– Broda wyżej. Wciągnij brzuszysko! I pierś!
Siedem stóp wzrostu, ramiona grubsze od pni buka, stopy wygniatające dziury w ziemi. Mógłby być idealnym zbójcą. Mógłby.
– Ale ja nie panna, piersi nie mam… – Na policzkach wykwitł mu rumieniec.
– O bogowie! Klata. Wypnij klatę. Teraz twarz!
– Że buzię mam wypiąć? – Nabrał w usta powietrza i wydął policzki, przy okazji wytrzeszczając oczy.
– Co to jest? Garbata żaba? Na Nerkla! Klatę wypiąć. Twarz ma być sroga!
Zamiast spełnić prośbę, mężczyzna skulił się i przy okazji wypuścił z dłoni maczugę. Gruchnęła o ziemię. Gdybym nie cofnął w porę stopy, broń zmiażdżyłaby ją.
Odwróciłem się w stronę Irtil, siedzącej na pniu powalonego przez wiatr świerka. Wzruszyła ramionami.
– On się boi Nerkla.
– To Bóg Przygody, co w tym strasznego?
– Od małego słuchał sag. Nasza babka dodała to i owo. Żeby dziatki piszczały.
– Nie masz innych braci? – Próbowałem żartować, ale dziewczyna tylko znacząco uniosła brwi.
– Idź i sprawdź. Matka co dzień pytała, kiedy zajdziesz.
– A ojciec nie pytał?
– Mówił o tobie, nawet dziś rano.
– Niby co?
– Takiś teraz ciekawski? Było siedzieć z nami przy stole. Prawił, że chłopów, co chcą się w noc przy dziewce wygrzać, jest wielu, a takich, co drwa do pieca porąbią, nie najdziesz.
– Tak, on zawsze prawi. Nie mówi, tylko prawi. Drewno wczoraj rąbałem do północy. Leży przed chatą.
– Nie przed moją.
– Przed naszą.
– Przed twoją.
– Źle ci w niej jest?
Siedzący na drugim końcu pnia mężczyzna, ubrany w dziurawą koszulę, znacząco chrząknął.
– Edan, mieliśmy się gotować do napadu. Ja tam lubię słuchać, jak sobie gruchacie, ale mam słomę do zwiezienia. Dużo słomy.
Westchnąłem na tyle głośno, by wszyscy mogli to usłyszeć.
– Beht, nie rozumiesz? Harujesz tak, że kark ci zaraz pęknie. Nie po to, żeby nakarmić siebie. Nawet nie Sajena, którego ród rządzi doliną. Jest Goceńczykiem, jak ty. Nie! Karmisz Tewen! Harujesz dla Teweńczyków, żeby mogli podbić kolejną krainę.
– Wiele gadasz, Edan – wtrąciła się Irtil. – Przyszedłeś z daleka. Uciekniesz, a nam tylko kłopotów narobisz.
– Właśnie gdybym nie chciał tu zostać, nie robiłbym tego wszystkiego. Byłoby mi wszystko jedno!
Usłyszałem kolejne chrząknięcie.
– Tak, wiem. Słoma. Jak skończymy, pomożemy ci z tą przeklętą słomą. Zgoda? No, to jeszcze raz. Ortek, podnieś maczugę. Ortek!
– Co? A, tak. – Schylił się i uniósł broń tak zwinnie, jakby była wierzbową witką.
– Brzuch, klata, sroga twarz. Zmarszcz czoło. Wykrzyw usta. Pokaż zęby!
– Ja nie szkapa, żeby mi do japy zerkali – wymamrotał.
– Zwierzęta tak robią. Żebyś się ich bał. Zagnałeś kiedyś szczura do kąta?
Mężczyzna znowu zadrżał. Czubek maczugi zatoczył łuk tuż przed moją twarzą.
– Zapomnij o szczurze. Albo nie. Ty jesteś szczurem w kącie izby. Poczuj to!
Muskuły potężnego ciała naprężyły się. Niespodziewanie podniósł maczugę i grzmotnął nią w pień, z którego poleciały drzazgi. Irtil upadła plecami na mech. Beht zdążył uciec w krzaki. Doskoczyłem do kobiety, chwyciłem ją za rękę i wyciągnąłem z obszaru rażenia broni. Tymczasem Ortek walił w pień nabijaną kamieniami maczugą, aż zmienił go w miazgę.
– Jakby mu dać cep, to by zboże wymłócił… Szczur, zapamiętam! – rozmarzył się Beht.
