
Moja żona, Marlena, wierciła się na fotelu pasażera i wpatrywała ze zmarszczonym czołem w ekran smartfona, mrucząc coś pod nosem. Jej zakola z dnia na dzień stawały się coraz większe, a łysina coraz lepiej widoczna. Na dodatek pod nosem w kształcie kalarepy wyrósł jej wąsik Małysza. Starość nie radość, jak mawiają młodzi populiści.
– Zgubiłam zasięg, kochanie – rzekła w końcu.
– Może poszukaj go w torebce – rzuciłem odruchowo, wiedząc dobrze, że nie zna się na żartach. Tym razem jednak załapała, a jej sine usta rozciągnęły się w szerokim uśmiechu, tak że widać było szczerbate dziąsła.
– Bardzo śmieszne, naprawdę. Dawno się tak nie ubawiłam. Ostatnio to chyba na przyjęciu w… Cholera-kurwa-uważaj!
Na drogę wbiegła martwa sarna, a ja nie chcąc w nią uderzyć, skręciłem tak gwałtownie, że mojej żonie spadły wszystkie włosy z głowy. Jej łysa czaszka prezentowała się teraz w całej okazałości.
– No i widzisz, co narobiłeś? – warknęła, zbierając resztki owłosienia i wpychając do kieszeni. – Zrób coś.
Wpadliśmy w śnieżną zaspę. Wyciągnąłem telefon i udałem, że dzwonię po pomoc drogową, a tak naprawdę po kryjomu obejrzałem cały odcinek Klanu na TVP VOD.
– Nie mogę się połączyć – powiedziałem zrezygnowanym tonem, żeby nie zorientowała się, że kłamię. – Nikt nie odbiera. Teraz taki okres, że mało kto pracuje.
– Specjalista od okresów się znalazł.
Znajdowaliśmy się w środku lasu, w jakiejś zapomnianej przez Boga i poborców podatkowych części kraju i jedyne, co mogliśmy robić, to wyć do księżyca, licząc na to, że ktoś nas usłyszy. Marlena, którą czasem nazywałem pieszczotliwie Makrelą, podeszła do mnie i uderzyła pięścią w twarz, po czym powiedziała, żebym się nie mazgaił, tylko ruszył dupę i poszukał pomocy. Wziąłem więc kompas, latarkę, rakiety śnieżne do gry w badmintona oraz domowej roboty procę na niedźwiedzie i ruszyłem przed siebie w ciemną głuszę, w której słychać było od czasu do czasu odgłosy zarzynanych ludzi i torturowanych piesków preriowych.
Po godzinie bezowocnych poszukiwań, kiedy miałem już się poddać, uklęknąć na ziemi i złożyć w ofierze lunarnym bóstwom, dostrzegłem w oddali chatkę, która jednak nie wyglądała jak standardowy domek pustelnika. Zbudowana była z nart, co, biorąc pod uwagę porę roku i mrożące krew w żyłach oraz mocz w pęcherzu zimno, nie zaskoczyło mnie specjalnie. Zapukałem do drzwi, które okazały się przyczepioną trytytkami deską snowboardową.
– Pomocy – wychrypiałem. – Jest tam kto?
Drzwi uchyliły się nieznacznie, a z wnętrza dobiegł cichy głos:
– Zapraszam.
W środku przebywał mężczyzna w wieku około pięćdziesięciu lat, który wyglądem przypominał Chucka Norrisa skrzyżowanego z Marilynem Mansonem. Siedział przy suto zastawionym stole, na którym dostrzegłem karpia, pierogi ruskie, barszcz z uszkami oraz przepiórcze jaja w czekoladowej polewie. Wyglądało to jak typowa wieczerza wigilijna.
– Czekałem na ciebie, nieznajomy wędrowcze. Cóż cię do mnie sprowadza?
Zająłem miejsce przy stole, nabrałem na talerz wszystkiego po trochę i odparłem:
– Zagrzebałem się w śniegu. W samochodzie czeka na mnie moja żona. Pewnie umiera z niepokoju.
– Rozumiem. Jak mogę pomóc?
