- Opowiadanie: Canulas - Jeszcze jedna pieśń o nienawiści

Jeszcze jedna pieśń o nienawiści

Short z uni­wer­sum 500mil 

(nie jest prze­sad­nie od­kryw­czy)

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Biblioteka:

Ambush, Użytkownicy II, Użytkownicy III

Oceny

Jeszcze jedna pieśń o nienawiści

 

*

Od­na­lazł ich we wschod­niej Ar­gen­ty­nie, no bo prze­cież gdzie? Ry­bac­kie obrze­ża Mar Del Plata zwano – nie wie­dzieć wła­ści­wie czemu – Zło­tym Mia­stem. Sie­dzie­li od ulicy, chło­nąc magię pły­ną­cą z brzdę­ku pod­no­szo­nych do to­a­stu szkla­nek. Grza­ło słoń­ce, a oni klęli, śmie­li się i po­krzy­ki­wa­li na kel­ner­kę, pró­bu­jąc przy tym nie roz­le­wać te­qu­ilo­wych szczyn. Pil­no­wał ich szy­kow­ny dwu­me­tro­wiec. Pięk­ny i wy­mu­ska­ny do tego stop­nia, że za­miast de­sert eagla pod pa­zu­chą płasz­cza po­wi­nien nosić zdję­cio­we port­fo­lio. Ob­ser­wa­tor przy­wo­łał w my­ślach słowa swego szefa.

– Mu­sisz bar­dzo uwa­żać. Herod jest cho­ler­nie skru­pu­lat­ny.

– Jak bar­dzo, panie Ersi?

– Po­wiedz­my, że gdyby chciał zmie­rzyć sobie ku­ta­sa, we­zwał­by na pomoc geo­de­tę. Tak bar­dzo, SI.

Męż­czy­zna na­zy­wa­ny tym imie­niem przy­był do Mar Del Plata wczo­raj z rana, od samej gra­ni­cy w dupie mając, jak bar­dzo rzuca się w oczy. Ubra­ny w czar­ny ka­pe­lusz z sze­ro­kim ron­dem, żółtą ko­szu­lę i spło­wia­łe, nie­mal białe dżin­sy – uosa­biał kanon pię­cio­cen­to­wej bo­ha­tersz­czy­zny za­le­ga­ją­cej tylne szyby sto­isk z gówno książ­ką. Out­fi­to­we­go szny­tu do­peł­nia­ły po­pę­ka­ne na modłę ga­dziej łuski buty się­ga­ją­ce nie­mal pod ko­la­no. U pasa krót­ka broń, za pasem długi nóż, a w dło­niach strzel­ba.

"Mu­sisz uwa­żać. Herod jest cho­ler­nie…"

– Pier­do­le­nie.

Ru­szył.

 

*

Ab­sur­dal­ność po­dej­ścia od fron­tu z bro­nią na wi­do­ku zbiła ich z cho­ler­ne­go pan­ta­ły­ku. Nawet ol­brzy­ma, choć ten brał prze­cież siano, by do ta­kich zwarć nie do­cho­dzi­ło. SI sły­szał, jak go wska­zu­ją pal­ca­mi, szep­cząc po­mię­dzy sobą:

Kto to, do kurwy nędzy? Jakiś sze­ryf?

Ale męż­czy­zna w czar­nym ka­pe­lu­szu nie miał wpię­tej w pierś sre­brzy­stej gwiaz­dy. Za­ku­rzo­ne, pełne plam spodnie, wy­tra­ci­ły po­żą­da­ną biel. Spę­ka­ny od po­pa­rzeń uśmiech le­d­wie wy­sta­wał spod pię­cio­dnio­wej brody.

Trzy osoby. Knu­ro­jeb, Mosz­no­łeb i Je­bok­nur. Nieco z tyłu cią­gle śnię­ty ol­brzym. Trzy cele plus ochro­na gra­tis. Od szes­na­stu do dwu­dzie­stu li­trów krwi.

– A tyś, kurwa, kto?

– Nie, nie, nie. To ja pytam.

