Kapłan chrząknął i splunął na kamienną posadzkę. Zachodnia kaplica świątyni była tak mroczna, że i tak nikt tego nie zauważy. A jeśli nawet, to im więcej sprzątania, tym częściej będzie oglądać powabną siedemnastoletnią pomocnicę.
– Estergi kwanum, inmo esmeren, askai urdenas… – wydukał, przysuwając karteczkę z fonetycznym zapisem bliżej świecy.
– Askei urden – rozbrzmiał głos za jego plecami. Kapłan odwrócił się.
– Dusza Teweńczyka opuszcza ciało raz, nie w sposób ciągły… – wyjaśnił mężczyzna, któremu udało się bezszelestnie wślizgnąć do kaplicy – …chyba że ten, kto pozbawia życia, chce przedłużyć ten proces.
– Przyszedłeś, bym godnie pożegnał twoich kompanów?
– Tak kalecząc teweński? Nie, mam łopatę.
– Jeśli chcesz się pomodlić, usunę się, byś miał spokój myśli…
– Przyszedłem złożyć ofiarę.
– Ofiarę? Oczywiście… Nie widzę jednak, z czego.
– A ja widzę.
Kapłan zlustrował nieznajomego. Był średniego wzrostu, łysy, z wydatnym, płaskim nosem i nieproporcjonalnie szeroką dolną szczęką. Jedną rękę miał odwiedzioną za plecy, zza których wystawał drewniany trzonek. Kapłan zaniepokoił się. Czyżby słowa przybysza o łopacie miały inny sens, niż początkowo myślał?
– Jeśli cię czymś uraziłem, panie… – zaczął kapłan. Reszta wypowiedzi utonęła w bulgotaniu krwi wypływającej z ust.
Mężczyzna wyciągnął sztylet z gardła kapłana równie szybko, jak go wbił. Kiedy już ciało osunęło się na podłogę, przydeptał głowę butem.
– Ty? Nie, twój bóg, swoją opieszałością.
Słowa odbiły się echem od murów kaplicy. Nieruchomo czekał, aż coś się wydarzy. Poczuł ukłucie w kostkę. Zaklął. Nie dość, że brudno, to jeszcze zapchlone… Kiedy sięgał do nogawki, by się podrapać, zauważył rój mrówek, biegających wokół głowy kapłana. Ich ruch zadziwił go regularnością – ustawiały się w prostokątne kolumny, niczym wojsko oczekujące na rozkaz. Część owadów uformowała ramkę, wewnątrz której zaczęły pojawiać się litery. Mężczyzna wziął świecę i przybliżył ją do roju.
JAK ŚMIESZ?
– Jaki pan, taki kram! Śmiem, bo jesteś tak słaby, że pozwoliłeś umknąć śmiertelnikom!
?
PRZYJDĘ PO CIEBIE
– Zrób to chociaż porządnie. Nie wiesz, o co chodzi? Napad na transport, w Leszczynowym Jarze. Wieszcze Oczy widział, jak cięciwa łuku rozcina gardło Goceńczyka. Przekazał wizję Wieszczym Ustom. Dzisiaj tropiciel znalazł cztery ślady, nie trzy. Jakimś cudem trup wstał i sobie poszedł.
WIERZYSZ WIESZCZYM USTOM?
– Nie próbuj się wykpić. Przysnąłeś, a ja mam poprawiać?
NIE SPOUFALAJ SIĘ
Ćwieki i żelazne łuski, przyszyte do skórzanego kaftana, w który odziany był przybysz, pokryły się szronem. Po chwili cienka warstwa lodu wpełzła również na jego twarz.
– Mam… ci… przypomnieć? Vereike, Tal… – wystękał mężczyzna, dopóki jeszcze mógł poruszać mięśniami. Po ostatnich słowach lód błyskawicznie odparował.
– Oni też ci umknęli. Ludzie zwrócą się ku innym bogom.
Mrówki biegały bezładnie, aż w końcu ułożyły się w kolejny napis.
CO PROPONUJESZ?
– Cóż, można powiedzieć, że jestem twoim stałym dostawcą. Rozumiem, że masz inne sprawy na głowie… czy dzisiaj pod Przystanią Mgieł nie doszło do bitwy?
JESZCZE TRWA
– No właśnie, a słońce zaraz zachodzi. Masakra, prawda? Całą noc będą konać. Wracając do tej drobnej sprawy… jeśli udzielisz boskiej pomocy, zrobię to szybko, lecz boleśnie. Przyślemy też ze stolicy nowego kapłana. Mówi płynnie po goceńsku i teweńsku.
