- Opowiadanie: Anonimowy bajkoholik - Domek z nart

Domek z nart

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Domek z nart

 

Moja żona, Mar­le­na, wier­ci­ła się na fo­te­lu pa­sa­że­ra i wpa­try­wa­ła ze zmarsz­czo­nym czo­łem w ekran smart­fo­na, mru­cząc coś pod nosem. Jej za­ko­la z dnia na dzień sta­wa­ły się coraz więk­sze, a ły­si­na coraz le­piej wi­docz­na. Na do­da­tek pod nosem w kształ­cie ka­la­re­py wy­rósł jej wąsik Ma­ły­sza. Sta­rość nie ra­dość, jak ma­wia­ją mło­dzi po­pu­li­ści.

– Zgu­bi­łam za­sięg, ko­cha­nie – rze­kła w końcu.

– Może po­szu­kaj go w to­reb­ce – rzu­ci­łem od­ru­cho­wo, wie­dząc do­brze, że nie zna się na żar­tach. Tym razem jed­nak za­ła­pa­ła, a jej sine usta roz­cią­gnę­ły się w sze­ro­kim uśmie­chu, tak że widać było szczer­ba­te dzią­sła.

– Bar­dzo śmiesz­ne, na­praw­dę. Dawno się tak nie uba­wi­łam. Ostat­nio to chyba na przy­ję­ciu w… Cho­le­ra-kur­wa-uwa­żaj!

Na drogę wbie­gła mar­twa sarna, a ja nie chcąc w nią ude­rzyć, skrę­ci­łem tak gwał­tow­nie, że mojej żonie spa­dły wszyst­kie włosy z głowy. Jej łysa czasz­ka pre­zen­to­wa­ła się teraz w całej oka­za­ło­ści.

– No i wi­dzisz, co na­ro­bi­łeś? – wark­nę­ła, zbie­ra­jąc reszt­ki owło­sie­nia i wpy­cha­jąc do kie­sze­ni. – Zrób coś.

Wpa­dli­śmy w śnież­ną zaspę. Wy­cią­gną­łem te­le­fon i uda­łem, że dzwo­nię po pomoc dro­go­wą, a tak na­praw­dę po kry­jo­mu obej­rza­łem cały od­ci­nek Klanu na TVP VOD.

– Nie mogę się po­łą­czyć – po­wie­dzia­łem zre­zy­gno­wa­nym tonem, żeby nie zo­rien­to­wa­ła się, że kła­mię. – Nikt nie od­bie­ra. Teraz taki okres, że mało kto pra­cu­je.

– Spe­cja­li­sta od okre­sów się zna­lazł.

 Znaj­do­wa­li­śmy się w środ­ku lasu, w ja­kiejś za­po­mnia­nej przez Boga i po­bor­ców po­dat­ko­wych czę­ści kraju i je­dy­ne, co mo­gli­śmy robić, to wyć do księ­ży­ca, li­cząc na to, że ktoś nas usły­szy. Mar­le­na, którą cza­sem na­zy­wa­łem piesz­czo­tli­wie Ma­kre­lą, po­de­szła do mnie i ude­rzy­ła pię­ścią w twarz, po czym po­wie­dzia­ła, żebym się nie ma­zga­ił, tylko ru­szył dupę i po­szu­kał po­mo­cy. Wzią­łem więc kom­pas, la­tar­kę, ra­kie­ty śnież­ne do gry w bad­min­to­na oraz do­mo­wej ro­bo­ty procę na niedź­wie­dzie i ru­szy­łem przed sie­bie w ciem­ną głu­szę, w któ­rej sły­chać było od czasu do czasu od­gło­sy za­rzy­na­nych ludzi i tor­tu­ro­wa­nych pie­sków pre­rio­wych.

Po go­dzi­nie bez­owoc­nych po­szu­ki­wań, kiedy mia­łem już się pod­dać, uklęk­nąć na ziemi i zło­żyć w ofie­rze lu­nar­nym bó­stwom, do­strze­głem w od­da­li chat­kę, która jed­nak nie wy­glą­da­ła jak stan­dar­do­wy domek pu­stel­ni­ka. Zbu­do­wa­na była z nart, co, bio­rąc pod uwagę porę roku i mro­żą­ce krew w ży­łach oraz mocz w pę­che­rzu zimno, nie za­sko­czy­ło mnie spe­cjal­nie. Za­pu­ka­łem do drzwi, które oka­za­ły się przy­cze­pio­ną try­tyt­ka­mi deską snow­bo­ar­do­wą.