Gi­gant nagle od­ta­jał. Od­gar­nął dłu­gie włosy i wci­snął za­dba­ną dłoń pod poły płasz­cza. Ciszę zmą­cił huk. Na­wał­ni­ca śrutu roz­sz­cze­pi­ła na se­kun­dy sło­necz­ne pro­mie­nie. Gdy męż­czy­zna upadł, jego po­dziu­ra­wio­ny brzuch przy­po­mi­nał zu­ży­tą to­reb­kę, z któ­rej zro­bio­no osiem her­bat naraz.

– Sta­cja trze­cia. Je­zu­sic­ky leży po raz pierw­szy. – SI od­kle­pał w sto­li­ko­we drew­no. – I… ostat­ni.

Wy­trzeź­wie­li w mo­ment. Ten z pra­wej w pa­nicz­nym od­ru­chu pró­bo­wał dźwi­gnąć cięż­ki zad z krze­seł­ka, ale środ­ko­wy ści­snął go za ramię. Knaj­po­we tło wy­peł­ni­ły krzy­ki oraz rwe­tes. Gdzieś z tyłu grup­ka ja­dą­cych w tym kie­run­ku ro­we­rzy­stów wy­ko­na­ła na­tych­mia­sto­wy w tył zwrot. SI usiadł. Za­py­tał, który z nich pali. Mo­men­tal­nie ten z lewej rzu­cił na stół pa­pie­ro­sy.

– Nie chcę. Ty zapal.

Gość wy­glą­dał jak bul­dog prze­żu­wa­ją­cy osę. Miało się wra­że­nie, że zawał wal­czy w nim na sza­ble z wy­le­wem.

– Taaa, Ty – po­wtó­rzył SI. – Ale pal zwy­czaj­nie. Nie spiesz się. Jak­byś nor­mal­nie palił.

Drżą­ca dłoń speł­ni­ła po­le­ce­nie. Siar­ka za­pał­ki za­gra­ła no­stal­gią. Pod po­wie­kę przy­by­sza wpa­dły dawne miej­sca oraz stare czasy.

– Za­strze­li­łeś czło­wie­ka. – Sie­dzą­cy z pra­wej wy­glą­dał, jakby do­pie­ro wła­śnie się wy­bu­dzał. Pa­trzył na trupa, drżą­cy­mi dłoń­mi ocie­rał twarz z potu i wo­dził oczy­ma w po­szu­ki­wa­niu te­le­wi­zyj­nych kamer. – Tak… zwy­czaj­nie. Po pro­stu go za­bi­łeś.

– Ko­deks mo­ral­ny to wy­mysł fil­mów z Joh­nem Wayne'cxem. Spuch­nię­ty, mia­łeś palić, nie?

– Chry­ste Panie, palę. I co teraz?

Za­czy­na­li zbie­rać się gapie. Wy­glą­da­ją­ce zza oko­licz­nych pło­tów głowy przy­po­mi­na­ły gli­nia­ne na­czy­nia, schną­ce na szta­che­tach. Rumor w pubie ustał, co ozna­cza­ło, że per­so­nel już da­le­ko uciekł lub do­brze się ukrył.

– Teraz przy­pi­szę wam role – od­parł no­wo­przy­by­ły. – Lecz naj­pierw py­ta­nie. Który z was to Herod?

SI do­brze wie­dział który. Twarz męż­czy­zny sie­dzą­ce­go na środ­ko­wym krze­śle znał z tu­zi­na zdjęć. Star­szy i dys­tyn­go­wa­ny, ale o złych oczach – wy­glą­dał ni­czym demon od eme­ry­tal­nych polis. Kiedy jed­nak obaj skrzy­dło­wi na niego wska­za­li, od razu prze­szedł do dal­szych wy­ja­śnień.

– Pa­pie­ros spala się trzy do pię­ciu minut. Je­steś mym ze­ga­rem. – Wy­cią­gnął z kie­sze­ni zło­żo­ną na czte­ry, sfa­ty­go­wa­ną kart­kę, którą na­stęp­nie rzu­cił środ­ko­we­mu. – Herod czyta.

– A ja?

Lufa dłu­giej broni do­tknę­ła le­we­go męż­czy­znę pod brodą.

– Ty je­steś po to, żeby po­ka­zać tym dwóm, że nie żar­tu­ję.