ZGODA
Spod sufitu sfrunął nietoperz. Wczepił się pazurkami w krawędź naramiennika mężczyzny. Popiskiwał cicho, a oczka błyszczały jak paciorki.
– To tyle? Spodziewałem się czegoś innego… On się w coś zmienia? Powiększa? Wysysa krew? – Mężczyzna na wszelki wypadek podniósł skórzany kołnierz.
NIE
TO NIETOPERZ
NIE WIDAĆ?
Mrówki rozeszły się. Nietoperz przylgnął do szyi mężczyzny, wydał błogi pisk i usnął. Łysy pokręcił głową i splunął. W wejściu do kaplicy minął dziewczynę ubraną w fartuch.
– Masz, przyda ci się! – Wręczył jej łopatę. Zanim odszedł, otaksował jej figurę.
– Jest dla ciebie lepsza robota, w koszarach.
* * *
Staliśmy przed wylotem jaskini, zwieńczonym spękanym łukiem skalnym.
– To tu! – obwieściłem z dumą.
Ortek uśmiechnął się promiennie. Kiedy się cieszył, każdy mięsień jego potężnego ciała zdawał się pęcznieć jeszcze bardziej.
– Jest woda dla żabki! – Wskazał krople, skapujące ze sklepienia do błotnistego bajorka.
Beht, wuj Orteka, pokiwał głową.
– Dużo kamieni. Potrzeba dwóch dni, żeby to odgruzować! – Zatarł ręce z wyraźnym zadowoleniem. – A tutaj, na progu, zrobi się grządkę na rzodkiew i brukiew, rześko dmucha ze środka i słońce też zagląda…
– Skąd weźmiesz rzodkiewki?
– Zaraz przyniosę kiełki z juków, tylko mi ich potem nie zadepczcie!
– Już rozumiem, dlaczego twój koń ledwo zipie. Nie za dużo załadowałeś?
Irtil nic nie mówiła. Spoglądała na przemian to na wnętrze jaskini, to na moją twarz.
– I… jak ci się podoba?
– Edan, tu są pająki. – Wskazała okazałe draperie pajęczyn, pokrywające większość ścian.
– To nie będzie much.
– Są też nietoperze! – Pokazała palcem sklepienie.
– Nie są groźne.
Irtil demonstracyjnie ujęła w dłoń pukiel gęstych, kasztanowych włosów, sięgających aż do piersi.
– O wplątywaniu we włosy mówi się, żeby dzieci się po nocy nie włóczyły.
– Co innego o nich mówić, a co innego z nimi spać!
– Nie mogliśmy zostać w dolinie. Ponoć wysłali Ezenhela. Nie warto ryzykować spotkania z nim.
– A ty go spotkałeś?
– Nie, i dlatego żyję. Ale słyszałem…
– Nie mogę się opiekować młodszą siostrą, bo coś słyszałeś?
– Jesteśmy tu, żebyście byli bezpieczni.
– Bylibyśmy, gdyby nie napad, który wymyśliłeś!
– Irtil, chciałaś być ze mną, ale móc się widywać z rodziną. Więc masz tutaj brata, wuja i mnie. Który zakątek jaskini wybierasz?
Nietoperz pisnął i przeleciał nam nad głowami. Irtil zakryła włosy dłońmi, a potem tupnęła.
– Ten najdalej od ciebie!
* * *
Zdyszany Goceńczyk skłonił się i zaczął zdawać raport.
– Dowódco, trop prowadzi do Spornych Łąk. Potem szli wzdłuż potoku, aż do wiatrołomów. Wyżej straszna gęstwina, ziemia zryta przez zwierzynę. Trop się urwał. Miejscowi mówią, że tam srogi niedźwiedź mieszka, a że zmrok zapadał, bałem się zachodzić.
– Trop… się urwał? – Łysy mężczyzna podniósł brew.
– No… nie mogłem go znaleźć. Jak słońce wzejdzie, wrócę tam i…
Ezenhel przeszedł na teweński.
– Urwał się… Hark, co o tym myślisz?
– Co? – Żołdak odziany w skórę dzika, ogryzający właśnie udziec, rozejrzał się wokoło, jakby przeniesienie uwagi sprawiało mu wyraźną trudność. – No, trop nie może się urwać, chyba że w wodzie.
