kłamie. Musi kłamać. One wszystkie kłamią! Oszukały mnie! Nie mówiły, że to tak będzie wyglądać! A ty! Ty też! Byłaś tam razem z nimi! Tam w piramidzie! Widziałaś co robią Zoji! I nic nie zrobiłaś! - wykrzyczał jej w twarz rozjuszonym tonem jakby jego gniew znalazł sobie nowe ujście.

 

– Mówiłyśmy ci co się stanie. Możemy jej pomóc i Zoja przeżyje. Ale stanie się jedną z nich. Taka była cena. Zgodziłeś się. - Vivian odparła spokojem zgodnym z jej bladym licem. Jaki mocno kontrastował z ogorzałą na morskim wietrze twarzą kapitana, dodatkowo zaczerwienioną z gniewu. Ten przez moment miał grymas jakby żyłka na skroni miała mu pęknąć.

 

– I co z tego, że się zgodziłem?! To nie miało być tak! Oddałem wam moją Zoję i chciałem ją z powrotem! A nie kolejną Amazonkę! - zawył zrozpaczony Estalijczyk wznosząc swoją skargę ku błękitowi równikowego nieba. Po tym wybuchu jakby oklapł. Przygarbił się, usiadł na jakimś pieńku do rąbania drewna i ukrył twarz w dłoniach. 

 

Vivian obserwowała go i zastanawiała się czy płacze. Nawet jeśli nie, to wydawał się być tego bliski. A i bez tego wyczuwała ogrom jego osobistej tragedii i poczucia straty. Przez te parę dni dość dobrze poznała jego historię jaka doprowadziła go ponownie pod bramy wyspiarskiej osady królowej Aldery z bezwładną, konającą Zoją w ramionach. Na początku roku wrócili stąd jako zwycięzcy do Portu Wyrzutków. Wydawali fanty na lewo i prawo. Oświadczył się wicehrabinie Limie a ona przyjęła jego oświadczyny. Potem ślub i wspólna inwestycja w nowy, piękny statek. Na cześć wyprawy jaka przyniosła mu największą sławę i sukces nazwał ją “Skarby Lustrii”. Pierwszy rejs do Starego Świata i powrót. Ogromny sukces i jeszcze więcej złota i fantów. Początek prosperity.

 

Aż przy którymś kolejnym rejsie ostry dziób statku Druchii przeciął kurs “Skarbom Lustrii”. Manewry, próba ucieczki, ostrzał z armat, radość z połamanych masztów mrocznego okrętu. W końcu jednak elfi korsarze ich dopadli. Brutalna walka na pokładzie. Z trudem udało im się odeprzeć napastników. Walka była krwawa. Także Zoja oberwała jakimś przeklętym ostrzem. Jeszcze się sama śmiała, żartowała że to nic takiego, że to nie pierwszy raz, że się wyliże. Jak to ona. Zawsze taka żwawa i wesoła. Jednak marniała w oczach. Gdy wrócili do Portu była już ciężko chora. Jakieś przekleństwo zżerało ją od środka. Płacił złotem. Przeklętym, krwawym złotem Lustrii. Magom i uczonym, kapłanom i cyrulikom, szarlatanom i cudotwórcom. Wszyscy brali ciężkie sakwy, puszyli się swoimi dyplomami i wyleczonymi przypadkami. Ale efektu nie było. Zoja zapadła już w trupi sen i mogła zemrzeć z każdym kolejnym oddechem. Ostatnią deską ratunku o jakiej pomyślał były Amazonki w głębi dżungli. One z ich tajemnicami i dziwnymi rytuałami. W końcu rozstali się w przyjaźni. Zapraszały ponownie. Więc zorganizował konie i małą grupę śmiałków głównie z własnej załogi. I ruszyli znaną już trasą z przewodniczkami z miasta. Tak stanęli znów u wrót królowej Aldery prosząc o pomoc. A życie już ledwo, ledwo kołatało się w białowłosej szablistce. Oddał ją im aby ją ratować i wierzył, że przywrócą ją do zdrowia skoro mają takie cuda, magię i w ogóle. I właściwie tak się stało. Tylko, że…

 

– Jeśli chcesz mogę poprosić królową. Wyda jej polecenie to pójdzie razem z tobą. - zaoferowała Vivian stając obok siedzącego, przygnębionego mężczyzny. Rzeczywiście była świadkiem przemiany Zoji w Amazonkę. Pierwszy raz. Ale nie uważała aby coś mogła poradzić. Widziała agonalny stan w jakim była. Przywiózł ją dosłownie w ostatnim momencie póki coś jeszcze dało się zrobić. Znała się na medycynie śmiertelników na tyle aby to rozpoznać. Ona sama mogła jeszcze przemienić ją w wampirzycę. Ale czy to byłoby lepsze wyjście? Czy na to kapitan by się zgodził? Czy nie próbowałby jej z miejsca zabić? Przecież był Estalijczykiem. A ci wieki temu byli ciemiężeni przez nieumarłych tyranów i do dziś pałali do nich nienawiścią. Co prawda de Rivera wydawał się nietuzinkowym Estalijczykiem ale czy miał aż tak otwarty umysł i serce aby wybaczyć jej to “plugastwo” i skazać na tą samą dolę swoją przyjaciółkę? Więc może i lepiej, że została Amazonką. Nie będzie jej doskwierać wieczna samotność nieśmiertelnych. Będzie miała swoje siostrzeństwo jaka będzie jej wielką rodziną. Poza tym była tam na prawach gościa i obserwatora. Pierwszy raz Lalande i Aldera zgodziły się aby mogła to obserwować. Ale nie więcej. Zdawała sobie sprawę, że gdyby coś przedsięwzięła to by ją wyprosiły. A bez pomocy Amazonek Zoja by umarła. Powinna umrzeć już wcześniej. Ale wedle wyroczni ziarno zasiane przez Smoczą Wojowniczkę(4) pomogło jej przetrwać tak długo. Co też uznawała za omen i wyraz woli Rigg aby czerwonowłosa szablistka dołączyła do rodziny. Podczas rytuału bowiem te charakterystyczne, śnieżnobiałe włosy Glebovej zmieniły się w krwawoczerwone. A to był kolor włosów Rigg. Amazonki miały dla niego wielki szacunek i tylko potwierdzało to w ich mniemaniu, że ich bogini – matka, od początku upatrzyła sobie Kislevitkę na swoją wybrankę i championa. Taka przemiana podczas rytuały zdarzała się wedle ich słów bardzo rzadko i zawsze znamionowała wyjątkowe osoby.

 

– Nie chcę. To już nie jest moja Zoja. Teraz to jedna z nich. Chodźmy stąd. Nie chce tu dłużej przebywać. - mężczyzna który przygnieciony swoją osobistą stratą przez dłuższy czas milczał odezwał się przerywając jej rozmyślania. Chyba w końcu pogodził się z porażką chociaż na tyle aby spróbować żyć dalej. Otarł dłonią twarz, trzepnął się dłońmi w kolana i ciężko wstał. Ale gotów już ruszyć w dalszą drogę.

 

– Poczekaj. Masz. - bladolica milady wyciągnęła coś z sakiewki i podała mu w wyciągniętej dłoni. Zaciekawiony wziął to i przyjrzał się im. Warkocz. Pukiel włosów spleciony w mały, cienki warkoczyk. Śnieżnobiałe i krwistoczerwone. – Poprosiłam je aby mi pozwoliły obciąć pukiel jej włosów. I dodałam część tych jakie ma teraz. Ale to też jej. - usłyszał głos imperialnej uczonej gdy odruchowo pocierał palcami po znajomych, białych kosmykach. I tych nowych, całkowicie czerwonych. Dla kontrastu splecionych ze sobą w jedność.

 

– Dziękuję. Dziękuję ci Vivian. – powiedział gdy ledwo opanowane przed chwilą wzruszenie znów ścisnęło go za gardło. Wbrew zasadom dworskiej etykiety objął ją mocno i przytulił. Czy też może to on wtulił się w jej ciało. Przez chwilę trwali tak czerpiąc z siebie otuchę z tej bliskości. Nim się wzięli w garść i puścili. Spojrzał potem na tak znajomą twarz młodej Kislevitki okolonej od paru dni płomiennymi włosami. Przez chwilę ból ścisnął mu serce i gardło. Ale się przemógł. Musiał to zakończyć teraz inaczej nigdy się z tego nie wywinie.

 

– Ahoj marynarzu! Niech bogowie wiatru i oceanu zawsze będą ci sprzyjać! Oby twój statek zawsze trafił do właściwego portu! - krzyknął do niej jak miał nadzieję dziarsko. Na jej twarzy nie dostrzegł ani uśmiechu ani zrozumienia. Patrzyła na niego niepewnie jak powinna zareagować. Teraz była jedną z nich. Dodatkowo kopnęło go to prosto w serce. Majo zaczęła tłumaczyć jego słowa nowej siostrze ale już tego nie słuchał. Odwrócił się i ruszył w stronę bramy.

