
– Wstawaj! Rycerz czy nie, idziemy, ktoś na ciebie czeka! – krzyczy oficer.
Rozlega się rechot, który mnie bardziej kojarzy się z odgłosami wydawanymi przez knury.
Moje wczorajsze przesłuchanie przebiegło spokojnie. Ale później zaczęli mnie szarpać, jak pierwsze lepsze popychadło. W efekcie posprzeczałem się nieco ze strażnikami. Czterech na jednego, ja ze skutymi rękami – no i okazało się, że aż tak mocny nie jestem. Noc w areszcie zapadnie mi w pamięć na długo. Strażnicy w tej norze biją tak, jakby to była ich jedyna pasja.
Ktoś chlusta mi w twarz cebrem zimnej wody. Dobrze, bo powoli dochodzę do siebie i mogę zebrać myśli. Wstaję i ruszam w kierunku widocznego w oddali podwyższenia.
Nazywam się Nellgalen de Kellaneve, mam dwadzieścia cztery lata. Mój ród? Ani wielki, ani starożytny. Nie mamy słynnych przodków opiewanych w pieśniach, a jedyna rodowa legenda dotyczy gigantycznych rozmiarów knura, wyhodowanego niegdyś w jednej z naszych wsi.
Pamiętam, jak ojciec mawiał:
„Wrzeszczałeś od urodzenia, jakbyś był wściekły na cały świat”. I miał rację. Zapewniam, wy także bylibyście wkurzeni, gdybyście otrzymali imię, jak legendarny książę nieudacznik: Nellgalen. Neluś jak nazywała mnie babka.
Tylko jej wybaczałem taką poufałość. Gdyby spróbował tego któryś z rówieśników… Cóż, jeden spróbował. Z opuchniętą twarzą i złamanym nosem już nie wymawiał tego tak wyraźnie.
To babka uczyła mnie wielu przydatnych rzeczy: jak trafiać z procy w cel z drugiego końca podwórka, jak skrycie aplikować zioła przeczyszczające. Najważniejszą lekcję dała mi, kiedy miałem zaledwie dziesięć lat: zawsze stawać w obronie słabszych.
– Nie ociągaj się, panie rycerz! – warczy oficer i popycha mnie drzewcem halabardy.
Cztery Twarze obdarzyły mnie posturą portowego zbira – szerokie ramiona, szare włosy, oczy czarne jak węgiel. Nic dziwnego, że moje ulubione młodzieńcze rozrywki to były wszelkiego rodzaju draki.
Matka wierzyła, że kiedyś oczaruję jakąś rycerską córkę. Jak bardzo się myliła… Jej śmierć wszystko zmieniła. Wraz z nią odeszła radość życia ojca i w naszym domu nastała cisza, nie ta spokojna, ale ciężka i duszna, po której zawsze nadciąga burza.
Od pogrzebu matki stał się już tylko pustą skorupą – jadł i oddychał, ale w oczach nie było nawet cienia dawnej energii. Jego los dopełnił się, gdy pewnego dnia spadł z konia i skręcił kark.
Zostałem z młodszym bratem i siostrą. Nasz majątek stanął na krawędzi bankructwa. Żaden z rycerskich rodów nawet nie rozważał wydania za mnie którejkolwiek ze swoich córek. Za to szybko dowiedzieliśmy się, kto naprawdę był naszym przyjacielem.
– Nie przystawaj!
Szarpnięcie łańcucha ciągnie mnie do przodu.
Do rzeczy, bo czasu na opowieści nie mam zbyt wiele. Moja historia zakończy się jakieś czterysta kroków dalej… na szafocie.
Zawsze lubiłem święto zimowego przesilenia. Było w nim coś magicznego – nadejście czasu, gdy Twarz Północy przejmowała władzę nad światem, a w świątyni odsłaniano jej straszliwą podobiznę. Chłód, zapach kadzidła, śpiew… to wszystko miało swój niepowtarzalny urok. W tym roku magię przesilenia zapewni mi miecz – niestety, ten w rękach kata.