– I tak oddasz zboże Teweńczykom. Nie lepiej ich młócić?
– To w końcu mamy bić czy nie? Bo gadałeś, że tylko straszymy. Widzi mi się, że za to zawiśniemy.
– Jak dobrze ich wystraszysz, sami oddadzą to, co cenne. A to zaboli Tewen bardziej niż rany jego żołnierzy.
* * *
– Wóz… od Sarniej… Przełęczy… – Dziewczynka odgarnęła z twarzy spocone włosy. Trzymała się za brzuch, najwyraźniej złapała ją kolka.
– Mówiłam, żeby jej do tego nie mieszać! – Irtil spojrzała na mnie z wyrzutem.
– Jest najlepszym zwiadowcą na świecie. Prawda, Heisil?
Dziewczynka się uśmiechnęła.
– Teraz powiedz mi, jaki wóz, ilu ludzi. Na pewno nie kupcy?
– Nie widziałam jeszcze takiego… dwukółka, duży kufer… dwa konie w zaprzęgu… ludzi czterech, woźnica, piechurzy i jeden konny. Na proporcu czerwień, biel i błękit.
– Tewen! Zbrojni?
– Chyba. Daleko byli, nie znam się. Ten na koniu… może raniony. Kiwał się.
– Dzielnie się spisałaś, siostro. Teraz zmykaj! – Irtil ją przytuliła.
– Nie skończyłem jeszcze… – Próbowałem protestować, ale spojrzenie Irtil było zbyt wymowne. Zamilkłem. Potrzebowaliśmy teraz zgody. – Idę po Behta. Pewnie jest na polu. Najlepiej, jeśli sam weźmie łuk. Jak zacznę szperać w obejściu, to jeszcze ktoś wygada. Zabierzesz Orteka? Leszczynowy Jar, za dwie godziny. Dasz radę?
Skinęła głową. Miałem ją zaledwie musnąć dłonią na do widzenia, ale kiedy ta już znalazła się na talii, palce zapragnęły powtórzyć ścieżkę przemierzaną wiele razy. Po chwili to Irtil oplotła rękami moją szyję, a rozchylone wargi niecierpliwie domagały się pocałunku. Zamknąłem oczy. W jej smaku, zapachu, rytmie ciała było coś, czego nie doznałem od niej wcześniej. Strach i niepewność. Wszystko to, co chciałem zostawić po zachodniej stronie gór.
* * *
Wyjrzałem przez gałęzie.
– To nie są poborcy. Zbyt dobrze wyposażeni.
Beht pokiwał głową.
– To idziemy nazad? Bo zostawiłem woła na karczowisku, a jakby Ortek pomógł, do zmroku pniaki wytargamy…
– Sam ekwipunek jest wart pół wsi. Sprawisz sobie sad, młyn, co tam jeszcze chcesz. Nie będziesz wiecznie w ziemi grzebał.
– Jak taki drogi, nie oddadzą po dobroci.
– Oddadzą. Popatrzcie! – Ponownie rozchyliłem gałęzie, żeby Beht i Irtil mogli się przyjrzeć transportowi. Nawet Ortek wepchnął głowę między liście.
– Jeździec ledwo trzyma się w siodle. Widzicie opatrunki na udzie? Nie ma żadnej cięższej broni ani tarczy. Ci dwaj, którzy idą pieszo, są wycieńczeni. Spójrzcie na wóz. Z tyłu wiszą juki, przywiązane rzemieniami. Wygląda na to, że stracili konie. Nie są przyzwyczajeni do marszu. Ich tarcze wiszą na wozie. Łuk też. Nie zdążą po nie sięgnąć. Woźnica zasypia na ławce. Ktoś nieźle przetrzepał im skórę. Są słabi.
– No, nie wiem… jak tamtym się nie udało, to jak my mamy to zrobić?
– My jesteśmy sprytni. Możemy ich po prostu zdjąć z dystansu. Ile masz strzał?
– Strzał? – Beht obrzucił mnie spojrzeniem na wpół zdziwionym, a na wpół wystraszonym.
– Wziąłeś kołczan, prawda?
– A mówiłeś, żeby brać?
– Chłopie, podobno z tego łuku kładziesz całą watahę, a strzał nie masz?
– Eeee… Bo to za szybko wszystko…
– To może pójdę do nich i poproszę, żeby odpoczęli, co? Damy im bułki, czy co tam spakowała Irtil zamiast innych potrzebniejszych rzeczy, jak opatrunki, więzy, kneble… raczej bułki, bo kiszki mi skręca od tego zapachu… Ty pójdziesz po strzały, a jak wrócisz, to ich napadniemy.