 

– Mam dość tej cholernej dżungli i tych cholernych piramid. Nie mam zamiaru tu więcej wracać. - warknął z zaciętym wyrazem twarzy gdy wsiadał na łódź i czekających na niego towarzyszy. Zaczekał jeszcze aż dołączy do nich bladolica milady i jej bagaże po czym niezwłocznie dał znak aby odbijać. Aby nie robić sobie dodatkowych cierpień nie odwrócił się ani razu aby spojrzeć na oddalającą się palisadę i wystają poza nią chaty stojące na palach.

 

 

 

Norsmeni

 

 

- Cisza! - mocarna pięść uderzyła w stół aż podskoczyły kufle, kielichy, talerze i półmiski. W połączeniu z męskim, zdecydowanym głosem przyniosły spodziewany efekt. Zwłaszcza jak właściciel pięści był tu jarlem. Miał już dość tych wzajemnych kłótni i złośliwości swoich doradców. Wezwał ich aby uradzić co robić dalej w tej zmienionej sytuacji. A ci gadali jeden przez drugiego byle nie poprzeć sąsiada. Te ich sprzeczności bywały pomocne ale też i bywały zawalidrogą. Teraz raczej zżymał się bo było bliżej tego drugiego.

 

– Pytałem co radzicie. I na co się mamy zdecydować. Nie damy rady zrobić wszystkich posunięć na raz. Więc? Co radzicie? – warknął gdy obdarzył ich rozeźlonym spojrzeniem aby dać wyraz swojemu niezadowoleniu.

 

– Ja bym postawił na południowców. Nas mało. Ich dużo. Norska daleko. Mało kto teraz przypływa. Wielu naszych zginęło podczas ostatniej wojny. Lepiej się dogadać z nimi i żyć w pokoju. Handlować i wynajmować za złoto naszych wojowników. Jak urośniemy w siłę to się pomyśli. Ale na razie to pokój. Zwłaszcza jak jarl sam wydał swoją córkę za jednego z nich. – Krzyworogi odezwał się pierwszy. Od początku był za pokojem z południowcami. Nawet jeśli wcześniej inaczej bywało. Chociaż tutaj, na dalekim południu w egzotycznej krainie choćby z racji odległości i dużo mniejszej proporcji ludności niż w ich ojczyźnie to wojowali z nimi dużo rzadziej niż tam na Morzu Szponów i okolicach.

 

– No pokój można. Lepiej mieć plecy czyste jak się weźmiemy za te lubieżne suki. Tylu naszych zabiły i zrobiły z ich czaszek trofeum! Wypruwały im serca na swoich krwawych ołtarzach! To wymaga krwawej zemsty! - Arnulf był wojowniczo nastawiony zwłaszcza do dzikusek z dżungli. W walce z nimi stracił już brata, wuja i jednego z synów więc miał osobisty motyw. Jednak wielu jego kamratów, także ich jarl, Harald Chyży Topór, zdawał sobie sprawę, że jest jakby ich przedstawicielem. Nawet jeśli tu jest sam na tej naradzie. Ich wódz nie mógł tego ignorować. 

 

– Ale po co? Już tyle razy próbowaliśmy. Wcześniej była okazja jak one siedziały okrakiem między nami a tymi jaszczurami z piramidy. A teraz to znów mogą w pełni skoncentrować się na nas. A aż tak wiele ich nie zginęło w tych walkach aby liczyć, że będą osłabione. I wysłały swoje ladacznice do miasta południowców. Pierwszy raz. Sam je widziałem jak tam byłem. Nie wiadomo jakie pakty podpisali między sobą, że się tak przyjaźnią. - Krzyworogi nie ustępował w sceptycyzmie co do wznowienia działań wojennych.

 

– To prawda, tak to prawda. Ale przecież nawiązaliśmy kontakty z naszymi nowymi sprzymierzeńcami. Oni też ich nienawidzą. I mogą nas podprowadzić wprost do ich piramidy. Albo w środek ich patykowatej wioski. Wyskoczymy na nich w środku nocy z naszymi toporami i zrobimy im rzeź! - Arnulf uśmiechnął się chytrze przypominając o nowych kontaktach jakie ostatnio zawarli. Z ich pomocą mogli w końcu zdobyć przewagę nad tymi przeklętymi ladacznicami. Bez krwawych bitew czy długotrwałych oblężeń. No i bez przedzierania się przez tą cholerną dżunglę jaka była domem tych dzikusek i zawsze było to ryzyko.

 

– No nie wiem czy to taki pewny sojusznik. Ja znam sagi jeszcze z naszej ojczyzny. Tam też są takie podziemne stworzenia. I słynął ze swojego podstępnego, zdradliwego charakteru. Na pewno nie są naszymi przyjaciółmi tylko chcą nami się posłużyć. To już pewniej jest się umawiać z południowcami. – zaoponował Krzyworóg którego wnioski kolegi wcale nie przekonały. Harold widząc, że szczęki Arnulfa znów się zaciskają co zwiastowało wznowienie kłótni uniósł dłoń aby zwrócić na siebie uwagę.

 

– Właściwie to się ze sobą nie kłóci. - zauważył chytrze i to przykuło uwagę obu jego doradców. Spojrzeli na niego zaintrygowani. – Moja córka jest w mieście i my też możemy. Nic nie szkodzi na przeszkodzie aby oczernić te dzikuski przed południowcami. W końcu te ladacznice biegają prawie nago. Naszemu Snarlowi(5) jest to bardzo miłe no ale ich słabym, pruderyjnym bożkom niekoniecznie. Wcale nie jest przesądzone, że to one przeciągnął ich na swoją stronę. W końcu z nami w Porcie mają dłuższe relacje sąsiedzkie niż z nimi a do niedawna ich też rozpruwały na swoich krwawych ołtarzach i warto im o tym przypomnieć. Kto wie? Może jak się sytuację podgotuje to sami zrobią z nimi porządek? Trzeba mieć tam sprawy na oku i dopilnować aby zawsze ktoś od nas tam był. Zwłaszcza z głową na karku i niezbyt szybkim toporem. – zauważył jarl i widział, że obaj jego doradcy ze zrozumieniem kiwali swoimi kudłatymi głowami. Pomysł od razu kupił ich serca i rogate dusze.

 

– A z tymi podziemnymi pewnie. Czemu nie? Możemy z nimi negocjować nadal. Niech nam pokażą te tunele abyśmy sami się przekonali czy jest jak mówią. W końcu i tak byśmy mieli nimi iść aby wyjść gdzieś w piramidzie albo ich wiosce na wyspie. Bo jakby się udało to byśmy je wyrżnęli bez żadnej bitwy gdy nie będą ustawione w regimenty albo kitrać się w tej cholernej dżungli. Wybralibyśmy je jak ryby z saka! - zaśmiał się chrapliwie na koniec a Arnulf i Krzyworogi zawtórowali mu podobnie. Tak, to właśnie była norsmeńska chytrość! Nie tylko samym toporem i murem tarcz Krwawego Ogara(6) wygrywało się bitwy i wojny. Paktami i negocjacjami spod patronatu Dwugłowego(7) też można było wiele ugrać. Zostało jeszcze zastanowić się komu przydzielić jakie zadanie w tym rozdwojonym planie.

 

 

 

Skaveny

 

 

Diakon zarazy zakaszłał dostojnie i uroczyście splunął flegmą na swojego niewolnika. Ten przyjął ten dar z pokorą nie ośmielając się na żadną oznakę sprzeciwu. Słusznie! Tak-tak właśnie powinno być! Taki jest porządek rzeczy zgodnie z wolą Rogatego Szczura! Usatysfakcjonowany diakon przeniósł spojrzenie na swojego asystenta. Oczywiście wiedział, że ten podkrada jego notatki starając się zdobyć więcej wiedzy niż powinien. Skaban był ciekaw jakie wrzaski będzie wydawał jego podstępny uczeń gdy już będzie myślał, że skompletował całość i przystąpi do rytuału. Aż zachichotał tyleż piskliwie co złośliwie na taką radosną myśl. Uczeń spojrzał na niego zdziwiony i niepewny jak to interpretować. I dobrze-dobrze! Niech się tak niepewnie czuje! Może dłużej pożyje zamiast knuć jak pozbyć się swojego pana i mistrza!