– W pobliżu znajduje się jakiekolwiek miasteczko?
– Nie, to zupełne pustkowie. Niedawno rozbił się w pobliżu szkolny autobus. Zanim przybyła pomoc, nauczycielka zdążyła zjeść wszystkie dzieci oraz kierowcę.
– Co w takim razie powinniśmy zrobić?
– Tak się składa, że jestem instruktorem narciarstwa. Może się pan zapisać na mój kurs. Pierwsza lekcja jest za darmo.
Mężczyzna chwycił za imbryk, nalał herbaty do kubka i podał mi go.
– Proszę się napić.
– Gorąca.
– Otóż to, im gorętsza, tym lepsze wyniki może pan osiągnąć. Proszę się tym nie przejmować.
Skosztowałem wrzącego napoju, ale nie poczułem, żeby moje umiejętności jazdy na nartach znacząco wzrosły.
– Czyli to już była ta pierwsza lekcja?
– Tak.
– Kolejne są płatne?
– Tak.
– W takim razie nie skorzystam.
– Nie pozostaje mi nic innego, jak spokojnym tonem wyprosić pana na zewnątrz.
– W ten ziąb? Nieczuły z pana brutal.
– Dobrze, dam panu drugą szansę. W jednej ręce trzymam brzytwę, której Lem używał do golenia, w drugiej voucher na darmowy kurs jazdy na nartach. Którą rękę pan wybiera?
– Środkową – odparłem bez wahania.
Wyciągnął dłoń. Trzymał w niej bilet z zeszłorocznego koncertu zespołu rokokowego „Suki z Andaluzji”.
– Szczęśliwym trafem wylosował pan voucher. W trakcie trwania kursu zapewnię panu schronienie i pożywienie, pomogę też zbudować chatkę z własnych odchodów z jacuzzi i gabinetem dentystycznym.
– A co z moją żoną?
– Proszę się nią nie przejmować. Uruchomiła samochód, wygrzebała się z zaspy i odjechała, pozostawiając pana na zatracenie.
– Nie! Nawet ona nie byłaby do tego zdolna… W sumie to chyba ma pan rację. Odjechała…
Smutno mi się zrobiło. Po tych wszystkich latach spędzonych razem, po zwierzęcym seksie, który uprawialiśmy raz do roku, po godzinach oczekiwania pod drzwiami łazienki, aż skończy się malować, kiedy po nogach spływał mi mocz, teraz ona woli ratować własny tyłek, nie dbając zupełnie o swojego męża. Pomyślałem, że przynajmniej nauczę się jeździć na nartach, taki plus tej zafajdanej historii.
Przed oczami przeleciało mi całe życie, od momentu, gdy ranna żyrafa wypchnęła mnie z macicy na słodkie afrykańskie poletko, akurat tuż po bombardowaniu nuklearnym. Nie wierzyłem własnym oczom, że świat może tak bardzo różnić się od cudów, które zaobserwowałem siedząc w brzuchu i popijając spienioną Coca-colę zmieszaną z tabletkami wczesnoporonnymi. Adoptowała mnie para kłusowników, uczęszczałem do szkoły, takiej jak wszyscy, tylko uczniowie byli czarni, a nauczyciele biali, zdobyłem wyższe wykształcenie i w końcu wyrwałem się na wolność, wznosząc się w niebo nieskończonych możliwości, niczym Ikar ze skrzydłami kupionymi w Ikei albo Prometeusz podpalający własną wątrobę. Wreszcie po setkach nieudanych związków, natrafiłem na tę jedyną. Miała na imię Marlena i była piękniejsza niż Adonis i Afrodyta razem wzięci i zmieszani w blenderze z Angeliną Jolie.
Przypomniałem sobie jak zaprosiłem ją na kolację do tajskiej restauracji w ramach naszej pierwszej randki. Daniem dnia były orzeszki tabu, rosnące na gałęziach gronkowca złocistego. Marlena pożarła swojego w całości, naprzemiennie śmiejąc się, bekając i wymiotując, ja natomiast po powolnym rozłupaniu skorupki znalazłem w środku reklamę pompki na powiększenie penisa.