 

 

*

Ot­ta­vio Plata. Wró­blu. Jeśli to czy­tasz, wszyst­ko po­szło, jak trze­ba. Je­steś mój. Ro­zej­rzyj się. Po two­jej pra­wej sie­dzi trup bez głowy. Po lewej gość pusz­cza z dymem reszt­kę twego życia. Spala je. To wła­śnie są szcze­gó­ły. Do­brze za­pla­no­wa­na i skrzęt­nie prze­pro­wa­dzo­na ro­bo­ta.

Siwy spoj­rzał znad kart­ki pro­sto w oczy SI. Har­dość czło­wie­ka po­znać można po tym, jak daje sobie radę w ob­li­czu nie­uchron­nie zmie­rza­ją­cej śmier­ci i pa­trząc pod tym kątem Herod na­praw­dę był twar­dy.

– Ma mnie to prze­ra­zić? – spy­tał.

– Czy­taj.

Pa­lą­cy męż­czy­zna non stop ocie­rał pot z czoła, ję­cząc przy tym, jak esen­cja życia, któ­rej za­bra­kło ener­gii do kon­ty­nu­acji. Wy­glą­dał jak jedno wiel­kie bła­ga­nie o skró­ce­nie cier­pie­nia. Na­to­miast w oczach He­ro­da Knu­ro­je­ba wciąż nie było trwo­gi. Prę­dzej dez­apro­ba­ta. Czy­tał wedle za­le­ceń, ale gdy spo­glą­dał… cóż, SI czuł się tak mile wi­dzia­ny, jak pierd­nię­cie w win­dzie.

Wrze­sień 1994. Deszcz na­pie­przał nie­mal całe lato. Pa­mię­tasz? Pew­nie nie, ale dla po­rząd­ku mój czło­wiek za­py­ta.

– Pa­mię­tasz? – spy­tał SI.

– Co? Deszcz w lecie?

Do­le­cia­ły ich dźwię­ki po­li­cyj­nych syren. Je­bok­nu­ro­wi zo­sta­ło w gębie mniej wię­cej pół fajka. Od­po­wied­ni czas. SI ob­le­ciał wzro­kiem brudy mia­sta, ła­piąc w locie wnio­sek, że przed­pie­kle mo­gło­by być lu­strem, w któ­rym ta mie­ści­na co­dzien­nie się prze­glą­da na se­kun­dy przed tym, nim wsta­ją­ce słoń­ce wygna ją spod ro­ba­czy­wej nocy. Rzu­cił okiem na nie­wiel­kie okno, gdzie od­sta­wia­no gary po zje­dze­niu, do­strze­ga­jąc wraki brud­nych na­czyń. Ta­le­rze i sa­la­ter­ki dzie­siąt­ka­mi plą­sa­ły tam w tangu opa­li­zu­ją­cej ple­śni, imi­tu­jąc ame­ry­kań­skie okrę­ty wo­jen­ne gra­ją­ce w sztu­ce mu­sze­go Pearl Har­bor.

– Czy­taj dalej.

Miała czter­na­ście lat, żad­nych trosk i pla­sti­ko­wy apa­rat do ła­pa­nia chwi­li. Po­chła­nia­ła książ­ki, sie­dząc go­dzi­na­mi na pod­ło­dze. Mały ksią­żę. Osiem­dzie­siąt stron.

– Pa­mię­tasz?

Herod ski­nął, mó­wiąc, że coś świta.

Sy­gnał pęcz­niał, ro­snąc na gło­śno­ści. Od­gra­dza­ło ich pół­ko­le ludzi jak na meczu Boci z River Plate. Cho­ler­ny upał i żad­ne­go wia­tru. Z nie­wy­łą­czo­ne­go na za­ple­czu radia le­ni­wie pły­nę­ło Pien­sa en mi w wy­ko­na­niu Cha­ve­la Var­ga­sa.

– Czy­taj dalej.

Herod prze­płu­kał al­ko­ho­lem zęby. Wy­pluł w piach. Po jego pra­wej bez­gło­wy Mosz­no­łeb przy­po­mi­nał roz­dep­ta­ny przez dzie­ci sło­necz­nik. Pełno na­sion. Cała masa krwi. Męż­czy­zna od­wró­cił twarz w kie­run­ku Je­bok­nu­ra i prze­jął z jego drę­twej dłoni reszt­kę fajka. Ten do­pie­ro po chwi­li zro­zu­miał, jak bar­dzo jest w tym mo­men­cie bez­ce­lo­wy. SI wy­ce­lo­wał mu w sam śro­dek twa­rzy. Na­stęp­nie jed­nym nie­po­zor­nym zgię­ciem palca dał zgro­ma­dzo­ne­mu tłu­mo­wi coś, o czym ten bę­dzie mógł roz­pra­wiać w nie­skoń­czo­ność.