 

– Nędzny robaku-nędzny-nędzny! Niżej łeb bezczelny! Niżej-niżej! Co za podłe wieści przynosisz! Kłamiesz-kłamiesz! Jesteś bezużyteczny! Nakarmię tobą moje piękne robaki! Tak-tak, będziesz karmą-karmą! - Skaban rzucił ze złością do swojego najstarszego asystenta. Od razu wyczuł, przerażenie tamtego. I zawistną uciechę młodszych następców cieszących się z upokarzania starszego konkurenta. Może faktycznie już czas go wymienić na któregoś z nich?

 

– Panie-lordzie-mistrzu-władco-władco! Pomiłujcie! Ja nędzny robak-robak korzę się przed twoją wspaniałością-wspaniałością-wspaniałością! Ale przynoszę wieści cóżem się dowiedział! Tylko przynoszę! To nie są moje wieści wstrętne-wstrętne tylko od tych gładkich z powierzchni! - załkał rozpaczliwie Srik rozpłaszczając się w uległej pozie tak bardzo jak tylko mógł. Miał ochotę wpić się w ziemię aby udobruchać swojego pana. Tak przypuszczał, że mistrz może nie być zadowolony z takich wieści a wtedy skupiłoby się to na nim. Ostatnio coś pan często wybuchał na niego gniewem. Czyżby wyczuł ten nowy proszek co mu zaczął dosypywać do jadła?! Próbował na swoich szczurach i niewolnikach i żaden się nie połapał! Ale teraz chodziło o Skabana, nie na darmo dochrapał się rangi diakona zarazy i utrzymał pozycję tak długo.

 

– Powiedzieli powierzchniowcy tak-tak? Dobrze-dobrze, pomyślimy-pomyślimy. Knują-knują ale ja ich oknuję bardziej! - Skaban był mile połechtany całkowitym podporządkowaniem swojego sługi. Zwłaszcza to trzykrotne wspomnienie własnej wspaniałości wydało mu się jak najbardziej na miejscu. Właściwie to powinien już od dawna wymagać od swoich sług takiego podkreślenia swojego autorytetu. Aby się nie zapomnieli i łby z ogonami im się nie pozamieniały. Tak-tak, tak właśnie trzeba będzie zrobić. Ale na razie wrócił myślami do spraw wyżej-wyżej.

 

Wedle tego co ten nędznik wymamrotał to ci głupi-głupi z północy zgodzili się. To dobrze-dobrze! Bo dało się ich wciągnąć w intrygę i usunąć przeszkodę ich rękami. A nie cennymi łapami Skabana. Bo oczywiście pomocników i sług w ogóle nie było mu żal no ale on był bezcenny. Niemniej gdyby wytracił ich zbyt dużo a inni diakoni nie to by osłabiło jego pozycję. A tak można było do tego użyć powierzchniowców aby usunęli innych powierzchniowców. Dobrze-dobrze!

 

Te powierzchniowe samice były twardsze niż początkowo przypuszczał. To znaczy przypuszczali! Bo oczywiście inni diakoni zarazy też-też tak mówili na początku! Skaban aż się spocił przez moment gdy pomyślał w jak naiwny błąd by wpadł nawet przed samym sobą. Tak-tak! To właśnie on ich ostrzegał, że nie będzie z nimi łatwo-łatwo! Ale ci głupcy go nie posłuchali! Tak-tak, tak trzeba będzie teraz mówić. I jeszcze rozesłać szpiegów aby to powtarzali tak-tak.

 

W każdym razie wciąż to tam było. Serce mroku. Osłabło od paru cykli księżycowych ale wciąż było tam wiele-wiele spaczkamienia! Oh, cudowny, wspaniały spaczkamień! Jedyna prawdziwie wartościowa rzecz na tym plugawym, kłamliwym świecie! Tam na górze, musiało być tego sporo. Cudownie odmieniona materia jaka może się przydać w eksperymentach i zebraniu wielkiej mocy! Tylko trzeba było się do niej dostać. A te powierzchniowe samice zapieczętowały wejście. Nic-nic już raz się udało tam dostać mimo, że zimne-ogony broniły-broniły tego miejsca. Ale trujący gaz i zatrute ostrza pomogły się tam dostać. A potem było wielkie tąpnięcie! Jakby sam Wielki Szczur tupnął swoją szponiastą stopą w posadę nory! Straszne-straszne! Skaban nawet teraz przeskoczył nerwowo z łapy na łapę w oznacze zniecierpliwienia czy niepewności. Tak, tam musiała przybyć potężna istota. Z innego świata. Ale już poszła-poszła. Uspokajał sam siebie nie chcąc się poddać strachowi. 

 

No poszła to dobrze, że poszła. Zostawiła spacz-kamień w spokoju. W sam raz dla nich. Dla niego! Dla niego oczywiście! On-on był tu najważniejszy i jemu się wszystko należało! Tylko te niedojdy-samice znów to zamknęły. Ale to nic-nic. W swojej przebiegłości wyśle na nie tych z północy. Niech się nawzajem pozabijają-zabijają. Ile i kto by nie zginął to cena jego klanu i frakcji będzie niewielka a tamci oczywiście osłabną. Tak-tak, tak to właśnie będzie musiał załatwić. Kazał wstać precz-precz sługusowi i pognać z powrotem z odpowiedzią. Tak-tak zawrzemy pakt. Niech przyjdą ze swoimi toporami i wyrżną te samice z powierzchni co blokują-blokują drogę do spacz-kamienia, cudownego spacz-kamienia!

 

Srik przebierał łapami wędrując po kolejnych korytarzach skrytych w wiecznym, podziemnym mroku. Ledwo mu się udało! Już myślał, że mistrz go ciach-ciach! Ale nie. Jeszcze nie. A więc nie mógł się poznać na tym nowym proszku w jadle. Inaczej zabiłby go tam na miejscu. Dobrze-dobrze! Czyli proszek działa-działa! Tylko trzeba zachować ostrożność! A może jednak coś przyspieszyć? Czyżby mistrz zaczął go o coś podejrzewać? A jakby tak… Przecież będzie gadał z tymi kudłaczami z powierzchni… Będą podążali tunelami… A gdyby tak… poprosić-kupić aby jakiś topór przypadkiem zahaczył o kark diakona? Tak-tak! To jest prawdziwa przebiegłość! Tak właśnie trzeba-trzeba zrobić-zrobić!

 

Ucieszony tym odkryciem Skirk nie spostrzegł, że nie jest jedynym podróżnikiem przez ten tunel. I pradawna groza, prawie bezszelestnie zaczęła w podziemnym mroku sunąć za swoją nową ofiarą.

 

 

 

Port Wyrzutków

 

 

Życie w morskim porcie zawsze było gwarne i wesołe. Przynajmniej takie można było odnieść wrażenie jeśli się patrzyło z perspektywy licznych tawern, karczm i zamtuzów. Tu śpiewano morskie szanty i ballady, opowiadano sobie straszne opowieści i sprośne żarty. Tu ponętne kelnerki roznosiły kufle i talerze z rybnymi daniami a typy spod ciemnej gwiazdy łypały kaprawymi oczami. Tu rodziły się nowe legendy lub gasły utopione w kuflu łez, podciętych żyłach czy strzale w skroń. A zwłaszcza temu sprzyjał najsławniejszy zamtuz w mieście spod herbu czerwonej świecy.

 

– I mówisz, że to prawdziwe Amazonki? Te dzikuski z dżungli? - jeden kamrat zagadał do drugiego. Podziwiał taniec prawie nagiej tancerki. Wymalowanej w dziwne wzory i ozdobionej egzotyczną biżuterią, piórami i kamieniami. Wyglądało tyleż egzotycznie co podniecająco. Ale czy wiarygodnie? Zastanawiał się czy to może być prawdziwa Amazonka czy tylko tak ucharakteryzowana tutejsza dziewczyna. W końcu do tej pory żadnej prawdziwej Amazonki nie widział.

 

– Prawdziwa, prawdziwa. Przyszło ich trochę parę miesięcy temu. I od tamtej pory dają tu występy. - kolega zaśmiał się ze zrozumieniem ale pokiwał głową dla rozwiania wątpliwości nowego. Przez chwilę obaj podziwiali zwinny taniec egzotycznej piękności.

 

– A to co ona ma na sobie. To złoto? Prawdziwe złoto? - zagaił towarzysz i oczy mu się rozjaśniły z podniecenia nie tylko na myśl o tej piękności ale też tego co miała na sobie. A, że niewiele miała to i tym bardziej te złote odblaski mamiły jego oczy.

 

– Całkiem możliwe. One tego mają pełno tam u siebie. W tej piramidzie. Tak słyszałem. Że mają tam w dżungli jakąś piramidę i tam jest pełno skarbów. – starszy wiekiem i stażem marynarz odparł zgodnie i pogodnie. I pomachał młodszemu i nowszemu pustym kuflem. Ten gwizdnął i jedna z uroczych kelnerek skinęła głową przyjmując to zamówienie. Zaczęła napełniać nową parę kufli.

