Szczerze mówiąc… to najchętniej pominąłbym ten krok i chciał już przejść po prostu do pracy. Rozumiem oczywiście, że to wyznanie jest kluczowe dla całego procesu, że go de facto rozpoczyna, i chcę powiedzieć to, co powiedziane zostać musi, ale… kurczę, to naprawdę jest trudne. A przynajmniej dla mnie.
W sensie, nie myślcie sobie, że spękam. Zebraliśmy się, dostałem głos i… muszę go w końcu wykorzystać. I, no… zrobię to, okej? Ale wiecie… po mojemu. Metodą małych kroczków. Bo, jak każdy z was, mam oczywiście historię przełomu. Tylko muszę ją odpowiednio obudować.
No dobrze… eee, zapisałem sobie parę definicji na początek.
„Właściwie”. To słowo jest partykułą, za pomocą której mówiący podkreśla to, co chce powiedzieć.
„Spójnik przeciwstawny”, to spójnik łączący dwa zdania lub ich części, których treści przeciwstawiają się sobie.
Okej, to tyle z części wykładowej. Eee… przytaczam te definicje nie po to, żeby was czegoś nauczyć (to wiedza z podstawówki, jakby nie patrzeć), ale żeby wyjść z pewną myślą. Mianowicie, ostatnio doszedłem do wniosku, że te elementy języka: „właściwie” i przykładowe „ale”, są fundamentami każdej, porządnej wymówki. Te z kolei, jeśli nadużywane, budują stopniowo – i konsekwentnie – tożsamość, której kręgosłupem jest wyparcie.
Dam wam przykład, a przy okazji zacznę już snuć historię.
A więc:
Właściwie, to miałem nigdzie nie wychodzić tego dnia, ale spotkałem kolegę sprzed wielu, wielu lat.
Właściwie, to gadka nie kleiła się jakoś wybitnie, ale nigdy nie wiadomo, kiedy dojdzie do ostatecznego przełamania lodów.
Właściwie, to czułem, że muszę już wracać, ale po każdym kwadransie obiecywałem sobie, że ten kolejny będzie już na pewno ostatnim. Bo ostatni kwadrans jest zawsze tym najprzyjemniejszym.
No… wymówki opanowałem do perfekcji. Jak nic innego, pomagają uniknąć wysiłku.
Jest tylko jeden malutki, tyciuteńki problem. Otóż, każda wymówka tworzy próżnię. Przestrzeń, pomiędzy właściwym, a skrycie pożądanym. A przyroda nie znosi próżni. W końcu, niemal zawsze, niezbędne jest jednoznaczne zajęcie stanowiska.
U mnie moment krytyczny nastąpił, gdy na telefon przyszły wiadomości.
Ding!
Ding!
Sprawdziłem telefon.
Gdzie jesteś?
O której będziesz?
Trochę się zasiedziałem, jak widać. I wiecie co? Właściwie, to byłem gotowy wstać, pożegnać się i po prostu wyjść z knajpy. Czyli zrobić właściwe. Ale kolega zagadał:
– Co jest?
Westchnąłem. Głupio mi było się przyznać, w czym dokładnie rzecz… zresztą, gdybym miał wytłumaczyć co i jak, to nie wiem, czy skończylibyśmy do rana. Więc zacząłem kręcić:
– Cóż… prawdziwy świat wzywa.
– W sensie, obowiązki, tak?
– No, powiedzmy.
– Ale, że o tej godzinie? Trochę już późno.
– Ponoć nie ma ludzi niezastąpionych, ale jeśli dobrze poszukasz, to znajdziesz kilku.
– Rozumiem…
– Więc wiesz, miło było się spotkać, może jeszcze kiedyś…
– Ale zaczekaj, zaczekaj. Poważnie? Jeden sms i od razu biegniesz?
– Eee… to nie takie proste. Wiesz, w końcu wszystko jest relatywne, co nie?
– Ale nie twój czas wolny! Ten jest zwyczajnie święty. No ludzie, litości. Ile facet może z siebie dawać, żeby było dość?