– Po­mo­cy – wy­chry­pia­łem. – Jest tam kto?

Drzwi uchy­li­ły się nie­znacz­nie, a z wnę­trza do­biegł cichy głos:

– Za­pra­szam.

W środ­ku prze­by­wał męż­czy­zna w wieku około pięć­dzie­się­ciu lat, który wy­glą­dem przy­po­mi­nał Chuc­ka Nor­ri­sa skrzy­żo­wa­ne­go z Ma­ri­ly­nem Man­so­nem. Sie­dział przy suto za­sta­wio­nym stole, na któ­rym do­strze­głem kar­pia, pie­ro­gi ru­skie, barszcz z uszka­mi oraz prze­piór­cze jaja w cze­ko­la­do­wej po­le­wie. Wy­glą­da­ło to jak ty­po­wa wie­cze­rza wi­gi­lij­na.

– Cze­ka­łem na cie­bie, nie­zna­jo­my wę­drow­cze. Cóż cię do mnie spro­wa­dza?

Za­ją­łem miej­sce przy stole, na­bra­łem na ta­lerz wszyst­kie­go po tro­chę i od­par­łem:

– Za­grze­ba­łem się w śnie­gu. W sa­mo­cho­dzie czeka na mnie moja żona. Pew­nie umie­ra z nie­po­ko­ju.

– Ro­zu­miem. Jak mogę pomóc?

– W po­bli­żu znaj­du­je się ja­kie­kol­wiek mia­stecz­ko?

– Nie, to zu­peł­ne pust­ko­wie. Nie­daw­no roz­bił się w po­bli­żu szkol­ny au­to­bus. Zanim przy­by­ła pomoc, na­uczy­ciel­ka zdą­ży­ła zjeść wszyst­kie dzie­ci oraz kie­row­cę.

– Co w takim razie po­win­ni­śmy zro­bić?

– Tak się skła­da, że je­stem in­struk­to­rem nar­ciar­stwa. Może się pan za­pi­sać na mój kurs. Pierw­sza lek­cja jest za darmo.

Męż­czy­zna chwy­cił za im­bryk, nalał her­ba­ty do kubka i podał mi go.

– Pro­szę się napić.

– Go­rą­ca.

– Otóż to, im go­ręt­sza, tym lep­sze wy­ni­ki może pan osią­gnąć. Pro­szę się tym nie przej­mo­wać.

Skosz­to­wa­łem wrzą­ce­go na­po­ju, ale nie po­czu­łem, żeby moje umie­jęt­no­ści jazdy na nar­tach zna­czą­co wzro­sły.

– Czyli to już była ta pierw­sza lek­cja?

– Tak.

– Ko­lej­ne są płat­ne?

– Tak.

– W takim razie nie sko­rzy­stam.

– Nie po­zo­sta­je mi nic in­ne­go, jak spo­koj­nym tonem wy­pro­sić pana na ze­wnątrz.

– W ten ziąb? Nie­czu­ły z pana bru­tal.

– Do­brze, dam panu drugą szan­sę. W jed­nej ręce trzy­mam brzy­twę, któ­rej Lem uży­wał do go­le­nia, w dru­giej vo­ucher na dar­mo­wy kurs jazdy na nar­tach. Którą rękę pan wy­bie­ra?

– Środ­ko­wą – od­par­łem bez wa­ha­nia.

Wy­cią­gnął dłoń. Trzy­mał w niej bilet z ze­szło­rocz­ne­go kon­cer­tu ze­spo­łu ro­ko­ko­we­go „Suki z An­da­lu­zji”.

– Szczę­śli­wym tra­fem wy­lo­so­wał pan vo­ucher. W trak­cie trwa­nia kursu za­pew­nię panu schro­nie­nie i po­ży­wie­nie, po­mo­gę też zbu­do­wać chat­kę z wła­snych od­cho­dów z ja­cuz­zi i ga­bi­ne­tem den­ty­stycz­nym.

– A co z moją żoną?

– Pro­szę się nią nie przej­mo­wać. Uru­cho­mi­ła sa­mo­chód, wy­grze­ba­ła się z zaspy i od­je­cha­ła, po­zo­sta­wia­jąc pana na za­tra­ce­nie.