 

– No nie gadaj. To one są tam i tu. Takie wiotkie i prawie gołe. I jeszcze obwieszone złotem. Nie mów, że nikt nie wpadł na pomysł aby to zgarnąć dla siebie. Takie ślicznotki i złoto w jednym? Ja bym brał ile wlezie! - zaśmiał się młodszy ale już nie tak całkiem młody. Czuł, że musi w tym być jakiś haczyk. Inaczej to pewnie połowa widowni by się rzuciła na tą tancerkę aby mieć i ją i jej złoto. A jak gdzieś tam w jakiejś piramidzie miało być tego jeszcze więcej no to tym bardziej.

 

– Ha! A pewnie, że próbowali! Pewnie! Od pokoleń! Mógłbym ci do rana opowiadać legendy o konkwistadorach, herosach i piratach co zbierali się i ruszali w głąb dżungli! Przecież to nie tak daleko! Tydzień, marszu wybrzeżem a potem w górę Wężowej Rzeki! Nie da się nie trafić! A tam te prawie gołe piękności z dzidami no nic tylko brać je i ich złoto! – starszy marynarz roześmiał się wesoło jakby nie pierwszy raz słyszał od przybysza z zewnątrz tego typu pytanie. Ten zamilkł bo podeszła kelnerka i postawiła na stole dwa pełne kufle. Więc je unieśli i stuknęli się na zdrowie.

 

– No to co? Nie dali rady? Tym dzikuskom? Zobacz na nią, przecież ona nic prawie nie ma. Czym by miała się bronić jakbym tam wszedł i zerwał z niej to złoto? Do burdelu to ona się może nadaje ale nie chce mi się wierzyć aby w polu mi któraś z nich stanęła. Wiesz ile ja bitew mam za sobą? Nie takie chudzinki powalałem swoim kordelasem! No ich by mi było trochę szkoda bo całkiem niezłe z nich ślicznotki ale sam rozumiesz, złoto to złoto. - młodszy nadal wydawał się być pewny siebie. Zwłaszcza jak upił pierwszy łyk nowego piwa. W tej “Świecy” to mieli całkiem niezłe trunki.

 

– Nie wątpię mój ty młody, dzielny przyjacielu. Tylko widzisz wszyscy co się tam wybrali przed tobą to myśleli i mówili to samo co ty teraz. Że to tylko dzikie dzierlatki z kamieniami i patykami, do tego mają góry złota więc co one mogą przeciwko prawdziwym mieczom, toporom i arkebuzom. No a powiem ci, że mało który z nich wrócił z powrotem do nas. A jak wrócił do opowiadał straszne rzeczy. Na tyle straszne, że jakoś nigdy nie skusiłem się aby tam wyruszyć. - starszy kompan wydawał się być wyrozumiały dla młodzieńczego zapału. I mówił tonem dobrotliwego wujka aby zniechęcić go do popełnienia jakiegoś młodzieńczego głupstwa. Ten trawił to chwilę w swojej głowie nim znów spojrzał na pląsającą tancerkę.

 

– No to jak mało kto wrócił a one ponoć takie potężne to skąd ta tutaj się wzięła? - zapytał z ledwo skrywaną irytacją. Przeczuwał, że gada z jakimś starym prykiem co tylko wyciąga od niego geldy na nowe piwo w zamian za tandetne opowieści. Ale to było dla niego nowe miejsce więc musiał je poznać. A to był jeden ze skuteczniejszych sposobów jakie znał. Stawiać kolejki takim przygodnym kompanom w zamian za plotki i ciekawostki dzięki którym mógł poznać nowe miejsce.

 

– A ta na początku roku przybyła regimentem kapitana de Rivery. Odkąd pamiętam on był jedynym który stamtąd wrócił. Znaczy z większością swojego regimentu z jakim się tam wyprawił. Bo jak ci mówiłem jak przed nim się wyprawiali to wracał mało kto. A z nim wyszło ze trzy czy cztery setki chłopa i z połowa wróciła. Nie słyszałem aby się komuś coś takiego udało od chyba stu lat. Może nawet jeszcze dawniej. Tego nie wiem no ale jemu się udało. - starszy z rozmówców uśmiechnął się dobrotliwie, pokiwał głową i zaczął snuć swoją marynarską opowieść póki mu młodszy nie przerwał.

 

– Ha! Czyli jednak da się! No to co tak straszysz, że się nie da i mało kto wraca! A czekaj… A wrócił ze złotem? Ze skarbami? - przybysz klasnął w dłonie z uciechy gdy jednak wyszło szydło z worka i jednak był jakiś sposób na te pstrokate dzikuski. I ich piramidy pełne złota. 

 

– Tak, ze złotem. Przywieźli pełne wory i kufry złota. Nawet zwykłe soldaty tak nim potem szastały, że byli tu królami tawern i burdeli. Wszyscy ich wtedy kochali. A ten de Rivera tak ozłocił tutejszą hrabinę de Limę, że nie śmiała mu powiedzieć “nie” gdy poprosił ją o rękę. Zresztą słyszałem, że jeden z jego poruczników wżenił się w córkę wodza Norsmenów jakich mamy po sąsiedzku a inny jeszcze z jakąś inną panną. A i sierżanci, bosmani czy zwykłe wojaki też miały wzięcie. Znaczy z tych co mieli głowę na karku i nie przepuścili w pół roku wszystkiego. Tak więc, tak, udało im się. – starszy z marynarzy chętnie podzielił się tymi wiadomościami z młodszym. I z rozbawieniem obserwował jak tamtemu rosną nadzieją oczka gdy słuchał tego jak najlepszej bajki.

 

– No! I tak trzeba! Tak właśnie trzeba! To gdzie jest ten de Rivera? Organizuje drugą wyprawę? Bo nie ma na co czekać, na pewno będzie chciał powtórzyć ten sukces a taki chwat jak ja na pewno mu się przyda! - walnął się dumnie w swoją mocarną pierś i wydawało mu się, że znalazł rozwiązanie na wszystkie swoje problemy. Rozmówca uśmiechnął się łagodnie i pokiwał ze zrozumieniem głową.

 

– Kupił nowy statek i zaczął rejsy przez ocean. Nazwał go “Skarby Lustrii”. Na nich dorobił się jeszcze bardziej. Aż razu pewnego dopadły ich mroczni korsarze. Wyrwali się ale nieźle ich pociachali. W tym Zoję. Taka żwawa, białowłosa Kislevitka, jego ulubiona porucznik jeszcze ze starej załogi. Potem szukał dla niej leku i ratunku ale chyba nie znalazł bo w końcu wrócił do dżungli i tej piramidy. Pojechał z nią. Wrócił bez niej. I słyszałem, że przysiągł, iż nigdy więcej tam nie wróci. I z tego co wiem to wrócił na morze i nie wybiera się znów do tej piramidy. – tutejszy marynarz popijając kolejne łyki złotej zupy z pianką ze swadą opowiadał dzieje kapitana i jego załogi. Zaś młodszy słuchał z uwagą ale mina mu się stopniowo wydłużała.

 

– Bez sensu. Jak raz złupił piramidę, wziął branki to czemu nie zrobił tego jeszcze raz? Raz się udało to mogło i drugi. - młodszy pokręcił głową na znak braku zrozumienia dla motywacji estalijskiego kapitana. Wskazał kciukiem w bok na egzotyczną tancerkę jaka w jego oczach była dobitnym przykładem wyprawy z przełomu starego i obecnego roku.

 

– Nie złupił piramidy. Dogadał się z ich królową. Zapłaciły mu złotem za pomoc w walce z jaszczurami. A to nie są branki. Ich królowa uznała, że przyda się tu ktoś dla ocieplenia wizerunku, że tak powiem. No przyznasz, że niezłe są w tym ocieplaniu. - tubylec powiódł spojrzeniem po zmysłowej, kobiecej sylwetce ale miał minę zawodowego mądrali gdy wyłuszczył na czym polegał sukces estalijskiego kapitana.

 

– Jakie jaszczury? Nic wcześniej nie mówiłeś o jakichś jaszczurach. I jak to się z nimi

 dogadał? To one gadają po naszemu? – młodszy z gości “Świecy” zdumiał się bo właśnie usłyszał o tym wszystkim pierwszy raz. I ta z pozoru prosta sprawa wyprawy po chwałę i złoto zaczęła się nagle komplikować.

