W Darmness, przemysłowym mieście położonym gdzieś pomiędzy biedą a żałością, precyzyjniej zaś mówiąc na południu Królestwa Fonoboru, przeważnie brakowało niezwykłości. Powszedniość zadomowiła się tu do tego stopnia, że przeciętni mieszkańcy miasta, znędzniali i pozbawieni nadziei, zwykli przerabiać jego nazwę na „Darmno się starasz”. Powiedzenie to nie miało wielkiego sensu, ale, no właśnie… w Darmness niewiele miało sens.
Tym szybciej rozniosła się plotka o pięknym zielonym drzewku, które niespodziewanie wyrosło między dwiema, krzywo ułożonymi płytami chodnikowymi we wschodniej dzielnicy, nieopodal dwóch manufaktur narzędzi rolniczych.
Handlarka wątpliwej jakości słoniną mówiła, że wyrosło w jedną noc, w miejscu, gdzie poprzedniego dnia strażnicy miejscy skopali prawie na śmierć jakiegoś obdartego chłopaka.
Lokalny przemytnik odpowiadał, że ponoć to z wozu elfickiego kupca spadło magiczne ziarno.
Przemiła Damara, dorabiająca jako prostytutka twierdziła, że w nocy przez ulicę przemknął dobry mirtis[1], który chciał styranym mieszkańcom zapewnić kilka świeżych i pysznych owoców.
Dzieci ulicy, których wszędzie było pełno, krzyczały, że drzewko jest podziemną istotą, podróżującą za pomocą korzeni i czasami wynurzającą się na powierzchnię.
Wreszcie na wpół obłąkany Umar rozgłaszał, że drzewko jest darem Baera[2] dla ludu.
A były to wyłącznie najciekawsze z teorii. Dziadek Zavli i Emi wszystkie skwitował jednak krótko:
– Chała wała. – Nikt nie wiedział, co to znaczyło dokładnie, ale od dobrych czterdziestu lat mówił tak, gdy się z czymś nie zgadzał.
– Ale dziadku, Damara mówiła, że to mirtis. Prawdziwy mirtis, zielony! – przekonywała go kilkuletnia Emi, starsza z sióstr, które ów podejrzanie długo żyjący „dziadek” przyjął pod swoją opiekę, wiedziony Baer wie czym.
– Niechby i mirtis tam nasrał, nie wyrosłoby drzewo – mruknął i zakończył dyskusję.
Dziewczynki nie były jednak przekonane. Jako dzieci jeszcze nie wyzbyły się w pełni marzeń i nadziei, jak zrobił to dziadek, o którym mawiano, że przeżył w biedzie i głodzie na tyle długo, że nawet śmierci jest szkoda go zabierać.
Z braku lepszych zajęć Emi i Zavla udały się do dzielnicy wschodniej, aby zobaczyć drzewko. Znalezienie go nie było trudne, gdyż plotka szeroko rozniosła się po mieście i wielu pragnęło ujrzeć niezwykłe zjawisko.
Rzeczywiście, z chodnika coś wyrastało, lecz plotki o drzewku były nieco przesadzone – z ziemi wydobywał się raczej zalążek podobny do niewielkiego krzaczka. Miał zieloną, elastyczną łodygę i gałązki, kończące się listkami w kształcie odwróconych serc. Kilka niewielkich, zielonkawych pąków, wyglądało jak niedojrzałe owoce. Wokół roślinki stało wiele osób, jednak nikt nie odważył się podejść i jej dotknąć.
Dla dziewczynek widok był znacznie piękniejszy niż cokolwiek, co dotychczas widziały. Młode drzewko było świeże i zdrowe, a wydawało się… po prostu dobre.
– To na pewno magia – szepnęła Zavla.
– Głupia – odburknął jej jeden z gapiów. – Magia to nie jakieś tam zielsko. Zresztą, jutro przyjdą i je wytną – mruknął ponuro.
– Nie! Nie wolno im! – zaprotestowały niemal równocześnie dziewczynki, nie mogąc oderwać wzroku od roślinki.
– Dziś zadekretują, jutro wytną. To przeklęty Fonobor, dziecino. – Z przykrością w głosie powiedziała jakaś kobieta.