– Nie chciałaś poznać wróżby? – zapytałem zaciekawiony.
– Poczekam, aż wyjdzie drugą stroną – zażartowała, a ja przyznając się do wyznawania podobnej filozofii, pokiwałem jedynie głową, nie mając w głębi duszy pojęcia, o co jej chodzi.
– Chciałbym zaprosić cię do tańca – powiedziałem, przerywając jej potok słów, wodospad zdań, ocean opinii i niewielkie źródełko sensu, niestety zanim wstałem i wyciągnąłem blagalnie dłoń w jej kierunku, zdążyła wyjść, nie oglądając się za siebie. Nawet nie zostawiła napiwku kelnerowi, który tego samego dnia zażył valium i już się nie obudził. Podziękowałem biedakowi za pyszne jedzenie, którego nawet nie dokończyłem, a on odparł, że już od dawna planował coming out, ale bał się, że jego rodzina spali go na stosie, tak jak babcię czarownicę, ale odrzuciłem jego zaloty w bardzo drastyczny sposób, bijąc go rękawiczką po twarzy i nazywając kryptogejem.
Ale to było dawno temu, urodziłem się dopiero w jakiś czas po tych wydarzeniach. Wróćmy do mojej żony, która tak długo wpatrywała się we mnie swoimi tęczowymi oczami, z kostiumem bikini, zakrywającym całą twarz, zawieszona pomiędzy snem, a jawą, że w końcu uległem jej urokowi i poprosiłem o rękę.
W noc poślubną rozebrała się do naga, po czym oblała potem, który nosiła przy sobie w szklanej fiolce. Jej lśniące od wydzielin ciało działało na mnie równie pobudzająco jak strzał oddany z bliska przez nieznanego napastnika, który niby wpadł na kawę, mówiąc, że należy do rodziny, ale tak naprawdę chciał mnie tylko obrabować i zgwałcić. Wyciągnąłem sflaczałego penisa z podręcznego zestawu dla zwyrodnialców i zacząłem okładać nim Marlenę po twarzy, tak jak kiedyś kelnera w tajskiej restauracji, a ona krzyczała, żebym przestał, bo sadza dostaje się jej do nosa, ale nie słuchałem jej daremnych lamentów i skarg na to jak beznadziejnie się zachowuję, kiedy zostajemy sami oraz tego, że w międzyczasie złożyła pozew o rozwód.
– Rozwód? – zapytałem zmieszany, a ona zasnęła, nie starając się nawet niczego wytłumaczyć. – Przecież przed chwilą się pobraliśmy.
Zabrałem ją w podróż, która stanowiła desperacką próbę ratowania kruchego uczucia, a okazała łabędzim śpiewem naszego związku. Poległem pokonany przez martwą sarnę. Mogliśmy pojechać taryfą na Teneryfę, może wszystko potoczyłoby się inaczej.
Tak kończy się ta historia. Grupa TOPR-owców znalazła mnie w jakiś czas później i przetransportowała do ciepłego szpitala polowego. Próbowałem się wyrwać, twierdząc, że jeszcze nie skończyłem kursu narciarskiego, polegającego na piciu gorącej herbaty i że została mi jedna lekcja do osiągnięcia nirwany. Niestety byli głusi na moje prośby, niczym głuszec tuż po tańcu godowym. Nigdy więcej nie spotkałem Marleny, za to związałem się z małpią prostytutką, która urodziła mi w jakiś czas potem pokaźną gromadkę żyrafiątek.
Niespotykany humor, a poza tym, podany nieskazitelnie (tzn. na tyle, że nic mi nie zgrzytało), zresztą, nie jestem specem od poprawności językowej. Potrafisz wybitnie precyzyjnie zawrzeć wiele treści, w niewielkiej objętości, a to chyba dobrze. Oddaję klika.
Szanowny Autorze, czy nie powinno być to anonimowe?
Żarłoczna nauczycielka rozłożyła mnie na łopatki.
Natomiast opisy małżonki na granicy dobrego smaku.