– Mnie pytaj…
– Słuchaj. Pozwól mi opowiedzieć historię znajomego, mojego znajomego. Myślę, że da ci nieco do myślenia. Zrobisz z nią co chcesz i w ogóle to zrobisz po niej co chcesz. Ale pozwól mi ją opowiedzieć.
Pamiętajcie, ostatni kwadrans jest zawsze najprzyjemniejszy. Więc zgodziłem się. Ale po bajce – dobranoc i do wyjścia.
Leciało to mniej więcej tak:
Emon był bardzo zwyczajnym gościem. Złośliwi powiedzieliby nawet, że po prostu nudnym. Czyja opinia jest trafniejsza? Zależy kogo spytać. Niemniej, dwie rzeczy nie ulegają wątpliwości.
Po pierwsze: Życie Emona było skrajnie poukładane i przewidywalne.
Miał uroczą żonę, której codziennie rano przygotowywał śniadanie, nim wychodził do pracy, z którą codziennie przeprowadzał tę samą konwersację (jak w domu? jak w pracy?) w trakcie wspólnej kolacji, i z którą codziennie przed pójściem spać czytał ulubioną gazetę, czyli Dziennik Codzienny. Spontaniczność – nie stwierdzono.
Życie zawodowe również nie obfitowało w emocjonujące zdarzenia. Pracował jako opiekun klienta w lokalnym banku. I słowo „klienta” jest tutaj kluczowe, ponieważ codziennie obsługiwał tego samego klienta, dla którego realizował codziennie te same zlecenia, i z którym codziennie wymieniał te same uprzejmości, te same żarty. Przerwę na lunch codziennie spędzał sam. Przerwę na kawę codziennie spędzał z innymi pracownikami banku, raczej przysłuchując się trwającej rozmowie niż aktywnie w niej uczestnicząc.
Poza powyższym, wymienić można: spacer do pracy, spacer z pracy, poranne siku i popołudniową kupę – tyle. Całe życie Emona, opisane w pół minuty.
Pozostając jednak uczciwym i konsekwentnym, należy dokończyć rozpoczęte równanie, dlatego właśnie:
Po drugie: to skrajnie poukładane i przewidywalne życie, było czymś bardzo przez Emona cenionym. Może to nie życie wyśnione, ale w ogólnym rozrachunku Emon dobrze czuł się z tym, że świat nie może go zaskoczyć. Często zresztą powtarzał pewną sentencję: „przewidywalność jest gwarancją rozwoju”. Złośliwi odpowiedzieliby mu: „jedyną naprawdę przewidywalną ścieżką, jest ta od kołyski do grobu”. Kto ma rację w tym sporze? Zależy kogo spytać.
Swoją drogą, Emon skończył niedawno czterdzieści dwa lata. Ponad cztery dekady spokojnych i niespiesznych lat. Jakim cudem tak długo zdołał unikać naturalnego dla egzystencji chaosu? Nie wiadomo. Ktoś musiał się bardzo jednak poirytować tym, że z monotonii, Emon uczynił praktycznie kochankę.
Chyba dlatego, pewnego dnia wszystko szlag trafił.
Wybiła dziewiąta, gdy Emon dopił kawę i grzebał w szufladzie, szukając ulubionego długopisu. Nie podnosił jeszcze wzroku, ponieważ doskonale wiedział co się wydarzy. Magnetyczny zamek w drzwiach się zatnie i trzeba ręcznie otworzyć drzwi, co zrobi pracownik najbliżej wejścia. To zajmuje czterdzieści sekund. Później kroki, coraz głośniejsze – to klient Emona się zbliża. Od wejścia do jego biurka podróż trwa dwadzieścia sekund. Razem minuta.
Gdy ten czas minął, Emon podniósł się i wyciągnął rękę, żeby odwzajemnić spodziewany uścisk. Prawie się jednak przewrócił o własne biurko, kiedy zamiast chropowatej skóry dłoni trafił na pustkę.
– Dzień dobry, potrzebuję dostać się do skrytki.
Głos również nie był spodziewanym, głębokim basem. Minęła jeszcze sekunda, nim Emon oprzytomniał i przyjrzał się, kto to usiadł po drugiej stronie blatu.
