Gdyby ktoś spojrzał na wieś Baranek z pobliskiego wzgórza, szybko by się domyślił, skąd pochodzi jej nazwa. Zwłaszcza teraz, w czasie zimy leżała nad rzeką Dębicą bialutka, tu i ówdzie poznaczona plamami brązu chałup, czy szarości nagich drzew. Była niewielka, lecz miała w sobie coś, co sprawiało, że na jej widok robiło się ciepło na sercu.
Cała lewa strona rzeki zapraszała w gościnę łagodnymi skłonami łąk i szarym dymem z kilku kominów. W lecie można by jeszcze dostrzec sady owocowe i tętniącą życiem, podziurawioną jaskółczymi gniazdami skarpę. Istna sielanka.
Prawy brzeg był pustkowiem, pozbawionym nor i gniazd. Tylko żółta, szpiczasta skała szczerzyła się wśród wrzosowiska, jak wielki kieł. Niewielka Dębica rozdzielała te dwa światy, odgradzając jeden od drugiego.
Trzynastoletnia, chuda jak patyk Jagna poszła z wiadrami nad rzekę. Zatrzymała się chwilę w miejscu, gdzie dzień wcześniej ojciec roztrzaskał lód. Zamiast szybko zaczerpnąć wody i wracać do ciepłego obejścia, jak jej chwilę temu kazała babka, wpatrywała się w otulony śniegiem las, lśniące upiorną czernią mchu głazy i nagie witki wierzb. Patrzyła na parę unoszącą się z każdym oddechem, na drobinki śniegu zrzucone z gałęzi przez spłoszonego ptaka i niewielkie, śniegowe wiry unoszące się nad taflą.
Wreszcie zaczerpnęła wody w wiadra i już miała wracać, ale kolejna psotna myśl kazała jej zejść ćwierć stai w dół rzeki. Tam ostrożnie weszła na taflę. Nie usłyszała ostrzegawczego chrupania, a jednak w trzewiach poczuła nagły niepokój.
„Lód zamyka i otwiera, Luta daje i odbiera” – przyleciały do jej głowy słowa babki.
Wzdrygnęła się, poprawiła chustkę i pobiegła po wiadra. Zarzuciła nosidło na ramiona i oglądając się trwożnie, ruszyła powoli pod górę. Przed wejściem do chałupy porządnie obtupała buty. Wiadra ustawiła obok pieca.
Bała się, że zbierze burę za marnotrawienie czasu na polu, jednak na szczęście wszystkie kobiety w kuchni były zajęte przygotowaniem jutrzejszej wieczerzy. Nawet małe bliźniaczki Kasia i Krysia lepiły z babką pierogi.
– Dębica zamarzła na kamień – rzuciła Jagna.
– Tak na same gody, tfu! – Babka splunęła przez ramię i szybko uczyniła znak krzyża nad głowami dzieci.
– Złe może wyjść z leża! Dzieci pilnujcie i sąsiadom dajcie znać! – zajęczał siedzący na zapiecku dziad Walenty. – Jak się zbudzi…
Reszta rodziny spojrzała na niego z niepokojem. Dziad kasłał, chudł i wydawało się, że jest coraz bliżej swego kresu. Czasem też mówił słowa, które zdawały się nie pochodzić od niego samego, ale z tego drugiego świata.
Siedząca na niskim zydlu starsza siostra Jagny – Nastka na co dzień mieszkająca z teściami w sąsiedniej zagrodzie, mocniej przygarnęła do piersi małego synka Adasia i z niepokojem spojrzała w okno.
– Przy takim mrozie nigdzie nie polezą – sapnęła zadowolona babka. – Ale baczenie trzeba mieć… – dodała zgodnie, zerkając na męża. – Dajcie dziadowi zacierki – poleciła – jak se poje, to będzie smacznie spał.
– Mróz mrozem – rzekł ojciec – ale ktoś się kręci krajami…
– Pieszo? – spytał z niedowierzaniem najstarszy brat Michał.
– Konno, sześciu albo siedmiu ludzi.
– Nas tu ponad tuzin rosłych chłopów, niech tylko podejdą! – Michał wypiął szeroką pierś.
– Patrzcie go, na gębie rośnie mu z tuzin włosów, a już się chłopem mieni – skarcił go ojciec, ale uśmiechnął się pod nosem.
***
Ktoś patrzył na Baranek z przełęczy.
– Dobre miejsce – orzekł Wilk, rosły, jednooki wojak z buławą u pasa. Dosiadał karego ogiera, a jego kontusz i szuba również miały kruczą barwę. – Ciche i z dala od głównych szlaków…
– Chłopskie zagrody. – Żbik pogardliwie splunął tabaką na śnieg.
– Starczy. Już stąd widać, że mają bydlątka, ptactwo domowe i pełne komory. Doczekamy wiosny w cieple i spokoju.