– Nie! Nawet ona nie by­ła­by do tego zdol­na… W sumie to chyba ma pan rację. Od­je­cha­ła…

Smut­no mi się zro­bi­ło. Po tych wszyst­kich la­tach spę­dzo­nych razem, po zwie­rzę­cym sek­sie, który upra­wia­li­śmy raz do roku, po go­dzi­nach ocze­ki­wa­nia pod drzwia­mi ła­zien­ki, aż skoń­czy się ma­lo­wać, kiedy po no­gach spły­wał mi mocz, teraz ona woli ra­to­wać wła­sny tyłek, nie dba­jąc zu­peł­nie o swo­je­go męża. Po­my­śla­łem, że przy­naj­mniej na­uczę się jeź­dzić na nar­tach, taki plus tej za­faj­da­nej hi­sto­rii.

Przed ocza­mi prze­le­cia­ło mi całe życie, od mo­men­tu, gdy ranna ży­ra­fa wy­pchnę­ła mnie z ma­ci­cy na słod­kie afry­kań­skie po­let­ko, aku­rat tuż po bom­bar­do­wa­niu nu­kle­ar­nym. Nie wie­rzy­łem wła­snym oczom, że świat może tak bar­dzo róż­nić się od cudów, które za­ob­ser­wo­wa­łem sie­dząc w brzu­chu i po­pi­ja­jąc spie­nio­ną Co­ca-co­lę zmie­sza­ną z ta­blet­ka­mi wcze­sno­po­ron­ny­mi. Ad­op­to­wa­ła mnie para kłu­sow­ni­ków, uczęsz­cza­łem do szko­ły, ta­kiej jak wszy­scy, tylko ucznio­wie byli czar­ni, a na­uczy­cie­le biali, zdo­by­łem wyż­sze wy­kształ­ce­nie i w końcu wy­rwa­łem się na wol­ność, wzno­sząc się w niebo nie­skoń­czo­nych moż­li­wo­ści, ni­czym Ikar ze skrzy­dła­mi ku­pio­ny­mi w Ikei albo Pro­me­te­usz pod­pa­la­ją­cy wła­sną wą­tro­bę. Wresz­cie po set­kach nie­uda­nych związ­ków, na­tra­fi­łem na tę je­dy­ną. Miała na imię Mar­le­na i była pięk­niej­sza niż Ado­nis i Afro­dy­ta razem wzię­ci i zmie­sza­ni w blen­de­rze z An­ge­li­ną Jolie.

Przy­po­mnia­łem sobie jak za­pro­si­łem ją na ko­la­cję do taj­skiej re­stau­ra­cji w ra­mach na­szej pierw­szej rand­ki. Da­niem dnia były orzesz­ki tabu, ro­sną­ce na ga­łę­ziach gron­kow­ca zło­ci­ste­go. Mar­le­na po­żar­ła swo­je­go w ca­ło­ści, na­prze­mien­nie śmie­jąc się, be­ka­jąc i wy­mio­tu­jąc, ja na­to­miast po po­wol­nym roz­łu­pa­niu sko­rup­ki zna­la­złem w środ­ku re­kla­mę pomp­ki na po­więk­sze­nie pe­ni­sa.

– Nie chcia­łaś po­znać wróż­by? – za­py­ta­łem za­cie­ka­wio­ny.

– Po­cze­kam, aż wyj­dzie drugą stro­ną – za­żar­to­wa­ła, a ja przy­zna­jąc się do wy­zna­wa­nia po­dob­nej fi­lo­zo­fii, po­ki­wa­łem je­dy­nie głową, nie mając w głębi duszy po­ję­cia, o co jej cho­dzi.

– Chciał­bym za­pro­sić cię do tańca – po­wie­dzia­łem, prze­ry­wa­jąc jej potok słów, wo­do­spad zdań, ocean opi­nii i nie­wiel­kie źró­deł­ko sensu, nie­ste­ty zanim wsta­łem i wy­cią­gną­łem bla­gal­nie dłoń w jej kie­run­ku, zdą­ży­ła wyjść, nie oglą­da­jąc się za sie­bie. Nawet nie zo­sta­wi­ła na­piw­ku kel­ne­ro­wi, który tego sa­me­go dnia zażył va­lium i już się nie obu­dził. Po­dzię­ko­wa­łem bie­da­ko­wi za pysz­ne je­dze­nie, któ­re­go nawet nie do­koń­czy­łem, a on od­parł, że już od dawna pla­no­wał co­ming out, ale bał się, że jego ro­dzi­na spali go na sto­sie, tak jak bab­cię cza­row­ni­cę, ale od­rzu­ci­łem jego za­lo­ty w bar­dzo dra­stycz­ny spo­sób, bijąc go rę­ka­wicz­ką po twa­rzy i na­zy­wa­jąc kryp­to­ge­jem.