 

– No jeszcze musisz się sporo dowiedzieć o tych okolicach. A postaw jeszcze jeden kufelek to ci opowiem jak to było z tą wyprawą de Rivery. Na początek zaczął skupować wszystkie muły… - stary wilk morski z wprawą zaczął snuć nową opowieść. Jak to jeden z estalijskich kapitanów o reputacji awanturnika zaczął swoje przygotowania do wyprawy po złoto zaginionego w dżungli miasta piramid. Jak rozesłał wici, ściągał pod swój sztandar innych awanturników z wszelkich zakątków świata, wzynania, przekonań i majętności. Od zwykłych ciurów obozowych po rodzeństwo młodych szlachciców z Bretonii czy czarnowłosego ochroniarza właśnie stąd, ze “Świecy”. Ten jak wrócił to dochrapał się stopnia i renomy zaufanego porucznika. Chociaż nawet nie był szlachcicem. I wielu, wielu innych. Cała barwna mieszanka wszelkich ras i kolorów. Nawet jakieś elfy tam były czy pojedyncze krasnoludy. I tak zebrał tą swoją pstrokatą armię i wyruszyli jeszcze z końcem zeszłego roku, jak tylko ustał sezon deszczowy. A wrócili ze dwa czy trzy miesiące później. O połowę mniej liczni no ale w mieście to i tak wszyscy się dziwili, że ktokolwiek wrócił. Do tego obładowani złotem i podarkami od Amazonek. Ludzie w mieście nie mogli uwierzyć i gdyby ich powrotu nie widzieli na własne oczy, jakby nie siedzieli obok nich w karczmach i tawernach to pewnie by uważali, że to jakaś zmyślona historyjka. Nie wiadomo kiedy obu marynarzom zszedł im na tych opowieściach cały wieczór. Gdy się rozstawali byli ze sobą w najlepszej komitywie.

 

– E tam, stary głupoty gada… Jak ten de Rivera mógł się dogadać z tymi dzikuskami to czemu ja nie? Co ja, gorszy od niego? Głupszy? Akurat! To złoto będzie moje. Tylko trzeba znaleźć paru chwatów. No i sponsora. No i może kogoś kto tam już był poprzednio. - mimo wypitych kolejek umysł marynarza działał dość dobrze i gdy wracał mrocznymi, zawalonymi gnojem ulicami w znajomym kierunku to zaczynał snuć plany kolejnej wyprawy po chwałę i złoto. Ten kapitan nie chciał tam wracać? To nawet lepiej! Będzie jednego mniej do podziału. To złoto tam jest i czeka na niego. Wystarczy się przejść spacerkiem po tym lesie. Nawet ten stary mówił, że to prosta droga. Najpierw plażą aż do rzeki a potem w górę rzeki. I jeszcze kawałek. Wszystkiego może tydzień albo dwa. Przecież już w nie takich karawanach i wyprawach brał udział! Co to dla niego! A z tymi dzikuskami jakoś sobie poradzi. Jak nie okażą się rozsądne to gorzej dla nich. Co mu mogły zrobić tymi swoimi kamieniami i patykami? Ci tutejsi to jakieś niedołęgi, że nie potrafią sobie poradzić z garstką tancerek w skąpych ciuszkach! No cyrk jakiś, w ogóle nie są poważni. No ale teraz jak on się za to weźmie…

 

 

 

Bertrand

 

 

Odkąd pierwszy raz Bertrand udał się na spotkanie z kapitanem de Riverą upływał prawie równo rok. Teraz sezon codziennych deszczów też miał się już kończyć wraz z końcem roku. Ale jeszcze trwał. Zupełnie jak rok temu. Ale gdy spoglądał wstecz to widział znaczną poprawę w sytuacji swojej i siostry. Pod tym względem udział w wyprawie do piramidy bardzo im się opłacił. Wiele widzieli, słyszeli i odczuli trudności i okropieństw dżungli i wojny. Ale jakoś udało im się przetrwać i wrócić do cywilizacji. I to nie jako taka para ubogich szlachciców chcąca ukryć się przed kłopotami jakie dopadły ich w zaoceanicznej ojczyźnie. Tylko jako para zwycięzców i śmiałków co towarzyszyła u boku “tego któremu się udało wrócić z piramidy”. Co prawda największy splendor spadł na samego de Rivere jako wodza naczelnego i głównego organizatora całej ekspedycji. Ale i na jego oficerów jak i zwykłych wojaków spadła też niemały blask jego chwały. A im się było bliżej niego tym większy. Zaś Bertrand powrócił do Portu Wyrzutków jako jeden z jego najbardziej zaufanych poruczników. Zresztą chyba podobnie jak Carsten. No i Zoja, i Togo ale oni należeli do zaufanego grona jego doradców jeszcze w jego starej załodze.

 

Początkowo oboje z Izabelą zastanawiali się co począć dalej po powrocie. Może nie zostali krezusami z tymi skarbami jakie im przypadły w udziale ale na pewno teraz mieli środki aby żyć na odpowiednim poziomie. Stać ich było aby wykupić jedną z kamienic i nająć służbę. Co było o tyle łatwiejsze, że dla weteranów wyprawy de Rivery wszystkie drzwi stały otworem. Każdy zapraszał bretońskie rodzeństwo na herbatkę, na bankiety, na wieczorki zapoznawcze i chciał słuchać o ich przygodach. Zwłaszcza, że de Rivera oraz jego świeżo poślubiona małżonka okazali się całkiem dobrymi protektorami. I też chętnie zapraszali młodych Bretończyków do siebie czy polecali ich znajomym. Co dodawało rodzeństwu splendoru skoro najmodniejsza i najsławniejsza w tym sezonie para tak jawnie okazywała im sympatię i przyjaźń.

 

Bertrand mógł już na spokojnie wrócić do planów swojego małżeństwa i ożenku swojej siostry. Bo z braku rodziców to na niego, jako starszego brata, spadała tradycyjna rola znalezienia kobiecie odpowiedniego kandydata. A po sukcesie wyprawy i przyjaźni z kapitanem i wicehrabiną no to Izabeli kandydatów nie brakowało. Od kapitanów statków, po oficerów, szlachciców i zwykłych awanturników. Na pewno pomagała uroda kandydatki na małżonkę oraz reputacja towarzyszyła bratu w wyprawie de Rivery i widziała te legendarne Amazonki i ich piramidy. No i teraz materialnie stali znacznie lepiej niż rok temu gdy musieli wynajmować pokoje w karczmie. A teraz mieli własną kamienicę. Co prawda inni szlachcice też zwykle mieli no ale przynajmniej nie odstawali już od nich tak jak na początku swojego pobytu w mieście.

 

Sam też miał okazję przypomnieć się jarlowi Haraldowi i jego pięknej córce Astrid. Teraz zapewne miał okazję zrobić na nich większe wrażenie niż gdy spotkali się za pierwszym razem i był wówczas jednym z wielu oficerów kapitana. I co prawda to on właśnie wygrał wówczas pojedynek z jednym z norsmeńskich wojowników o wolność pojmanej Medy ale poza tym nie miał wtedy takich koneksji, majątku ani reputacji jak teraz. Nawet tutejsi ojcowie co mieli córki na wydaniu też zaczęli go zauważać i przedstawiać sobie choć przed wyprawą chyba nawet nie wiedzieli o jego istnieniu. Więc na tym polu też mu się znacznie poprawiło.

 

Ten rok po powrocie z piekielnej dżungli minął nie wiadomo kiedy. Dzięki temu, że został na miejscu był niejako naturalnym świadkiem tego co się działo po powrocie. Po ostatnim apelu uszczuplonego regimentu na Placu Targowym jako całość ten regiment przestał istnieć. Chociaż do dziś natrafiał na ulicy czy w karczmach uczestników tamtej wyprawy co go rozpoznawali i pozdrawiali. Ale jednak towarzystwo rozsypało się i wsiąkło w to nietypowe miasto złożone jakby mozaiką z wielu innych miast Starego Świata. Część marnie skończyła w brudnych zaułkach i podejrzanych mordowniach. Część przehulała całe złoto w zamtuzach i tawernach a gdy się skończyło znów zaciągali się na statki albo pod komendy innych konkwistadorów. Niektórzy pożenili się z wcześniejszymi narzeczonymi albo tymi jakie poznali po powrocie. I wreszcie nieliczni potrafili jakoś zabezpieczyć i zainwestować swoją zdobycz w coś sensownego. Ale i dzisiaj czasem zdarzało mu się słyszeć po tawernach “Za de Riverę!” gdy jego byli żołnierze, marynarze czy nawet tragarze wspominali dni swojej chwały jakich zaznali po powrocie z owianych mgłą tajemnicy piramid. 