Co się stało, to się nie odstanie. Czterysta kroków… tyle mi zostało.
– Morderca! – krzyczą ludzie, jeden przez drugiego… i mają rację.
Nie mam pretensji do nikogo poza sobą. Moja głupota popchnęła mnie na drogę ku śmierci. To może wydać się dziwne, ale na szafot można trafić tylko z powodu głupoty.
Zabiłem Henavalda de Bellengeara siekierą do rąbania drewna, bo ciężko znieważył moją siostrę. Pogarda, sącząca się z każdego słowa tego gada, bolała jak nóż wbijany w serce. Krew się we mnie zagotowała. Wściekłość przesłoniła rozsądek – nie zapanowałem nad sobą.
Pech w tym, że chłystek był synem podskarbiego, kuzynem wojewody Południowych Rubieży. Pochodził z wielkiego rodu, który wydał licznych hetmanów i senatorów. Gdybym uśmiercił go w pojedynku, włos by mi z głowy nie spadł. Ale nie – musiałem to zrobić jak cham z chamów, z siekierą w ręku.
– Kozojebca! – wywrzaskuje jegomość o nalanej, czerwonej gębie i małych oczkach, jak u knura. On chyba przelewa na mnie własne fantazje… Taki świński ryj zapamiętuje się do końca życia i widuje jedynie w koszmarach. Na szczęście mnie nie będzie zbyt długo prześladował.
Jakaś starsza kobieta wykonuje gest Czterech Twarzy, ocierając łzy. To pocieszające, że nie wszyscy ludzie, którzy tu przyszli to bestie żądne krwi.
Małe dziecko przytula się do matki. Słyszę jej drżący głos:
– Nie patrz, skarbie.
Sędzia, który mnie skazał, podarował mi medalion z wizerunkiem Twarzy Północy.
„Cztery Twarze wskażą ci drogę, gdy będziesz gotów”.
Kiedy dotykam szorstkiego metalu, wydaje się ciepły, ale szybko porzucam próbę pojednania się z naszymi bogami. Nigdy nie byłem zbyt religijny. Za to wierzyłem, że gdyby bogowie naprawdę istnieli, to unicestwiliby takich sukinsynów jak młody de Bellengear, ciskając gromy ze swoich wielkich, czarnych obelisków. One ponoć kryją w sobie wielką moc.
Mój proces przyciągnął wiele uwagi – sala ratusza pękała w szwach. Gdy sędzia zaczynał mnie przesłuchiwać, wśród publiki poniósł się szum głosów, a instygator zaczął wykrzykiwać kalumnie, nazywając mnie „prostakiem z siekierą”. Sędzia tylko wstał, i w ciszy, która zapadła powiedział dobitnie:
– Zbliża się święto zimowego przesilenia, to czas by pomyśleć o życiu. Czas mądrości! Czasem nawet najgłupsi zasługują na drugą szansę, bo oni mogą naprawdę coś zmienić. Wielkość nie zawsze rodzi się w pałacach ani na szczytach wzgórz. Czasem pochodzi z błota, potu i łez. Kto chce się podnieść, może osiągnąć wszystko. Osądźmy tego młodzieńca z należną powagą!
Zapanował spokój i trwał do samego końca procesu. Nawet gdy wybrzmiała sentencja wyroku, obyło się bez awantur.
Ale wszystko po kolei. Dwóch krzepkich strażników napręża łańcuch, zmuszając mnie bym szedł dalej ulicą nazywaną Królewską. W tej dziurze zapomnianej przez Cztery Twarze, to jedyne miejsce, które przypomina prawdziwą ulicę.
Powinna raczej nazywać się Kozią, bo jej najbardziej charakterystyczną cechą jest smród koziego gówna. Znam ten zapach aż za dobrze – unosi się wszędzie wokół naszego „zamku”, jak szumnie nazywamy ruderę, będącą siedzibą naszego rodu.
