*
Byli zaledwie dwojgiem brzydkich ludzi okutych kajdanami przywiązania. Dwojgiem amantes, zatrutych magią sprzed czterdziestu lat. Wszystko w myśl powiedzenia, że jeżeli tylko stajesz się w czyichś oczach najważniejszy, równocześnie jesteś wobec tego kogoś niewolnikiem. Wrona był ospały, wręcz oszczędny w ruchach. Przywodził na myśl nieskończony szkic. Sowa jednak widziała inaczej, biorąc jego siwe, za rockowe włosy. Piękno zawsze płynie z oczu patrzącego.
– Uwierzysz, że jest tak ciepło, jakby ciągle trwało jeszcze lato?
W odpowiedzi zerknęła na majestat gór, szepcząc, że go widzi. Pająka Iktomi tańczącego wśród ostatnich śniegów. Niegdysiejszego Boga, dziś skarlałego do roli kuglarza. Bo tak już jest z religiami. Umierają, gdy nie generują już herezji.
On – Wrona Świtu.
Ona – Sowa Nocy.
Spojrzał w niebo, topiąc oczy w fotografiach gwiazd. Później uwiązał spojrzenie na powrót w wierzchołkach, pamiętając, jak to dawniej dzieci zjeżdżały z tych gór. Jak urządzały nieliche zawody, ślizgając się na przypominających owoce wycinkach z obłupanej kory starych drzew. Wtedy Sowa spytała, jak się skończy ich wspólna historia.
– Tak jak powinna. Łzami.
Pocałunek był krótki, ale nie siostrzany.
*
Przyszli nad ranem, niosąc w swych dłoniach epilog ich świata. Tacy, co zobaczyć w nich znajome twarze, to najgorszy rodzaj samotności. Zabili zwierzęta. Dzieci utopili w przydomowej studni. Najmłodszego przybili nad drzwiami, czyniąc śmierć jego długą i bolesną. Nie mieli żądań, nie stawiali pytań. Zupełnie, jakby pasącym ich jadłem były jedynie krzyki i nienawiść. Sowę Nocy spalili na Słońcu, lecz dopiero długo, długo potem.
Przemówił Zapatrzypyta spod swej maski ptasiej. Tak pospołu każdy, że aż żaden z nich. Głos miał czerstwy, barwy nieprzyjaznej. Wężowy syk w nim błądził wśród grzmotów, jakie można by przypisać osuwisku toczących kamieni. A przemówił poniższymi słowy:
– Dzieciom zawsze wydaje się, że przychodzą na świat na samym początku opowieści. Tymczasem jest inaczej. Często są jedynie zwieńczeniem. Dałem wam szansę, Wrono. Czyż to nie mieliście dokąd ujść?
– Mieliśmy dokąd odejść – odparł Wrona Świtu ze spojrzeniem tego, który runął w przepaść, lecz zarazem tego, gdy lot jeszcze trwa. Zrozumienie tańczyło mu w oczach na równi ze strachem.
– Więc czemu? – Zapatrzypyta poluzował maskę, mogąc lada moment wyłożyć oblicze. – Czemu zostaliście?
– Mieliśmy dokąd odejść, lecz nie mieliśmy skąd. Jesteśmy bowiem synem oraz córką kraju bez zabytków. Zabytkiem naszego kraju jest jedynie przyszłość.
Zapatrzypyta wniósł nad góry głos, krzycząc, że to bujdy i tandeta, na równi z fikcyjną przepaścią tuż za krańcem stołu. Pieklił się i wydzierał, ale był w tym wszystkim głęboko tłumiony żal. Wiedział bowiem i on, że raz usłyszana prawda jest zrozumiała do samego końca. Wskazał przeto w złości na trupy pomarłych.
– Tu obecnie twa prawdziwa miłość drży na twardej ziemi, zespalając glebę z poszarpanym mięsem. Tylko tyle osiągnąłeś Wrono. Tyle warta jest twoja upartość.
– Każdy tchórz wpierw zdradza sam siebie. Wy zaś osiągnęliście tyle, że wyzbyłem się wszystkich hamulców.
*
Leżał, czuwając nad swym własnym trupem, zakleszczony pomiędzy milionami identycznych wobec siebie ziaren piasku. Leżał rozczłonkowany, czekając na sąd, a po jeziorze abdykacji mózgu płynęła pusta łódka przeszłych dni. Leżał i oczekiwał, trwając w gęstniejącej z każdą chwilą czerni. On – Wrona Świtu. Zwykły gryzmołek z czerniejącej kartki kilka sekund po ciśnięciu w ogień.
Podnieś mnie z prochów ziemi nadchodząca wojno i powiedz, w którą teraz czołgać mam się stronę!
– Czy szukasz pod zgliszczami klucza do własnej ciemności? Nie chciałbyś przypadkiem się nawrócić?
– Chciałbym bardzo, ale nie mam na co.
– A na co cierpisz?
– Cierpię, że wciąż jestem.
– Zaniechaj się. – Iktomi przybrał swą pajęczą postać. Maszyną do szycia popłynęła nić. Przędy tłoczone czernią włoskowatych odnóży.
W nieskończoności.
W rozkwicie.
– Mam się zaniechać? – powtórzył chrypą szeptu Wrona Świtu.
– Tak. Odkochaj w sobie pozostałe jutra. Czekaj na koniec szpuli i gromadź wstręt do całego świata. Musisz mieć go dużo.
– Kiedy szpula się skończy?
– To oczywiste, nigdy. Musisz bowiem zgromadzić nieskończony wstręt i całą nienawiść, jaką tylko wyhodował świat. Do istoty czasu może zbliżyć się jedynie ten, kto bez żalu umie go roztrwonić. Jeśli jednak umiesz na to czekać, każda przyszłość nie zostanie nawet ścierwem dla teraźniejszości.
– Nie chroń mnie – odpowiedział Wrona. – Żadnych już tarcz nie pragnę przed sobą a światem.
– Więźniem więc będziesz, aż do końca szpuli. Tyle waży twa miłość do Sowy. Tyle również oznacza jej do ciebie wielkie przywiązanie. Cena jest wyższa od wierzchołka góry, lecz nie było nikogo przed wami tak bardzo na siebie pazernych. Możesz ją uiścić. Możesz nie.
*
Wrona Świtu zdecydował się zapłacić cenę, a tą było tkwienie w uwięzieniu. W pierwszym tysiącleciu zrozumiał, jak bardzo ostrożnie zdycha się pod naciskiem badawczych doglądań. Leżał więc, brudząc zieloną pościel ziemi spoconą rozpaczą, a smutek w swym apogeum eliminował myśli, stając się czymś w rodzaju pierwotnego obłąkania. W końcu szpula stanęła.
Wtedy wstał…
…rodząc się nowym człowiekiem w starej samotności.
– bo w samotności, jeśli coś się zmienia
to tylko więcej w niej osamotnienia –