
Short z uniwersum 500mil
(nie jest przesadnie odkrywczy)
Short z uniwersum 500mil
(nie jest przesadnie odkrywczy)
*
Odnalazł ich we wschodniej Argentynie, no bo przecież gdzie? Rybackie obrzeża Mar Del Plata zwano – nie wiedzieć właściwie czemu – Złotym Miastem. Siedzieli od ulicy, chłonąc magię płynącą z brzdęku podnoszonych do toastu szklanek. Grzało słońce, a oni klęli, śmieli się i pokrzykiwali na kelnerkę, próbując przy tym nie rozlewać tequilowych szczyn. Pilnował ich szykowny dwumetrowiec. Piękny i wymuskany do tego stopnia, że zamiast desert eagla pod pazuchą płaszcza powinien nosić zdjęciowe portfolio. Obserwator przywołał w myślach słowa swego szefa.
– Musisz bardzo uważać. Herod jest cholernie skrupulatny.
– Jak bardzo, panie Ersi?
– Powiedzmy, że gdyby chciał zmierzyć sobie kutasa, wezwałby na pomoc geodetę. Tak bardzo, SI.
Mężczyzna nazywany tym imieniem przybył do Mar Del Plata wczoraj z rana, od samej granicy w dupie mając, jak bardzo rzuca się w oczy. Ubrany w czarny kapelusz z szerokim rondem, żółtą koszulę i spłowiałe, niemal białe dżinsy – uosabiał kanon pięciocentowej bohaterszczyzny zalegającej tylne szyby stoisk z gówno książką. Outfitowego sznytu dopełniały popękane na modłę gadziej łuski buty sięgające niemal pod kolano. U pasa krótka broń, za pasem długi nóż, a w dłoniach strzelba.
"Musisz uważać. Herod jest cholernie…"
– Pierdolenie.
Ruszył.
*
Absurdalność podejścia od frontu z bronią na widoku zbiła ich z cholernego pantałyku. Nawet olbrzyma, choć ten brał przecież siano, by do takich zwarć nie dochodziło. SI słyszał, jak go wskazują palcami, szepcząc pomiędzy sobą:
Kto to, do kurwy nędzy? Jakiś szeryf?
Ale mężczyzna w czarnym kapeluszu nie miał wpiętej w pierś srebrzystej gwiazdy. Zakurzone, pełne plam spodnie, wytraciły pożądaną biel. Spękany od poparzeń uśmiech ledwie wystawał spod pięciodniowej brody.
Trzy osoby. Knurojeb, Mosznołeb i Jeboknur. Nieco z tyłu ciągle śnięty olbrzym. Trzy cele plus ochrona gratis. Od szesnastu do dwudziestu litrów krwi.
– A tyś, kurwa, kto?
– Nie, nie, nie. To ja pytam.
Gigant nagle odtajał. Odgarnął długie włosy i wcisnął zadbaną dłoń pod poły płaszcza. Ciszę zmącił huk. Nawałnica śrutu rozszczepiła na sekundy słoneczne promienie. Gdy mężczyzna upadł, jego podziurawiony brzuch przypominał zużytą torebkę, z której zrobiono osiem herbat naraz.
– Stacja trzecia. Jezusicky leży po raz pierwszy. – SI odklepał w stolikowe drewno. – I… ostatni.
Wytrzeźwieli w moment. Ten z prawej w panicznym odruchu próbował dźwignąć ciężki zad z krzesełka, ale środkowy ścisnął go za ramię. Knajpowe tło wypełniły krzyki oraz rwetes. Gdzieś z tyłu grupka jadących w tym kierunku rowerzystów wykonała natychmiastowy w tył zwrot. SI usiadł. Zapytał, który z nich pali. Momentalnie ten z lewej rzucił na stół papierosy.
– Nie chcę. Ty zapal.
Gość wyglądał jak buldog przeżuwający osę. Miało się wrażenie, że zawał walczy w nim na szable z wylewem.
– Taaa, Ty – powtórzył SI. – Ale pal zwyczajnie. Nie spiesz się. Jakbyś normalnie palił.
Drżąca dłoń spełniła polecenie. Siarka zapałki zagrała nostalgią. Pod powiekę przybysza wpadły dawne miejsca oraz stare czasy.