Mężczyzna był wysokim blondynem, z szeroko rozstawionymi, brązowymi oczami, garbatym nosem i szerokim, zawadiackim uśmiechem. Nim Emon zdążył cokolwiek powiedzieć (a miał zamiar uprzejmie pozbyć się przybysza), mężczyzna sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza i położył na biurko stary, mosiężny klucz.
– Idziemy?
Emon odchrząknął i odpowiedział:
– Przepraszam pana, ale…
– Przed chwilą z nim rozmawiałem, powiedział, że może zaczekać – przerwał mężczyzna. – Idziemy?
Emon rozejrzał się wokół, szukając wolnego stanowiska, do którego mógłby jednak odesłać posiadacza skrytki. Niestety, wszyscy pozostali opiekunowie byli zajęci. Przy drzwiach zauważył klienta, którego planował dziś – jak każdego dnia – przyjąć i obsłużyć. Starszy, elegancki pan uśmiechnął i się i dał znać gestem, że może poczekać. Emon westchnął.
– No dobrze. Pana godność?
Mężczyzna uśmiechnął się jeszcze szerzej.
– Krystian Wiktor Średnicki. Idziemy?
Emon, jako że codziennie obsługiwał tego samego klienta, realizując te same dyspozycje, nigdy podziemi banku nie zwiedził. To też był naprawdę zdziwiony, jak głęboko owe podziemia sięgają.
Z początku, pewnym krokiem prowadził mężczyznę w dół, chcąc wrócić do stanowiska możliwe najszybciej i zapomnieć o sprawie. Po którejś kondygnacji (nie wiedział po której dokładnie, przestał liczyć po dwudziestej drugiej) stracił jednak zapał, szczególnie, gdy surowa i pedantycznie czysta klatka schodowa ustąpiła miejsca wykutym w litej skale stopniom. Z każdym krokiem było coraz ciemniej, zimniej i bardziej wilgotno. Kilka razy, po stopie Emona, przebiegł szczur.
– Zimno tutaj trochę, co? – zagadał, żeby odwrócić uwagę od narastającego niepokoju.
– Nie czuję – odpowiedział bez większego zaangażowania Emonowi.
W końcu schody się skończyły. Stanęli przed ciężkimi, metalowymi drzwiami. Nad nimi wisiała tabliczka: SKRYTKA NR 1856-1939.
– To tutaj – powiedział niepewnie Emon.
– W rzeczy samej. Proszę się odsunąć.
Mężczyzna podszedł do drzwi, przekręcił w zamku starym kluczem, klik, klik, klik – i wszedł do środka. Emon, chcąc zachować profesjonalizm, postanowił zaczekać na zewnątrz. Oparł się o ścianę i próbował ze wszystkich sił powstrzymywać wyobraźnię, przed podsuwaniem interpretacji dziwnych dźwięków i tańczących cieni.
– A pan co? Proszę za mną! – zawołał zza drzwi mężczyzna.
– Ale…
– Żadnego „ale”. Już, już.
Czując ulgę, że nie zostanie sam w mrocznym korytarzu, Emon wszedł do środka. Samo pomieszczenie jednak go rozczarowało. Biorąc pod uwagę jego wielkość, spodziewał się prawdziwego skarbca. A tutaj – prosty pokój; pięć na pięć metrów, szare ściany, szara podłoga, dwie długie świetlówki rzucające z sufitu blade światło. A na środku pomieszczenia niewielka, metalowa skrzynka.
Mężczyzna gestem przywołał Emona właśnie do skrzynki.
– Niech pan powie, czy jest pan szczęśliwy?
– Słucham? – zapytał zbity z tropu Emon.
– Czy jest pan szczęśliwy? To chyba nie takie trudne pytanie.
– W takim razie, tak. Bardzo.
– A to ciekawe.
Mężczyzna otworzył skrzynkę i wyciągnął z niej jakieś akta. Emon mógłby przysiąc, że kątem oka dostrzegł na nich swoje imię i nazwisko. Nie zdążył jednak upewnić się w tej kwestii, ponieważ Krystian Wiktor Średnicki podniósł rzeczone akta na wysokość głowy i zdmuchnął z nich kurz. Prosto w twarz Emona.