W tłumie, w pierwszym szeregu, dostrzegam brata. Bezgłośnie powtarza:
– Trzymaj się Nellgalen! – Nie płacze. Tak jak go prosiłem.
Pozdrawia mnie naszym zwyczajowym gestem – prawa pięść do lewego barku, zupełnie jak galtaryjscy legioniści sprzed tysiąca lat. Przez chwilę czuję coś w rodzaju dumy.
Mój brat jest dobrym człowiekiem – zbyt dobrym jak na ten świat. Nigdy, w przeciwieństwie do mnie, nie zastanawiał się, skąd po śmierci ojca brało się jedzenie na stole czy srebro na podatki.
Nawet kiedy rozprawiliśmy się z ludźmi barona ver Hagena, zmuszając go tym samym do zaniechania egzekucji długu, który pochłonąłby jedną trzecią naszego majątku, brat nie zadał ani jednego pytania.
Czuję ciarki na grzbiecie gdy pomyślę, że teraz zostanie sam na tym świecie. Sam z tą kobietą o spojrzeniu pełnym czystej nienawiści. Wygląda jak purchawka, zachowuje się jak królowa, śmierdzi dziegciem i baranim sadłem, a całe jej wiano to dwie małe wioski.
Kiedyś usłyszałem jak mówi do zaufanej służki:
„Gdyby ojciec nie poskąpił mi wiana, nie musiałabym gnić w tej ruderze obok tego prostaka”.
Uczciwie przyznaję, czasem zachowuję się jak prostak. Ale czy to wystarczający powód, by darzyć mnie aż taką nienawiścią? Biorę wszystkie Cztery Twarze na świadków, że chciałem się z nią jakoś dogadać.
Niestety nie zdążę się dowiedzieć, dlaczego żona mojego brata gardzi mną tak bardzo.
Zwalisty mieszczanin w czerwonej czapce ciska we mnie twardym jabłkiem. Trafia mój bok z taką siłą, że chyba łamie mi żebro. Tylko ktoś nieceniący wartości jedzenia, może zmarnować dobre jabłko w tak głupi sposób!
Mam jeszcze trzysta kroków życia.
Wojewoda Liadan de Bellengear obserwuje mnie z okna bez cienia emocji. Człowiek na pozór dobroduszny, a w rzeczywistości bezwzględny, jak lis w skórze owcy. Jest też rozsądny, to dzięki niemu nasze dobra pozostały w jednym kawałku po śmierci ojca. Nie zrobił tego oczywiście bezinteresownie – świadczyłem na jego rzecz pewne „przysługi”.
Zapewne kalkuluje, czy z moim bratem ułoży się w podobny sposób. A może już wie, że brat odda mu więcej niż ja. Ta myśl sprawia, że zaciskam zęby z gniewu. Nie przygotowałem brata, by mógł stawić czoła takim ludziom.
Powyżej głów tłumu, niczym okręt pod pełnymi żaglami, góruje baron ver Hagen – w hełmie z czubem białych piór i lśniącym białym płaszczu. Nawet dziś musiał zadbać o swój wizerunek, więc naturalnie stoi na podwyższeniu.
Byłbym zawiedziony, gdyby nie pojawił się w dniu mojej egzekucji. Na jego twarzy, przypominającej oblicze gada, rozciąga się triumfalny uśmiech. Przynajmniej dla niego święto zimowego przesilenia będzie udane, oczywiście gdy kat już skróci mnie o głowę.
– Jesteś jak szczur, Kellaneve. Cholernie trudno cię zabić – powtarzał przy każdym naszym spotkaniu.
Mam nadzieję, że rana na lewym udzie, zadana moim mieczem, wciąż mu dokucza.
Nie wierzcie, że ver Hagen to prawdziwy baron. Nie był nim w Paladynacie, skąd pochodzi, i nie jest nim u nas, bo w naszym królestwie taki tytuł nie istnieje – są tylko wojewodowie. Za to ma więcej ziemi i jest większym sukinsynem, niż inni w naszej prowincji.