Ale to było dawno temu, uro­dzi­łem się do­pie­ro w jakiś czas po tych wy­da­rze­niach. Wróć­my do mojej żony, która tak długo wpa­try­wa­ła się we mnie swo­imi tę­czo­wy­mi ocza­mi, z ko­stiu­mem bi­ki­ni, za­kry­wa­ją­cym całą twarz, za­wie­szo­na po­mię­dzy snem, a jawą, że w końcu ule­głem jej uro­ko­wi i po­pro­si­łem o rękę.

W noc po­ślub­ną ro­ze­bra­ła się do naga, po czym ob­la­ła potem, który no­si­ła przy sobie w szkla­nej fiol­ce. Jej lśnią­ce od wy­dzie­lin ciało dzia­ła­ło na mnie rów­nie po­bu­dza­ją­co jak strzał od­da­ny z bli­ska przez nie­zna­ne­go na­past­ni­ka, który niby wpadł na kawę, mó­wiąc, że na­le­ży do ro­dzi­ny, ale tak na­praw­dę chciał mnie tylko ob­ra­bo­wać i zgwał­cić. Wy­cią­gną­łem sfla­cza­łe­go pe­ni­sa z pod­ręcz­ne­go ze­sta­wu dla zwy­rod­nial­ców i za­czą­łem okła­dać nim Mar­le­nę po twa­rzy, tak jak kie­dyś kel­ne­ra w taj­skiej re­stau­ra­cji, a ona krzy­cza­ła, żebym prze­stał, bo sadza do­sta­je się jej do nosa, ale nie słu­cha­łem jej da­rem­nych la­men­tów i skarg na to jak bez­na­dziej­nie się za­cho­wu­ję, kiedy zo­sta­je­my sami oraz tego, że w mię­dzy­cza­sie zło­ży­ła pozew o roz­wód.

– Roz­wód? – za­py­ta­łem zmie­sza­ny, a ona za­snę­ła, nie sta­ra­jąc się nawet ni­cze­go wy­tłu­ma­czyć. – Prze­cież przed chwi­lą się po­bra­li­śmy.

Za­bra­łem ją w po­dróż, która sta­no­wi­ła de­spe­rac­ką próbę ra­to­wa­nia kru­che­go uczu­cia, a oka­za­ła ła­bę­dzim śpie­wem na­sze­go związ­ku. Po­le­głem po­ko­na­ny przez mar­twą sarnę. Mo­gli­śmy po­je­chać ta­ry­fą na Te­ne­ry­fę, może wszyst­ko po­to­czy­ło­by się ina­czej.

Tak koń­czy się ta hi­sto­ria. Grupa TOPR-owców zna­la­zła mnie w jakiś czas póź­niej i prze­trans­por­to­wa­ła do cie­płe­go szpi­ta­la po­lo­we­go. Pró­bo­wa­łem się wy­rwać, twier­dząc, że jesz­cze nie skoń­czy­łem kursu nar­ciar­skie­go, po­le­ga­ją­ce­go na piciu go­rą­cej her­ba­ty i że zo­sta­ła mi jedna lek­cja do osią­gnię­cia nir­wa­ny. Nie­ste­ty byli głusi na moje proś­by, ni­czym głu­szec tuż po tańcu go­do­wym. Nigdy wię­cej nie spo­tka­łem Mar­le­ny, za to zwią­za­łem się z mał­pią pro­sty­tut­ką, która uro­dzi­ła mi w jakiś czas potem po­kaź­ną gro­mad­kę ży­ra­fią­tek.

Koniec

Komentarze

Nie­spo­ty­ka­ny humor, a poza tym, po­da­ny nie­ska­zi­tel­nie (tzn. na tyle, że nic mi nie zgrzy­ta­ło), zresz­tą, nie je­stem spe­cem od po­praw­no­ści ję­zy­ko­wej. Po­tra­fisz wy­bit­nie pre­cy­zyj­nie za­wrzeć wiele tre­ści, w nie­wiel­kiej ob­ję­to­ści, a to chyba do­brze. Od­da­ję klika.

Sza­now­ny Au­to­rze, czy nie po­win­no być to ano­ni­mo­we? 

Żar­łocz­na na­uczy­ciel­ka roz­ło­ży­ła mnie na ło­pat­ki.

Na­to­miast opisy mał­żon­ki na gra­ni­cy do­bre­go smaku.