– Pokaż mu, co może się urwać.
Mężczyzna zbliżył się do zwiadowcy. Jedną ręką uniósł go za gardło. Stopy Goceńczyka zadyndały nad ziemią. Siedzący przy ognisku usłyszeli najpierw chrupnięcie karku, potem chrzęst miażdżonych tkanek, a na końcu darcie skóry.
– Hark, nie o to chodziło. Zwiadowca da sobie radę bez dłoni, od biedy bez jednego ucha, ale bez głowy jest mało użyteczny. Choć, muszę przyznać, reszta ma teraz odpowiednią motywację! – Dowódca spojrzał na blade twarze podkomendnych.
– Nietoperz się obudził – zwrócił uwagę Hark, uważnie przyglądając się zwierzątku. To wyszczerzyło na niego ząbki i syknęło.
– A, ten darmozjad… Bogowie schodzą na psy, skoro dostałem coś takiego.
Nietoperz polizał Ezenhela w policzek, rozprostował skrzydła i poszybował w ciemność.
* * *
Niedźwiedź po raz kolejny przeturlał się na legowisku. Próbował znaleźć pozycję, w której świeże rany nie sprawiałyby bólu. Był równie głodny, co rozzłoszczony. Najpierw gonił jednego z rywali aż na pokryty kosodrzewiną grzbiet. Potem wiatr przyniósł woń drugiego samca i musiał wrócić w dolinę. Tamten, zamiast walczyć honorowo, zbiegł po zboczu i wykorzystał impet uderzenia, by go przewrócić. Zanim zmusił przeciwnika do odwrotu, otrzymał kilka razów pazurami.
Po tej stronie gór nie było potężniejszego niedźwiedzia niż on. Matka wymruczała, że jego siła jest nagrodą od Bogini Łowów. Niedźwiedzica często użyczała swego ciała, by bogini mogła w nim zstępować na świat. Ta pozostawiła w ciężarnej samicy również okruch swojej świadomości. W młodości to spryt, a nie siła pozwolił niedźwiedziowi zająć olbrzymie terytorium i spłodzić następców. Teraz świadomość stawała się jego przekleństwem. Matka odeszła, a siostrę zabili ludzie. Prymitywne rozmowy z samicami lub pogróżki rywali nużyły go. Myśli ciążyły mu, zamiast pomagać, spryt zmienił się w melancholię. Marzył o powrocie bogini, lecz ta zdawała się obserwować świat z bardzo daleka.
Usłyszał pisk. Nietoperze były mile widzianymi gośćmi. Ostrzegały przed zagrożeniem, zwłaszcza ze strony myśliwych i psów. Ten nietoperz, zamiast szukać miejsca do odpoczynku, zaczął krążyć nad jego łbem. Zanim boska cząstka zdążyła wyczuć obecność innego boga, nietoperz wylądował na pysku niedźwiedzia, a następnie wbił ostre ząbki prosto w nos.
Niedźwiedź ryknął. Wstał, potrząsając łbem. Złośliwy nietoperz dyndał teraz u wylotu pieczary, zaczepiony pazurami o korzeń. Niedźwiedź zamachnął się na niego łapą. Zamiast uciec, nietoperz ponowił atak. Zasłonił łopoczącymi skrzydłami ślepia niedźwiedzia, po czym ukąsił go w ucho.
Tego było już za wiele. Niedźwiedź walił teraz na oślep łapami, opędzając się od prześladowcy. Ten w końcu wyleciał z legowiska, ale usiadł na najbliższym pniu. Zaczął piszczeć tak przeraźliwie, że pysk niedźwiedzia sam się zmarszczył i obnażył kły. Drapieżnik wybiegł z pieczary.
* * *
– Edan, co tak hałasuje? – spytała Irtil z drugiego końca jaskini. Zsunąłem z głowy koc i próbowałem wsłuchać się w odgłosy dobiegające z lasu.
– Zwierzęta, coś muszą jeść… śpij… – mruknąłem i naciągnąłem koc. Usłyszałem człapanie, tym razem dochodzące z wnętrza jaskini, potem mlaśnięcie błota i skrzek żaby.
– Co się dzieje? – Ortek wstał z posłania. – Żabka płacze!
– Nic, wdepnęłam w bajoro! – syknęła Irtil. Po chwili poczułem szarpnięcie za krawędź koca, a wkrótce wylądowały pod nim zimne i ubłocone stopy. Irtil przytuliła się do moich pleców. Słyszałem niespokojny oddech i czułem go na szyi.