Zwierzęcy seks raz do roku śliczny;)
Natomiast od porodu, randki i małpki konkubiny, troszkę mi się przejadło.
Szkoda, że nie anonimowo;)
A niech to!!!! Wiedziałem, że o czymś zapomniałem. Udajcie, że nie widzieliście ;)
Ambush końcówka to już ukłon w stronę surrealizmu i pisma automatycznego, dlatego może być ciężkostrawne ;)
Nie wiem, czemu, lecz nadal na liście komentarzy pokazuje się nick Autora…
Edit, już jest ok, ja nic nie widziałam.
Ja nie widzę.
Porządnie napisane, mało co zgrzytało. Humor początkowo dobrze wyważony, z czasem poziom absurdu zaczął przekraczać akceptowalne przeze mnie poziomy i zrobiło się nieco chaotycznie. Ogółem jednak – zacna lektura.
Powodzenia w konkursie!
Przeczytałem i mam odczucia, jak Mr Brightside. Powodzenia.
Cześć, Fanthomasie Anonimie! ;]
Dziwna to była lektura, ale jednocześnie podejrzanie satysfakcjonująca. Jestem dość odporny na wysokie stężenia absurdu, ale muszę przyznać, że momentami wyszedł Ci humor z gatunku Monty Python na kwasie. Czy mi się to podobało? Pewnie! :D
– Nie, to zupełne pustkowie. Niedawno rozbił się w pobliżu szkolny autobus. Zanim przybyła pomoc, nauczycielka zdążyła zjeść wszystkie dzieci oraz kierowcę.
Awwww… Słodkie
Pod względem fabularnym zabrakło mi trochę wydarzeń z chatki, bo urwałeś je niespodziewanie retrospekcją, w której narrator poznał małżonkę, a potem nagle ten TOPR i koniec tekstu. Ale bawiłem się całkiem nieźle, kilkukrotnie uśmiechnąłem się porządnie, więc kliknę do biblio.
Życzę powodzenia w konkursie! ;]
Poziom absurdu – wysoki. Nie odstraszył mnie od czytania.
Trudno jest formułować uwagi co do strony językowej w opowiadaniu, w którym (tak przynajmniej to odebrałem) sama konstrukcja zdań również zamierzonym elementem i ma potęgować wrażenie absurdu. Podobnie jak opis zbliża się do granicy dobrego smaku, tak długość wielu zdań zbliżała się do granicy dobrej percepcji. Kilka zdań czytałem dwa razy.
Absurdalne w 100%, czy śmieszne – kwestia gustu. W każdym razie zaangażowało mnie na kilkanaście minut, i nie uważam tego za stracony czas. Na początku miałem skojarzenie wizualne z filmami Burtona (martwa sarna, spadające włosy). Potem zrobiło się już tylko dziwniej. Działa na wyobraźnię.
Pozdrawiam!
Anonimie, wulgaryzmy dostrzegłam, jak to ja, ale opis wyglądu żony już na początku sprawił, że czytałam rozbawiona do łez, zwłaszcza że z akapitu na akapit było coraz śmieszniej. :)
Brawa, klik, powodzenia. :)
Anonimie, tekst bardzo mi się skojarzył z ostatnim konkursem bizzaro i tamtymi tekstami. Absurd goni absurd, martwa sarna i nauczycielka to moje ulubienice. Jest śmiesznie, choć bardziej skupiałam się na łapaniu strzępów logiki :) Zabrakło mi jakiegoś przejścia z chaty z nart do końca tekstu, jest jakby urwany wątek, dodane są wspomnienia a potem przychodzi ratunek. Ale to taki drobiazg. Tekst jest porządnie napisany, choć chwilami, dla mnie, na granicy smaku (bliżej końca). Humor specyficzny, ale to wiadomo, absurd przecież… Przyjemna lektura!
Pozdrawiam serdecznie!
Cześć!
Nie czytałem jeszcze wcześniejszych komentarzy, dlatego niczym się nie sugerowałem.