Nie ma po­tęż­niej­sze­go wspo­mnie­nia niż za­pach – prze­czy­tał Herod Knu­ro­jeb dal­sze słowa z za­krwa­wio­nej kart­ki.

– Dalej.

W tle garst­ka sta­ty­stów na­wo­ły­wa­ła, żeby zło­żył broń. Wy­glą­da­ją­ce z ka­mie­nicz­nych okien, w więk­szo­ści nie­mal same siwe głowy, przy­wo­dzi­ły na myśl ba­weł­nia­ne włócz­ki pa­ję­czy­ny. Zdro­wy układ rów­no­wa­gi śmier­ci. Stare mia­sto pełne sta­rych ludzi, opie­ka­ne zdy­cha­ją­cą gwiaz­dą.

Wy­pom­po­wa­li z niej bra­chicz­ną wodę. Li­ście le­pięż­ni­ka wy­cią­gnę­li z po­skle­ja­nych płuc.

– Pa­mię­tasz? – spy­tał SI.

– Tak. – od­parł Herod, koń­cząc peta na głę­bo­kim wde­chu. – Teraz już pa­mię­tam.

Z tyłu krzy­cze­li po hisz­pań­sku, że ma się, kurwa, na­tych­miast po­ło­żyć. Rzu­cić broń oraz unieść ręce. Krzy­kli­wy ja­zgot bez dźwięcz­ne­go "ha" pełen re­gu­la­mi­no­wo przy­swo­jo­nych bzdur. Męż­czy­zna w czar­nym ka­pe­lu­szu po­ło­wicz­nie speł­nił proś­by stró­żów prawa, od­rzu­ca­jąc strzel­bę. Na­tych­miast jed­nak na sto­li­ko­wym drew­nie po­ja­wił się cięż­ki re­wol­wer oraz długi nóż. SI wzniósł przed­mio­ty przed cią­gle spo­koj­ne ob­li­cze Knu­ro­je­ba.

– To, bo je­steś zły. – Przy­ło­żo­na do brzu­cha lufa wzię­ła na sie­bie więk­szą część huku po wy­strza­le. Resz­ta uto­nę­ła we wstrzy­mu­ją­cym od­de­chy szu­mie tłumu. Herod Knu­ro­jeb skrzy­wił twarz, lecz nawet nie jęk­nął. SI wstał, ob­szedł krze­sło i przy­ło­żył mu ostrze do szyi. – A to – szep­nął. – To, bo i ja je­stem.

Kiedy skoń­czył ciąć, nad­jeż­dża­ły już ko­lej­ne ra­dio­wo­zy, wio­ząc ośmiu do dzie­się­ciu ludzi z bro­nią. Ro­ze­rżnię­ta aż do kości szyja trzy­ma­ła głowę Knu­ro­je­ba na słowo ho­no­ru. Słoń­ce gril­lo­wa­ło wy­so­ko nad mia­stem, nio­sąc ten upior­ny ro­dzaj cie­pła, kiedy znu­żo­ny czło­wiek nie ma chęci nie tyle do życia, ile nawet do otwar­cia oczu.

Chiń­skie le­ni­stwo. Tak na to SI ma­wiał.

Mie­rzy­li do niego w iście fil­mo­wym stylu, z hol­ly­wo­odz­kim roz­ma­chem oraz z bar­dzo wielu róż­nych stron, co było na swój spo­sób tro­chę smut­ne. No bo prze­cież, gdyby to był film, pan Ersi do­pil­no­wał­by, by córka żyła i już nigdy nie wdep­nę­ła w błoto.

– Nie rób­cie tego, ofia­ry będą ar­gen­tyń­czy­ka­mi. – SI sta­nął na­prze­ciw małej armii prawa oraz wszyst­kich grzmią­cych kijów Mar La Plata. – Bo… je­ste­ście ar­gen­tyń­czy­ka­mi, praw­da?