Instynktownie zacisnął powieki, żeby uchronić oczy od pyłu. Niestety, nozdrza podobnym automatyzmem nie były obdarzone. Nabrał powietrza do płuc.
A PSIK!
W uszach mu zadzwoniło. Do oczu napłynęły łzy.
– Cholera… – wymamrotał pod nosem.
Sięgnął po krawat, żeby wytrzeć nim twarz z brudu, ale zahaczył łokciem o inny materiał, zwisający zaraz na wyciągnięcie ręki, więc skorzystał z niego. Szkoda niszczyć ulubiony krawat.
W końcu otworzył oczy, gotów zmusić mężczyznę do powrotu na górę. Do przyjemnej i w pełni satysfakcjonującej pracy. Ale skrytka zniknęła. Gniew do mężczyzny zastąpiło zaskoczenie. Jak się tu znalazł? I gdzie właściwie się znalazł? Jeszcze chwilę zajęło, nim oczy przyzwyczaiły się do ciemności i Emon mógł dostrzec, że z sufitu zwisa więcej materiałów. Z tym, że nie były to pierwsze lepsze szmaty, a dobrej jakości garnitury.
Nagle Emon zrozumiał, że jest w czyjejś garderobie.
Poczuł jak zaskoczenie, ustępuje miejsca wstydowi. Zaglądanie komuś do szafy, wydawało mu się przekroczeniem granicy intymności, po której nie sposób odzyskać twarz. Postanowił jak najszybciej wycofać się, jeśli będzie taka możliwość, pozostając niezauważonym.
Dostrzegł, że z jego lewej, do garderoby wpada snop światła. Podszedł bliżej, przedzierając się przez ubrania jak przez dziką dżunglę, aż doszedł do wiklinowych drzwiczek. Światło wpadało przez szpary w wiklinie, wystarczająco szerokie, że mógł zajrzeć na drugą stronę.
Zlustrował pobieżnie pokój, po czym gwałtownie odwrócił wzrok. To była sypialnia. A w niej para uprawiająca seks. I pomimo tego, że każda cząstka ciała kazała mu ukryć się w garderobie, udawać, że niczego nie zobaczył i po prostu czekać, tak oczy były zbyt ciekawskie. Spojrzał więc jeszcze raz. I uświadomił sobie, że zna tego mężczyznę. To jego klient. Emonowi przeszło przez myśl, że gorzej być już nie może, że ze wstydu zapadnie się pod ziemię… ale wtedy kobieta odrzuciła włosy do tyłu, ukazując tym samym twarz. I Emon rozpoznał swoją żonę.
Z początku sparaliżowało go i nie mógł przestać patrzeć, choć każdy ułamek sekundy był kolejnym nożem wymierzonym w plecy. Gniew jednak z czasem powrócił i przejął stery. Emon czuł jak serce mu bije w piersi, pompując adrenalinę. Aż w końcu – przestał myśleć. Wyskoczył z szafy, gotów zatłuc parę gołymi pięściami.
Pech chciał jednak, że nie zauważył szala owiniętego wokół własnej szyi. Gdy był więc krok od nagiej pary, kaszmirowe włókno napięło się i zadziałało jak sprężyna, wciągając Emona z powrotem do szafy. Byłby sobie rozbił głowę, gdyby upadku nie złagodziły płaszcze z wielbłądziej wełny, które pociągnął za sobą.
Rozgoryczony i upokorzony, wił się w stercie ubrań jak wąż próbujący zrzucić starą skórę. Coś jednak ograniczało jego ruchy (poza ubraniami, oczywiście) jakby wpadł do ciasnej komórki lub szafki. Gdy w końcu wykaraskał się z odzieżowego kokonu, spostrzegł, że nie znajduje się dłużej w garderobie, tylko w ciasnym metalowym tunelu. Było za nisko, żeby wstać, mógł najwyżej się czołgać.