– Powiadali, że infamii nam nie cofną – westchnął cicho młody, którego w oddziale zwali Kotkiem.
– Pożyjemy, zobaczymy – mruknął Wilk. – Z wiosną pewnie znowu zacznie się jakaś wojenka, a nasz miłościwy król będzie łaskawszym okiem patrzył na tych, co umieją szabli używać. Ty zaś Kotek nie stękaj jak baba, bo cię jeszcze kto nocą zbałamuci.
– Co planujesz? – spytał Żbik, nie mogąc oderwać oczu od chałup. Palcami bezwiednie gładził jelec szabli.
– Opowiedz nam, opowiedz, co nas czeka – szepnął stary towarzysz zwany Ryśrysiem, przymykając z lubością oczy.
Twarz miał pokrytą śladami cięć i oparzeń. Na skutek jakiegoś dawnego pożaru, powieki, miejsce po brwiach i wysokie czoło pokrywały mu liczne, drobne różowe i czarne blizny. Wielu z oddziału twierdziło, że w tych bliznach można zobaczyć Żydówki topione w Oce, płonące dachy cerkwi i nabite na pal głowy dzieci.
– Jak zwykle. Najpierw musimy się zapoznać… – odparł spokojnie herszt i zadowolony z siebie podwinął sumiastego wąsa.
***
Podeszli do Baranka przed świtaniem. Wśród ujadania psów zabrali z kurnika kilka tłustych gęsi. Potem na polanie nad samą rzeką oprawili je, rozpalili ognisko i czekali na dalszy rozwój wydarzeń.
Minęła chwila, a ze wsi wyszło czterech mężczyzn z cepami i sierpami w dłoniach. Jeden starszawy, o szpakowatych włosach, dwóch w pełni sił i pryszczaty, ale wysoki podrostek.
Po jednym z każdej zagrody – ocenił w myślach dowódca, chytre łyczki…
Miejscowi podeszli powoli w ich stronę, oceniając rozkład sił.
– My spokojni ludzie – zaczął ten starszy, skłoniwszy lekko głowę – ale tego, co nasze, będziemy bronić. Wy jak widać, panowie szlachetnie urodzeni, przybyli z daleka… na nic wam nasze chłopskie zagrody i co tam w nich chowamy. Idźcie w swoją stronę…
Wilk słuchał uważnie, kiwając głową, a potem podszedł bliżej, jakby chciał jeszcze o coś spytać. Przechylał przy tym lekko głowę, nastawiając ucha.
Tamci cofnęli się o krok i rozerwali zwarty do tej chwili szyk.
Wilk bez ostrzeżenia ciął w gardło starego sztyletem wyciągniętym z rękawa, a potem wydobył zza pasa szablę i nadział na nią pryszczatego młodzianka. Pozwolił mu opaść na kolana i dopiero wtedy wyciągnął ostrze z brzucha.
Uciekających łyczków bez trudu dostrzelili łucznicy. Obaj wieśniacy padli na śnieg, kilkakroć wierzgnęli i zastygli nieruchomo.
Kilku kolejnych mężczyzn ze wsi chciało biec w stronę zbójców, ale nie puściły ich lamentujące kobiety, łapiąc za poły i czepiając się nóg. Poranek rozdarł płacz, jęki rannych i wycie przerażonych psów.
– No tośmy się wreszcie poznali – mruknął Wilk, wycierając broń o śnieg i z zadowoleniem spoglądając na namalowaną przez własną szablę scenę.
Ryśryś przymknął oczy, chłonąc całym sobą napływające dźwięki.
Jego blizny pociemniały, a obrazy na nich ożyły po raz kolejny.
Młoda kobieta, ściskająca w objęciach niemowlę klęczała, wyjąc przeraźliwie:
– Matus! Matus!
Nie pozwalała się zaprowadzić do domu, ani nawet podnieść ze śniegu. Dziecko też ryczało i szarpało się w jej ramionach, machając gołymi, pulchnymi nóżkami.
– Głośno wrzeszczy – zamlaskał Żbik – duża, dorodna baba.
– Marzy mu się, że będzie pod nim zdrowo wierzgać – mruknął kulawy zbój, od czasu wyprawy na Moskwę zwany Błażennym. – Żbikowi można by żołd w dziewkach wypłacać…
– Jak se dzisiaj powrzeszczy, to już będzie cichutka jak trusia – orzekł Żbik. – A na moje złoto nawet nie zerkaj niecnoto!
– Rozłożyć obóz – rozkazał Wilk. – Nasze cietrzewie muszą odrobinę skruszeć na mrozie! Żeby lepiej smakowały!
Oddział odpowiedział zgodnym rechotem.
***
Przygotowania do Wigilii w Baranku trwały nieprzerwanie, ale w kuchniach poza kapustą i grochem cały czas na wolnym ogniu warzyły się lęk i niepokój.