Koniec

Komentarze

Ca­nu­la­sie, przy­pusz­czam, że w ty­po­wy dla sie­bie spo­sób opi­sa­łeś scenę ze­msty, ale nie za­dba­łeś o fan­ta­sty­kę. Nie umiem nic wię­cej na­pi­sać o tym, co prze­czy­ta­łam. 

 

tylne szyby sto­isk z gówno książ­ką. → …tylne szyby sto­isk z gów­nok­siąż­ką.

 

 SI sły­szał, jak go wska­zu­ją pal­ca­mi, szep­cząc po­mię­dzy sobą: → Czy na pewno sły­szał wska­zy­wa­nie pal­ca­mi?

Pro­po­nu­ję: SI sły­szał jak szep­czą po­mię­dzy sobą, wska­zu­jąc go pal­ca­mi:

 

uśmiech le­d­wie wy­sta­wał spod pię­cio­dnio­wej brody. → Po pię­ciu dniach chyba trud­no mówić o bro­dzie.

Pro­po­nu­ję: …uśmiech le­d­wie wy­sta­wał spod pię­cio­dnio­we­go za­ro­stu.

 

– Taaa, Ty – po­wtó­rzył SI.– Taaa, ty– po­wtó­rzył SI.

Za­im­ki oso­bo­we pi­sze­my wiel­ką li­te­rą, kiedy zwra­ca­my się do kogoś li­stow­nie.

 

– Nie rób­cie tego, ofia­ry będą ar­gen­tyń­czy­ka­mi. – Nie rób­cie tego, ofia­ry będą Ar­gen­tyń­czy­ka­mi.

 

– Bo… je­ste­ście ar­gen­tyń­czy­ka­mi, praw­da? → – Bo… je­ste­ście Ar­gen­tyń­czy­ka­mi, praw­da?

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Po­wiem Ci Ca­nu­la­sie, że czuję się, jak­bym jadła na­le­śni­ki z owo­ca­mi, po­syp­ką i bitą śmie­ta­ną, ale nie ma na­le­śni­ków.

Bo czyta się super, osiem her­bat z eks­pre­sów­ki bo­skie, jest kli­mat, ale nie ma mię­cha. Bra­ku­je tła, przy­czyn, skut­ków i w za­sa­dzie całej opo­wie­ści. Dałeś po­je­dyn­czy kadr, który jest super, ale bar­dzo sa­mot­ny;)

"nie mam jak po­rów­nać sa­mo­po­czu­cia bez ba­ła­ga­nu..." - Anan­ke

Ave, Ca­nu­la­sie! 

 

Wspo­mi­na­łem już wcze­śniej, że lubię Twój styl pi­sa­nia, praw­da? Szort to w za­sa­dzie jedna scena, tro­chę po­zba­wio­na szer­sze­go kon­tek­stu, ale za to re­we­la­cyj­nie po­pro­wa­dzo­na. Jest na­pię­cie, jest stop­nio­wo roz­wią­zy­wa­na ta­jem­ni­ca, jest cięty język. Myślę, że spo­koj­nie mógł­by to być sce­na­riusz dla sceny w ja­kimś spa­ghet­ti we­ster­nie w re­ży­se­rii Ta­ran­ti­no.

 

Zgo­dzę się na­to­miast z Re­gu­la­to­rzy, bra­kło fan­ta­sty­ki ;)

 

Po­zdra­wiam ser­decz­nie!

Jak opi­sał mnie pe­wien zacny Bard: "Szysz­ko­wy Czem­pion Nie­skoń­czo­no­ści – lord lata, im­pe­ra­tor szor­tów, naj­wspa­nial­sza por­ta­lo­wa Szy­szu­nia"

Witaj Ca­nu­las,

Czy­ta­ło się płyn­nie, świet­na dy­na­mi­ka, do­brze za­ry­so­wa­na scena, choć dla mnie nieco zbyt ostra.

Kiedy skoń­czy­łem czy­tać, mia­łem wra­że­nie, że to byłby fajny Pro­log (albo ele­ment) do więk­szej hi­sto­rii, bo bra­ku­je tutaj obu­do­wy, która za­an­ga­żo­wa­ła­by czy­tel­ni­ka.