Beht, wyraźnie zadowolony z rozwiązania problemu, odwrócił się, by odmaszerować w stronę wioski.
– Beht, no co ty?
– To w końcu mam iść czy nie? Bym zdążył wołu jeszcze odprowadzić… Tam wilki zachodzą…
– Macie bułki? – wtrącił Ortek.
– Tak. Dostaniesz wszystkie bułki, jak wyjdziesz na trakt i zastąpisz im drogę! – Potrząsnąłem workiem Irtil, z którego wydobył się intensywny zapach. Z kącika ust Orteka pociekła ślina.
– To napadamy ich? Zdurniałeś? – zdenerwował się Beht.
– Tak. Gotowi nigdy nie będziemy. Trzeba działać z tym, co mamy. Irtil, zgaduję, że poza bułeczkami masz zestaw do szycia. Znajdź prosty kijek. Dowiąż nitką coś, co wygląda z daleka jak grot i lotki. Beht, będziesz napinał łuk i w nich celował. Ortek! Ortek, wróć! Maczuga!
* * *
– P–p–panie, czy r–r–raczysz nam oddać… te eee… w–w–walory co masz na w–w–wozie?
Serce stanęło mi w gardle. Ortek miał robić groźną minę, nie mówić cokolwiek! Poczułem, że ręce mi drżą, a wraz z nimi rękojeść toporka. Za chwilę tamci to zauważą i będzie po napadzie. Myśli, zamiast skoncentrować się na ataku, ukazywały obrazy panicznej ucieczki, której bohaterowie ginęli na rozmaite i drastyczne sposoby.
– Erhan totlek, ewneni irg? – odezwał się ranny jeździec, spoglądając mętnie to na mnie, to na Orteka. Odetchnąłem.
– Ortek, oni nic nie rozumieją. Jesteś szczurem, skup się na tym! – Starałem się nadać mojej twarzy taki wyraz, jakbym wydawał rozkaz wyprucia jelit i rozwieszenia ich na drzewie. – Beht, ręka wyżej, napnij łuk.
Wskazałem toporkiem wóz. Wolną dłonią wykonałem gest, jakbym przywoływał jego zawartość. Dwóch pieszych najpierw spojrzało po sobie, a potem wyciągnęło miecze. Ręce trzęsły się im ze zmęczenia. Starałem się ocenić swoje szanse. Wyglądali na doświadczonych w boju. Jednemu dałbym radę. Z dwoma może być trudno.
– Oni nie rozumieją, ale ja tak – odezwał się niespodziewanie woźnica. Zamarłem.
– Każ łucznikowi strzelić w moją stronę. Spadnę z kozła i będę udawał martwego. Zobaczą, że nie żartujesz. Biorę czwartą część tego, co na wozie. Mam dość tej roboty, drugi napad w jednym dniu. Teweńskie szmaty, niech wojują gdzie indziej, mam zboże do zebrania.
– A tniesz na ścianę czy na rżysko? I sierpem czy kosą? – zainteresował się Beht.
– Beht, pogadacie później! Piąta część. Mamy jeszcze kogoś.
– Niech tak będzie. – Woźnica skinął głową, a następnie powiedział kilka słów po teweńsku. Piechurzy spojrzeli na jeźdźca.
– Co im powiedział? – spytał zaniepokojony Beht.
– Coś o tyłku. Uczyłem się z modlitewnika, takich słów nie było. Nieważne. Napnij łęczysko i szyj!
Beht rozciągnął łuk do granic możliwości, zarówno swoich, jak i wysłużonej broni. Drewno trzasnęło. Uwolniona cięciwa brzdęknęła i owinęła mu się wokół szyi. Zaostrzony patyk, o dziwo, opuścił broń z niemałym impetem. Minął wóz, po czym wbił się w otwarte usta jeźdźca, który właśnie zamierzał coś powiedzieć swoim kompanom. Mężczyzna pochylił się i uderzył w koński kark, co wbiło patyk jeszcze głębiej, po czym spadł z siodła.
– A niech to! – Uniosłem topór. Tamci ruszyli na mnie. Za ich plecami dostrzegłem woźnicę, zeskakującego z kozła i biegnącego w kierunku przytroczonych do wozu rzeczy. Zdradziecki szczur, pewnie weźmie stronę silniejszego…
– Szczur! – wrzasnąłem na całe gardło do Orteka, uchylając się przed ciosami mieczy. – Jesteś wielkim… wściekłym… szczurem!