– Zastrzeliłeś człowieka. – Siedzący z prawej wyglądał, jakby dopiero właśnie się wybudzał. Patrzył na trupa, drżącymi dłońmi ocierał twarz z potu i wodził oczyma w poszukiwaniu telewizyjnych kamer. – Tak… zwyczajnie. Po prostu go zabiłeś.
– Kodeks moralny to wymysł filmów z Johnem Wayne'cxem. Spuchnięty, miałeś palić, nie?
– Chryste Panie, palę. I co teraz?
Zaczynali zbierać się gapie. Wyglądające zza okolicznych płotów głowy przypominały gliniane naczynia, schnące na sztachetach. Rumor w pubie ustał, co oznaczało, że personel już daleko uciekł lub dobrze się ukrył.
– Teraz przypiszę wam role – odparł nowoprzybyły. – Lecz najpierw pytanie. Który z was to Herod?
SI dobrze wiedział który. Twarz mężczyzny siedzącego na środkowym krześle znał z tuzina zdjęć. Starszy i dystyngowany, ale o złych oczach – wyglądał niczym demon od emerytalnych polis. Kiedy jednak obaj skrzydłowi na niego wskazali, od razu przeszedł do dalszych wyjaśnień.
– Papieros spala się trzy do pięciu minut. Jesteś mym zegarem. – Wyciągnął z kieszeni złożoną na cztery, sfatygowaną kartkę, którą następnie rzucił środkowemu. – Herod czyta.
– A ja?
Lufa długiej broni dotknęła lewego mężczyznę pod brodą.
– Ty jesteś po to, żeby pokazać tym dwóm, że nie żartuję.
*
Ottavio Plata. Wróblu. Jeśli to czytasz, wszystko poszło, jak trzeba. Jesteś mój. Rozejrzyj się. Po twojej prawej siedzi trup bez głowy. Po lewej gość puszcza z dymem resztkę twego życia. Spala je. To właśnie są szczegóły. Dobrze zaplanowana i skrzętnie przeprowadzona robota.
Siwy spojrzał znad kartki prosto w oczy SI. Hardość człowieka poznać można po tym, jak daje sobie radę w obliczu nieuchronnie zmierzającej śmierci i patrząc pod tym kątem Herod naprawdę był twardy.
– Ma mnie to przerazić? – spytał.
– Czytaj.
Palący mężczyzna non stop ocierał pot z czoła, jęcząc przy tym, jak esencja życia, której zabrakło energii do kontynuacji. Wyglądał jak jedno wielkie błaganie o skrócenie cierpienia. Natomiast w oczach Heroda Knurojeba wciąż nie było trwogi. Prędzej dezaprobata. Czytał wedle zaleceń, ale gdy spoglądał… cóż, SI czuł się tak mile widziany, jak pierdnięcie w windzie.
Wrzesień 1994. Deszcz napieprzał niemal całe lato. Pamiętasz? Pewnie nie, ale dla porządku mój człowiek zapyta.
– Pamiętasz? – spytał SI.
– Co? Deszcz w lecie?
Doleciały ich dźwięki policyjnych syren. Jeboknurowi zostało w gębie mniej więcej pół fajka. Odpowiedni czas. SI obleciał wzrokiem brudy miasta, łapiąc w locie wniosek, że przedpiekle mogłoby być lustrem, w którym ta mieścina codziennie się przegląda na sekundy przed tym, nim wstające słońce wygna ją spod robaczywej nocy. Rzucił okiem na niewielkie okno, gdzie odstawiano gary po zjedzeniu, dostrzegając wraki brudnych naczyń. Talerze i salaterki dziesiątkami pląsały tam w tangu opalizującej pleśni, imitując amerykańskie okręty wojenne grające w sztuce muszego Pearl Harbor.
– Czytaj dalej.
Miała czternaście lat, żadnych trosk i plastikowy aparat do łapania chwili. Pochłaniała książki, siedząc godzinami na podłodze. Mały książę. Osiemdziesiąt stron.
– Pamiętasz?
Herod skinął, mówiąc, że coś świta.