W chałupie Bronów siedli najstarsi mieszkańcy wsi, radząc jak uratować się z kabały, w którą popadli bez własnej winy.
– Bronić się trzeba – zaczął gospodarz, Adam Brona.
– A ile wytrzymamy?! – sarknęła babka. – Dzień, pięć, a może tuzin?! A potem co?! Kto zostanie przy życiu, kto na wiosnę ruszy w pole siać i orać? Co zostanie nam z dobytku i z ziarna?!
– Tacy jak oni liczą na szybkie zwycięstwo – dodał sąsiad ze skrajnej chałupy Barnaba. – Jak nie dostaną szybko tego, po co przyszli odejdą precz!
– Albo i nie… – dodał ojciec. – W każdym kolejnym ataku kogoś ubiją i będzie nas coraz mniej. Straciłem najstarszego syna, to nie tylko ból, ale i strata dla nas.
– To, czego chcecie Adamie?! – huknął Wiśniak. – Mamy puścić ich i pozwolić brać, co zechcą?!
– Można by ich poprowadzić tam, za rzekę… – Babka konspiracyjnie ściszyła głos.
– Budzić Lutą?! – krzyknął kum Marcin. – Bójcie się Boga Walentowo!
– Gdyby ktoś im powiedział, gdzie jest leże. Gdyby obiecał im coś, czego łakną bardziej od naszego dobytku i krwi.
– Kogo niby chcecie wysłać na taką straceńczą misję?
Kum Marcin zawahał się na chwilę, szarpiąc wąsa i wzdychając. Wreszcie spojrzał po obecnych i szepnął:
– Myśleliśmy o waszym Maćku…
Ojciec opuścił głowę, kilkakrotnie zacisnął pięści, przymknął oczy, a jego grdyka podskakiwała niespokojnie. Jednak po dłuższej chwili odparł.
– To dobra rada, możemy go wysłać, ale trza go wszystkiego wyuczyć… Sam nie wymyśli, bo nie ma w nim sprytu…
– Czemu Maćka?! – Jagna leżąca z babką na zapiecku zerwała się na równe nogi. Dopadła ojca w kilku krokach i krzyknęła ze łzami: – Czemu jego?! Bo nie jest zbyt mądry? Bo matka nam pomarła i nie ma kto się ująć za sierotami?! Czemu właśnie jego, ojcze?!
– Bo innych musimy oszczędzać – mruknął niechętnie, uciekając wzrokiem w bok, by nie patrzeć na jej zalaną łzami twarz. – Już mi tylko jeden syn został, co może gospodarkę przejąć…
Dziewczyna rozejrzała się po izbie, szukając poparcia u rodziny, sąsiadów, u kogokolwiek.
Jedni odwracali wzrok, inni kiwali głowami, albo uśmiechali się szeroko, jakby właśnie nie wydali jej brata na pewną śmierć.
– Tylko czy sobie poradzi? – westchnęła babka. – To dobry chłopaczek, ale z rozumem u niego nie za tęgo.
– Trzeba go dobrze wszystkiego nauczyć – stwierdził ojciec.
– On jest chłopcem! – wrzasnęła Jagna. – Nie wstyd wam wysyłać go na zatratę do zbójców?!
Ojciec zamachnął się na nią ręką, ale uskoczyła zręcznie i dalej krzyczała:
– Wstyd, wstyd! Sami idźcie jakżeście tacy mądrzy!
– Dość! – syknęła babka. – Ktoś iść musi. Wczoraj padli nasz Michał i Mateusz Nastki, stary Buła i Pietrek spod lasu. Który dom chcesz dziewczyno pozbawić rąk do pracy, czy gospodarza?!
– To ja pójdę! Jestem sprytna i szybko biegam. Szybciej niż Maciek.
– Bylibyśmy na wieki potępieni, gdybyśmy oddali zbójcom na zatracenie niewinną dzieweczkę! – sarknęła babka.
– Ja jestem mężczyzną, a to męskie sprawy – powiedział niezbyt wyraźnie, ale donośnym głosem Maciek, wstając ze swego posłania i wchodząc między siostrę a ojca. – I ja pójdę, bo wiem, jakie są moje obowiązki.
Ojciec położył mu rękę na ramieniu i powiedział:
– Pójdziesz jutro, kiedy przyjdzie pora by siadać do wieczerzy i wiem, że sobie poradzisz.
***
W dzień Wigilii mieszkańcy Baranka przystroili izby gałązkami świerkowymi, okna wycinankami z papieru i mocno napalili w piecach, jak w każde święta. Piekli ryby, gotowali kluski i smażyli kapustę z grochem, ale cały czas rósł w nich strach. Pęczniał jak ciasto na zakwasie i niemal wylewał się z dzieży ich głów.