Napierali na mnie, co zmuszało do cofania. Gdybym miał tarczę, blokowałbym uderzenia. Dlaczego wcześniej o tym nie pomyślałem? Może miałbym szansę zbliżyć się do nich na tyle, by choć ich zranić. Teraz decydował zasięg broni, a walka coraz bardziej przypominała ucieczkę. Dobrze, że wciąż byłem szybszy od nich, ale taniec pomiędzy tnącymi powietrze ostrzami mieczy zaczynał mnie męczyć.
Spojrzenie trafiło na juki, zawieszone za siodłem. Zdołałem obiec Teweńczyków i sięgnąłem do wnętrza bagażu. To nie musiała być broń, wystarczyło mi cokolwiek: gruby koc, który zatrzyma klingę, kociołek, patelnia…
Wyszarpnąłem z wnętrza garść małych woreczków. Teweńczycy byli już trzy kroki ode mnie, więc w desperacji rzuciłem zawiniątkami w twarz wojownika. Jeden z woreczków pękł, co uwolniło szary proszek. Teweńczyk znieruchomiał, zatoczył się, zamknął oczy i runął twarzą wprost na błotnisty trakt.
Ja i jego towarzysz spojrzeliśmy najpierw na porzucony miecz, a potem na siebie. Zaryzykowałem. Rzuciłem toporkiem, celując w jego pierś i skoczyłem w kierunku broni. Złapałem za rękojeść. Mężczyzna stęknął, ale nie padł. Głownia topora wbiła się zaledwie na grubość palca. Pomiędzy krawędziami rozciętego materiału dostrzegłem kółka kolczugi. Nie zważając na ranę, uniósł miecz do ciosu. Próbowałem sparować uderzenie, ale klinga mojego miecza przemieszczała się nieznośnie wolno…
Maczuga opadła na głowę przeciwnika, co błyskawicznie pozbawiło go czoła. Ponieważ nabijana krzemieniami głownia zaklinowała się wewnątrz czaszki, Ortek mocno szarpnął rękojeść, jednocześnie zapierając się sandałem o ciało Teweńczyka. Rozległo się głośne chrupnięcie. Nie czekając, aż ciało wojownika upadnie, uniósł maczugę do kolejnego ciosu. Tym razem z czaszki ocalała jedynie dolna szczęka. Próbowałem krzyknąć, by powstrzymać Orteka przed zadawaniem kolejnych uderzeń, ale odruch wymiotny był zbyt silny.
– Zmieniłem zdanie. Biorę całość! – odezwał się woźnica. Celował w nas z łuku i w przeciwieństwie do Behta miał prawdziwe strzały.
– Spójrz za siebie! – odpowiedziałem, kiedy tylko wyplułem z ust resztki wymiocin.
– Myślisz, że dam się nabrać?
Irtil zarzuciła mu na głowę worek z prowiantem i zacisnęła rzemienie na szyi. Próbował odwrócić się, uwolnić, ale kobieta chwyciła się jego pleców, owinąwszy rzemienie wokół nadgarstków. Wreszcie przewrócił się na ziemię, wypuszczając broń z ręki. Irtil trzymała go, dopóki jego buty nie przestały kopać.
– Uff, po wszystkim. Ortek, przestań już walić, bo mi też głowa pęknie. Nie jesteś szczurem! Jesteś małą myszką! Irtil, dzięki. Uratowałaś nas. Beht, sprawdź, czy wóz da się otwo…
Wszyscy spojrzeliśmy na Behta. Siedział nieruchomo, oparty plecami o pień. Po jego szyi ściekały czerwone krople, wsiąkające w podartą koszulę.
* * *
– Irtil, musimy działać. Nie możemy siedzieć.
Spojrzała na mnie zaczerwienionymi od łez oczami. Próbowałem ją przytulić, ale odepchnęła dłoń.
– Posłuchaj. Ten, który jechał na koniu, to Wieszcze Oczy. Dlatego był otępiały, to od zawartości woreczków. Na wysepce opodal portu Erken Dalag, Serca Zachodu jest jego brat, Wieszcze Usta. Odurzony jeszcze bardziej, bo ma tylko leżeć na łożu i odbierać wizje. Jeśli mamy pecha, mag zrobił już rundę po swoich podopiecznych i zdążył wysłuchać przekazu. Wiadomość dotrze do generałów. To nie jest zwyczajny transport, skoro wysłali z nim Wieszcze Oczy…
– Czy dostanę woreczek? – wtrącił Ortek.