Sygnał pęczniał, rosnąc na głośności. Odgradzało ich półkole ludzi jak na meczu Boci z River Plate. Cholerny upał i żadnego wiatru. Z niewyłączonego na zapleczu radia leniwie płynęło Piensa en mi w wykonaniu Chavela Vargasa.
– Czytaj dalej.
Herod przepłukał alkoholem zęby. Wypluł w piach. Po jego prawej bezgłowy Mosznołeb przypominał rozdeptany przez dzieci słonecznik. Pełno nasion. Cała masa krwi. Mężczyzna odwrócił twarz w kierunku Jeboknura i przejął z jego drętwej dłoni resztkę fajka. Ten dopiero po chwili zrozumiał, jak bardzo jest w tym momencie bezcelowy. SI wycelował mu w sam środek twarzy. Następnie jednym niepozornym zgięciem palca dał zgromadzonemu tłumowi coś, o czym ten będzie mógł rozprawiać w nieskończoność.
Nie ma potężniejszego wspomnienia niż zapach – przeczytał Herod Knurojeb dalsze słowa z zakrwawionej kartki.
– Dalej.
W tle garstka statystów nawoływała, żeby złożył broń. Wyglądające z kamienicznych okien, w większości niemal same siwe głowy, przywodziły na myśl bawełniane włóczki pajęczyny. Zdrowy układ równowagi śmierci. Stare miasto pełne starych ludzi, opiekane zdychającą gwiazdą.
Wypompowali z niej brachiczną wodę. Liście lepiężnika wyciągnęli z posklejanych płuc.
– Pamiętasz? – spytał SI.
– Tak. – odparł Herod, kończąc peta na głębokim wdechu. – Teraz już pamiętam.
Z tyłu krzyczeli po hiszpańsku, że ma się, kurwa, natychmiast położyć. Rzucić broń oraz unieść ręce. Krzykliwy jazgot bez dźwięcznego "ha" pełen regulaminowo przyswojonych bzdur. Mężczyzna w czarnym kapeluszu połowicznie spełnił prośby stróżów prawa, odrzucając strzelbę. Natychmiast jednak na stolikowym drewnie pojawił się ciężki rewolwer oraz długi nóż. SI wzniósł przedmioty przed ciągle spokojne oblicze Knurojeba.
– To, bo jesteś zły. – Przyłożona do brzucha lufa wzięła na siebie większą część huku po wystrzale. Reszta utonęła we wstrzymującym oddechy szumie tłumu. Herod Knurojeb skrzywił twarz, lecz nawet nie jęknął. SI wstał, obszedł krzesło i przyłożył mu ostrze do szyi. – A to – szepnął. – To, bo i ja jestem.
Kiedy skończył ciąć, nadjeżdżały już kolejne radiowozy, wioząc ośmiu do dziesięciu ludzi z bronią. Rozerżnięta aż do kości szyja trzymała głowę Knurojeba na słowo honoru. Słońce grillowało wysoko nad miastem, niosąc ten upiorny rodzaj ciepła, kiedy znużony człowiek nie ma chęci nie tyle do życia, ile nawet do otwarcia oczu.
Chińskie lenistwo. Tak na to SI mawiał.
Mierzyli do niego w iście filmowym stylu, z hollywoodzkim rozmachem oraz z bardzo wielu różnych stron, co było na swój sposób trochę smutne. No bo przecież, gdyby to był film, pan Ersi dopilnowałby, by córka żyła i już nigdy nie wdepnęła w błoto.
– Nie róbcie tego, ofiary będą argentyńczykami. – SI stanął naprzeciw małej armii prawa oraz wszystkich grzmiących kijów Mar La Plata. – Bo… jesteście argentyńczykami, prawda?
Canulasie, przypuszczam, że w typowy dla siebie sposób opisałeś scenę zemsty, ale nie zadbałeś o fantastykę. Nie umiem nic więcej napisać o tym, co przeczytałam.
…tylne szyby stoisk z gówno książką. → …tylne szyby stoisk z gównoksiążką.
SI słyszał, jak go wskazują palcami, szepcząc pomiędzy sobą: → Czy na pewno słyszał wskazywanie palcami?