Świeżo owdowiała Nastka płakała bezgłośnie, patrząc w okno i ignorując ciche kwękanie synka. Zabrała już dobytek od teściów i przeniosła się do rodziny. Nie widziała już przed sobą żadnej przyszłości, jedynie rozpacz i smutek.
Wszyscy chodzili jak struci, świadomi, że jedyną nadzieją na wybawienie całej społeczności z kabały był przygłupi Maciek.
Po południu grasanci wyciągnęli z obory Bronów rocznego wołka. Widzieli twarze mieszkańców w oknach, ale wydawało się, że tym razem nikt nie zaprotestuje. Powlekli byczka nad rzekę. Jednak żałosne muczenie zwierzęcia wywabiło w końcu z obejścia krępego, na oko szesnastoletniego wyrostka z głową wyrastającą jakby wprost z barków, małymi uszami i wyłupiastymi oczami.
– Zostaw Czarnego! – wrzeszczał nieforemny chłopak. – To mój byk!
– Co tam bełkoczesz, parobku? – zapytał ze śmiechem Błażenny, doskakując do niego, chwytając za kark i zmuszając do pokracznego ukłonu.
– Nie jestem żaden parobek! Jam jest gospodarski syn! – krzyczał, choć słowa szybko zamieniły się w bolesny skowyt.
– A co mamy zeżreć na wieczerzę zamiast byka, może ciebie? – spytał zbój, oblizując się i kłapiąc zębami przy twarzy wystraszonego chłopca.
Ten spojrzał na niego z przerażeniem, jakby nagle ujrzał diabła we własnej osobie i bezskutecznie usiłował oswobodzić się z uchwytu.
Przerażenie chłopaka rozbawiło zbójców. Otoczyli ich kręgiem, bili się po udach, nawzajem klepali po plecach i rechotali, aż łzy płynęły im po bliznowatych twarzach.
– Mały boi się, że go zeżremy – śmiał się herszt.
– Siedziałem na Kremlu, ale żem jeszcze nigdy nie jadł ludziny! – wrzasnął Ryśryś.
– Inaczej ludzie w Moskwie mówili!
– Tyś o mnie takie rzeczy mówił Żbiku! Nikt inny by się nie ważył!
– Trudno gadać z bebecha – zarechotał Żbik.
– Dość! – rozkazał Wilk. – Chłopak pewnie sporo wie. Trzeba go tylko powoli wypytać, gdzie tu w okolicy jest karczma albo szlachecki dworek, a może jakiś cudowny obrazek, do którego łyczki biegają z wotami… Przyduś go trochę Błażenny, niech sobie wszystko przypomni. Jak nas przekona, to może tu nie zostaniemy… – kusił.
Przez chwilę słychać było odgłosy kolejnych uderzeń, sapanie Błażennego i cichy szloch chłopaka, ale zbójowi nie udało się wydusić z ofiary żadnego słowa.
– Było zostać przy pożeraniu, tego się bardziej bał. Miękki jest jak baba, ale na ból dziwnie odporny – stęknął niechętnie.
– A może nam po dobroci powie, jeśli coś wie. Przecież to gospodarski syn – podpuszczał Żbik. – Może, zamiast siedzieć tu na polu, ruszymy z pielgrzymką albo w gości do szlachetnie urodzonych sąsiadów. Bo myśmy są, gospodarski synu, herbowi szlachcice, choć ostatnimi czasy los się z nami źle obchodzi.
– Jak mi oddacie byka, to wyjawię wam wielki sekret! – stęknął Maciek, próbując wstać, ale kolejny cios pięścią w ucho posłał go z powrotem na śnieg.
– Czy ten sekret błyszczy? – spytał Wilk, pochylając się do niego.
Chłopak chwilę zastanawiał się nad jego słowami, a potem powoli kiwnął głową.
– No to umowa stoi – orzekł Wilk. – Co to za sekret?
– Pani Luta ma skryte niezmierzone skarby, ale ona jest potężna i groźna…
– A jakie skarby ma ta pani? – spytał Wilk.
– Stara jakaś, czy młoda? – wszedł mu w słowo Żbik.
– Nie wiem… – odparł chłopak.
– A gdzie ją znajdziemy?
– Za rzeką, o tam – odparł Maciek, a głos mu się załamał.
– Daleko?
– Nie… przy samotnej, złotej skale.
– Złotej, to dobrze. Pokażesz nam drogę?
– A oddacie byka?
– Pewnie, przecież my ludzie honorowi! Prowadź młodzieńcze! – huknął Błażenny, obejmując chłopaka ramieniem.
Przeszli przez Dębicę ostrożnie stawiając nogi, ale lód okazał się solidny.
Poszli dalej wzdłuż łagodnego wzniesienia, w stronę wysokiej, żółtej skały.