Po­zdra­wiam ser­decz­nie!

Fol­low on! Till the gold is cold. Dan­cing out with the mo­on­lit kni­ght...

Hej!

 

Knu­ro­jeb, Mosz­no­łeb i Je­bok­nur.

XD

Matko, co tu się za­dzia­ło. :D

 

– Taaa, Ty – po­wtó­rzył SI

ty, chyba że gość ma na imię Ty. :D

 

ar­gen­tyń­czy­ka­mi. – SI sta­nął na­prze­ciw małej armii prawa oraz wszyst­kich grzmią­cych kijów Mar La Plata. – Bo… je­ste­ście ar­gen­tyń­czy­ka­mi, praw­da?

Ar­gen­tyń­czy­ka­mi.

 

Po­chło­nę­łam, choć fa­bu­lar­nie za wiele tu nie było. I mimo wszyst­ko dość pro­sto. Ale Cie­bie można czy­tać dla sa­mych opi­sów, choć szko­da, że za­bra­kło tego “cze­goś”, ta­kiej dziw­nej aury i nie­po­wta­rzal­no­ści. ;)

 

Po­zdra­wiam,

Anan­ke

Dzia­ła­ją­ce na wy­obraź­nię, a to naj­waż­niej­sze. Mo­głem za­rów­no wczuć się w sce­ne­rię, jak i stop­nio­wo zga­dy­wać mo­ty­wy kie­ru­ją­ce głów­nym bo­ha­te­rem.

Przy kul­mi­na­cji mamy za­gad­kę, którą trze­ba roz­wią­zać, dys­po­nu­jąc za­le­d­wie kil­ko­ma su­ge­stia­mi z dia­lo­gu. Resz­ta jest nie­do­po­wie­dze­niem. Jak dla mnie – ok, nie muszę wszyst­kie­go wie­dzieć, żeby “kupić” scenę.

Czy jest po­trzeb­ny na­le­śnik? Mam wra­że­nie, że tutaj wła­śnie miało nie być na­le­śni­ka, albo że na­le­śnik trze­ba sobie wy­obra­zić.

Przez Was zro­bi­łem się głod­ny. Idę zro­bić na­le­śnik, taki praw­dzi­wy. Opo­wia­da­nie dobre, może kilka miejsc lekko za­zgrzy­ta­ło przy czy­ta­niu, ale czy to na pewno nie pia­sek przy­wia­ny znad pust­ko­wia? (czyt. za­mysł sty­li­stycz­ny Au­to­ra). Nie chcę na razie psuć wra­że­nia w mojej gło­wie grze­biąc w słów­kach.

 

Po­zdro­wie­nia!

 

Hej,

Drżą­ca dłoń speł­ni­ła po­le­ce­nie. – chyba dłoń nie może speł­nić po­le­ce­nia 

Joh­nem Wayne'cxem – Way­nem?  Czy to ce­lo­we

Ogól­nie bar­dzo cie­ka­wy szort. Opisy jak za­wsze pierw­sza klasa. Tro­chę bra­ku­je ja­kie­goś tła, no ale wiemy, że SI wy­ko­nu­je ja­kieś zle­ce­nie, więc nie jest zu­peł­nie wy­rwa­ne z kon­tek­stu. 

Po­zdra­wiam i kli­kam :)

Witaj. :)

Cie­ka­wy, nie­ba­nal­ny, na­ka­zu­ją­cy za­głę­bić się w za­wi­łych szcze­gó­łach… Taki ty­po­wy Twój szort. :)

Nie do końca wszyst­ko po­ję­łam, ale tak praw­do­po­dob­nie miało być. :) Od­no­szę wra­że­nie, że wie­lo­krot­nie na­wią­zu­jesz do Bi­blii. :) 

Kli­kam za po­mysł i po­zdra­wiam ser­decz­nie. :)

Pe­cu­nia non olet

Scena rodem z fil­mów Ta­ran­ti­no. Utrzy­my­wa­nie na­pię­cia, opisy (jak za­wsze) i kli­mat, przez duże K.

Do tego za­koń­cze­nie, SI daje im wybór sp… lub zgi­nąć.

Ba­wi­łem się świet­nie.