Dwieście kroków.
W tłumie dostrzegam znajomą twarz – sołtysa z Czarnego Ruczaju. Łzy w oczach tego twardego jak dąb chłopa uświadamiają mi, że nigdy nie zastanowiłem się nad losem ludzi z naszego majątku. Kiedy stawialiśmy czoła ludziom barona, sołtys był dla mnie jak brat, a teraz nie mam pojęcia, co go czeka.
A co stanie się z mieszkańcami wiosek? Czy sprzedadzą ich razem z ziemią, gdy mój dobry brat zadłuży majątek? Dla nich to będzie katastrofa, bo teraz mają czynsze jak we wsiach królewskich, czyli o wiele niższe, niż te we wsiach należących do naszego światłego rycerstwa. Za to wielu kmieci walczy w mojej drużynie knechtów, której sprawność jest znana w całym królestwie. Powinienem powiedzieć: „walczyło”, bo drużyna jest martwa, tak samo jak ja.
Medalion na mojej piersi pulsuje ciepłem, ale ignoruję to. Wolę skupić się na ostatnich chwilach życia. Na pojednanie z Czterema Twarzami przyjdzie czas, gdy przekroczę Bramę. Myślę, że jakoś się dogadamy. Nawet z ulicy „Koziej” widać ciemny kontur najbliższego obelisku Czterech Twarzy na wzgórzu za miastem.
– W jakim celu sędzia podarował mi medalion z wizerunkiem Twarzy Północy? Jak może mi pomóc symbol zaświatów, nocy i wszystkiego co ciemne w istotach stąpających po usianym obeliskami Czterech Twarzy świecie?
Pozostało ostatnie sto kroków.
Kiedy wchodzimy na skrzyżowanie ulic, owiewa mnie ciepły wiatr z południa. Jak wspaniale jest czuć wiatr na skórze, niosący zapach morza, którego już nigdy nie zobaczę.
Rozpoznaję wyprostowaną sylwetkę sędziego ze zgromadzenia Szarych Mieczy. Jego przystojna twarz jest jak zwykle zamyślona. To godne podziwu, że tłukł się taki kawał drogi dla tak prostej sprawy. Trochę mu nawet zazdroszczę – wierzy w swoje zgromadzenie i, co więcej, w sprawiedliwość.
Na koniec procesu patrzył na mnie dużo życzliwiej, niż na początku. Wręczył mi medalion i powiedział:
– Miotasz się jak przykuty łańcuchem ogar. Ale gdyby ktoś cię uwolnił albo pokazał, kim naprawdę możesz być… Nawet włos z głowy dziecka nie spadłby w twojej obecności.
Te słowa mnie zaskoczyły, wypowiedział je ktoś, kogo spotkałem po raz pierwszy. Przypomniały mi coś, czego nie zaznałem od własnego ojca: wiarę w to, że mogę coś osiągnąć. W oczach mojego ojca byłem jedynie nieudanym następcą – nigdy nie opanowałem sztuki władania kopią tak, jak on.
Żałuję, że wcześniej na swej drodze nie spotkałem nikogo takiego.
Pięćdziesiąt kroków.
Pada na mnie wzrok tych szarych oczu, a ja zamieram, jakbym został zamrożony oddechem lodowego smoka. Evelyn – to imię zawiera w sobie niemal wszystko, czego pragnę w życiu. Przymykam oczy na moment, przywołując zapach jej perfum: kwiat pomarańczy. W pamięci widzę ruch jej dłoni, gdy odgarniała włosy. Czuję dotyk jej skóry, gdy wręczyłem jej polne kwiaty. Otwieram oczy. Pierwszy raz w życiu wypełnione są łzami, których nie potrafię powstrzymać.
Znów widzę ją taką, jak podczas naszego pierwszego spotkania tamtego pamiętnego lata. Gdy prawie na nią wpadam nad potokiem, ścigając niedobitki ludzi barona.