– Co to za ryki?
– Pewnie jeleń.
– Jelenie ryczą jesienią.
– Może ten ma ochotę już teraz? – Odwróciłem się w jej stronę i objąłem w talii. Pocałowałem w usta. Oczekiwałem niebiańskiej rozkoszy, ale w zamian dostałem tylko przyjacielskie cmoknięcie.
– Boję się. Przytul mnie.
Przez chwilę leżeliśmy nieruchomo, wsłuchani w swoje oddechy, postękiwania Behta i chrapanie Orteka, który zasnął równie szybko, jak się obudził. W końcu ciało Irtil się rozluźniło. Poczułem, jak rozpina guzik koszuli, a potem całuje mnie w pierś. Rozpięła kolejne dwa guziki, skupiając uwagę na pępku. Jej dłoń wędrowała już niżej…
– Irtil…
– Ciii, uwielbiam, jak tak drżysz… – szepnęła.
– Irtil, to jest głos niedźwiedzia! Do licha!
Poderwałem się z posłania.
– Irtil, zmykaj w głąb jaskini. Beht, pobudka. Ortek, wstawaj! Ortek!
Musiałem podbiec do niego, spał jak kamień. Mlasnęło błoto, odezwała się żaba. Ortek wstał błyskawicznie.
– Beht, pochodnia, przygotuj broń. Ortek, weź coś do łapy, cokolwiek. Trzymasz za tępy koniec, uderzasz ostrym, jasne?
Podejmowanie wyborów nie było domeną brata Irtil. Beht wykazał się przytomnością i wręczył mu młot kowalski.
– Ale miało mieć ostry koniec… – zaprotestował Ortek.
– Nieważne, po prostu walisz, młot to młot. Beht, skąd się tu wziął?
– A po co kowalowi dwa?
– Wprowadzę konie do środka! – krzyknąłem i wybiegłem przed jaskinię. Zwierzęta niespokojnie przestępowały z nogi na nogę, strzygąc uszami. Zaciągnąłem je do wnętrza, próbując jednocześnie dojrzeć cokolwiek w gęstwinie lasu porastającego zbocze góry. Kilkadziesiąt stóp niżej zakołysały się czubki krzaków.
Nad głowami przeleciał nam nietoperz. Irtil wrzasnęła. Konie zarżały. Żaba skakała w popłochu po jaskini, aż w końcu zanurkowała w kałuży. Ortek tak się tym przejął, że omal co nie odstawił młota na stopę Behta. Zamiast stawić czoło szarżującej bestii, przykląkł przy bajorku.
– Ortek, niedźwiedź idzie po żabę! – wrzasnąłem w tej samej chwili, w której pazury drapieżnika ścięły młody buk, rosnący przed wejściem. Siłacz wstał. Zmarszczył nos i czoło, a z jego gardła wydobył się głuchy pomruk.
– Ortek, weź młot! – krzyknąłem, ale było już za późno. Brat Irtil ruszył na niedźwiedzia. Zwierzę stanęło na tylnych łapach i zamierzyło się na niego przednimi. Ortek zablokował dłońmi potężne pazury, wbił sandały w ziemię i naparł na zwierzę. Kłapało wściekle pyskiem, ale Ortek zdzielił je czołem w nos. Porwałem młot z ziemi. Podbiegłem do niedźwiedzia. Z trudem wziąłem zamach, starając się unieść ciężką broń jak najwyżej. Uderzyłem. Obuch trafił zwierzę w czaszkę. Niedźwiedź się zachwiał, a Ortek przewrócił go na wznak. Beht podbiegł z mieczem. Powstrzymałem go.
– To tylko rozzłoszczone zwierzę. Może zajęliśmy jego jaskinię?
– Nie było legowiska – Beht pokręcił głową. – Niezła sztuka, takiego jeszcze nie widziałem. Skóra, sadło, łapy, zęby… – wyliczał. – Wołu bym dokupił, albo kilka świniaków!
– Co z nim zrobimy? – spytała Irtil. – Jest ogłuszony. Nie martwy.
– Jak wstanie, walniemy go młotem – zaproponował Beht.
– I co dalej? – spytałem.
– No, powtórzymy…
– To władca puszczy. Albo go zjemy i oskórujemy, bo wygraliśmy w honorowej walce, albo oddamy puszczy. Nie możemy go ciągle tłuc po łbie. Nie chcemy mieć z bogami na pieńku.