 

Bertrand znów zaś stał przed dylematem “Co dalej?”. Sytuacja materialna i towarzyska znacznie mu się poprawiła ale czas splendoru wynikłego z uczestnictwa wyprawy stopniowo się kończył. Przywiezione złoto też. Carlos go nie wyganiał i nadal się cieszył opinią jego zaufanego porucznika. Ale estalijski wilk morski wrócił na statek i podróżował przez ocean rozwożąc lustryjskie towary po portach Starego Świata więc często go nie było w mieście. Bretończyk na morskim rzemiośle się nie znał ale mimo to kapitan złożył mu propozycję dołączenia do załogi. Nie wszyscy na statku muszą być marynarzami prawda? Jak sam tłumaczył. Zdolny szermierz zawsze się przyda a i w portach dobrze mieć swojego człowieka z głową na karku. Ale mógł też zostać tutaj, w Porcie Wyrzutków i reprezentować jego interesy. Lub zacząć coś na własną rękę. Albo nawet spróbować rozeznać się w Bretonii jak się tam sprawy mają i czy mogą z Izabelą tam wrócić. W końcu minął już rok. Niedługo sezon deszczów się skończy, niebo się przejaśni i znów będzie można ruszać na szlak.

 

 

 

Carsten

 

 

Rok. Może nawet trochę więcej? Gdzieś tyle czasu minęło odkąd ostatni raz czarnowłosy mężczyzna widział tą szarą, ponurą ziemię o tak ponurej reputacji. Wciąż wydawało mu się, że wrócił dopiero parę dni temu. No ale to już trochę czasu minęło. Teraz już leżał na polach pierwszy śnieg. Na dworze panowała mroźna wilgoć a rano była lekka mgła. Może to przez tą mgłę? Tam, w dżungli, parnej i mrocznej, z zielonym nieboskłonem wyższym niż najwyższe tutejsze katedry jakie widział też była mgła. Prawie co rano. Gęsta, gorąca i lepka. Gdzie skóra nigdy nie była sucha i zawsze była pokryta rosą wilgoci. Albo z własnego potu albo tej z powietrza. Tutaj, w Sylvanii, mgła była całkiem inna. Zimna i zwiastująca pogodny początek dnia. Tam, w Lustrii wydawała się wisieć wiecznie. A nocami i o poranku tylko gęstniała i przybierała na sile.

 

A może to przez psa? Bastard biegał i szczekał po podwórku. Całkiem dobrze zaaklimatyzował się do ponurej krainy jakiej nigdy wcześniej nie widział. W końcu urodził się tam, za oceanem. A wyglądał jak jeden z tutejszych psów. Gdyby tu go ktoś zobaczył pewnie nie spodziewałby się jak daleką podróż przebył ten czworonóg. Tak samo zresztą jak jego właściciel. Ile to już minęło? Chyba z parę miesięcy. Dziwne jak to zleciało. Wydawało się, że ledwie wczoraj wyszli z dżungli i wreszcie po chyba ponad dwóch miesiącach pierwszy raz zobaczyli czyste, tropikalne niebo i złocistą plażę. Euforia była tak wielka, że nie było mowy o żadnej dyscyplinie. Dorośli mężczyźni, często stare wilki morskie, zawodowi najemnicy, najęte zakapiory wszyscy wspólnie rzucili się w morze i zaczęli się pluskać i chlapać jak małe dzieci. Radość była tak wielka, że de Rivera odpuścił dalszy marsz chociaż pewnie na upartego przed zmierzchem wróciliby do Portu Wyrzutków.

 

No a potem rzeczywiście tam wrócili. Opromienieni chwałą zdobywców i zwycięzców. Zwłaszcza, że od dawna się to nikomu nie udało. Potem wieczorek zapoznawczy u hrabiny de Lima, co była głównym sponsorem wyprawy. A jak się okazało Carlos miał co do niej także prywatne plany. I nawet zapraszał Carstena aby przystał do jego kompanii na stałe. Bo taki sprawdzony i zaufany porucznik do zadań wyjątkowych by mu się przydał. Ale ten miał inne, bardziej rodzinne plany. Więc po jakimś czasie Sylvańczyk ze swoją ulubienicą Agnes wsiedli na jeden ze statków płynących na wschód i odpłynęli żegnani przed dawnych kamratów i towarzyszy niedoli. Z de Riverą rozstawali się w przyjaźni i ten obiecał, że gdyby tylko Carstena naszła ochota na powrót to zawsze będzie mile widzianym gościem i kolegą. 

 

Część oficerów też się rozproszyła po świecie i zamustrowali się czy podpisali kontrakty jeszcze gdy czarnowłosy był w mieście. A pozostali zamierzali pójść w ich ślady albo zostać. Jak choćby Bertrand i Izabela jacy brali udział w wyprawie do piramidy. Ale najważniejsze szczęście Eisen zabierał ze sobą. Swoją ukochaną i słowikowym głosie i lekarstwo na chorobę syna. No i Bastarda. Potem czekała ich długa, oceaniczna podróż do Estalii. Tam trzeba było szukać statku jaki zabierze ich dalej na północ. Wzdłuż wybrzeży kontynentu aż do Marienburga. I tam trzeba było przesiąść się na barki jakie płynęły w górę Reik przez prawie całe Imperium. Tak mijali kolejne miasta i prowincje porośnięte gęstym, mrocznym, prastarym lasem. Ale całkiem innym niż dżungla Lustrii nawet jeśli ten pozorny opis pasowałby do nich obu. Agnes pierwszy raz była w tym kraju więc wszystko było dla niej nowe tak jak dla niego swego czasu cuda i horrory Lustrii.

 

Ten drugi zdarzył się raz gdy napadli ich rzeczni piraci. Wywiązała się walka ale bandziory szybko spacyfikowały załogę obiecując, że wezmą tylko haracz. Ale upatrzyli sobie też i Agnes. Carsten stanął w jej obronie ale było ich zbyt wielu. Dostał raz i drugi. Pociemniało mu w oczach. Tamci może by odpuścili bo też już kilku leżało pokotem z rozprutymi trzewiami. Ale widząc, że tylko on jeden z obrońców stawia opór a ich jest nadal wielu szczerzyli się jak wilki złorzecząc mu i obiecując jego ukochanej okrutną niewolę. Gdy już wydawało się, że go zmogą były ochroniarz z “Czerwonej świecy” ujrzał czerwoną fiolkę jaka dyndała mu na szyi. Tą jaką dostał jako jeden z prezentów pożegnalnych od Vivian. Agnes nawet czasami mu wypominała, że nosi przy sobie jakieś podarki “od innej”. Bo sama czerwono– czarnej milady nie poznała. Bladolica uczona została z Amazonkami i przynajmniej póki razem z Agnes i Bastardem nie odpływali z Portu Wyrzutków to nie mieli od niej żadnych wiadomości. 

 

Teraz jednak przypomniał sobie jej słowa gdy mu wręczała tą fiolkę. Wyrwał korek, przełknął zawartość. I stał się cud! Poczuł jak ból i słabość ustępuję. Ujrzał jak świeże rany jakby przestały krwawić. Chociaż inni mogli tego nie dostrzec. Ba! Poczuł przypływ sił i gdy wstał ponownie na nogi jakby ogarnął go czerwony gniew. Widział przeciwników w czerwonych, krwawych barwach. Wydawali mu się teraz jeszcze bardziej niezdarni i powolni niż przed chwilą. Oni zaś byli zdumieni i zaskoczeni jego niespodziewanym powrotem do walki. Wystarczyło, że powalił trzech czy czterech z nich a reszta dała dyla na swój statek. I tyle ich widzieli. Po jakimś czasie ta czerwona mgiełka zrzedła. Ale do rana chodził pobudzony i nie czuł ran i zmęczenia. Dopiero potem. Jak się okazało, że przespał cały dzień i obudził się wieczorem. Dopiero wtedy znów czuł to wszystko co oberwał podczas abordażu. Ale czułe dłonie Agnes i jej troska pomogły mu przetrwać te trudne chwile. No i jęzor Bastarda oczywiście. 

 

I wreszcie wrócili. Do domu. Do tej przeklętej, ponurej krainy wciśniętej pomiędzy narożnik górskich masywów. Skażonej złej od zarania dziejów jak mawiało się w Imperium. Tu jednak było serce Sylvańczyka. I to drugie, dla jakiego przebył taki kawał świata. Z niepokojem obserwował jak syn przełyka lekarstwo skompletowane z zamorskich roślin. Ostatecznie w ramach podziękowania za swój udział w wyprawie królowa dostarczyła mu wszystko z prezentowanej listy, że aż nie dał rady wszystkiego zabrać. Efekt?