– Nie teraz. Spróbuj jeszcze raz otworzyć kufer.
– Miałem dostać bułki. Zepsuliście je! – Wskazał woźnicę, którego głowa wciąż owinięta była workiem. – I… połamała mi się maczuga.
– Spróbuj toporem. Tylko nie moim!
– Jak możesz mu rozkazywać? – wrzasnęła Irtil. – Zostaw nas! Odejdź, skąd przyszedłeś!
– Będziecie dalej zginać kark…
– On już nie będzie, rozumiesz? – Siedziała obok ciała Behta, trzymając jego głowę na kolanach.
Od strony wozu rozległy się dźwięki uderzeń metalu o metal. Ostatniemu z nich towarzyszył wysoki, świdrujący jęk pękającej sztaby.
– Edan, ale tam żaba jest!
– Miałeś nie zaglądać do środka! Do kroćset, odsuń się!
Podbiegłem do wozu. Początkowo nie mogłem zrozumieć, dlaczego kufer jest aż tak masywny, że muszą go ciągnąć dwa konie. Kiedy Ortek zgruchotał maczugą zewnętrzną warstwę z drewna, pod spodem ukazała się kolejna, wzmacniana żelazem. To z nią męczył się przez ostatni kwadrans.
– No, żaba.
W wyściełanym atłasem wnętrzu leżał duży szklany pojemnik. Do połowy wypełniony był wodą. Między ściankami rozparta była rzeźbiona z drewna wysepka. Na jej powierzchni siedziała żaba.
Irtil podeszła. Z jej oczu znów popłynęły łzy.
– Zrobiliśmy to… dla żaby?
Uderzyła mnie otwartą dłonią pierś. Nie powstrzymywałem jej. Waliła na oślep, trafiając mnie w twarz, szyję, ramiona. Potem przywarła do mnie, szlochając.
– A co z żabą? – spytał Ortek.
– Rozbij naczynie, to zobaczymy. Może trzeba ją pocałować?
Nie radziłabym.
Głos pojawił się w mojej głowie w tej samej chwili, co eksplozja bólu. Zanim przed oczami zatańczyły mroczki, zdążyłem zauważyć, że Ortek zgiął się wpół i złapał dłońmi za skronie.
Jeśli rozbijecie zbiornik, zginę ja, wy i pół doliny. Jest chroniony magią. Ja się kiedyś odrodzę, długo i boleśnie, ale wy raczej nie. Co do pocałunku, nie jestem w nastroju.
– Czy musi tak boleć?
Nie musi. Chciałam was powstrzymać.
– Tak, dlaczego wszystko, czego się tkniesz, tak boli? – wyszeptała Irtil, wciąż przytulona do mnie.
– Irtil, czy nie słyszysz głosu w głowie?
– Że niby jestem stuknięta, bo się przejmuję, że wuj ma poderżnięte gardło? – wrzasnęła i odepchnęła mnie.
– Nie, nie o to mi chodziło. Głos żaby…
– Ty znów o żabie? Jak możesz?!
– Irtil, co robisz?
– Biorę łopatę. Trzeba go pogrzebać, zanim Teweńczycy nabiją jego głowę na włócznię i będą obnosić po okolicy. Ty możesz już uciekać do kolejnej głupiej dziewki!
Każ jej odłożyć łopatę. Po pierwsze, w większości moich wizji rozbija nią pojemnik. Po drugie, nie ma potrzeby go grzebać, chyba że chce się go pozbyć.
– Irtil, odłóż to. Proszę.
– Bo co, żaba ci kazała? – Szła w moją stronę, trzymając łopatę w ręku.
– Żabo, nie możesz jej powstrzymać?
Nie. Ona jest kluczem, ale o tym nie wie. Poza tym to twoja kobieta.
Udało mi się złapać łopatę za trzonek, na chwilę zanim sztych uderzył mnie w czoło. Wybiłem sobie przy tym palec, ale być może zmniejszyłem rozmiar guza.
Jesteście sobie przeznaczeni, niezależnie od wizji. To rzadko się zdarza.
Irtil kopnęła mnie w krocze i próbowała wyrwać trzonek z rąk. Mimo przeszywającego bólu nie puściłem. Ponowiła atak, ale tym razem zasłoniłem się biodrem.