Szybko zapomniał o żonie i gorączkowo myślał, jak uciec z tej, wydawałoby się, pułapki. W panice, ruszył dziko do przodu, pełzając jak robak w błocie. Czuł wzbierające w oczach łzy. Nie miał klaustrofobii, ale jak nic innego przerażała go niepewność.
W końcu dotarł do kraty przytwierdzonej do podłoża. Zrozumiał, że musi znajdować się w szybie wentylacyjnym. Przyjrzał się dokładnie futrynie przy kracie, żeby znaleźć sposób na wyjście, ale jego uwagę przykuły głosy z dołu.
– Zamknij drzwi, żeby nikt nie przeszkadzał.
Emon znał ten głos z przerw na kawę w pracy. Obecny zastępca dyrektora. Przyłożył twarz do kratki, żeby lepiej widzieć co się dzieje. Znajdował się nad gabinetem, jednym z tych, w których przyjmuje się najzamożniejszych klientów. Poza zastępcą, w pokoju był również drugi mężczyzna. Łysy, z gęstą czarną brodą. Emon nie pamiętał jego imienia, ale wiedział, że są najlepszymi przyjaciółmi i nigdy nie odstępowali od siebie na krok.
W tamtej chwili, stali po przeciwnych stronach biurka, na którym leżały fotografie. Gdy Emon przyjrzał im się, rozpoznał z nich inne osoby, z którymi pracował. Na jednym zdjęciu widniała nawet podobizna mężczyzny odrobinę przypominającego jego samego, tylko dużo, dużo starszego i bardziej zmęczonego.
– W porządku – podjął zastępca dyrektora. – Stary odchodzi i prezes chce żebyśmy docenili co nieco naszych ludzi.
– Naprawdę odchodzi?
– Ciii! To na razie tajemnica.
– Rozumiem. W jaki sposób dokładnie mamy ich docenić?
– To chyba oczywiste, panie zastępco dyrektora.
Łysy mężczyzna głośno się zaśmiał i uścisnął rękę drugiemu. Emon szybko zrozumiał w czym rzecz. Poczuł, jak serce bije mu z ekscytacji, nie pamiętał, kiedy ostatnio w banku trwał cykl awansów.
Mężczyźni przez kolejne kilkanaście minut zbierali zdjęcia ze stołu, do każdej osoby przypisując nowe stanowisko i odpowiednią podwyżkę. Początkowa radość zdążyła w tym czasie ulecieć z Emona, zwłaszcza, że nigdzie nie dostrzegł w końcu swojej twarzy.
Ostatecznie, na stole zostało jedno zdjęcie. Starego i zmęczonego życiem pracownika.
– A co z nim? – zapytał łysiejący mężczyzna, wskazując na zdjęcie.
– A kto to?
Świeżo mianowany zastępca odwrócił fotografię.
– Emor. Przepraszam! Emon. Co z nim?
– Aah, ten. Stary wspominał o nim.
– I co?
– To zgred. Ale obsługuje innych zgredów z kasą, których nikt nie chce już przyjmować. Frajer do brudnej roboty.
– No i?
– Nie mam pojęcia jak długo już tu pracuje, ale chyba od zawsze. Stary powiedział, że najlepiej zostawić go tam, gdzie jest. Tak samo zrobił, jak sam został tu dyrektorem. Spokojnie, ten cały Emor nie będzie się rzucać.
– A co z forsą dla niego?
– Jaką forsą, zastępco dyrektora?
Mężczyźni ponownie wybuchli głośnym śmiechem, po czym szybko posprzątali gabinet i opuścili pomieszczenie. Emon został sam, niezdolny do ruchu. Nie wiedział, że były inne cykle. Nie wiedział nawet, że wymieniali się dyrektorzy. I ten smutny staruszek ze zdjęcia to… on?
W tym momencie, metal zaskrzypiał i Emon mógłby przysiąc, że szyb, w którym leżał, osunął się odrobinę. W kolejnej sekundzie nastąpiło głośne TRZASK! I Emon poleciał w dół.