– Witaj rycerzu – mówi do mnie, gdy pomagam jej wstać.
Podnosi na mnie wzrok i ta chwila staje się punktem zwrotnym mojego życia, zmieniając każdy następny dzień.
Rozmawialiśmy przez wiele godzin. Tego dnia czułem się jak dziecko, któremu ktoś pierwszy raz coś wybaczył. Nie patrzyła na mnie jak na prostego wojaka czy kogoś, kto musi zadawać się z gadami pokroju ver Hagena. Dla niej chciałem być lepszym człowiekiem, stać się godnym jej miłości.
Nie pokochałem jej od pierwszego wejrzenia, ale każde nasze następne spotkanie w tym magicznym miejscu wzmacniało naszą więź.
– Nellgalen. Ty… masz w sobie więcej, niż sam myślisz – powiedziała, gdy rozstawaliśmy się w czasie naszych ostatnich wspólnych chwil.
Dopiero teraz dociera do mnie, że odchodząc z tego świata tracę ten jeden z niewielu promieni nadziei na mojej drodze. Po mojej śmierci ktoś inny będzie patrzył w niezmierzoną głębię jej oczu, ktoś inny będzie stał u jej boku i wspierał, kiedy życie okaże się zbyt ciężkie, by stawić mu czoła w pojedynkę.
Było już tak blisko, ze wstawiennictwem wojewody kontrakt małżeński już był uzgodniony. A teraz nigdy nie poczuję jej bliskości. Nigdy nie zaznam szczęścia w jej ramionach.
– Jestem królem głupców! – mówię cicho i opuszczam głowę. Emocje są tak przytłaczające, że przez moment trudno mi złapać oddech.
Chcę ją przeprosić. Za to, że musi to oglądać. Ale słowa nie nadchodzą.
Już tylko dziesięć kroków życia. Znów czuję szarpnięcie łańcucha.
Kiedy mam wejść na podwyższenie, nogi zaczynają mi drżeć, a przecież gdy wyobrażałem sobie ten moment wcześniej w celi, byłem przekonany, że zachowam zimną krew. Próbuję coś powiedzieć – cokolwiek – ale z gardła nie wydobywa się żaden dźwięk.
Gdzieś w oddali słyszę dźwięk dzwonu – głęboki i natarczywy. W końcu ścięcie rycerza musi mieć odpowiednią oprawę. Na podwyższeniu widzę już kata – jego twarz ukrytą w cieniu kaptura. Czy w ogóle obejdzie go moja egzekucja?
Przez chwilę mój wzrok ponownie odnajduje sędziego, który bezgłośnie powtarza słowa:
– Medalion. Idioto! – Rozbrzmiewa w mojej głowie.
Chwytam medalion, teraz pali żywym ogniem. Ogarnięty desperacją zaciskam na nim dłoń, potem padam na ziemię przyciskając go do piersi.
W pamięci rozbrzmiewają mi słowa sędziego:
„Tuż przed świętem Twarz Północy ma największą moc.”
Medalion wnika w moje ciało, wyrywając z rzeczywistości. Ból eksploduje w piersi, a ciemność pochłania świat. Pojawia się mnóstwo pomieszanych obrazów – miejsca, których nie znam, ludzi, których nigdy nie spotkałem. Chcę przeżyć. Pragnę jeszcze raz zobaczyć Evelyn, brata i siostrę. Moja ostatnia myśl, którą udaje mi się uchwycić: odnaleźć drogę.
Ta chwila wydaje się trwać wieczność. Kiedy otwieram oczy, woda zalewa mi twarz – chyba znowu ktoś wylał na mnie ceber wody.
– Ocknij się, Nellgalen! – wrzeszczy ktoś, próbując mnie ocucić.