Maciek szedł, milcząc. Miał nadzieję, że nikt nie widzi, jak trzęsą mu się nogi i ręce. Podszedł do miejsca, gdzie ze wzgórza rodziła się skała, tam gdzie nigdy nie pozwalano im chodzić. Dostrzegł pęknięcie w ziemi, smukłe ciosy piaskowca, a nieco wyżej ciemny otwór jaskini i poczuł, że brakuje mu tchu.
Drżał na całym ciele i jedyne czego pragnął, to gdzieś uciec. Zamiast tego, ujął dłońmi własną, dygoczącą szczękę, przytrzymał mocno i wrzasnął z całych sił:
– Luta pani, Luta pani daj nam swoje dary!
– Luta! Luta! Nie daj się prosić dwa razy! – dołączyli do niego jazgotliwie zbójcy, stając za nim kręgiem. – Wyjdź Luta, bo jak nie to my do ciebie wstąpimy!
Chłopak otarł łzy rękawem kubraka i patrzył na skałę, która zdawała świecić w narastającym mroku i falować. Wreszcie objął ramieniem samotną brzózkę i drżał razem z nią.
Po chwili z cienia jaskini wyłoniła się odziana w biel, smukła kobieca postać. Pod futrzaną czapką lśniły ogromne, błękitne oczy i bogate, turmalinowe kolczyki. Twarz miała bladą jak popiół, ale patrzyła na nich zaciekawiona. Od niechcenia poprawiła spiętą pod szyją srebrną agrafą, podbitą śnieżnobiałym futrem szubę.
– Wzywaliście mnie? – spytała przeciągle, jakby była zaspana, a kształtne chrapki nosa poruszyły się jak u węszącego kota.
– To zależy, co możesz nam dać… – zamlaskał lubieżnie Żbik, podchodząc o kilka kroków bliżej.
Utkwiła w nim turmalinowe oczy i powiedziała powoli:
– Więcej niż możesz marzyć i bardziej niż odważysz się pomyśleć.
Zbójcy gapili się na pas z grubych, srebrnych kółek, ciężkie, wysadzane kamieniami bransolety i huśtający się między drobnymi piersiami opalizujący wisior. Widzieli, że kobieta pod futrem miała jedynie cieniutkie, jedwabne giezło. Jednak nie dostrzegali, iż jej skóra miała delikatnie zielonkawą barwę, a palce zwieńczały długie, sine paznokcie. Łakomie obserwowali gibkość kobiecego ciała, ale nie wiedzieli, jak było silne i jak szybko się poruszało.
Żbik podszedł do kobiety i śmiało sięgnął ręką pod jej szubę.
Luta uśmiechnęła się, odsłaniając białe, drobne zęby. Ona też sięgnęła dłonią za koszulę Żbika. Gest był figlarny i wywołał lubieżne śmiechy wśród zbójców, a sam Żbik aż przymrużył oczy.
Luta minęła go i lekkim krokiem ruszyła w stronę rzeki, a cały oddział podążył za nią. Żaden się nie obejrzał. Dlatego tylko Maciek widział, jak Żbik złapał się ręką za pierś, posiniał na twarzy i upadł na kolana, dławiąc się krwawą pianą.
Chłopak dłuższą chwilę stał nieruchomo, jakby czary zamieniły go w głaz. Nie miał odwagi przejść rzeki ani zostać tam gdzie był. Chciał wrócić do domu, ale obawiał się iść w ślad za Lutą. W końcu szlochając w głos, pobiegł pod górę, w głąb lasu. Biegł między drzewami, zapadając się w śnieg i popiskując cicho. Gnał, dopóki na szczycie wzgórza do ostatka nie stracił sił i nie zwinął się pod drzewem w ciasny kłębek, dziękując Bogu, że może usnąć z dala od straszliwej grozy.
Luta tymczasem uśmiechnęła się karminowymi ustami i przełknęła coś głośno, zrzuciła czapkę, a potem weszła na Dębicę, a rzeka zajęczała żałośnie lodem.
– Wszystkie skarby masz na sobie? – dopytywał dotrzymujący jej kroku Błażenny, który schylił się zręcznie i zagarnął czapkę za pazuchę. – Czy też jest po co wracać do jaskini?
– Wszystkich naraz bym nie uniosła – mruknęła i szła coraz szybciej w stronę obozowiska.
Błażenny zatrzymał się, spoglądając za dziewczyną i zerkając tęsknie w stronę jaskini. Inni zbójcy również stanęli przy rzece, jakby nie wiedzieli, co mają dalej robić. Kobieta zrzuciła szubę, która miękko rozścieliła się na lodzie, w tamtej chwili wydawała się błękitna jak letnie niebo.
Luta szła dalej, nie oglądając się za siebie, nucąc pod nosem niepokojącą melodię i rozplatając warkocze. Na wpół przeźroczyste giezło lepiło się do wąskich pleców, opływało długie, mocne nogi. Włosy okryły ją sięgającą do samej ziemi peleryną, która zdawała się łączyć z leżącym na polach śniegiem.