Dla mnie opko beznadziejne, nie o to tu chodziło. Jedyne co mogę powiedzieć to, że jestem zniesmaczony. Nie ma tu żadnego głównego pomysłu. Jest to zlepek jedynie abstrakcyjnych, często zboczonych i tak naprawdę mało śmiesznych żartów.
Pozdrawiam!
Dawidiq150 no cóż, a mi się wydaje, że właśnie o to chodziło, żeby stworzyć humorystyczne opowiadanie. I jestem prawie pewny, że humor tutaj występuje, choć być może nie taki, jaki tobie pasuje.
Anonim i Dawid napisali coś, co jest bardzo istotnym w całym tym (i każdym innym) konkursie – każdy ma inne podejście do tekstów humorystycznych bizarro, opek podróży, horrorów… I to jest właśnie super. :) Każdy z nas jest inny. :) Niby oczywiste, a czasem trzeba pisać… :)
A Anonim przy okazji wie, że niejedno już opowiadanie Jego autorstwa ogromnie mi się spodobało, między innymi właśnie przez bardzo specyficzny, znakomity humor. :)
Pozdrawiam serdecznie, powodzenia ponownie. :)
Dzień dybry,
Na drogę wbiegła martwa sarna
To celowy zabieg?
mrożące krew w żyłach oraz mocz w pęcherzu zimno
hahaha :P dobre
Trzymał w niej bilet z zeszłorocznego koncertu zespołu rokokowego „Suki z Andaluzji”.
Hahahah ;p wyborne, Anonimie :)
Przypomniałem sobie jak zaprosiłem ją na kolację
→ Przypomniałem sobie, jak zaprosiłem ją na kolację
Mnie się podobało :) Szkoda, że zdradzono nick Anonima, nie będzie niespodzianki ;/ Podejrzewałam kogoś innego o ten tekst, ale w sumie wszystko się zgadza :P
Podczas czytania wielokrotnie zaśmiałam się w głos, co nie zdarza mi się często przy opowiadaniach na tenże konkurs. Zdecydowanie mój typ humoru :) Pozdrawiam serdecznie!
Kurczeee,
początek wyśmienity. Ubawiłem się. No potem troszkę poziom spadł moim zdaniem. Chyba chciałeś zmieścić za dużo żartów w jednym miejscu i tak to jakoś dziwnie wyszło. Delikatnie się zawiodłem, bo po żarcie z trzecią ręka oczekiwałem, że dalej będzie tak samo dobrze. :c
Dawidzie, każdego bawi co innego i że mnie bawi to opowiadanie, nie znaczy, że ciebie będzie. Ten konkurs pokazuje jak różne są nasze poczucia humoru :)
Pozdrawiam was obu.
Absurdalny, a jakże zabawny tekst. Wszystko jest dość chaotyczne, ale mi się podoba i chyba taki był cel. Chociaż brakuje czegoś więcej o mistycznym mistrzu narciarstwa – liczyłem, że w końcu poznam tajniki tej sztuki i podszlifuje umiejętności :D
Szalenie absurdalne opowiadanie, ale nie udało mi się dostrzec w nim nic zabawnego. Nagromadzenie nonsensów i niedorzeczności nie sprawiło, że tekst stał się śmieszny, przynajmniej w moim odczuciu.
Przeczytawszy.
Adekwatnie do tytułu nasycone absurdem. Żona wypadła tu idealnie.
wyciągnąłem blagalnie dłoń w jej kierunku
błagalnie
Absurd goni absurd, lubię takie teksty. Niestety ten mnie nie rozbawił, choć spodobały mi się proca na niedźwiedzie i źródełko sensu! No i jeśli w noc poślubną ktoś zwątpi w instytucję małżeństwa, nie trzeba brać rozwodu. Ślub do dwóch tygodni można unieważnić. ;)
Pozdrawiam
Cześć,
Chociaż w ogólnym rozrachunku tekst przypadł mi do gustu, bo jestem fanem absurdalnego i dość “ciężkiego” poczucia humoru, to jednak mam też pewne zastrzeżenia.