Z niedowierzaniem rozpoznaję twarz mojego brata. Podnoszę się na nogi i rozglądam, wolno chłonąc obraz świata. Jesteśmy przed stajniami gospody Pod Wąsatą Skałą. Z nieba leją się ciężkie strugi deszczu. To stąd cała ta woda.
„Szafot zniknął, ulica zniknęła, czy to wszystko było tylko majakiem nieprzytomnego umysłu?” – Wszystkie moje myśli zaczynają krążyć wokół tego pytania.
Ze ściany deszczu wyłania się grupa konnych, twarz pierwszego jeźdźca poznałbym nawet w krainie umarłych. Henavald de Bellengear, po raz pierwszy w życiu cieszę się, że ten skurwiel jest cały i zdrowy.
Tymczasem on wykrzywia twarz w grymasie pogardy:
– Jak widzę, nie tylko masz kulawą siostrę de Kellaneve, sam zataczasz się jak knur w oborze! Ale ty przecież jesteś knurem, tylko takim, któremu ktoś pijany nadał herb! – krzyczy do mnie.
Wtóruje mu rechot ośmiu zbirów, jego nieodłącznych towarzyszy.
Mój wzrok pada na topór wbity w pieniek na wyciągnięcie ręki. Nie czuję nawet pokusy, żeby po niego sięgać. Zamiast tego podnoszę się na nogi i kłaniam de Bellengearowi.
– Uchybiłeś godności mojej siostry panie. Dlatego wyzywam cię na pojedynek na krótkie miecze, jedyne na jakie stać ubogiego rycerza. Spotkamy się jutro w południe na placu przed gospodą.
– Chyba ci się na rozum rzuciło de Kellaneve. Wiesz, kto mnie uczył szermierki?
– Nie i nie chcę tego wiedzieć, wiem za to, że ważniejsze jest, ile z tych nauk zdołałeś przyswoić. Podtrzymuję wyzwanie, jutro staniemy naprzeciw siebie i będziesz mógł udowodnić, jak wspaniałym jesteś szermierzem!
– Kto o moim statusie będzie się pojedynkował z takim przybłędą jak ty de Kellaneve?
– Widzisz, w świetle prawa, musisz stanąć do pojedynku, bo ciężko obraziłeś mnie i moją siostrę.
Henavald de Bellengear wyraźnie pobladł. Zamiast odpowiedzieć, pochylił się ku dowódcy swojej eskorty.
– Dajcie mu w łeb, żeby odechciało mu się wyzywać lepszych od siebie. – Słyszę, jak szepcze. A potem mówi głośno:
– Nie macie żadnego świadka, że obraziłem tę kulawą kukłę! – Rozciąga swoją gadzią gębę w szerokim uśmiechu.
Słowa mnie zaskakują, próbuję skupić myśli mimo bębniącego o hełm deszczu. Moją uwagę przyciąga nieoczekiwany ruch. Z podcienia zajazdu wychodzi bogato odziany wielmoża, otoczony pocztem zbrojnych. To Liadan de Bellengear – więc jednak Cztery Twarze są dzisiaj po mojej stronie.
– Henavald, mówiłem ci, że szczęście w końcu cię opuści. Ten dzień nadszedł! Przynosisz tylko wstyd naszemu rodowi! Staniesz przeciw Nellgalenowi w kręgu z czerwonokrzewu jutro w południe.
– Tak panie – wystękał młody de Bellengear.
W słabym świetle dostrzegam przerażenie na twarzy Henavalda. Nie pozwalam sobie na uśmiech, muszę go najpierw pokonać.
Nie mam zamiaru go lekceważyć, nawet najpodlejszy z nich to wciąż de Bellengear. Porządnie się wysypiam, a zanim stanę na dziedzińcu zajazdu, starannie rozgrzewam mięśnie.
Celowo nie czyszczę pancerza. Jeśli jego zaniedbany wygląd sprawi, że przeciwnik mnie zlekceważy, będzie to moja przewaga.