– Dość tego! – warknął gniewnie Wilk – dziewka wodzi nas za nosy, jakby słoniną wabiła psy.
Kilkoma susami dogonił ją, zawinął pasmo jasnych włosów na dłoni i przyciągnął do siebie.
– Teraz sobie poigramy chwilkę!
– Poigramy… – odpowiedziała jak echo.
***
W białej izbie Bronów wszyscy mieszkańcy Baranka odmówili wspólnie “Ojcze nasz”. Na środku stołu płonęły świece. Ojcowie rodzin wypowiadali właśnie słowa błogosławieństwa, kiedy od strony rzeki dobiegł przeraźliwy skowyt.
Kobiety przeżegnały się szeroko, psy na podwórzach zawyły, a domownicy niespokojnie popatrzyli na okna.
– Matko nałóż nam polewki z jaśkiem, niech wspólna modlitwa i dary boże ochronią nas od wszelkiego złego.
Jagna chciała podejść do okna, ale babka nie pozwoliła jej wstać od stołu.
Gdy skończyli jeść, wycie za oknem ucichło.
– Teraz czas na pierogi. – Babka poszła do pieca, a wraz z nią trzy gospodynie wyciągnęły z szabaśnika miski i podały zebranym na stół.
***
We wsi nie mogli tego wiedzieć, ale wył sam Wilk, patrząc bezradnie na własną rękę. Rękawy kubraka i koszuli skruszyły się jak jesienne liście i opadły na ziemię, a nagą skórę oplatały włosy Lutej, wnikające w ciało, błękitne jak żyły. Ręka od ramienia do palców siniała i pokrywała się zielonkawymi plamami.
Zbój już wcześniej puścił głowę Lutej i usiłował wyswobodzić się, aby uciec jak najdalej. Kobieta stała nieruchomo, uśmiechała się półgębkiem. Wargi miała pełne, krwiście czerwone, oczy lśniące jak klejnoty w uszach. Obserwowała z zaciekawieniem, jak jej włosy oplatały zielonkawą pajęczyną pierś, szyję i brzuch herszta bandy.
Pozostali zbójcy z początku wyciągnęli szable, ale widząc, co się dzieje, uciekli, w dół, w stronę rzeki. Jedynie młody Kotek skoczył na ratunek dowódcy, rycząc niskim głosem:
– Pomsta! Bij, zabij!
Luta doceniła jego odwagę i honor. Gdy ją mijał, uchyliła się zręcznie, po czym skoczyła mu na plecy i ostrymi jak sztylety szponami przejechała kilkakrotnie przez szyję. Wystarczyło. Młodzik skonał szybko.
Nie widział, jak Wilk wbił paznokcie w skórę, próbując się bezskutecznie wyswobodzić z dławiącej go żywej sieci. Białka w oczach zaszły mu krwią, a żyły na skroniach poczerniały. Wyszczerzył zęby, jak wściekły pies i cały czas wył przeraźliwie. Wreszcie upadł i usiłował odczołgać się jak najdalej od osaczającego go niebezpieczeństwa. Na nic się to nie zdało, bo sieć zaciskała się na nim, wnikała w głąb ciała i odbierała siły. Wreszcie zastygł, a Luta zręcznym kopniakiem odwróciła go na plecy. Potem kucnęła mu na piersi i dłuższą chwilę patrzyła z zainteresowaniem w gasnące oczy. Ujrzawszy, co chciała, przegryzła hersztowi gardło z głośnym, obrzydliwym chrupnięciem.
Wilk kopnął dwakroć, a śnieg dokoła zabarwił się soczystą purpurą.
Kiedy ciało herszta bandy ostatecznie znieruchomiało, Luta opuściła stopy na śnieg po obu stronach jego rozpłatanej szyi. Rozsiadła się wygodnie i węszyła, odchylając głowę do tyłu. Potem siadła mu na głowie, pochyliła się i dłuższą chwilę jadła łakomie.
Wreszcie skończyła, oblizała się i rozejrzała dokoła. Spojrzała w stronę wiejskich chat, ale szybko zmrużyła oczy, jakby poraził ją nieznany blask. Syknęła gniewnie i powoli ruszyła w dół, do rzeki. Zatrzymała się na jej brzegu i zamlaskała kilkakrotnie, jakby kosztowała powietrza, jakby czerpała z niego wiedzę o okolicy i swoich ofiarach. Jednym ciosem pięści rozbiła lód na rzece i napiła się wody.
***
U Bronów kończyli właśnie jeść kapustę z grochem. Babka nalała do kubków kompotu z suszonych owoców.
W całej izbie zapachniało wędzonymi śliwkami i gruszkami.
– Nie śpieszcie się, smakujcie powoli – powiedziała.