– Kluczem… do… czego? – wystękałem. Irtil puściła trzonek, wydała z siebie nieartykułowany wrzask i zaczęła na przemian okładać mnie pięściami i drapać.
Do magii. Może otworzyć pojemnik. Może wszystko.
– Irtil, posłuchaj mnie! – Złapałem ją za oba nadgarstki. Przez chwilę chciała się wyrwać, potem splunęła w twarz.
– To ty słuchaj, zniknij wreszcie i nigdy nie wracaj!
– Siostro, pomóc ci? – zaproponował Ortek, ale w tej samej chwili złapał się za skronie.
– Dzięki, żabo. Irtil, przestań wreszcie się rzucać i zaufaj mi, ten ostatni raz. Jeśli cię zawiodę, odejdę.
Znieruchomiała. Patrzyła mi w oczy tym samym spojrzeniem, które roztopiło kiedyś moje zamarznięte serce.
– Posłuchaj uważnie. Żaba… – zacząłem, obserwując jej reakcję. Nawet nie mrugnęła. – Żaba powiedziała mi w myślach, że nie musisz grzebać Behta. O ile rozumiem jej intencje, żaba może pomóc nam, jeśli my pomożemy jej. Ty jedna możesz otworzyć pojemnik.
Zgrabnie, ale przyśpiesz. Jeśli Bogini Dusz powita Behta na Ścieżkach Wyboru, nic nie wskóram. My się nie lubimy.
Irtil skinęła głową, nadal patrząc mi w oczy.
– Kocham cię, Irtil.
– Ja ciebie też, Edan.
Wzruszające. Niech położy ręce na pojemniku. Powiem, co dalej zrobić. Aha, uważaj na nią. W części wizji wpada w furię i rozbija pojemnik.
– Żabo, oszukujesz. Mówiłaś, że we wszystkich wizjach jesteśmy sobie przeznaczeni.
W oczach Irtil zapaliły się ogniki gniewu.
– Irtil, ja i ty jesteśmy przeznaczeni. Nie ja i żaba!
Wspólna śmierć to też przeznaczenie.
* * *
Siedzieliśmy na karczowisku, obserwując zachodzące słońce. Beht jeszcze raz przeliczył uzbrojenie, po czym owinął je płachtą. Obok pasły się trzy konie.
– Mówisz, że to warte pół wsi?
– Co najmniej, a konie niezłe, nie? Ale nie możemy się tego pozbyć.
– Bo tak żaba powiedziała?
– Bez żaby, to już robaczki by cię podgryzały.
Beht przesunął palcami po szyi, macając długą bliznę.
– A co zrobiliście z ciałami? – spytał, przymierzając jednocześnie teweński kaftan z rozdarciem na piersi w miejsce zakrwawionej koszuli.
– Kiedy żaba przywracała cię do życia, Ortek wrzucił je do jeziora, obciążone kamieniami.
– Hm, kamieniami? – Brat Irtil podrapał się w głowę, jakby próbował sobie coś przypomnieć.
– Dlaczego mamy trzymać żelastwo, zamiast kupić ziemię? – nie rezygnował Beht.
– Żaba nie chce gadać – wtrącił Ortek, wyraźnie zasmucony. – Znajdę dla niej muszkę.
– Mówiłem ci już dwa razy! Teraz to zwyczajna żaba. Bogini uwolniła się z tego wcielenia.
– Aha. Ale mogę ją zatrzymać, prawda?
Nie. Będzie utrudniać podróż.
Wstałem, rozglądając się wokoło. Pozostali spojrzeli na mnie ze zdziwieniem.
– Podróż?
Ludzka ścieżka, która raz splątała się z boską, nie jest już nigdy prosta. Trzy siostry i brat-niebrat potrzebują waszej pomocy.
– Możesz nie mówić zagadkami? Nawet nie powiedziałaś, jak masz na imię!
Jestem wieczną zagadką. Jeśli wszystkie zagadki są rozwiązane, odchodzę. Polecam wtedy Boga Przyjaźni albo Boginię Rozsądku.
– Wiesz, mogłem cię zostawić w pojemniku. Do bólu głowy bym się przyzwyczaił albo sięgał do woreczków.
– To mamy woreczki? – zainteresował się Ortek.
– Mamy i możemy spieniężyć. Nie będą potrzebne, prawda? – zwróciłem się z pytaniem w bliżej nieokreśloną stronę. Na źdźbłach trawy, zwieszających się nad pniakiem, coś się poruszyło. Modliszka wyruszyła właśnie na łowy.