Proponuję: SI słyszał jak szepczą pomiędzy sobą, wskazując go palcami:
…uśmiech ledwie wystawał spod pięciodniowej brody. → Po pięciu dniach chyba trudno mówić o brodzie.
Proponuję: …uśmiech ledwie wystawał spod pięciodniowego zarostu.
– Taaa, Ty – powtórzył SI. → – Taaa, ty– powtórzył SI.
Zaimki osobowe piszemy wielką literą, kiedy zwracamy się do kogoś listownie.
– Nie róbcie tego, ofiary będą argentyńczykami. → – Nie róbcie tego, ofiary będą Argentyńczykami.
– Bo… jesteście argentyńczykami, prawda? → – Bo… jesteście Argentyńczykami, prawda?
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Powiem Ci Canulasie, że czuję się, jakbym jadła naleśniki z owocami, posypką i bitą śmietaną, ale nie ma naleśników.
Bo czyta się super, osiem herbat z ekspresówki boskie, jest klimat, ale nie ma mięcha. Brakuje tła, przyczyn, skutków i w zasadzie całej opowieści. Dałeś pojedynczy kadr, który jest super, ale bardzo samotny;)
"nie mam jak porównać samopoczucia bez bałaganu..." - Ananke
Ave, Canulasie!
Wspominałem już wcześniej, że lubię Twój styl pisania, prawda? Szort to w zasadzie jedna scena, trochę pozbawiona szerszego kontekstu, ale za to rewelacyjnie poprowadzona. Jest napięcie, jest stopniowo rozwiązywana tajemnica, jest cięty język. Myślę, że spokojnie mógłby to być scenariusz dla sceny w jakimś spaghetti westernie w reżyserii Tarantino.
Zgodzę się natomiast z Regulatorzy, brakło fantastyki ;)
Pozdrawiam serdecznie!
Jak opisał mnie pewien zacny Bard: "Szyszkowy Czempion Nieskończoności – lord lata, imperator szortów, najwspanialsza portalowa Szyszunia"
Witaj Canulas,
Czytało się płynnie, świetna dynamika, dobrze zarysowana scena, choć dla mnie nieco zbyt ostra.
Kiedy skończyłem czytać, miałem wrażenie, że to byłby fajny Prolog (albo element) do większej historii, bo brakuje tutaj obudowy, która zaangażowałaby czytelnika.
Pozdrawiam serdecznie!
Follow on! Till the gold is cold. Dancing out with the moonlit knight...
Hej!
Knurojeb, Mosznołeb i Jeboknur.
XD
Matko, co tu się zadziało. :D
– Taaa, Ty – powtórzył SI
ty, chyba że gość ma na imię Ty. :D
argentyńczykami. – SI stanął naprzeciw małej armii prawa oraz wszystkich grzmiących kijów Mar La Plata. – Bo… jesteście argentyńczykami, prawda?
Argentyńczykami.
Pochłonęłam, choć fabularnie za wiele tu nie było. I mimo wszystko dość prosto. Ale Ciebie można czytać dla samych opisów, choć szkoda, że zabrakło tego “czegoś”, takiej dziwnej aury i niepowtarzalności. ;)
Pozdrawiam,
Ananke
Działające na wyobraźnię, a to najważniejsze. Mogłem zarówno wczuć się w scenerię, jak i stopniowo zgadywać motywy kierujące głównym bohaterem.
Przy kulminacji mamy zagadkę, którą trzeba rozwiązać, dysponując zaledwie kilkoma sugestiami z dialogu. Reszta jest niedopowiedzeniem. Jak dla mnie – ok, nie muszę wszystkiego wiedzieć, żeby “kupić” scenę.
Czy jest potrzebny naleśnik? Mam wrażenie, że tutaj właśnie miało nie być naleśnika, albo że naleśnik trzeba sobie wyobrazić.
Przez Was zrobiłem się głodny. Idę zrobić naleśnik, taki prawdziwy. Opowiadanie dobre, może kilka miejsc lekko zazgrzytało przy czytaniu, ale czy to na pewno nie piasek przywiany znad pustkowia? (czyt. zamysł stylistyczny Autora). Nie chcę na razie psuć wrażenia w mojej głowie grzebiąc w słówkach.