– Dokąd siedzimy przy świętej wieczerzy, zło będzie się od nas trzymać z daleka – dodał z pewnością w głosie Marcin.
– Mamy doczekać przy stole do samego świtu? – spytała płaczliwie Nastka.
– Jeszcze narzekasz?! My tu siedzimy w cieple, a Maćka ani widu, ani słychu – zaszlochała Jagna. – Pełne miski, ciepły piec, a tam wiatr i mróz…
– Nie było innego sposobu – odparł smutnym głosem jej ojciec. – Słyszałaś? Już ich dopadła!
– Teraz boimy się, że dopadnie nas…
– Bowiem byli źli, łamali prawa ludzkie i boskie! Teraz umrą, tak jak żyli, zbiorą to, co posiali i zdechną plugawie! Przeklęto ich niejeden raz, w wielu językach, w wielu krainach. Krzywdzili i zabijali bez żadnej litości! – wychrypiał dziadek, a oczy uciekły mu w górę, pod powieki, odsłaniając puste, jakby pokryte lodem białka.
Zebrani przy stole patrzyli na niego wylęknieni i nikt nie odezwał się ani jednym słowem.
***
Strażnikowi, którego zbójcy ustawili na czatach za rzeką, wyjadła tylko twarz. Może nawet żył, gdy odchodziła, nie obchodziło jej to. Ostrożnie weszła do jaskini i wciągnęła w nozdrza mocny zapach Błażennego. Od początku wiedziała, że jego najbardziej kusiły ukryte w skale drogocenne skarby. Wczołgał się bardzo głęboko, tak daleko jak puściły go wąskie, kręte korytarze jaskini. Teraz leżał w ciasnej szczelinie, którą od leża Lutej odgradzały liczne stalaktyty. Napinał ręce do bólu stawów i wyciągał palce po kolejne klejnoty.
Zdobycz chował do mieszka zawieszonego na szyi. Nasłuchiwał czy czegoś nie uronił. Posapywał ciężko, usiłując przesunąć się jeszcze o cal. Nagle poczuł szarpnięcie za nogę. Ktoś brutalnie próbował wyciągnąć go z jaskini. Zacisnął palce na grubym jak męskie ramię stalaktycie i przytrzymał się z całych sił, wrzeszcząc:
– Który to Ryś, czy Lis? Dajcie mi robić swoje, a odpalę wam działkę! Tu jeszcze sporo tego dobra, pewnie z garniec się uzbiera! A jak mnie wyciągniecie, to sztyletem dźgnę pod żebro!
Szarpnięcie powtórzyło się, a on ponownie zaparł się o skałę.
Przez moment było spokojnie i nic się nie działo. Błażenny wymacał kolejny klejnot i napiął się, by go wydobyć. Kamyk kilkakrotnie uciekał mu, ale wreszcie zacisnął na nim palce i wydobył z mroku.
Nagle poczuł, że ktoś wpycha się do jego tunelu.
– Co jest?! – wrzasnął. – Kim jesteś i czego chcesz?! Jak wyjdę, to obiję ci mordę za te głupie żarty.
Ktoś jednak napierał na niego i Blażenny spróbował wczołgać się głębiej, ale skalny tunel ponownie okazał się za wąski dla jego ramion i brzucha. Zaczął zatem wycofywać się rakiem, ale drogę zagrodziło mu to obce ciało. A potem poczuł pierwsze ukąszenie w łydkę i wrzasnął boleśnie.
Ciepła krew spływała do cholewy buta, a jego coś gryzło i szarpało po udach. Wgryzało się w niego powoli, wbijało się coraz głębiej w ciało, a on w całkowitej ciemności nie miał dokąd uciec. Wołał imiona towarzyszy, przeklinał nieznanego napastnika i próbował nawet sięgnąć do pasa, by wydobyć sztylet, ale wszystko to zdało się na nic. Poczuł nieznośny ból i coś rozdarło jego ciało, poruszyło się w brzuchu, szarpiąc się jak kot w worku i paląc wnętrzności. Wreszcie Błażenny już tylko wył opętańczo, kopiąc i drapiąc skałę, aż w końcu ucichł.
Po wszystkim Luta wycofała się z jaskini i otrzepała jak zmoczony pies. Jej twarz, włosy i giezło pokrywała krzepnąca krew.
Kobieta usiadła w chłodzie narastającej nocy i wciągnęła w pierś mroźne powietrze. Policzyła i pojęła, że został jej jeszcze jeden.
Nie wiedziała jak i kiedy Ryśryś zorientował się, że wszystko przepadło, a jego oddział już nie istnieje. Widać poza zwierzęcym okrucieństwem, miał również inne cechy dzikiej bestii. Dość, że gnał ile sił w stronę wiejskich zabudowań i był już w połowie stoku.
Luta puściła się za nim w pogoń, na czterech łapach, jak przed wiekami, na samym początku swego istnienia.