Administracja Królestwa słynęła na całym kontynencie ze swej sprawności i skuteczności, lecz przymioty te nie cieszyły specjalnie biedoty Darmness, która w urzędnikach i strażnikach widziała głównie wroga.
Oczarowane widokiem rośliny, Zavla i Emi wróciły do dziadka i o wszystkim mu opowiedziały. Ich entuzjazm jednak nie przekonał staruszka, który zachował nabytą przez lata nieufność do wszystkiego.
– Przez całe moje życie w Darmness nie wydarzyło się nic dobrego, to i teraz się nie wydarzy. Mówię wam – powiedział sucho.
Dziewczynki mocno zasmuciła opinia dziadka, jednak następnego dnia postanowiły znów odwiedzić drzewko. Tym razem na miejscu znajdowało się jeszcze więcej gapiów i szybko zorientowały się dlaczego. Roślina urosła na prawie dwa razy większą: jej łodyga pogrubiała i stała się solidniejsza, miała także kilka nowych gałązek i liści. Była teraz wysoka na prawie pół metra, a co najniezwyklejsze, jeszcze wczoraj niewielkie pąki dziś wyglądały na dojrzałe, pomarańczowe owoce wielkości piąstki jednej z dziewczynek. Widok tak bardzo podobał się Emi i Zavli, że nieświadomie podeszły bliżej, tak, że roślinka znajdowała się teraz na wyciągnięcie ręki.
– Lepiej nie dotykajcie – ostrzegł je jakiś głos.
– A tam, niech próbują, najwyżej jedna wykituje – rzucił ktoś inny.
– Przynajmniej dowiemy się, co to – zgodziła się kolejna osoba.
Potem już wszyscy zaczęli mówić naraz i kłócić się o to, co powinny zrobić dziewczynki. Ktoś komuś przyłożył, wszczęto dwie odrębne bijatyki, toteż uwaga wszystkich nie była już skupiona na Emi i Zalvi. One zresztą nie słuchały ani jednego z tych głosów, gdyż w pełni skupiały się na pięknym drzewku i jego wspaniałych owocach. Nigdy nie widziały tak wyrazistych, żywych kolorów. Pomarańczowe jagody aż się prosiły, by je zerwać i zjeść. Puste brzuchy dziewczynek zaburczały, przypominając, że nie dostały jedzenia od ponad dnia. Dziadek nie mógł im przecież zapewnić czegoś, czego sam nie miał.
Owoce wyglądały tak kusząco i pięknie, że dzieci gotowe były uwierzyć, że po zjedzeniu ich już na zawsze będą syte. Niektórzy twierdzili przecież, że to magia, a ona, w mniemaniu dziewczynek, musiała być czymś dobrym i niezwykłym.
W pewnym momencie zebrani rozstąpili się, przepuszczając zdyszanego mężczyznę.
– Straż idzie! – wysapał, a po tłumie przeniósł się pomruk niezadowolenia. Bitki i kłótnie się skończyły tak naturalnie jak się zaczęły, wobec pojawienia się wspólnego wroga. Nikt jednak nie chciał wchodzić temu nieprzyjacielowi w drogę, zatem wszyscy zaczęli się oddalać, woląc uniknąć kłopotu.
– Wytną je! – przestraszyła się Emi i popatrzyła na Zavlę. – Chcą je sobie zabrać i już nigdy go nie zobaczymy!
– Jeszcze zdążymy zerwać… – wyszeptała Zavla, rozglądając się. – Ale to niebezpie…
Nie skończyła, bowiem, gdy jej wzrok znów spoczął na siostrze, ta trzymała już w ręku pomarańczowy owoc.
– Nie wiem, Em – jęknęła Zavla. Tak bardzo chciała, aby wiara w magiczność rośliny okazała się prawdziwa. Mimo młodego wieku, zaczynała już przesiąkać wszechobecną beznadzieją i coś w niej krzyczało, że to może być jedyna szansa w życiu, aby doświadczyć piękna. Owoc w dłoni Emi wyglądał jak obietnica czegoś dobrego.