Pozdrowienia!
Hej,
Drżąca dłoń spełniła polecenie. – chyba dłoń nie może spełnić polecenia
Johnem Wayne'cxem – Waynem? Czy to celowe
Ogólnie bardzo ciekawy szort. Opisy jak zawsze pierwsza klasa. Trochę brakuje jakiegoś tła, no ale wiemy, że SI wykonuje jakieś zlecenie, więc nie jest zupełnie wyrwane z kontekstu.
Pozdrawiam i klikam :)
Witaj. :)
Ciekawy, niebanalny, nakazujący zagłębić się w zawiłych szczegółach… Taki typowy Twój szort. :)
Nie do końca wszystko pojęłam, ale tak prawdopodobnie miało być. :) Odnoszę wrażenie, że wielokrotnie nawiązujesz do Biblii. :)
Klikam za pomysł i pozdrawiam serdecznie. :)
Pecunia non olet
Scena rodem z filmów Tarantino. Utrzymywanie napięcia, opisy (jak zawsze) i klimat, przez duże K.
Do tego zakończenie, SI daje im wybór sp… lub zginąć.
Bawiłem się świetnie.
Świetnie opisana, wciągająca scena z dobrze zbudowanym klimatem (tak, tak, filmy Tarntino :) ).
Może i brak szerszego tła i rozbudowanych ciągów przyczynowo skutkowych, ale jakoś mi to nie przeszkadzało. W tekście dużo się dzieje i jest sporo emocji, więc nawet taka pojedyncza scena daje radę.
Canalusie, ponownie prezentujesz znamienity i plastyczny język podpierający nieprostą fabułę. Ponownie nie mam pewności, czy wiem co tu zaszło, jednak nie jest to jałowe uczucie, coś tam sobie interpretuję. Znowu za największy plus uznam Twoje operowanie językiem, kształtowanie opisów, budowanie napięcia. Pozdrawiam serdecznie!
OK, ładnie napisana scenka, ale bez fantastyki. I chyba trochę wyrwana z kontekstu.
Chyba że SI to sztuczna inteligencja udająca jakiegoś Terminatora. Ale nic na to nie wskazuje. Równie dobrze może skrótem od Siergieja ze Specnazu…
– Nie róbcie tego, ofiary będą argentyńczykami.
Dlaczego Argentyńczycy małą literą?
Babska logika rządzi!
Bry,
Ruszył.
Ale gdzie ruszył? W stronę zachodzącego słońca?
Odgarnął długie włosy i wcisnął zadbaną dłoń pod poły płaszcza.
W takiej chwili ktokolwiek by zwrócił uwagę, że dłoń jest zadbana?
Nawałnica śrutu rozszczepiła na sekundy słoneczne promienie.
Hm. Coś mi tu nie gra. Chyba to, że nie umiem sobie tego wyobrazić. Chyba zbyt poetycko.
Gdy mężczyzna upadł, jego podziurawiony brzuch przypominał zużytą torebkę, z której zrobiono osiem herbat naraz.
Niefortunne porównanie. Przecież nawet jeśli torebka herbaty jest aż tak bardzo zużyta, nadal nie jest dziurawa. Tak mi się wydaje.
Knajpowe tło wypełniły krzyki oraz rwetes.
W sumie to synonimy. Wybierz jedno.
→ Knajpowe tło wypełniły krzyki.
No i czy krzyki (lub rwetes) mogą wypełniać tło?
Może prościej:
→ Knajpę wypełniły krzyki.
Będę szczera: nie mam pojęcia, co tu się wydarzyło. Nie rozumiem nazw bohaterów, nie rozumiem, czemu nazywają się tak ani inaczej, nie wiem, po co była ta masakra, nie wiem nic. Są dwie opcje: albo zostało Ci bardzo dużo w głowie, albo ja nie jestem na tyle inteligentna.
Styl godny podziwu, choć chwilami mam wrażenie, że przesadzasz z tą poetyckością. Jednak nie wątpię, że są fani takiego akurat stylu i oni z pewnością lepiej docenią Twoją twórczość.
Pozdrawiam serdecznie :)
Bez sztuki można przeżyć, ale nie można żyć