Ale upadek jako taki nie nastąpił. Otworzył niepewnie oczy i zorientował się, że zawisł w powietrzu, głową w dół, od stóp do szyi spętany czarnym jak noc materiałem. Nie wiedział tylko gdzie się znajduje. Wokół panowała nieprzenikniona ciemność.
Mógł jedynie ruszać głową, dlatego zaczął chaotycznie kręcić szyją. Kawałek po kawałku, zdołał odwrócić się i dostrzec osiem okrągłych wielkich okien, zbitych w miarę ciasną zbieraninę. Na zewnętrz było zielono, spokojnie. Emon długo przyglądał się i zobaczył, że musi być w lesie. Na dziwnym linowym moście. Nie… nie na moście. Przyjrzał się dokładniej i zobaczył jak misterna to konstrukcja, a jednocześnie jak solidna. To była pajęczyna. Znajdował się we wnętrzu pająka.
Emon krzyknął. Z początku nieśmiało, jakby zapomniał, jak to robić. Ale później ponowił krzyk, zdzierając przy tym niemal gardło. Gdyby ktoś usłyszał ten wrzask, pomyślałby, że Emon oszalał. Ale nie było nikogo, kto mógłby go usłyszeć. Emon był sam w ciemności, za jedyną formę jakiejkolwiek aktywności, mając perspektywę pająka budującego sieć. Po policzku spłynęła mu pojedyncza łza, a po niej kolejne.
I gdy wydawało się, że nic nie może się już wydarzyć, obraz za oknami uległ zmianie. Zupełnie jakby pająk został gwałtownie poderwany w górę, wznosząc się i wznosząc. Jego pajęczyna, las, w którym mozolnie pracował, oddalały się w miarowym tempie. Aż nagle – stop. Widok ustabilizował się na moment. Moment, który trwał niecałą sekundę, po której pająk zaczął opadać, niesiony podmuchem wiatru.
Wtedy w polu widzenia pojawił się kolorowy ptak. Widocznie sprawca zamieszania. Wymanewrował w locie i skierował się w kierunku pajęczaka. Zbliżał się coraz bliżej i bliżej. Otworzył dziób… i Emona ogarnęła absolutna ciemność. Niezdolny do ruchu, niezdolny do krzyku, niezdolny już nawet do płaczu, po prostu był.
Jak długo trwał w tym stanie? Nie potrafił odpowiedzieć. Pamiętał tylko, że w pewnym momencie, gdzieś daleko w dole, przypadkiem dostrzegł niewielki punkcik światła. Na ile pozwalał mu pętający materiał, wygiął kręgosłup, żeby dokładniej się przyjrzeć.
I wtedy coś pękło, a Emon zaczął spadać. Wypatrzony punkcik, z początku wielkości główki od szpilki, szybko nabierał rozmiarów. Kilka metrów od ziemi zamknął oczy. Był pewny, że to koniec. Takiego upadku zwyczajnie nie można przeżyć. Czekał na BAM! I czekał, i czekał… i nie mógł się doczekać.
W końcu otworzył oczy. Leżał w pozycji embrionalnej, w skrytce, do której odprowadził tajemniczego mężczyzny. Nie było go jednak na miejscu. Tak samo zresztą jak metalowej skrzynki, dla której zaciągnął Emona do podziemi. W jej miejscu, leżało nadgryzione jabłko.
Inne elementy rzeczywistości również uległy zmianie. Podziemia, tak głęboko sięgające, okazały się zaledwie dwiema kondygnacjami. Oddział, w którym pracował, który miał za oazę spokoju, przypominał raczej dziką dżunglę. W środku było mrowie klientów, wszyscy przekrzykujący się i wymieniający najgorszymi obelgami, wszyscy w pośpiechu.
Przy jego stanowisku siedział klient, z którym planował spotkanie.
– No wreszcie! Czy ty myślisz, że ja mam cały dzień?! Wiesz, ile ja pieniędzy straciłem przez ciebie, ty łajzo bezużyteczna?! Już, do roboty!
Emon zaniemówił. Miał wrażenie, jakby trafił do alternatywnej rzeczywistości.
– Przepraszam jeszcze na chwilę, zaraz wracam – powiedział i odszedł od stanowiska.