Brat kładzie dłoń na moim ramieniu:
– Właściciel zajazdu przyjmuje zakłady i wychodzi, że jest trzy do jednego na twoją niekorzyść bracie. Mam zamiar postawić na ciebie dwadzieścia złotych monet od wojewody, więc lepiej nie daj się zabić! – mówi cicho, na swój sposób próbując dodać mi otuchy.
Odpowiadam jak zwykle salutem galtaryjskich legionów i ruszam na plac.
Pamiętam każdą chwilę drogi na szafot. Jeżeli musiałbym zeżreć całe błoto z dziedzińca zajazdu, żeby ponownie spojrzeć w oczy Evelyn, to jestem gotów to zrobić. Z uśmiechem na ustach.
Dopiero teraz widzę jak świetną zbroję nosi de Bellengear. Sam jego hełm, inkrustowany mosiądzem, wart jest pewnie więcej niż cała moja sfatygowana zbroja po ojcu.
Widzę odblaski słońca na krzywiznach jego pancerza i nienawiść bijącą z oczu. Patrzy na mnie jak na kawałek błota, który przyczepił się do jego buta.
Uśmiecha się patrząc na leciwy lakkański falcjon z lekko zaokrąglonym ostrzem w moim ręku. Sam włada pięknym prostym ostrzem krasnoludzkiej roboty, co rozpoznaję po trójkątnej głowicy.
Na początku walki krążymy wokół siebie, jak ogary czekające na ruch ze strony wilka.
Namoknięta ziemia cmoka pod naszymi stopami jak bezzębny starzec wysysający kości. Moje wielkie kopyta stąpają pewnie po błocie, za to małe stopy de Bellengeara zapadają się głęboko.
– Cztery Twarze obdarzyły cię stopami szerokimi jak wielbłąd, w wodzie nikt cię nie doścignie – mawiał mój brat, gdy po raz kolejny zostawiałem go daleko z tyłu.
Henavald wyprowadza pierwsze cięcie, odbijam łatwo tarczką, potem zwarcie i odskok. Markuje atak na nogi, by zaraz spróbować zwodniczego pchnięcia pod pachę, w lukę między płytami pancerza. Czyli jednak czegoś się nauczył od swoich mistrzów.
Nagle ciska we mnie jakimś niebieskawym proszkiem. Większości unikam, ale nawet jego resztka szczypie tak, że oczy zachodzą mi łzami.
Dociera do mnie że technicznie nade mną góruje, muszę więc walczyć bardziej metodycznie, cios – zasłona, i tak w kółko. Po kilku minutach takiego okładania, zaczynają mu wreszcie mdleć ręce i dobrze, bo ja także odczuwam zmęczenie walką.
Padł po trafieniu falcjonem w bok hełmu. Teraz to ja się uśmiecham – najwyraźniej jego mistrzowie zapomnieli mu powiedzieć, że cięższa klinga lepiej się sprawdzi, jeśli przeciwnik nosi pancerz.
Powalam go ciosem pięści wprost w osłonę twarzy. Żeby nie próbował dźgnąć mnie sztyletem, muszę złamać mu prawy nadgarstek. Drze się jak obdzierany ze skóry, a ja tylko otwieram mu przyłbicę i przykładam ostrze do jego gardła.
– Daruję ci życie, ale przeprosisz moją siostrę i wypłacisz jej czterysta złotych gryfów! Dla mnie tyle samo. Przyjmujesz warunki? – pytam spokojnie, nieco zwiększając nacisk falcjonu na jego gardło, tak, że spod stali odrywa się samotna kropla krwi.
– Zgadzam się! Tylko mnie nie zabijaj – stęka.
Kiedy wciąż dyszę po pojedynku, podchodzi do mnie Liadan de Bellengear. Wyjmuje z mojej ręki falcjon i wykonuje kilka cięć w powietrzu, oceniając broń.
– Jak dla mnie trochę za ciężki – mówi tonem znawcy. Potem dodaje: – Dlaczego nie zabiłeś gnoja, kiedy miałeś go na swojej łasce?