Zwie­rzę­cy seks raz do roku ślicz­ny;)

 

Na­to­miast od po­ro­du, rand­ki i małp­ki kon­ku­bi­ny, trosz­kę mi się prze­ja­dło.

Szko­da, że nie ano­ni­mo­wo;)

A niech to!!!! Wie­dzia­łem, że o czymś za­po­mnia­łem. Udaj­cie, że nie wi­dzie­li­ście ;)

Am­bush koń­ców­ka to już ukłon w stro­nę sur­re­ali­zmu i pisma au­to­ma­tycz­ne­go, dla­te­go może być cięż­ko­straw­ne ;)

Nie wiem, czemu, lecz nadal na li­ście ko­men­ta­rzy po­ka­zu­je się nick Au­to­ra… surprise

Edit, już jest ok, ja nic nie wi­dzia­łam. yes

Ja nie widzę.

Po­rząd­nie na­pi­sa­ne, mało co zgrzy­ta­ło. Humor po­cząt­ko­wo do­brze wy­wa­żo­ny, z cza­sem po­ziom ab­sur­du za­czął prze­kra­czać ak­cep­to­wal­ne prze­ze mnie po­zio­my i zro­bi­ło się nieco cha­otycz­nie. Ogó­łem jed­nak – zacna lek­tu­ra.

Po­wo­dze­nia w kon­kur­sie!

Prze­czy­ta­łem i mam od­czu­cia, jak Mr Bri­ght­si­de. Po­wo­dze­nia.

Cześć, Fan­tho­ma­sie Ano­ni­mie! ;]

 

Dziw­na to była lek­tu­ra, ale jed­no­cze­śnie po­dej­rza­nie sa­tys­fak­cjo­nu­ją­ca. Je­stem dość od­por­ny na wy­so­kie stę­że­nia ab­sur­du, ale muszę przy­znać, że mo­men­ta­mi wy­szedł Ci humor z ga­tun­ku Monty Py­thon na kwa­sie. Czy mi się to po­do­ba­ło? Pew­nie! :D

 

– Nie, to zu­peł­ne pust­ko­wie. Nie­daw­no roz­bił się w po­bli­żu szkol­ny au­to­bus. Zanim przy­by­ła pomoc, na­uczy­ciel­ka zdą­ży­ła zjeść wszyst­kie dzie­ci oraz kie­row­cę.

Awwww… Słod­kie heart

 

Pod wzglę­dem fa­bu­lar­nym za­bra­kło mi tro­chę wy­da­rzeń z chat­ki, bo urwa­łeś je nie­spo­dzie­wa­nie re­tro­spek­cją, w któ­rej nar­ra­tor po­znał mał­żon­kę, a potem nagle ten TOPR i ko­niec tek­stu. Ale ba­wi­łem się cał­kiem nie­źle, kil­ku­krot­nie uśmiech­ną­łem się po­rząd­nie, więc klik­nę do bi­blio.

 

Życzę po­wo­dze­nia w kon­kur­sie! ;]

Po­ziom ab­sur­du – wy­so­ki. Nie od­stra­szył mnie od czy­ta­nia.

Trud­no jest for­mu­ło­wać uwagi co do stro­ny ję­zy­ko­wej w opo­wia­da­niu, w któ­rym (tak przy­naj­mniej to ode­bra­łem) sama kon­struk­cja zdań rów­nież za­mie­rzo­nym ele­men­tem i ma po­tę­go­wać wra­że­nie ab­sur­du. Po­dob­nie jak opis zbli­ża się do gra­ni­cy do­bre­go smaku, tak dłu­gość wielu zdań zbli­ża­ła się do gra­ni­cy do­brej per­cep­cji. Kilka zdań czy­ta­łem dwa razy.

Ab­sur­dal­ne w 100%, czy śmiesz­ne – kwe­stia gustu. W każ­dym razie za­an­ga­żo­wa­ło mnie na kil­ka­na­ście minut, i nie uwa­żam tego za stra­co­ny czas. Na po­cząt­ku mia­łem sko­ja­rze­nie wi­zu­al­ne z fil­ma­mi Bur­to­na (mar­twa sarna, spa­da­ją­ce włosy). Potem zro­bi­ło się już tylko dziw­niej. Dzia­ła na wy­obraź­nię.

Po­zdra­wiam!