Poszedł na zaplecze. W kuchni nalał wody do kubka, ale dłonie tak mu się trzęsły, że więcej wylał niż wypił. Nie wiedział co się dzieje.
Wtedy podszedł do niego łysy mężczyzna z gęstą, czarną brodą.
– Tu jesteś, ty… – Zaczął pstrykać palcami na Emona. – Emor! Wracaj do roboty! Facet u ciebie powiedział, że dzwoni na policję, że okradamy go z czasu. Nowy dyrektor urwie ci łeb, jak w pierwszy dzień będzie musiał rozmawiać z gliniarzami.
Emon kiwnął głową w odpowiedzi, a zastępca dyrektora opuścił zaplecze. Zaczekał jeszcze chwilę, aż drżenie dłoni ustąpiło. Wtedy dopił wodę z kubka, wziął z wieszaka swój płaszcz i wyszedł z banku tylnym wyjściem.
Nigdy już tam nie wrócił.
I to w skrócie tyle. Cała historia, opowiedziana tak dobrze, jak ją zapamiętałem.
Mój pierwszy komentarz:
– Przecież to jest wszystko zmyślone.
Ale kolega stał uparcie przy swoim.
– Nie słyszałem tej historii może z pierwszej ręki, ale opowiedział mi ją znajomy, który nigdy w niczym mnie jeszcze nie okłamał. Nie mam więc powodu, żeby mu nie wierzyć. Choć, przyznaję, mógł zaszyfrować imiona. Ale to nieważne! Powiedziałem ci, że opowiem historię, a ty zrobisz z nią co chcesz. Twój ruch.
Wciąż śmierdziała mi ta jego historia, ale no, faktycznie ugadaliśmy się, że wysłucham jej i podejmę decyzję co dalej. Dopiłem więc sok pomarańczowy jednym łykiem i powiedziałem:
– Muszę wyjść zapalić. Zaraz wrócę.
Wyszedłem na zewnątrz i odpaliłem fajka. Pamiętam, że akurat zachodziło słońce. I w ogóle był fajny dzień, początek lata. Ale okej, to mało istotne. Eee, wiecie… właściwym działaniem, był telefon po taksówkarza i powrót do domu… Do żony… z którą tak czy inaczej spędzałem ostatnio większość czasu. I z którą, jak zazwyczaj ostatnio, po prostu gapiliśmy się w telewizor, oglądając filmy albo seriale, nie mając sobie zbyt wiele do powiedzenia. Wtedy sądziłem, że to nasza wina, że się wypaliliśmy, że to kwestia stażu. Ale teraz wiem, że wina leży wyłącznie po mojej stronie. Bo myślami byłem cały czas gdzie indziej.
No… więc, właściwie to powinienem wracać, ale noc była jeszcze młoda.
Wyciągnąłem telefon i wybrałem numer. Odebrała po kilku sygnałach.
– No halo, gdzie jesteś? – zapytała mnie żona.
– Hej, słuchaj, mamy tragedię w pracy dzisiaj. Wysypał się świeżak i całą robotę trzeba za niego zrobić, cała prezentacja na nowo.
–Naprawdę? Ale chyba cokolwiek zrobił?
– Nic, i nie mamy z nim kontaktu. Zostajemy dzisiaj drużyną w biurze na noc i działamy.
– Rozumiem…
– Wrócę, jak tylko się uwiniemy. Obiecuję.
– Okej, kocham cię.
– Kocham cię.
Rozłączyłem się i dopaliłem papierosa. Próżnia zniknęła, wybrałem skrycie pożądane.
Wróciłem do baru i zamówiłem wódkę. Kolega był w niezłym szoku, widząc, że jednak chcę się napić, a w jeszcze większym, widząc jakie narzuciłem tempo. Próbował dotrzymać mi kroku, ale po drugiej flaszce osunął się pod stół nieprzytomny. Zamówiłem mu taksówkę i odwiozła go do domu. Sam dołączyłem do jakiejś ekipy. Alkohol łagodzi obyczaje, więc dość łatwo się zaaklimatyzowałem. Byli aktorami teatralnymi. Dobrzy ludzie.