Pierwsza część jak dla mnie bardzo dobra. Uszczypliwa wymiana zdań narratora z żoną, oglądanie “Klanu” na tvp vod zamiast wzywania pomocy, legendarny Chuck Norris w domku z nart, wspomniana nauczycielka, która zjadła uczniów i kierowcę… jest grubo i naprawdę zabawnie.
Doceniam zabawę językiem i formą, typu: zespół rokokowy zamiast rockowy:)
Ale potem gdzieś ten absurd staje się już zbyt absurdalny, jakby coraz większy chaos wkradał się do opowiadania, a pewne fragmenty zaczęły też jak dla mnie trochę przekraczać granicę dobrego smaku.
No i przy limicie 20 tyś znaków tekst można byłoby rozbudować, spodziewałem się dalszego rozwoju sytuacji, jakiegoś zwrotu akcji. A tu od momentu, w którym Norris-Manson (pozostający zapewne pod wpływem czegoś więcej niż tylko gorącej herbaty oraz wykorzystujący swoje niesamowite umiejętności i zdolności, którymi bije/kopie na/w głowę innych, zwykłych śmiertelników) informuje bohatera o ucieczce żony, nagle fabuła zaczyna zmierzać do szybkiego końca i ciach…
No ale ogólnie na plus. Pozdrawiam i powodzenia.
Jest zabawnie, jest absurdalnie. Dobrze się czytało.
Pozdrawiam!
niby były śmieszne fragmenty ale w rezultacie opko mnie odstraszyło. Sorki. Na szczęście jestem w mniejszości.
Komentarzy mi się nie chciało czytać, wybaczcie.
Zabawa językiem na pewno, ale czy zabawna?
Absurd owszem, ale jakiś taki słabujący, dogorywający – niby jest jego duże natężenie, ale to raczej ilość a nie jakość – początek zrobił mi apetyt na coś naprawdę szalonego, a potem jednak było zbyt blisko realizmu, jakby autorka (podejrzewam kobiecą rączkę, albo nóżkę, ale któż to wie, jakiej kto jest płci, przez pierwsze sześć tygodni wszyscy jesteśmy kobietami) nie mogła się zdecydować w którą stronę iść.
W efekcie: za mało absurdalne, by bronić się jako solidny fragment wiatroareoterapii, zbyt mało realistyczne, by czymkolwiek przejąć – zbyt mało realistyczne, zbyt mało kreatywne, by zapaść w pamięć, by rozśmieszyć – zbyt drętwe i wymuszone. Z czasem – po prostu męczy bełkotem.
Słowem: psu na budę a komu w drogę temu wernisaż.
O wiele bardziej by mi się podobało, gdyby autorka (lub autor), nie powściągali się (może to para autorska anonimów?) – i poszli w jakimś bardziej szalonym kierunku, gorset, czy też kaganiec normalności niewątpliwie tutaj nie służy, bo widać że twórczyni / twórca / twórczę / twórcy – w realizmie są raczej kiepscy.
Pod względem leksykalnym i składniowym fajne, ale z czasem nuży. Troszkę przypomina taką wprawkę licealistki, która dopiero odkrywa do czego służy język. Zyskałoby na skróceniu.
Mimo wszystko nie jest najgorzej, szczególnie jeśli autorka / autor dopiero zaczyna swoją literacką przygodę.
Pozdrawiam.
Hej!
Początek może trochę drętwy, ale im dalej w las, tym lepiej. Fajne sytuacyjne żarty, choć tutaj:
ranna żyrafa wypchnęła mnie z macicy na słodkie afrykańskie poletko, akurat tuż po bombardowaniu nuklearnym. Nie wierzyłem własnym oczom, że świat może tak bardzo różnić się od cudów, które zaobserwowałem siedząc w brzuchu i popijając spienioną Coca-colę zmieszaną z tabletkami wczesnoporonnymi
To już czuć mocno ducha bizarro, totalnie Krar albo Outta xd.
Ale jak już zaczął opowiadać o żonie to było tak dużo absurdu, że w sumie brakowało mi historii, zwłaszcza że ta chatka na odludziu i pomysł na kurs narciarski zaczęty od herbaty były obiecujące.
Pozdrawiam,
Ananke