Stukot butów strażników dało się już dobrze słyszeć, a ich hełmy były widzialne ponad głowami tłumu, który rozstępował się coraz bardziej.
– To może być niebezpieczne, Em – powiedziała Zavla. Emi jednak nie patrzyła na nią, tylko na pomarańczową kulkę, którą trzymała.
– Wiem, Zav. Ale ja chcę – rzuciła poważnie i szybko włożyła cały owoc do ust. Rozgryzła i zaczęła intensywnie przeżuwać. Zavla przyglądała się temu z obawą, a po jej plecach przebiegł nieprzyjemny dreszcz strachu. Strażnicy byli coraz bliżej.
– Zbierajmy się. – Zavla chwyciła siostrę za rękę i pociągnęła w bok. Emi jednak zamiast pójść za nią, po prostu przewróciła się na ziemię, jak bezwładny posąg. Nawet nie asekurowała się rękami przed upadkiem.
– Emi! – krzyknęła Zavla, klękając przy siostrze, która leżała nieruchomo. Po prostu zamarła. Jej serce nie biło, nie oddychała. W jednej chwili wyparowało z niej życie.
– Emi! – powtórzyła z płaczem Zavla, wstrząsając ciałem siostry, mając nadzieję, że ta za chwilę obudzi się z odrętwienia. Nic takiego się jednak nie stało. Martwy wzrok Emi został już na zawsze wbity w próżnię.
Strażnicy przeszli obok, nawet nie rzucając im spojrzenia. Ot po prostu kolejne dziecko ulicy zmarło. Dzień jak co dzień.
Zavla płakała i przytulała ciałko swojej siostry, jakby to miało ją ożywić, nie przynosiło to jednak efektów. Na próżno szlochała i mamrotała niezrozumiale. Nikt nawet nie próbował jej pomóc.
W tym czasie strażnicy z użyciem łopatki wykopali drzewko, zapakowali do worka i odeszli, zostawiając smutny i rozgoryczony tłum. Dopiero wtedy ktoś poklepał Zavlę po ramieniu, ktoś rzucił do niej jakieś słowo, jeszcze ktoś śmiał się z głupoty Emi. Po jakimś czasie wszyscy się rozeszli, a dziewczynka jeszcze wiele godzin została sama z ciałem siostry, szeptem powtarzając tylko:
– To niesprawiedliwe. To niesprawiedliwe…
W następnych kilku dniach zmarł jeszcze jeden ze strażników oraz pomocnik alchemika na dworze Namiestnika, co wywołało niemałe poruszenie. Szczęśliwie po tygodniu do miasta przybył mirtisański wędrowiec, który rozpoznał roślinę i wyjaśnił, że jest to niebezpieczny, trujący chwast ze wschodnich lasów, którego owoce zdolne są spowodować natychmiastowy paraliż całego ciała. Zdaniem mirtisa, po przegotowaniu znakomicie nadają się one do leczenia chorób gardła, zaś skruszone i zaparzone liście sprzyjają zapadaniu w głęboki sen. Dlatego też kolejnej zimy Namiestnik, jego małżonka oraz dwie córki wyjątkowo się nie przeziębili, a każdego ranka wstawali rześcy i wyspani.
Dziadek zaś ze zgryzoty pogrążył się jeszcze bardziej w beznadziei i utrwalił w przekonaniu, że w Darmness takim jak on nie może przytrafić się nic dobrego. Siedział zziębnięty w swoim kącie ulicy i mamrotał pod nosem:
– Chała wała, naprawdę.
Natomiast Zavla coraz mniej różniła się w swych przekonaniach od dziadka.
[1] mirtisi – pierwsza rasa, która pojawiła się na kontynencie, długowieczna i doskonała, znana z wyjątkowej więzi z naturą. No ale wiadomo, że ludzie są lepsi. Tak przynajmniej ludzie mówią…
[2] Baer – „Pierwszy z Ludzi”, „Ojciec Ludzkości”, bóstwo opiekuńcze uznawane przez wszystkich ludzi, jak również podstawowe słowo służące do poparcia każdej wypowiedzi i argumentu, bo wtedy lepiej brzmi.