– No, to załatwione. Rozpalam większy ogień, sadło długo się wytapia – Beht zatarł ręce.
– Ejże, może warto zaskarbić sobie wdzięczność bogów?
– Edan, przez tych bogów jesteśmy zbiegami. Żabę już ratowałeś. Teraz chcesz niedźwiedzia, który omal nas nie pożarł? – odezwała się Irtil.
– Ratowałem Boginię Miłości, nie żabę. Lubisz miłość? Lubisz wuja, którego ocaliła od śmierci?
W głębi jaskini rozległ się pisk, któremu zawtórowały inne nietoperze. Kiedy już się uspokoiły, dosłyszałem z doliny brzęk metalu o kamień.
– Zagłosujmy, co zrobić z niedźwiedziem! – zaproponowała Irtil głosem nieznoszącym sprzeciwu.
– Miś jest zły, przyszedł po żabę! – odezwał się Ortek.
– Możecie się przymknąć? – warknąłem, jednocześnie nasłuchując kolejnych odgłosów z zewnątrz jaskini.
– Że niby nasz głos się nie liczy? – Irtil spojrzała na mnie spode łba. – Mam się przymknąć, bo jestem głupią wiejską dziewką, tak?
Zaczęła iść ku mnie, zaciskając dłonie. Na zewnątrz jaskini brzęk metalu powtórzył się, a po nim usłyszałem chrobot toczącego się kamienia.
– Może wolisz się zabawiać z Boginią Miłości, co? Jej nie kazałbyś się przymknąć!
– Irtil! Ci, którzy nas ścigają…
– Tak, najpierw napad, teraz pościg, a ja robię za giermka, nie za żonę! – zamachnęła się na mnie otwartą dłonią.
– …są już tutaj! – zablokowałem cios, zadany w przewidywalny sposób. – Za żonę? – spytałem, zdziwiony.
Przez chwilę nieuwagi dosięgło mnie uderzenie w policzek, zadane drugą dłonią.
– A co, wolałbyś szlachciankę, tak? – Z oczu popłynęły jej łzy.
– Nie. Nikogo innego. Irtil, czy zostaniesz moją…
Świsnęła strzała. Przeleciała obok nas i wbiła się w łapę niedźwiedzia. Ciało zwierzęcia drgnęło.
– Irtil, na tył! Beht, uzbrojenie! Zgaś ogień, mają nas jak na widelcu! Ortek, oni też przyszli po żabę! Tylko nie wychodź znowu z gołymi rękami! Schyl się za kamieniem, mają łuki.
Następna strzała wbiła się w stertę ekwipunku obok konia Behta.
– Do diaska, siła ich. Trzeba wprowadzić konie najgłębiej, jak się da. W wąskiej części łucznicy niewiele wskórają. Walcząc jeden na jednego mamy szanse. Ortek, uważaj!
– Zabiorę żabkę! – Brat Irtil opuścił schronienie i klęknął przy kałuży. Lotki kolejnej strzały musnęły jego ucho. Irtil wrzasnęła z przerażenia.
– Bogini ostrzegała, by zostawić żabę w dolinie! Przewidywała przyszłość! Beht, potocz do mnie tarczę!
Złapałem. Podbiegłem do Orteka w samą porę. Grot strzały wrył się głęboko w drewno.
– Długo jeszcze z tą żabą?
Tarcza była za mała, żeby skutecznie zasłonić nas obu. Miałem nadzieję, że przeciwnicy są na tyle daleko, że nie mogą dobrze celować.
Nadlatująca strzała brzmiała niczym szelest skrzydeł wielkiego ptaka. Poczułem uderzenie, które niemal zmiażdżyło ramię. Drzazgi wkuły mi się w policzek i skroń. Kiedy już otworzyłem oczy, zobaczyłem długi, żelazny grot, wbity czubkiem między żebra. Przez chwilę walczyłem ze słabością i mroczkami wirującymi w polu widzenia. Potem zwaliłem się w błoto. Ostatnie, co usłyszałem, to przeraźliwy skrzek.
* * *
– Nie doceniłem nietoperza, a tu… sami patrzcie!
Ezenhel uniósł pochodnię, by światło mogło dotrzeć do dalszych części jaskini. W głębi krętego, żebrowanego tunelu, przypominającego przełyk gigantycznego stwora, kotłowała się czarna, żywa masa. Trudno było w niej wyróżnić poszczególne zwierzęta – zdawały się wzlatywać i opadać w jednym rytmie. Przez przeraźliwe piski ledwo przebijały się słabnące krzyki ludzi. Nietoperze atakowały z furią, której Ezenhel nie spodziewał się po ich wątłych ciałkach.