Ano­ni­mie, wul­ga­ry­zmy do­strze­głam, jak to ja, ale opis wy­glą­du żony już na po­cząt­ku spra­wił, że czy­ta­łam roz­ba­wio­na do łez, zwłasz­cza że z aka­pi­tu na aka­pit było coraz śmiesz­niej. :)

Brawa, klik, po­wo­dze­nia. :)

Ano­ni­mie, tekst bar­dzo mi się sko­ja­rzył z ostat­nim kon­kur­sem biz­za­ro i tam­ty­mi tek­sta­mi. Ab­surd goni ab­surd, mar­twa sarna i na­uczy­ciel­ka to moje ulu­bie­ni­ce. Jest śmiesz­nie, choć bar­dziej sku­pia­łam się na ła­pa­niu strzę­pów lo­gi­ki :) Za­bra­kło mi ja­kie­goś przej­ścia z chaty z nart do końca tek­stu, jest jakby urwa­ny wątek, do­da­ne są wspo­mnie­nia a potem przy­cho­dzi ra­tu­nek. Ale to taki dro­biazg. Tekst jest po­rząd­nie na­pi­sa­ny, choć chwi­la­mi, dla mnie, na gra­ni­cy smaku (bli­żej końca). Humor spe­cy­ficz­ny, ale to wia­do­mo, ab­surd prze­cież…  Przy­jem­na lek­tu­ra!

 

Po­zdra­wiam ser­decz­nie! 

Cześć!

 

Nie czy­ta­łem jesz­cze wcze­śniej­szych ko­men­ta­rzy, dla­te­go ni­czym się nie su­ge­ro­wa­łem.

 

Dla mnie opko bez­na­dziej­ne, nie o to tu cho­dzi­ło. Je­dy­ne co mogę po­wie­dzieć to, że je­stem znie­sma­czo­ny. Nie ma tu żad­ne­go głów­ne­go po­my­słu. Jest to zle­pek je­dy­nie abs­trak­cyj­nych, czę­sto zbo­czo­nych i tak na­praw­dę mało śmiesz­nych żar­tów. 

 

Po­zdra­wiam!

Da­wi­di­q150 no cóż, a mi się wy­da­je, że wła­śnie o to cho­dzi­ło, żeby stwo­rzyć hu­mo­ry­stycz­ne opo­wia­da­nie. I je­stem pra­wie pewny, że humor tutaj wy­stę­pu­je, choć być może nie taki, jaki tobie pa­su­je.

Ano­nimDawid na­pi­sa­li coś, co jest bar­dzo istot­nym w całym tym (i każ­dym innym) kon­kur­sie – każdy ma inne po­dej­ście do tek­stów hu­mo­ry­stycz­nych bi­zar­ro, opek po­dró­ży, hor­ro­rów… yes I to jest wła­śnie super. :) Każdy z nas jest inny. :) Niby oczy­wi­ste, a cza­sem trze­ba pisać… :)

A Ano­nim przy oka­zji wie, że nie­jed­no już opo­wia­da­nie Jego au­tor­stwa ogrom­nie mi się spodo­ba­ło, mię­dzy in­ny­mi wła­śnie przez bar­dzo spe­cy­ficz­ny, zna­ko­mi­ty humor. :)

Po­zdra­wiam ser­decz­nie, po­wo­dze­nia po­now­nie. :)

Dzień dybry,

 

Na drogę wbie­gła mar­twa sarna

To ce­lo­wy za­bieg?

 

mro­żą­ce krew w ży­łach oraz mocz w pę­che­rzu zimno

ha­ha­ha :P dobre

 

Trzy­mał w niej bilet z ze­szło­rocz­ne­go kon­cer­tu ze­spo­łu ro­ko­ko­we­go „Suki z An­da­lu­zji”.

Ha­ha­hah ;p wy­bor­ne, Ano­ni­mie :)

 

Przy­po­mnia­łem sobie jak za­pro­si­łem ją na ko­la­cję

→ Przy­po­mnia­łem sobie, jak za­pro­si­łem ją na ko­la­cję

 

Mnie się po­do­ba­ło :) Szko­da, że zdra­dzo­no nick Ano­ni­ma, nie bę­dzie nie­spo­dzian­ki ;/ Po­dej­rze­wa­łam kogoś in­ne­go o ten tekst, ale w sumie wszyst­ko się zga­dza :P

 

Pod­czas czy­ta­nia wie­lo­krot­nie za­śmia­łam się w głos, co nie zda­rza mi się czę­sto przy opo­wia­da­niach na tenże kon­kurs. Zde­cy­do­wa­nie mój typ hu­mo­ru :) Po­zdra­wiam ser­decz­nie!