 

– Tato a weź opowiedz jeszcze raz coś o tej Lustrii? – syn zadarł głowę i pogłaskał łeb Bastadra z jakim się ganiali po tym świeżym śniegu. Obok niego usiadło dwóch jego kolegów z jakimi się zdążył zakolegować. I jak przypuszczał ci też chcieli posłuchać opowieści o tych dalekich krainach których pewnie nigdy nie zobaczą ale liczyła się dobra opowieść.

 

– A wróci pan tam kiedyś? - zapytał syn sąsiadów jaki spoglądał na czarnowłosego ojca swojego kolegi jakby ten w jego oczach był żywym herosem z dawnych legend. Pytanie nie było tak naiwne jakby się mogło wydawać. Owszem miał tutaj swój zakątek świata. Wciąż miał pochowane trochę przywiezionych skarbów i pamiątek. Nie było tak źle. Czy wrócić? Carlos obiecywał mu pewny kąt i fuchę. Do tej pory zawsze dotrzymywał słowa. No ale to kawał świata. I to całkiem innego niż tutaj. Na pewno teraz nie było warto się ruszać. Zaczynała się surowa, imperialna zima, Ulryk z każdym tygodniem mocniej odciskał swoje piętno na tej krainie. W Lustrii o tej porze kończyły się codzienne ulewy i dlatego rok temu de Rivera szykował swoją wyprawę w trzewia niezbadanej dżungli a Carsten szukał kogoś kto by pomógł mu znaleźć egzotyczne rośliny jakich wcześniej nigdy nie widział na oczy poza ilustracjami w książce. Wszelkie pytania o przyszłość więc trzeba będzie odłożyć do wiosny. Na razie był tu i miał swoją odzyskaną rodzinę, psa i dom. Za oknami szron malował po szybach i powoli opadały płatki świeżego śniegu.

 

 

K O N I E C

 

 

Słowniczek

 

(1) obsynit – warhammerowy odpowiednik obsydianu czyli czarnego, twardego, wulkanicznego szkliwa. Używa się go do wyrobów broni, przedmiotów i biżuterii.

 

(2) Rigg – jedna z głównych bogiń z panteonu Amazonek. Jej atrybutem są bujne, czerwone włosy.

 

(3) wir – magiczny wir na elfiej wyspie jaki odsysa magię z planety z powrotem do wymiaru Chaosu. Pomógł on przezwyciężyć hordy demonów Chaosu podczas Wielkiej Katastrofy.

 

(4) Smocza Wojowniczka – w trakcie finałowej walki przy bramie Chaosu, Zoja spontanicznie przemieniła się w Smoczą Wojowniczkę. Amazonki później uznały, że jest wybranką i championem Rigg.

 

(5) Snarl – jedno z imion Slaanesha, jednego z czterech Bogów Chaosu jakich wyznają Norsmeni, inne ludy północy i kultyści w południowych krainach gdzie są zakazani i tępieni. Patron lubieżności, płodności, dekadencji i wyuzdania.

 

(6) Krwawy Ogar – jedno z imion Khorna (bóg Chaosu), pana wojny, walki i rozlewu krwi. W Norsce popularnie przedstawia się go jako krwawego ogara wiecznie spragnionego krwi i walki.

 

(7) Dwugłowy – jedno z imion Tzeentcha, (bóg Chaosu), patron czasu, wiedzy, magi, mądrości, podstępu, często przedstawiany jako dwugłowa istota o ptasich atrybutach.

Koniec

Komentarze

Poniżej prezentuję zakończenie mojej forumowej kampanii w uniwersum Warhammera 2-ed “Skarby Lustrii”.

Pipboyu79, skoro to tylko zakończenie dzieła, bądź uprzejmy zmienić oznaczenie na FRAGMENT.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Pipboyu79, skoro to tylko zakończenie dzieła, bądź uprzejmy zmienić oznaczenie na FRAGMENT.

– A ktoś mi tu na forum mówił w komentach, że “fragment” to ma do 10 000 znaków. Ten tekst jest ok 9x dłuższy więc się nie kwalifikuje jako fragment. Poza tym jest to samoistna całość do czytania jako opowiadanie właśnie. Dlatego tak to zakwalifikowałem. Proszę o wyrozumienie i trochę elastyczności w tej materii. 

Obawiam się, Pipboyu79, że źle zrozumiałeś informację rzeczonego ktosia, albowiem tekst liczący mniej niż dziesięć tysięcy znaków to SZORT, natomiast tekst, który nie jest skończonym opowiadaniem, a tylko częścią większego dzieła, niezależnie od długości, jest FRAGMENTEM.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Obawiam się, Pipboyu79, że źle zrozumiałeś informację rzeczonego ktosia, albowiem tekst liczący mniej niż dziesięć tysięcy znaków to SZORT, natomiast tekst, który nie jest skończonym opowiadaniem, a tylko częścią większego dzieła, niezależnie od długości, jest FRAGMENTEM.

 

– A być może, nie uczyłem się tego na pamięć. No ale i tak dla mnie to jest opowiadanie. Całość to2-letnia kampania RPG jakiej nie mam zamiaru tu wklejać. To co tu widać to ostatni post MG kończący tą kampanię. I tyle. I moim zdaniem można to czytać jako samodzielne opowiadanie z danego uniwersum. 

Pipboyu79, skoro twierdzisz, że tekst jest zamkniętym opowiadaniem i można go czytać nie znając wcześniejszych wątków, które tu domykasz to zakładam, że wiesz co mówisz, a rzecz zweryfikują ewentualni czytelnicy.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

– Tak, tak właśnie twierdzę :) Dziękuję za zrozumienie. A każdy może sam sobie wyrobić zdanie po przeczytaniu tekstu :)

Pipboyu, przeczytałem ze względu na świat młotka. 

Fabularnie jest ciekawie, choć to bardziej podbudówka do akcji niż akcja. Dodałbym więcej dialogów niż opisów, trochę akcji niż retrospekcji – to dynamizuje. Ale ujęcie z wielu perspektyw ciekawe, skaveńskie podziemia i opary odpowiednio spaczone i mroczne. Myślę, że każda z opisanych przez Ciebie historii mogłaby stanowić odrębne, pełne akcji opowiadanko. Stąd największy klimat miał moim zdaniem fragment z Amazonką w podziemiach.

Są natomiast problemy stylistyczne. Moim zdaniem dużo krótkich zdać robisz, stawiając kropki w miejscach, w których płynniej jest dać przecinki. Może też myśl można ująć w inny sposób po prostu. Druga sprawa to używanie “jaki” w miejsce “który”. To pierwsze odnosi się do konkretnego desygnatu, to drugie do ogólnego.

Narracyjnie też mam problem, ale uczciwie trzeba oddać, że napisałeś o RPG-owej fabule. Nie zawsze pasuje ona do opowiadania, ale okay, informujesz o tym. Choć i tak moim zdaniem takich fragmentów można unikać:

Jednak ta nowa, podziemna wojna z nieznanym wcześniej wrogiem wymusiła nowe techniki walki. Wróg nie był tak całkiem nowy.

Wiadomo, że chodzi o to, że wróg był nie do końca znany, tajemniczy, ale nie ma sensu robić dwóch zdań ze sobą sprzecznych. Analogicznie:

Co przyniosło jej tylko złudne uczucie ulgi. Odruch wywołał jej irytację bo błoto z ramienia zmieszało się tylko z błotem z czoła i żadnej ulgi jej to nie przyniosło

Nie chodzi o to, że jest to bez sensu, bo da się zrozumieć co chciałeś powiedzieć, po prostu to niewdzięcznie brzmi i wygląda.

Nie udało się jednak nawiązać żadnego kontaktu z zaginionymi siostrami. Prawie.

Takich przykładów jest więcej.

Ogólnie językowo i stylistycznie jest trochę do poprawy, może ktoś mądrzejszy ode mnie to ładnie wytknie. 

Pozdrawiam serdecznie! Chwała Sigmarowi!

Zgadzam się z Beeeeckim. Fabularnie jest w porządku, acz nie nazwałabym tej opowieści epilogiem, raczej prologiem, bo prawie wszyscy tu się zmawiają, żeby w przyszłości napaść na jakąś inną rasę. I tak – gdybyś opublikował poszczególne części jako samodzielne opowiadania, wyszłoby chyba ciekawiej. Bo – jak to w prologu – losy poszczególnych postaci nie zdążyły się porządnie posplatać.

Technicznie jest sporo do poprawy. “Jaki” i “który” to nie są synonimy. Momentami zdania są tak posiekane, że to aż nienaturalnie wygląda, lepiej byłoby wstawić przecinek i jechać dalej. Zapis dialogów do remontu. W ogóle dlaczego piszesz dialogi kursywą? Interpunkcja kuleje na obie nogi. Czasami powtórzenia – i w formie wyrazów i zwrotów, i w postaci powtarzania jednej informacji; że umieszczającego tabliczkę na miejscu spotkał ogromny zaszczyt itp. Literówki też się trafiają.