Świet­nie opi­sa­na, wcią­ga­ją­ca scena z do­brze zbu­do­wa­nym kli­ma­tem (tak, tak, filmy Tarn­ti­no :) ). 

Może i brak szer­sze­go tła i roz­bu­do­wa­nych cią­gów przy­czy­no­wo skut­ko­wych, ale jakoś mi to nie prze­szka­dza­ło. W tek­ście dużo się dzie­je i jest sporo emo­cji, więc nawet taka po­je­dyn­cza scena daje radę. 

 

 

Ca­na­lu­sie, po­now­nie pre­zen­tu­jesz zna­mie­ni­ty i pla­stycz­ny język pod­pie­ra­ją­cy nie­pro­stą fa­bu­łę. Po­now­nie nie mam pew­no­ści, czy wiem co tu za­szło, jed­nak nie jest to ja­ło­we uczu­cie, coś tam sobie in­ter­pre­tu­ję. Znowu za naj­więk­szy plus uznam Twoje ope­ro­wa­nie ję­zy­kiem, kształ­to­wa­nie opi­sów, bu­do­wa­nie na­pię­cia. Po­zdra­wiam ser­decz­nie!

OK, ład­nie na­pi­sa­na scen­ka, ale bez fan­ta­sty­ki. I chyba tro­chę wy­rwa­na z kon­tek­stu.

Chyba że SI to sztucz­na in­te­li­gen­cja uda­ją­ca ja­kie­goś Ter­mi­na­to­ra. Ale nic na to nie wska­zu­je. Rów­nie do­brze może skró­tem od Sier­gie­ja ze Spec­na­zu…

– Nie rób­cie tego, ofia­ry będą ar­gen­tyń­czy­ka­mi.

Dla­cze­go Ar­gen­tyń­czy­cy małą li­te­rą?

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Bry,

 

Ru­szył.

Ale gdzie ru­szył? W stro­nę za­cho­dzą­ce­go słoń­ca?

 

Od­gar­nął dłu­gie włosy i wci­snął za­dba­ną dłoń pod poły płasz­cza.

W ta­kiej chwi­li kto­kol­wiek by zwró­cił uwagę, że dłoń jest za­dba­na?

 

Na­wał­ni­ca śrutu roz­sz­cze­pi­ła na se­kun­dy sło­necz­ne pro­mie­nie.

Hm. Coś mi tu nie gra. Chyba to, że nie umiem sobie tego wy­obra­zić. Chyba zbyt po­etyc­ko.

 

Gdy męż­czy­zna upadł, jego po­dziu­ra­wio­ny brzuch przy­po­mi­nał zu­ży­tą to­reb­kę, z któ­rej zro­bio­no osiem her­bat naraz.

Nie­for­tun­ne po­rów­na­nie. Prze­cież nawet jeśli to­reb­ka her­ba­ty jest aż tak bar­dzo zu­ży­ta, nadal nie jest dziu­ra­wa. Tak mi się wy­da­je.

 

Knaj­po­we tło wy­peł­ni­ły krzy­ki oraz rwe­tes.

W sumie to sy­no­ni­my. Wy­bierz jedno.

→ Knaj­po­we tło wy­peł­ni­ły krzy­ki.

No i czy krzy­ki (lub rwe­tes) mogą wy­peł­niać tło?

Może pro­ściej:

Knaj­pę wy­peł­ni­ły krzy­ki.

 

 

Będę szcze­ra: nie mam po­ję­cia, co tu się wy­da­rzy­ło. Nie ro­zu­miem nazw bo­ha­te­rów, nie ro­zu­miem, czemu na­zy­wa­ją się tak ani ina­czej, nie wiem, po co była ta ma­sa­kra, nie wiem nic. Są dwie opcje: albo zo­sta­ło Ci bar­dzo dużo w gło­wie, albo ja nie je­stem na tyle in­te­li­gent­na.

Styl godny po­dzi­wu, choć chwi­la­mi mam wra­że­nie, że prze­sa­dzasz z tą po­etyc­ko­ścią. Jed­nak nie wąt­pię, że są fani ta­kie­go aku­rat stylu i oni z pew­no­ścią le­piej do­ce­nią Twoją twór­czość.

Po­zdra­wiam ser­decz­nie :)

Bez sztu­ki można prze­żyć, ale nie można żyć

Nowa Fantastyka