Kur­cze­ee, 

po­czą­tek wy­śmie­ni­ty. Uba­wi­łem się. No potem trosz­kę po­ziom spadł moim zda­niem. Chyba chcia­łeś zmie­ścić za dużo żar­tów w jed­nym miej­scu i tak to jakoś dziw­nie wy­szło. De­li­kat­nie się za­wio­dłem, bo po żar­cie z trze­cią ręka ocze­ki­wa­łem, że dalej bę­dzie tak samo do­brze. :c

 

Da­wi­dzie, każ­de­go bawi co in­ne­go i że mnie bawi to opo­wia­da­nie, nie zna­czy, że cie­bie bę­dzie. Ten kon­kurs po­ka­zu­je jak różne są nasze po­czu­cia hu­mo­ru :) 

 

Po­zdra­wiam was obu. 

Ab­sur­dal­ny, a jakże za­baw­ny tekst. Wszyst­ko jest dość cha­otycz­ne, ale mi się po­do­ba i chyba taki był cel. Cho­ciaż bra­ku­je cze­goś wię­cej o mi­stycz­nym mi­strzu nar­ciar­stwa – li­czy­łem, że w końcu po­znam taj­ni­ki tej sztu­ki i pod­szli­fu­je umie­jęt­no­ści :D

Sza­le­nie ab­sur­dal­ne opo­wia­da­nie, ale nie udało mi się do­strzec w nim nic za­baw­ne­go. Na­gro­ma­dze­nie non­sen­sów i nie­do­rzecz­no­ści nie spra­wi­ło, że tekst stał się śmiesz­ny, przy­naj­mniej w moim od­czu­ciu.

Prze­czy­taw­szy.

 Ade­kwat­nie do ty­tu­łu na­sy­co­ne ab­sur­dem. Żona wy­pa­dła tu ide­al­nie. smiley

wy­cią­gną­łem bla­gal­nie dłoń w jej kie­run­ku

bła­gal­nie

 

Ab­surd goni ab­surd, lubię takie tek­sty. Nie­ste­ty ten mnie nie roz­ba­wił, choć spodo­ba­ły mi się proca na niedź­wie­dzie i źró­deł­ko sensu! No i jeśli w noc po­ślub­ną ktoś zwąt­pi w in­sty­tu­cję mał­żeń­stwa, nie trze­ba brać roz­wo­du. Ślub do dwóch ty­go­dni można unie­waż­nić. ;)

Po­zdra­wiam

Cześć,

 

Cho­ciaż w ogól­nym roz­ra­chun­ku tekst przy­padł mi do gustu, bo je­stem fanem ab­sur­dal­ne­go i dość “cięż­kie­go” po­czu­cia hu­mo­ru, to jed­nak mam też pewne za­strze­że­nia. 

Pierw­sza część jak dla mnie bar­dzo dobra. Uszczy­pli­wa wy­mia­na zdań nar­ra­to­ra z żoną, oglą­da­nie “Klanu” na tvp vod za­miast wzy­wa­nia po­mo­cy, le­gen­dar­ny Chuck Nor­ris w domku z nart, wspo­mnia­na na­uczy­ciel­ka, która zja­dła uczniów i kie­row­cę… jest grubo i na­praw­dę za­baw­nie.

Do­ce­niam za­ba­wę ję­zy­kiem i formą, typu: ze­spół ro­ko­ko­wy za­miast roc­ko­wy:)

Ale potem gdzieś ten ab­surd staje się już zbyt ab­sur­dal­ny, jakby coraz więk­szy chaos wkra­dał się do opo­wia­da­nia, a pewne frag­men­ty za­czę­ły też jak dla mnie tro­chę prze­kra­czać gra­ni­cę do­bre­go smaku. 

No i przy li­mi­cie 20 tyś zna­ków tekst można by­ło­by roz­bu­do­wać, spo­dzie­wa­łem się dal­sze­go roz­wo­ju sy­tu­acji, ja­kie­goś zwro­tu akcji. A tu od mo­men­tu, w któ­rym Nor­ris-Man­son (po­zo­sta­ją­cy za­pew­ne pod wpły­wem cze­goś wię­cej niż tylko go­rą­cej her­ba­ty oraz wy­ko­rzy­stu­ją­cy swoje nie­sa­mo­wi­te umie­jęt­no­ści i zdol­no­ści, któ­ry­mi bije/kopie na/w głowę in­nych, zwy­kłych śmier­tel­ni­ków) in­for­mu­je bo­ha­te­ra o uciecz­ce żony, nagle fa­bu­ła za­czy­na zmie­rzać do szyb­kie­go końca i ciach…

No ale ogól­nie na plus. Po­zdra­wiam i po­wo­dze­nia.