Obrzucił ją spojrzeniem swoich czarnymi, szparkowatymi źrenicami.

Coś tu się posypało.

Jednak nie zostawili swoje dzieci samych. Zapisali swoją wolę. Swój wspaniały, Wielki Plan

Tu też. I powtórzenia.

Gdy tylko Wielki otworzył swoje powieki

Otwiera się oczy, powieki można unieść.

umieścić tą złotą, pokrytą świętymi glifami sztabkę

Tę sztabkę.

To tylko przykłady, błędów jest więcej.

Babska logika rządzi!

@beeeecki & Finkla

 

 

– Dzięki wielkie za poświęcony czas i uwagę :) Fajno poczytać jakieś komenty zwłaszcza jak dotyczą wrażeń o napisanym tekście na czym zazwyczaj mi najbardziej zależy :)

 

– Tekst został napisany ok rok temu. Jako zakończenie ok 2 l kampanii. Dla Graczy jacy ukończyli sesję większość postaci jakie przewijają się w tych scenach była znajoma. Jak pisałem ten tekst do głowy nie brałem, że będę go publikował gdzieś indziej. Przed wrzuceniem tutaj edytowałem go co nieco ale nie ingerowałem w fabułę. Więc jest zbliżony do oryginalnego. To miał być post kończący tą kampanię dlatego musiał być zbiorczy i podsumowujący. Czyli po krótce opowiada o głównych postaciach i frakcjach jakie przewinęły się przez tą kampanię. Bo to było dla nas najbardziej interesujące. Rozumiem, że dla osób jakie nie grały w kampanię to są nowe frakcje i postacie więc może być to ciut skromny opis ale proszę o wyrozumienie ze względu na oryginalny cel i okoliczności powstania. 

 

– Jeśli chodzi o akcje i dialogi no tak, pewnie by to było ciekawiej no ale jw czyli to miał być koniec sesji. A co do relacji i przybliżania postaci to no cóż, to się działo przez 2 l grania. Postacie Graczy zdążyli dobrze poznać większość przewijających się tu postaci i właśnie min, dlatego one się pojawiły w epilogu. Nie musiałem im przedstawiać kim jest kapitan de Rivera czy milady von Schwarz. 

 

– A jeśli to wygląda jak prolog a nie epilog no to bardzo mnie to cieszy :) Czyli mój oryginalny zamysł z jakim pisałem to opowiadanie sprawdził się lepiej niż myślałem skoro nawet ktoś kto nie grał w sesję odnosi właśnie takie wrażenie. Bo takie chciałem odnieść przy pisaniu. Podkreślić, że zamknął się jakiś rozdział tych historii w Lustrii ale życie toczy się dalej. BG mieli okazję odznaczyć się w lokalnej społeczności i legendach ale dla sił jakie tam pozostały to nie jest koniec drogi. A jedynie początek nowego rozdziału jaki być może już napiszą nowi bohaterowie. Cieszy mnie, że epilog wygląda jak prolog do nowych historii :)

 

– A co do postaci, relacji i przygód między nimi to przez prawie 2 l regularnego grania było ich sporo. Bertrand i Carsten to postacie Graczy jacy ukończyli tą kampanię. Carlos de Rivera to estalijski kapitan i wilk morski jaki zorganizował wyprawę z Portu Wyrzutków do piramid. BG byli jednymi z wielu awanturników jacy zaciągnęli się pod jego sztandar. Zaczynali jako randomowi oficerowie skończyli jako zaufani porucznicy kapitana do zadań specjalnych. Tlexictli nie miał imienia przez całą kampanię bo ta pisana była z perspektywy BG czyli wyprawy de Rivery. Ale BG brali udział w nocnym wypadzie śmiałków gdzie zabili jednego z kapłanów skinków stąd o tym wzmianka w opowiadaniu o jaszczuroludziach. Miało to osłabić armię jaszczurów przed decydującą bitwą o piramidy. Vivian von Schwarz miała sporo czasu antenowego i jej losy często przewijały się z losami BG. Do końca nie było wiadomo po czyjej jest stronie. I nie wyszło, że jest wampirzycą. Uchodziła za imperialną milady i maga. Krolowa Aldera (od gwiazdy Aldebarana) i wyrocznia Lalande (Lalande 21185) dowodziły Amazonkami. Kara była pierwszą ze spotkanych przez BG Amazonek jako wystawiona na licytacji niewolnica którą udało się kupić kapitanowi de Rivera jaki chciał mieć w niej przewodniczkę i posłaniczkę do Amazonek. Barno (gwiazda Barnarda) była zwiadowcą jaki pojawiła się epizodycznie w paru scenach. Dlatego one obie imiennie występowały w scenie o Amazonkach. Skaveny występowały jako zagrożenie, w finale śmiałkowie de Rivery toczyli z nimi boje w piramidzie Amazonek. Szczury często używały kul z gazem co jest opisane w scenie z Amazonkami. W finale połączone siły de Rivery i Aldery starły się na powierzchni w bitwie z jaszczurami a wydzielony oddział dotarł do piramidy podziemnymi tunelami walcząc o dostęp do międzywymiarowej bramy. Ta była pilnowana przez potężnego demona i udało nam się rozegrać epic finale battle gdzie von Schwarz, Lalande i Tlexictli walczyli magicznie z demonem zaś inni jak Carsten i Bertrand probowali zrobić pewien myk aby im pomóc. Wówczas też Zoja Glebowa, zaufana przyboczna kapitana, spontanicznie zmieniła się w Smoczą Wojowniczkę i wróciła do swojej formy tuż po walce. Co zaskoczyło wszystkich łącznie z nią samą. Norsmeni zaś byli lokalnym przeciwnikiem Amazonek i de Rivera zakłócił tą równowagę najpierw podróżując przez ich wioskę a później do Amazonek przez co obie strony traktowały go podejrzliwie jako sojusznika tej drugiej. Piszę to w skrócie co się działo, zwłaszcza pod koniec kampanii aby ledwo nakreślić kto jest kto i dlaczego pojawił/a się w epilogu. Już nie będę wspominał o Geheimnistag i walce z przeklętymi, nieumarłymi konkwiskadorami czy spotkaniu dziwnych stworów i dziwów w dżungli :) Epilog to naprawdę był eipog na koniec 2 l kampanii w jakiej sporo się działo :)

 

– A co do stylistyki i błędów postaram się to edytować w najbliższym czasie. Dzięki za zwrócenie uwagi co dam radę to poprawię :)

 

 

 

 

 

Wiesz, jeśli tekst jest przeznaczony dla kilku osób, które się tą historią jarały, to może nie trzeba go publikować dla wszystkich. Albo rybka, albo akwarium.

Babska logika rządzi!

@Finkla

 

– Ja jeno tłumaczę okoliczności powstania tekstu i dlaczego wygląda tak jak wygląda :) A publikuję tutaj bo jestem ciekaw odbioru u szerszej publiczności :)

Prowadziłem warhammera kilkanaście lat, więc dla mnie to kopalnia nostalgii, ale zgadzam się, że występuje dysonans na linii dialog – opis (z przewagą tego drugiego). Rozumiem, że to bardziej udokumentowanie sesji. Sam żałuję, że swoich nie zdążyłem ponagrywać, czy coś, ale tekst (przeczytałem ok 60%) jest dość hermetyczny i dla ludków “spoza branży” może nie być dostatecznie porywający.

Krew dla Boga Krwi

Czaszki dla Tronu Czaszek

 

 

Prowadziłem warhammera kilkanaście lat, więc dla mnie to kopalnia nostalgii, ale zgadzam się, że występuje dysonans na linii dialog – opis (z przewagą tego drugiego). Rozumiem, że to bardziej udokumentowanie sesji. Sam żałuję, że swoich nie zdążyłem ponagrywać, czy coś, ale tekst (przeczytałem ok 60%) jest dość hermetyczny i dla ludków “spoza branży” może nie być dostatecznie porywający.

 

– Miło pwitać RPG-owca i warhammerowca :) Właściwie to trochę się dziwię, że na tej stronie nie ma fanfików. Nie tylko z młotka ale i innych uniwersów. 

 

– A sama sesja była forumowa czyli pisana. Po prostu powyższe scenki dorobiłem jako ostatnią turę i zamknięcie kampanii. Dlatego przypomina trochę kronikę z podsumowaniem dla każdej z ważniejszych frakcji. 

 

 

Krew dla Boga Krwi

Czaszki dla Tronu Czaszek

 

– W finałowej walce wewnątrz piramidy BG i ich sojusznicy przebijali się na pradawnej arenie przez demony Khorna :) 

Nowa Fantastyka