A co potem… pamiętam, że wyszedłem o… o piątej chyba. Po drodze jakimś cudem dotarłem do parku, gdzie zdrzemnąłem się na ławce. Straż miejska chciała mnie o jedenastej zgarnąć na wytrzeźwiałkę, ale wiecie… to straż miejska. Co oni mogą zrobić. Dałem więc nogę.
Potem podjechałem autobusem na basen i saunę. Zbliżała się piętnasta i wiedziałem, że muszę wracać do domu, ale na pewno nie w takim stanie. Wypociłem tyle syfu, ile się dało, wziąłem tam prysznic i wróciłem do domu.
– Hej kochanie! – przywitała mnie w progu żona.
– Hej misiu.
Rzuciła mi się na szyję i ucałowała mnie. Cały się jeszcze pociłem, więc odsunąłem ją szybko od siebie, żeby nie wyczuła niczego.
– Muszę iść spać. To była koszmarna noc.
– Wiem, idź, wyśpij się.
Ujęła moją twarz w dłonie i uśmiechnęła się. Pewnie chciała dać jeszcze jednego, ostatniego buziaka. Ale spojrzała mi głęboko w oczy. A ja zrozumiałem, jak bardzo musiały być szkliste.
– Piłeś coś?
Spróbowałem rozegrać to najbardziej naturalnie jak się da.
– Od czterdziestu jeden dni ani kropelki.
– Na pewno?
Nie uwierzyła mi. Albo inaczej: chciała mi uwierzyć, ale nie miała do tego żadnej podstawy. W sumie, to nic dziwnego. Po tylu przechlanych latach. Po tylu sytuacjach, gdzie narobiłem jej wstydu… no, miała tylko słowo osoby, która przyrzekła, że się zmieni.
Znów stanąłem między wyborem. Pomiędzy właściwym, a skrycie pożądanym. I wiecie… oczywiście, że wybrałem pożądane.
– Nie, nic nie piłem. Byłem w pracy, jak już mówiłem.
Uśmiechnęła się w odpowiedzi, ale bez większego przekonania. I tak samo bez przekonania mi odpowiedziała:
– Okej, dobranoc.
Długo jeszcze nie mogłem zasnąć, a gdy już się udało to miałem same koszmary. Śniły mi się pająki.
Rano znalazłem karteczkę. Żona napisała, że wyjechała do siostry, pomagać jej przy dziecku. Zostałem sam w domu, miałem pełny luz, więc wiecie… skoczyłem do sklepu po małe co nieco. I gdy wypiłem porządnego wstrzemięźliwego, to wtedy… właśnie wtedy…
Eh… to właśnie wtedy pierwszy raz pomyślałem…
Ale wiecie, tak szczerze, sam od siebie, a nie pod wpływem jakiejś perswazji, że…
Że jestem alkoholikiem.
***
Mężczyzna skończył mówić i usiadł z powrotem na krześle. Bał się. Bał się reakcji na swoją historię. Komentarzy, że sam to na siebie sprowadził. Że nie ma prawdziwych problemów, bo przecież ma dom, i tak dalej, i tak dalej. Ale minęła chwila i terapeuta zaczął klaskać, a w ślad za nim poszła zebrana w kółku grupa. Mężczyzna zobaczył, że kilku ludzi uśmiecha się do niego z aprobatą.
Terapeuta w tweedowej marynarce wstał i przemówił:
– Bardzo dziękujmy za to. Chyba jeszcze nigdy nie słyszałem, żeby ktoś potrzebował takiego rozbiegu, żeby zaakceptować chorobę alkoholową, ale okej! A ta historia z Emonem? Kradnę ją, może mi się kiedyś przydać.
– Dzięki – odpowiedział nieśmiało mężczyzna.
– Nie musisz za nic mi dziękować. To tobie się udało. Deklaracja jest pierwszym i często najtrudniejszym krokiem. Jesteśmy z ciebie dumni.
Grupa zgodziła się i również pogratulowała mężczyźnie. I, co paradoksalne, poczuł dumę z tego, że jest alkoholikiem.