Jest za­baw­nie, jest ab­sur­dal­nie. Do­brze się czy­ta­ło.

Po­zdra­wiam!

niby były śmiesz­ne frag­men­ty ale w re­zul­ta­cie opko mnie od­stra­szy­ło. Sorki. Na szczę­ście je­stem w mniej­szo­ści.

Ko­men­ta­rzy mi się nie chcia­ło czy­tać, wy­bacz­cie.

 

 

Za­ba­wa ję­zy­kiem na pewno, ale czy za­baw­na?

Ab­surd ow­szem, ale jakiś taki sła­bu­ją­cy, do­go­ry­wa­ją­cy – niby jest jego duże na­tę­że­nie, ale to ra­czej ilość a nie ja­kość – po­czą­tek zro­bił mi ape­tyt na coś na­praw­dę sza­lo­ne­go, a potem jed­nak było zbyt bli­sko re­ali­zmu, jakby au­tor­ka (po­dej­rze­wam ko­bie­cą rącz­kę, albo nóżkę, ale któż to wie, ja­kiej kto jest płci, przez pierw­sze sześć ty­go­dni wszy­scy je­ste­śmy ko­bie­ta­mi) nie mogła się zde­cy­do­wać w którą stro­nę iść.

W efek­cie: za mało ab­sur­dal­ne, by bro­nić się jako so­lid­ny frag­ment wia­tro­are­ote­ra­pii, zbyt mało re­ali­stycz­ne, by czym­kol­wiek prze­jąć – zbyt mało re­ali­stycz­ne, zbyt mało kre­atyw­ne, by za­paść w pa­mięć, by roz­śmie­szyć – zbyt drę­twe i wy­mu­szo­ne. Z cza­sem – po pro­stu męczy beł­ko­tem.

Sło­wem: psu na budę a komu w drogę temu wer­ni­saż.

O wiele bar­dziej by mi się po­do­ba­ło, gdyby au­tor­ka (lub autor), nie po­wścią­ga­li się (może to para au­tor­ska ano­ni­mów?) – i po­szli w ja­kimś bar­dziej sza­lo­nym kie­run­ku, gor­set, czy też ka­ga­niec nor­mal­no­ści nie­wąt­pli­wie tutaj nie służy, bo widać że twór­czy­ni / twór­ca / twór­czę / twór­cy – w re­ali­zmie są ra­czej kiep­scy.

Pod wzglę­dem lek­sy­kal­nym i skła­dnio­wym fajne, ale z cza­sem nuży. Trosz­kę przy­po­mi­na taką wpraw­kę li­ce­alist­ki, która do­pie­ro od­kry­wa do czego służy język. Zy­ska­ło­by na skró­ce­niu.

 

Mimo wszyst­ko nie jest naj­go­rzej, szcze­gól­nie jeśli au­tor­ka / autor do­pie­ro za­czy­na swoją li­te­rac­ką przy­go­dę.

 

Po­zdra­wiam.

Hej!

Po­czą­tek może tro­chę drę­twy, ale im dalej w las, tym le­piej. Fajne sy­tu­acyj­ne żarty, choć tutaj:

ranna ży­ra­fa wy­pchnę­ła mnie z ma­ci­cy na słod­kie afry­kań­skie po­let­ko, aku­rat tuż po bom­bar­do­wa­niu nu­kle­ar­nym. Nie wie­rzy­łem wła­snym oczom, że świat może tak bar­dzo róż­nić się od cudów, które za­ob­ser­wo­wa­łem sie­dząc w brzu­chu i po­pi­ja­jąc spie­nio­ną Co­ca-co­lę zmie­sza­ną z ta­blet­ka­mi wcze­sno­po­ron­ny­mi

To już czuć mocno ducha bi­zar­ro, to­tal­nie Krar albo Outta xd.

 

Ale jak już za­czął opo­wia­dać o żonie to było tak dużo ab­sur­du, że w sumie bra­ko­wa­ło mi hi­sto­rii, zwłasz­cza że ta chat­ka na od­lu­dziu i po­mysł na kurs nar­ciar­ski za­czę­ty od her­ba­ty były obie­cu­ją­ce.

 

Po­zdra­wiam,

Anan­ke

Nowa Fantastyka