– Na razie się nie zbliżajcie. Jak będzie po wszystkim, wyprowadzisz konie. Są warte więcej niż psubraty, których ścigamy. Potem wrócisz i obejrzysz ciała. Jeśli ktokolwiek będzie jeszcze żył, przywlec do mnie. Zrozumiałeś, Hark?
Wojownik w skórze dzika kiwnął głową.
– Dobra robota! – Ezenhel wskazał długie łęczysko z cisowego drewna, które Hark wciąż trzymał w dłoni. Podszedł do goceńskich zwiadowców, którzy klęczeli przy niedźwiedziu.
– Zróbcie nosidło z drągów, zwieziemy go do grodu.
Wyszedł przed jaskinię. Niebo na wschodzie zaczynało się różowić, a ptaki rozpoczęły już poranne trele.
– Dowódco…
– Co, już po wszystkim? – spytał, nie odwracając się.
– Bo… coś jest nie tak…
Piski nietoperzy ucichły. Słyszeli odgłos pojedynczych kroków, odbijający się echem od ścian. Po chwili z wnętrza jaskini wyszła kobieta. Strzępki ubrania wisiały na półnagim ciele, pokrytym niezliczonymi zadrapaniami. Uwalane błotem włosy oblepiały szyję i ramiona. Mimo to szła wyprostowana, spoglądając wojownikom w oczy. Oni za to gapili się pożądliwie na jej piersi. Nie zauważyli małych srebrnych iskierek pełzających po dłoniach kobiety.
– Przerwaliście oświadczyny…
Obojętnie przeszła obok rozłożonej na ziemi broni.
– …zdeptaliście rzodkiewki wuja…
Podeszła do sterty bagaży Behta. Ujęła w dłonie trzonek łopaty.
– …i przez was zginęła żaba!
Brzęknęła cięciwa łuku. Irtil sztychem łopaty zatrzymała strzałę. Zdawała się poruszać wielokrotnie szybciej, niż otaczający ją Teweńczycy. Najbliższego zdzieliła w czoło, aż zadźwięczał metal. Drugiemu z napastników rozcięła ostrzem łopaty gardło. Kiedy chwycił się za nie dłońmi, kolejnym ciosem pozbawiła go palców. Trzeciego, który dzierżył cep nabijany długimi kolcami, uderzyła w kolano. Kiedy wróg z niedowierzaniem patrzył na kawałki rzepki rozrzucone po ziemi, obróciła trzonek za plecami, by nadać mu odpowiedni rozpęd. Grzmotnęła kantem sztychu w żelazny hełm. Ogłuszony przeciwnik stracił równowagę i nadział się brzuchem na ostrza własnej broni. Widząc to, goceńscy zwiadowcy porzucili oręż i czmychnęli w las.
Hark nałożył strzałę i napiął długi łuk. Irtil stanęła w rozkroku, ważąc w dłoniach trzonek łopaty. Kiedy strzelił, zamachnęła się. Trysnął snop iskier. Drzewce pocisku złamało się, a żelazny grot zawrócił w stronę wojownika. Wbił się w ramię. Hark spojrzał na niego lekceważąco, jakby ukąsił go komar. Odrzucił łuk i podniósł z ziemi młot kowalski. Uniósł nad głowę.
– Zgadnij, co jest za tobą? – powiedziała Irtil.
Hark mruknął coś po teweńsku. W tej samej chwili pazury niedźwiedzia rozorały mu plecy, a kły zacisnęły się na karku. Zwierzę powaliło go na ziemię i zaczęło szarpać. Wreszcie miało okazję, by dać upust wściekłości.
Ezenhel spojrzał najpierw na Irtil, a potem na niedźwiedzia. Wycofał się do lasu.
– Wrócę po was szybciej, niż się spodziewacie!
Irtil odetchnęła. Odrzuciła łopatę. Niedźwiedź powąchał ją, usiadł i zaczął oblizywać zakrwawione łapy.
– Ortek, przynieś pana młodego, póki mało przytomny. Wuju, znajdą się obrączki?
– Ano mam. Kowalowi chyba zbywało… Ale co z kapłanem?
– Bogowie są wszędzie, prawda?