– Księga Piątej Twarzy mówi, że każdy zasługuje na drugą szansę – uśmiecham się, w swojej opinii szelmowsko. – Tak naprawdę, na jego śmierci nic bym nie zyskał. A tak, za jego pieniądze, kupię dla mojej siostry wieś z młynem przy granicy naszych dóbr. Sam odbuduję most przy starej wieży i będę pobierał myto. No i taki wydatek zachwieje finansami Henavalda na wiele lat. Będzie mniej podróżował szargając dobre imię Bellengearów – zakończyłem przyjaźnie, bo chyba lubiłem tego zimnego drania.
– W każdym stadzie zdarza się czarna owca. Nie poznaję cię Nellgalen, zaczynasz upodabniać się do mnie. Czy powinno mnie to zaniepokoić? – odrzekł Liadan, unosząc brew.
– To chyba dorosłość zaczyna mnie powoli dopadać, panie – odparłem filozoficznie.
Miałem Henavaldowi wylać na głowę ceber wody po walce, ale ten pajac i tak by nie zrozumiał. Zamiast tego nabieram w dłonie cudownie chłodnego płynu i piję. Woda ma smak życia, życia które właśnie otrzymałem z powrotem.
Po latach nabrałem przekonania, że pobyt w celi i moja droga na szafot nie były jedynie sennym koszmarem. Były zbyt namacalne, żeby je uznać za wytwór wyobraźni. Ślad po medalionie, który dał mi królewski sędzia, wciąż widnieje na mojej skórze. Szpetne blizny na dłoni i piersi będą ze mną do końca moich dni. Samego medalionu nigdy nie odnalazłem.
Kiedy pojechałem by zobaczyć się z sędzią, w ogóle mnie nie rozpoznał! Ale kiedy pokazałem mu blizny i poprosiłem o wyjaśnienie, od razu się uśmiechnął.
– Wszystko znajduje wyjaśnienie we właściwym czasie, a blizny będą ci o tym przypominać. Są przecież częścią historii każdego z nas – odpowiedział tylko.
– A co się stało z medalionem? Dlaczego nie miałem go na szyi, po tym jak mi pomógł? – dopytywałem, bo chyba wciąż potrzebowałem potwierdzenia, że nie zwariowałem.
– Medalion wrócił na swoje miejsce. Zawsze wraca.
– Dlaczego kiedy wszystko zgasło, miałem wrażenie że jestem w labiryncie? – zapytałem, przypominając sobie odczucie zagubienia.
– Bo to nie jest taki prosty magiczny przedmiot, przenoszący każdego w czasie i przestrzeni. On pozwala odnaleźć drogę. Nikczemny umysł wróci do punktu wyjścia, czyli pod szafot. Cieszę się, że zdołałeś odnaleźć drogę do odkupienia. – Sędzia uśmiechnął się.
– I zapewne lepiej, żebym nikomu o tym nie opowiadał?
– To nie ma znaczenia, i tak nikt by ci nie uwierzył! – uciął rozmowę sędzia.
Bratu powiedziałem, że przy gospodzie doznałem czegoś na kształt objawienia. Uznałem, że to najlepsze wytłumaczenie dla mojej przemiany.
Niezależnie od faktu czy moja droga na egzekucję była realna czy nie, odnalazłem mieszczanina w czerwonej czapce. Choć nie złamałem mu żebra jabłkiem, wyjaśniłem, że krzywdzenie innych niesie bolesne konsekwencje. W końcu jakaś sprawiedliwość musi istnieć na tym świecie.
Przyznam, że odnalazłem również człowieka, który nazwał mnie kozojebcą. Nie jestem dumny ani z przebiegu naszego spotkania, ani z jego skutków dla przypominającego knura mieszczanina. Możecie być jednak spokojni – nie odebrałem mu życia.
Podejście do zabijania zmieniłem zasadniczo, po tym jak moje stopy stanęły na stopniach szafotu.