Jednak tamten, mimo czterdziestu wiosen na karku i nieco sztywnej nogi, był naprawdę szybki. Dopadł chałupy pośrodku, tej, w której paliło się światło. Skoczył do okna, patrząc w twarze ludzi, którym niedawno jeszcze planował zgotować kaźń. Żałośnie żebrał o pomoc, w imię Boga, w którego już od dawna nie wierzył.
Obejrzał się i zobaczył jak biegła w jego stronę z nosem przy ziemi, czerwona od krwi i rozjuszona. Pojął, że teraz pani Luta jest zainteresowana już tylko nim. Wtedy zawył żałośnie:
– W imię Boga miłościwego i ran Pana Jezusa, wpuśćcie mnie do środka dobrzy ludzie! Ratujcie ze szponów demona!
Skoczył, a jego paznokcie rozdarły błony zamykające okna.
Zobaczyli jego twarz i blizny. Stary Brona wyczytał z nich wszystkie minione uczynki zbója i rozkazał:
– Ten jest wart Lutej jak mało kto inny. Nie otwierajcie drzwi, ani nawet nie wstawajcie od stołu!
Ojciec podzielił na dzwonka kilka upieczonych szczupaków. Każdy brał rybę, zawijał w chleb i powoli żuł.
Jedli patrząc na twarz obcego również w chwili, kiedy Luta go dopadła. Zbój poczerwieniał na gębie, wizgnął dziko i zaczął charczeć, a oni siedzieli i jedli ryby. Wreszcie zbójca zamknął oczy, a kiedy je otworzył, lśniły jak niebieskie klejnoty, których nazwy oni prości ludzie znać nie mogli. Oczy patrzyły na nich, obserwując kolejno, a przez dziury w okiennych błonach wpłynął do izby szary dym, do złudzenia przypominający wąskie, kobiece palce. Mieszkańcy siedzieli nieruchomo, jakby ktoś rzucił na nich czar. Tylko Nastka pisnęła cicho i skoczyła, by wyjąć synka z wiszącej pod powałą kołyski. Przytuliła go, drżąc na całym ciele i położyła dłoń na wiszącym na ścianie obrazie Maryi z Dzieciątkiem.
Dym snuł się po izbie, a oni znowu zaczęli na głos odmawiać modlitwy. Potem jedli i modlili się na przemian, aż dym rozwiał się i zniknął. A postać zza okna, kimkolwiek już wtedy była odeszła.
– Wszystkich zabiła? – spytał ktoś przy stole.
– Jeśli dobrze liczymy, to tak – odparł martwym głosem Adam Brona – wszyscy przepadli.
– I co teraz?
– Teraz Luta musi wrócić do swego leża. Na lata, wieki, a najlepiej na tysiąc lat! Jagna ty jesteś niewinną dzieweczką, weź dziadka i idźcie do piwniczki po kluski z makiem. To ostatnia potrawa wieczerzy, a mak pozwoli Lutej zasnąć.
Jagna zadrżała, słysząc te słowa, ale posłusznie wstała. Podała dziadkowi laskę i wzięła w dłoń świecę.
Gdy wyszli na podwórze, zobaczyli ją. Siedziała pod lasem całkiem naga i zlizywała krew. Okrywał ją jedynie płaszcz śnieżnobiałych włosów. Na głowie i dłoniach wciąż miała resztki zbójców.
Dziewczyna pisnęła cicho, ale dziadek uspokoił ją, kładąc rękę na ramieniu i szepcąc:
– Nie ma w tobie zła, nie lękaj się jej.
Kiedy Jagusia z dziadkiem wyszli z chaty, Luta usiadła prosto i wciągnęła w nozdrza powietrze, ale nie ruszyła się z miejsca. Odprowadziła ich wzrokiem aż do piwnicy i na powrót do domu, jakby również czekała na koniec obrzędu.
Jagna weszła do kuchni, ustawiła pośrodku stołu miskę z kluskami z makiem, orzechami i miodem. Po rozpalonych policzkach płynęły jej łzy. Każdy z obecnych sięgnął łyżką do miski i zjadł trochę. Nastka pogryzła drobno kluski i wepchnęła papkę do ust Adasia.
Kiedy skończyli wieczerzę, Lutej nie było już na łące pod domem. Mieszkańcy Baranka pogasili światła, zmówili ostatnią modlitwę i udali się na spoczynek.
Luta wiedziała, że wejście do jaskini zamyka jej ciało obcego, ale nie martwiła się tym specjalnie. Wiedziała, że nikt nie będzie jej niepokoił. Nie rozumiała czasu tak, jak istoty ludzkie, ale pojmowała, że czeka ją bardzo długi odpoczynek.
Napełni brzuch złem i mięsem aż do przesytu, zanim wejdzie w głąb, nim zanurzy się w ciemności i śnie.